Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
WESOŁY A NIEPOMIERNY MOCZYGĘBA MALUJE OBRAZY Z ŻYCIA LUDU, W KTÓRYCH ŚWITA ZORZA MALARSTWA NOWOCZESNEGO
Cofnijmy się na chwilę wstecz i pomówmy o artyście, który się rozwinął bardzo późno.
STUBBS
1724—1806
Jerzy Stubbs, członek nadzwyczajny A. K., urodził się w Liverpoolu 24 sierpnia 1724. Ojciec jego był garbarzem, lub, jak inni mówią, chirurgiem. Jerzy objawiał talent tak wcześnie, że już w szesnastym roku życia pomagał Winstanleyowi przy kopiowaniu obrazów w Knowsley Hall. Czas jakiś przebywał w Wigan, a następnie w Leeds, gdzie malował portrety; później udał się do Yorku i zajął się gruntownie nauką anatomii: krajał zwłoki ludzkie i zwierzęce i uczył się sztycharstwa, mając illustrować podręcznik anatomii Burtona. Następnie przeniósł się do Hull, a stamtąd wrócił do Liverpoolu, skąd koło r. 1754 popłynął do Rzymu, żeby studyować starych mistrzów. Po powrocie do Anglii zamieszkał na krótko w hrabstwie Lincolnshire, malował portrety i przygotowywał płyty do Anatomii konia, którą przywiózł w r. 1759 do Londynu i tutaj ogłosił ją drukiem. Wyrobiło mu to poważne imię w świecie artystycznym; stał się słynnym malarzem zwierząt i scen myśliwskich, jako też portrecistą sławnych koni wyścigowych. Wystawiał swe obrazy od r. 1761 do 1774 w Towarzystwie Artystów i został prezesem tegoż Towarzystwa. Na wystawy Akademii posyłał obrazy od r. 1775 do 1803 i został wybrany jej członkiem nadzwyczajnym 6 listopada 1780, a byłby został i zwyczajnym w lutym 1781, gdyby nie to, że nie chciał nadesłać dzieła okazowego, wobec czego wybór unieważniono. Stubbs umarł w Londynie 10 lipca 1806 r. Obrazy Stubbsa, jego konie i sceny myśliwskie miały duże powodzenie, podobnie, jak krajobrazy Ibbetsona. Hogarth zainteresował talenty rodzime życiem ludu miejskiego; liryk Gainsborough odtwarzał urok krajobrazów wiejskich; Rowlandson dodał do tego komedyę życia na wsi i w mieście.
JERZY MORLAND
1763—1804
Morland ma w rozwoju sztuki znaczenie doniosłe, opowiadał bowiem w obrazach swoich życie wsi tak, jak Hogarth opowiedział życie miasta. Z niebywałą finezyą techniki malarskiej oddał na swych płótnach cudną atmosferę wsi angielskiej. Na przełomie dwóch wieków Anglia przodowała w sztuce całemu światu. Wrodzone Anglikom, podobnie, jak i Holendrom, poczucie barwy nasyconej połączyło się teraz z subtelnym zmysłem kolorystycznym, który Anglia wzięła po Francyi i Holandyi. Z tych pierwiastków wykwitnąć miała w sztuce angielskiej poezya, która nie przeminie. Pierwszy poszedł tą drogą Morland, bo ukochał całą duszą czarowny świat wsi angielskiej. Odwrócił się od tradycyi klasycznej, strzaskał i odrzucił precz okulary włoskie. Szczerem i prostem sercem i oczyma patrzył i radował się urokiem bezbrzeżnych zielonych łąk, poprzerzynanych wstążkami strumieni, które giną w cienistych gaikach; kochał ten kraj, gdzie wózki ciągną stare koniki robocze, bydło młode krzaki objada, szczekają psy, krumkają świnki, gdaczą kury, a wtórem im pieją koguty.
Urodził się 26 czerwca 1763. Na rzemiosło malarskie patrzał od pierwszych chwil życia. Już na raczkach wędrując po mieszkaniu ojcowskiem, potrącał sztalugi, płótna i wszelki sprzęt malarski, albowiem ojciec jego i matka Francuzka byli oboje malarzami, i to niepośledniej miary. Ojciec jego, Henryk Robert Morland, znany jest jako Henryk Morland (1730?—1797), malarz, portrecista eleganckich dam, przebranych za praczki albo dziewczęta od krów, i tym podobne modne podówczas postacie. Galerya Narodowa posiada jego dwa obrazy: Praczkę, piorącą bieliznę, i Praczkę, zajętą prasowaniem. Henryk Morland był również synem artysty, Jerzego Henryka Morlanda, a musiał w swoim czasie mieć wielkie dochody z malarstwa; mieszkał bowiem w domu, który później Reynolds ozłocił blaskiem swego imienia: na Leicester Square. Z Reynoldsem żył stale na stopie zażyłej przyjaźni. Henryk Morland przeniósł się później do małego domku na Haymarket, gdzie mu się urodził syn, Jerzy, przyszła chluba rodziny i sława. Morland uprawiał, oprócz obrazu olejnego i pastelowego, mezzotintę, a pozatem handlował obrazami i restaurował stare malowidła. Zdaje się, że był to „majster do wszystkiego”, który nie grzeszył nadmiarem sumienności jako handlarz obrazów. Żona jego, kobieta ruchliwa i pracowita, wystawiła dwa obrazy w Akademii w r. 1785. Mieli trzech synów i dwie córki.
Jeśli można wierzyć plotkom, to Jerzy Morland twarde miał lata dziecinne. Wcześnie musiał się wgryzać w tajemnice sztuki malarskiej; małego chłopaka zamykano podobno w jakimś pokoju na piętrze i kazano mu tam kopiować obrazy ojca, Ruysdaela, Hobbemy, Gainsborougha i innych; prawdopodobnie szły potem w świat jako oryginały. Twarda to była szkoła pejzażu, ale dobra. Mimo, że go trzymano tak krótko, chłopak nie stracił zamiłowania do ołówka i pendzla; lubił malować. Pozatem był niezgrabny, nieśmiały i zgoła nie szukał miłego towarzystwa swego ojca. Zamknięty na strychu, malował po całych dniach, i nie było go słychać, chyba, że sobie od czasu do czasu zagrał dla odmiany na skrzypcach. Tymczasem na dole rodzice przyjmowali odwiedziny artystów; między innymi bywał u nich gościem Reynolds i Flaxman. Dwóch braci Jerzego pojechało w świat, za morze; jeden przepadł bez wieści, drugi, Henryk, powrócił i został handlarzem obrazów. Dwie siostry, miłe, wesołe stworzenia, umiały jakoś uniknąć tyranii ojcowskiej. Jerzy miał jednego tylko przyjaciela; był to uczeń jego ojca, niejaki Dawe, który później napisał jego żywot. W jego towarzystwie robił Jerzy w każdą sobotę popołudniu dalekie wycieczki za miasto.
Powiadają, że młodego Morlanda posłano do szkoły akademickiej, ale matka zabrała go stamtąd, bo zaczął się wdawać z jakiemś niewłaściwem towarzystwem i objawiał gust do kieliszka, który go już nie odchodził do śmierci. Już wtedy nie było tajemnicą dla nikogo, że Morland był skończonym artystą. Romney ofiarowywał mu 300 funtów rocznie, gdyby wstąpił do niego jako pomocnik; tyleż miał mu ofiarowywać nauczyciel rysunków, zajęty u rodziny królewskiej. Ale Morland był właśnie u progu lat męskich; chciał się za każdą cenę wyrwać z więzienia, w którem go trzymano do tej chwili; nie chciał niczego na świecie, tylko swobody i niezależności; nie znosił myśli o jakiejkolwiek dalszej kontroli nad sobą. Opuścił dom rodzicielski, zamieszkał w Martlett Row, Bow Street, i wszedł w spółkę z pewnym Irlandczykiem, handlarzem obrazów z Drury Lane, dla którego już przedtem pokryjomu malował. Teraz zrobił dla niego szereg obrazów, po części nieprzyzwoitych, które się rozeszły w jednej chwili. Głównym ich nabywcą miał być Lord Grosvenor. Młody malarz wyrwał się z więzów kontroli; zaczął się bawić i używać za wszystkie czasy. Ledwie mu się wąsy zasiały, a zrobił się z niego elegant miejski; znikła bez śladu dawna jego skromność i nieśmiałość; zaczął błyszczeć i imponować po wszystkich szynkach i lokalach nocnych, jako gość pewny siebie, dowcipny, zawadyaka, zawsze gotów do awantury i do psich figlów, a najweselszy kompan w świecie. Co tylko zarobił, wszystko przepuszczał na pijaństwo i rozpustę. Bywało, włóczył się po ostatnich knajpach nad brzegiem Tamizy, a nie gardził towarzystwem najgorszych szumowin portowych.
Wesoły, przystojny, szczery lekkoduch zwrócił na siebie uwagę niejakiej pani Hill, która miewała swoje fantazye, a nie miała w swym sposobie bycia nic takiego, coby odstręczać mogło młodych elegantów z miasta. Otóż pani Hill zaproponowała mu, żeby z nią pojechał do Margate; chciała go wprowadzić w sfery arystokratyczne, które się tam zbierały na sezon letni, i nastręczyć mu w ten sposób bogatą klientelę do portretów. Morland uradowany poleciał w tej chwili do swego wspólnika od obrazów, pożyczył, a raczej wziął naprzód tyle pieniędzy, ile tylko mógł od tego szelmy wydobyć, wynajął gdzieś konia i pojechał w najlepszym humorze do Margate. Stanął w jakiejś gospodzie niedaleko mieszkania pani Hill i urządził sobie wesoły tydzień na przywitanie. Po tygodniu doszły go wieści, że właściciel konia jest uparty: żąda zapłaty i zwrotu swojej własności. Odesłał więc rumaka przez chłopca pocztowego i polecił ojcu, żeby za niego zapłacił dziesięć funtów, których się domagał nieugięty właściciel stajni. W Margate żył Morland wesoło, bywał w „najlepszych” towarzystwach, malował portrety elegantów o starych acz nie zawsze czystych tarczach herbowych i musiał zarabiać dużo, skoro wywiózł stamtąd wcale pokaźną sumkę.
Jest jakiś mimowolny humor w jednym z listów Morlanda, pisanych z Margate; opowiada tam, jak spędza dzień za dniem i pisze: „Jadłem tu śniadanie z bratem jakiegoś Lorda, ale zapomniałem, jak się nazywa.“ Szczęśliwym zbiegiem okoliczności towarzyszem owych śniadań był Sherborne, brat Lorda Digby, jeden z przyjaciół pani Hill, który ogromnie polubił sympatycznego, niezrównanego w kompanii Morlanda. Jak i kiedy ten gałgan znajdował czas na malowanie, skoro był zawsze pierwszym na wszelkich walkach kogutów, zapasach bokserów, wyścigach konnych i innych widowiskach sportowych w całej okolicy, to jest już jego osobistą tajemnicą. Takiego cudu dokazał prócz niego chyba tylko jeden Phil May, który umiał pracować w podobnych warunkach i zrobił istotnie ogromnie dużo. Morland jeździł dwa razy jako dżokej na wielkich wyścigach; jeden bieg przegrał, za to wygrał drugi. Przekonał się wtedy z blizka, jak mało sportowego charakteru mają t. zw. sportowcy, stali goście turfu. Po skończonym sezonie w Margate zabrała pani Hill młodego przyjaciela do Francyi, do Calais, a stamtąd do St. Omer. Tu znowu zaczęła go obsypywać zamówieniami arystokracya francuska i angielska. Rzecz dziwna, że młody nasz artysta nie miał, zdaje się, dla swej opiekunki ani przywiązania, ani wdzięczności. A jednak dzięki jej protekcyi miał bez końca zamówień od arystokracyi i szlachty, która tam ferye świąteczne spędzała.
Jego listy do Dawe’a świadczą, że miał bystre oko artysty i duży zmysł spostrzegawczy. Nie pomija w nich niczego, zacząwszy od olbrzymich łóżek francuskich, „tak wysokich, że musiał na nie wskakiwać“, a skończywszy na muzyce kościelnej, w której ciągle mu się przysłuchiwały melodye z „Nancy Dawson”. To przecież znakomite i zupełnie szczere spostrzeżenia, te o tych łóżkach francuskich; uderza to każdego, kto się tylko po raz pierwszy wybierze z Anglii za Kanał. Listy Morlanda z Francyi są nadzwyczajnym dokumentem i obrazem życia. Po paru tygodniach nasz artysta był znowu w Margate. Tym razem przywiodły go tu kłopoty osobiste. Pani Hill była, zdaje się, na zewnątrz bardzo przyzwoitą osobą; dbała o pozory. Natomiast Morland, jak tylko się zjawił w jej domu, zaczął od razu, i to poważnie, romansować z jej panną służącą, Jenny, wysoką, ładną, siedemnastoletnią dziewczyną z Liverpoolu. Pani Hill wkrótce odkryła, co się święci, i dziewczyna nagle odjechała do brata, do Londynu. Nie trzeba dodawać, że młody lekkoduch pogonił za nią i sprowadził ją znowu do Margate. Poróżnił się o to z panią Hill i powrócił do stolicy, przyrzekłszy dziewczynie, że się z nią ożeni. Najwidoczniej chciał się już pozbyć ciągłej kontroli ze strony pani Hill. Jenny przekonała się teraz, że artysta podobnie zapomina o zobowiązaniach, jakie względem niej zaciągnął, jak się niewdzięcznym okazał w stosunku do jej pani.
Młody człowiek wykręcił się od małżeństwa. A użył do tego celu finty dosyć lichej: jeden z jego kompanionów poszedł do brata dziewczyny i nagadał mu, że Morland jest podejrzanem indywiduum z pod ciemnej gwiazdy, czem tak zaniepokoił poczciwca o przyszłość siostry, że ten wpadł w pasyę i zerwał sam cały stosunek. Widocznie Morland nauczył się w Margate być „sportsmanem“ w znaczeniu używanem na turfie; z miejsca nawiązał nowy romans z jakąś inną służącą. Tymczasem zamieszkał razem z pewnym sztycharzem, niejakim Wilhelmem Wardem, bratem sławnego Jamesa Warda, i oto każdy z nich zakochał się w siostrze drugiego. Pożenili się w tym samym miesiącu roku 1786, i czworo młodych ludzi zamieszkało razem w Marylebone. Młodej, ślicznej kobiecie musiał się wesoły, inteligentny, piękny artysta wydawać ideałem kochanka. Przyszedł potem czas próby, ale Anna Ward została przy nim zawsze, cicha, oddana i wierna. Idealna zrazu zgoda między dwiema parami małżonków zaczęła się wkrótce psuć. Nikt nie wie, z czyjej winy, dość, że młody Ward i Morland stanęli pewnego razu na placu za domem i mierzyli pistoletami do siebie. Najwidoczniej czas było się rozejść. Morland wraz z młodą żoną wynajęli dom na Camden Town, i od tej chwili oddał się artysta poważnie swej sztuce. Pomimo całej swej lekkomyślności, Morland szczerze kochał piękną żonę, która go nie odstępowała w złych i dobrych chwilach.
Teraz urosła jego sława artystyczna, wystawił bowiem na widok publiczny szereg obrazów: Leniwego i pracowitego mechanika, Leniwą praczkę i Pracowitego gospodarza, jako też sławny cykl p. t. Letycya, przedstawiający życie młodej dziewczyny, począwszy od lat jej niewinności, spędzonych w domu rodzinnym na wsi, aż do chwili, gdy, złamana życiem wraca znowu do domu na pokutę. Do tej seryi prześlicznych rysunków pozowała mu jego piękna żona. Pomysł całego cyklu i tendencya są naśladowane z Hogartha, tylko anegdota przeniesiona z miasta na wieś; wszystko jednak znacznie szlachetniejsze w ujęciu i bez porównania subtelniejsze w odczuciu. Sentymentalizm Morlanda jest biegunowo różny od męskiej, twardej sztuki Hogartha. Sentymentalizm to jednak czysty, rodzimy i ogromnie miły; najlepsze pierwiastki duszy Morlanda osnuły się około tej czystej, pięknej postaci. Niedługo miał się znowu puścić na hulankę i rozpustę, która była klątwą jego życia i karyery. A mimo to, szanował żonę zawsze i miłość dla mej została mu do końca rzeczą świętą. To nie Letycya, to jej kochanek tarzał się w błocie, a ona płakała tymczasem, nie nad własną biedą, ale nad tym swym lekkomyślnym pijaczyną, który przed chwilą wyprawiał awantury, a teraz leży, zmożony snem pijackim. Ona go tak kochała; on był taki młody, taki przystojny. Widać i piękność i młodość była to tylko plewa licha i znikoma.
Z czasem zaczęło być jaśniej w ich nowem mieszkaniu. W roku 1788 zaczął Morland z wielkim zapałem malować sceny z życia domowego i sceny z dziećmi, które, zacząwszy od Ciuciubabki, taką mu zjednały popularność w reprodukcyach sztychowych. Dziwna rzecz: dostał za Ciuciubabkę dwanaście gwinei i cieszył się tem tak bardzo, że zaraz poszedł z jednym z lepszych kompanionów do szynku, wypił tam dwanaście kieliszków wódki i wrócił zupełnie nieprzytomny. Ward żył z nim teraz znowu w przyjaźni; publiczność rozkupywała jego sztychy, robione według obrazów Morlanda. I tak się zwolna fortuna zaczynała uśmiechać, a Morland, zachęcony powodzeniem, malował bardzo pilnie; między innymi: Dzieci, bawiące się w żołnierzy, Dzieci, wyszukujące gniazda ptasie, Dzieci, robiące pończochy, Chłopcy, łupiący sad, Rozgniewany gospodarz, Chłopcy w kąpieli, Zbieranie kwiatów, Sokół, schwytany w sidła, Młodzi żeglarze, Zbieranie borówek, Targ na świnki morskie, Psy tańczące, Pojedynek na śnieżki i tym podobne zdarzenia z życia wiejskiego, których reprodukcye na miedzi taki dochód przynosiły Wardowi. Sceny te przemawiały ludziom do serca: przypominały każdemu dobre, dawne lata dziecięce. Nie było w nich już ani śladu sentymentalizmu, którego się można było spodziewać po cyklu Letycyi; znikł pewien, dawniej widoczny, wpływ Greuze’a i innych Francuzów, jakkolwiek zjawił się znowu w późniejszych obrazach, jak np. Odwiedziny dziecka u karmicielki i Odwiedziny na pensyi.
Artysta nasz, podobnie, jak to nieraz bywa u indywiduów trochę wykolejonych, lubił bardzo, gdy się gromady dzieciaków koło niego bawiły, i to nawet, gdy pracował; on rozumiał ten mały ludek, który nawzajem miał do niego zaufanie; tych przynajmniej nie gorszyło nic, a już najmniej to, że się po podłodze pracowni walała słoma, plątały kury, kaczki i inne zwierzęta. A od czasu do czasu artysta wyglądał na ulicę i godził do pozowania pierwszego lepszego przechodnia. Morland zawsze malował z natury. Przynajmniej dzieci nie uważały go za waryata, cokolwiek o tern myśleli starsi. Był „za pan brat“ ze wszystkimi, czy to był ktoś znaczny, czy chudzina. To też lubili go ludzie w okolicy. Ten człowiek posłyszał głos Hogartha, instynktem odgadł, że nadchodzą czasy demokracyi. Malował też w demokratycznym duchu nowej epoki, w duchu, urodzonym z rewolucyi angielskiej, który piorunem przeleciał za morze i zapalił kolonie amerykańskie, a do góry korzeniem wywrócił dawny porządek Europy w dzień rewolucyi francuskiej.
Raz zwabił do siebie policyanta i dobosza; szli aresztować jakiegoś żołnierza, który był uciekł z wojska. Morland zaczął ich częstować wódką i zabawiać pytaniami i tak wymalował swego Dezertera. Do obrazów pozowali mu handlarze uliczni i goście szynków przydrożnych. Z niezrównaną zręcznością i wprawą techniczną rzucał na płótno impresye ich postaci poszczególnych i grup charakterystycznych, tworząc takie dzieła, jak: Wnętrze piwiarni, Piwiarnia polityków, Zakochany oracz i inne. Lubiono go powszechnie za dobre serce i dobry humor. Nie żałował gwinei nikomu, kogo bieda przycisnęła i kłopot — to też zawsze, bywało, obsiadali go gęsto w szynku przyjaciele; tłum utracyuszów i pasożytów śpiewał i pił z nim razem, a najczęściej za jego pieniądze. Morland zawsze był pierwszym, gdy szło o zabawę, grube żarty i psie figle. Trudno pojąć, dlaczego się artysta zgodził przyjąć na krótki czas godność komisarza policyi w swojej dzielnicy — chyba także dla żartu. Nie długo nosił mundur policyjny, a więcej miał stąd kłopotu, niż gmina pożytku.
W tym czasie zapoznał się z dwoma ludźmi, którzy mieli silny wpływ wywrzeć na jego życie. Pierwszym był Irwin, elegancki młody człowiek, który wszedł w dom Morlanda z bezinteresownej przyjaźni dla niego i zaczął pośredniczyć między nim a handlarzami obrazów. Zdaje się jednak, że z czasem zaczął za obrazy przyjaciela żądać i inkasować więcej, niż żądał sam autor. Dotrzymywał Morlandowi kompanii przy kieliszku, wkońcu jednak pokłócił się z nim, opuścił go na zawsze i zginął gdzieś marnie z pijaństwa i rozpusty. Innego gatunku człowiekiem był niejaki Brooks; przyszedł do domu Morlanda jako służący, a wkrótce stał się oddanym, zaufanym sługą i wiernym przyjacielem swego oryginalnego pana. Pochodził z rodziny ubogiej; był synem szewca; panu swemu oddawał z radością najniższe nawet posługi — służył mu, jak pies. Pił z Morlandem do rana, wodził za nos wierzycieli i trzymał ich w przyzwoitej odległości, a gdy nadeszły ciężkie czasy i artysta musiał się czynić niewidzialnym, Brooks nie odstępował go na krok.
Morland zarabiał teraz dużo; sprzedawał obrazy prosto ze sztalugi, ale sprzedawał je za co bądź jakimś lichym indywiduom, byle mieć zawsze trochę gotówki w kieszeni. Od uczciwych kupców byłby mógł dostać znacznie więcej. Co prawda, to i to „więcej“ byłby przepuścił równie prędko. Wkrótce też wlazł w długi po uszy, a żył w czasach, kiedy długi karano więzieniem. Nadszedł w końcu dzień porachunku. Morland uprzedził ten te rm in ; z pomocą wiernego Brooksa sprzedał nocą urządzenie domu i kontent z siebie, wyniósł się po cichu z Camden Town w r. 1789. W kłopotach znalazł uczciwego przyjaciela w osobie niejakiego adwokata Wedda, który postarał się o to, żeby finanse Morlanda uporządkować: wyrobił mu pozwolenie na spłatę długów ratami w ciągu piętnastu miesięcy i w ten sposób uregulował stosunki materyalne artysty, który pracował ciężko, a nie umiał wydobyć ze swej pracy tyle, ileby był mógł, gdyby nie lekkomyślność, posunięta do ostatnich granic. Teraz sprowadził się Morland na Leicester Street, Leicester Square, i dobrze zrobił. Tu wymalował obraz p. t. Cyganie, rozpalający ogień, którym rozpoczął nową seryę tematów. Krąży o tym obrazie pewna anegdota. Morland malował go dla pułkownika Stuarta. Nabywca udał się pewnego razu w towarzystwie jednego ze swych przyjaciół do pracowni artysty, chcąc obraz zobaczyć, i spytał malarza, kiedy rzecz będzie skończona. „O czwartej popołudniu!” — brzmiała odpowiedź. Stuart powiedział na to do swego towarzysza po francusku, że bardzo w to wątpi. Morland nie dał do poznania, że rozumie, a pułkownik oświadczył mu uprzejmie, że przyjdzie po obraz o czwartej. Malarz ułatwił sobie pracę: zamalował kilka figur, zrobił dużo ciemnych miejsc i liści i był gotów o trzeciej. Grał w wolanta, póki pułkownik nie nadszedł. Istotnie, widać po jego obrazach, że malował ogromnie łatwo, szybko i śmiało.
W r. 1789 i 1790 zmieniał często mieszkania w Londynie. Potem osiadł znowu na wsi, w Paddington, w domu, położonym blizko zajazdu „Pod białym lwem”. Przyjął wtedy dwóch uczniów: Browna i Handa. Elegancki Brown, jegomość na pozór bardzo szanowny, zaczął wkrótce kupować i sprzedawać obrazy Morlanda. I tak kupił Stajnię gospodarską za czterdzieści gwinei, a sprzedał ją za sto, a Gumno za sto dwadzieścia. Morland miał wkrótce dość zacnego Dawida Browna i rozstał się z nim na zawsze. Hand był wprawdzie wielkie „ladaco", ale przynajmniej zawsze się było można do niego napić. Stajnia gospodarska, znajdująca się dziś w Galeryi Narodowej, była stajnią zajazdu „Pod białym lwem” w Paddington. W tym czasie Morland z łatwością zarabiał tygodniowo po sto gwinei, ale, że spłacał swych wierzycieli obrazami, a nie pieniądzmi, był więc blizkim ruiny. Lada obwieś miejscowy miał jego obrazy na sprzedaż i wyzyskiwał go najbezczelniej w świecie.
W tym domu, jak i w następnem mieszkaniu w Winchester Row, artysta żył „jak lord“: rozrzucał pieniądze, a ubierał się podług ostatniej mody. Miał dwóch lokai i służącego w liberyi, dom jego był zawsze otwarty, w stajni trzymał konie. Jeden pokój wynajął na szkołę dla atletów i wyznaczał im nagrody na zapasach. Nie znosił „eleganckich znawców”, nie chciał słuchać żadnych wykwintnych uwag i uprzejmych rad na temat swojej czystej sztuki, to też nie zrobił majątku. Był to człowiek z ludu, chłop z upodobań, zwyczajów i z ducha. Nie znajdował żadnej przyjemności w towarzystwie arystokratów i elegantów. W r. 1787 stracił ojca. Namówiono go wówczas, żeby się starał o tytuł baronowski, który mu się teraz z prawa należał. Ale on nie tylko żałował wydać choćby pół gwinei na tytuł, ale teraz, kiedy mu się baronostwo należało z nadania Karola II, oświadczył ze śmiechem, że: „To większy zaszczyt być dobrym malarzem, niż utytułowanym szlachcicem; wkońcu, możnaby znieść i tytuł, gdyby się z nim łączył jakikolwiek dochód, ale tak, to niema sensu nosić jakieś błazeństwa po przodkach.”
Szerokie życie Morlanda, na stopie wielkopańskiej, miało się już ku końcowi. Siedział w długach powyżej uszu; tracił też przyjaciół, jednego po drugim. Szczury opuszczały okręt tonący. Zbliżało się widmo więzienia za długi. Teraz artysta zboczył sam z prawej drogi. Spoił jakiegoś młodego człowieka w szynku i wyłudził od niego za kwitem pieniądze, które mu był ojciec powierzył dla pewnej kasy rządowej. Pieniądzmi tymi zaspokoił swych najniecierpliwszych wierzycieli, a resztę roztrwonił na zabawę i rozpustę. Ojciec owego młodzieńca zaczął grozić więzieniem, a uspokoił się dopiero, gdy uzyskał od Morlanda zobowiązanie rychłego zwrotu całej sumy. Długi dokuczały malarzowi coraz gorzej. To też wyprowadził się wraz z żoną do małego domku w Enderby w hrabstwie Leicestershire. Tutaj zaczęli przyjaciele jego Wedd, Ward i kilku innych pracować nad tem, żeby go uchronić od więzienia za długi. Wierzyciele, na zebraniu ogólnem w roku 1791, zgodzili się znowu na spłatę długów ratami w terminach oznaczonych. Przyjaciele najęli dla artysty dom na Charlotte Street, Fitzroy Square, zobowiązawszy go do płacenia po 120 f. s. miesięcznie na umorzenie długów. Tu, trzeba przyznać, pracował Morland ciężko i pilnie i zarabiał dużo. Dla pułkownika Stuarta namalował teraz Dobroczynnego sportsmana, dla Wedda Mycie konia gospodarskiego i Czyszczenie konia pocztowego (oba obrazy wykonał w jednym dniu).
Niestety, robił teraz same małe obrazeczki, przez co rychło stracił dawną opinię i wzięcie, a co gorsza, dawniejsze jego wybuchy humoru i ostre ataki pragnienia przeszły teraz w pijaństwo codzienne, przewlekłe. Uleciała bezpowrotnie młodość, zanikały siły żywotne. Nie chce się wprost oczom wierzyć, kiedy się dziś czyta jego zapiski, w których notował sumiennie, ile wypił którego dnia. Morland ozdobił te notatki bardzo stosownym rysunkiem: czaszka i kości, a pod spodem napis: „Tu leży pies, moczymorda.“ Okres poprawy nie trwał długo; biedna Anna Ward — straszny los być żoną nałogowego alkoholika! Morland zupełnie stracił wolę. Zaczął znowu po dawnemu handlować obrazami, a długi robił takie, że o mało co nie dostał się znowu do więzienia. Poczucie honoru zaczęło się mocno chwiać w jego duszy. W dodatku wpadł w ręce lichwiarza ostatniej sorty, złodzieja bez czci i wiary, zwanego Lewi, który wyzyskał go najpierw do ostatniego pensa, a potem kazał go zamknąć za długi. Jakiś poczciwy przyjaciel wykupił artystę z więzienia i oto przerażony Lewi zobaczył pewnego pięknego poranku Morlanda, opartego o jego kantor, a tłum ludzi za nim. Malarz wyciął lichwiarzowi zawiesisty policzek, ale uspokoił się w tej chwili, sangwinik, i wyszedł z kantoru. Morland wrócił na chwilę do swych dziecinnych żartów i wesołej beztroski. Ale zamiast pracować dla zaspokojenia dawnych wierzycieli, zaczął robić nowe długi. Stał się podejrzliwym. Żeby uniknąć aresztu, wyjeżdżał co chwila na wieś. Stał się chytry i przebiegły, uciekał przed wierzycielami z miejsca na miejsce, jak ścigany zwierz. Czasem buntowała się nawet jego biedna żona i oburzała się na nikczemną lekkomyślność męża, która ich oboje do ruiny doprowadziła. Chwilami chciała go opuścić i uciec do domu rodzinnego Wardów, a jednak kochała tego człowieka upadłego i rozumiała, że miłość jego dla niej była ostatnim zdrowym 1 czystym pierwiastkiem, jaki się w nim ostał. Morland żył teraz w ciągłym strachu przed uwięzieniem, przed pogonią policyi. Wraz z Brooksem i Handem uciekał od czasu do czasu na wieś, gdzie wiejskie dzieci tak się z nim bawić lubiły.
Miewał teraz ataki czarnej rozpaczy; we łzach topił pogardę dla samego siebie; myślał często o samobójstwie. Ze wsi Brooks i Hand przemycali jego obrazy do miasta i tam je sprzedawali. Morland sam przekradał się kilka razy na Charlotte Street i bawił tam w ukryciu przez parę dni. Udawało mu się uśpić czujność prawa. Przekupywał żandarmów, gościł ich i bawił po dawnemu w pracowni. Namalował teraz doskonały Autoportret: artysta siedzi w nim przy sztaludze, na drugim planie Brooks, resztki obiadu i dwa psy koło niego. Zaczął tyć; nabierał typowo rozlanych form opoja. Zaczął tępieć i obojętnieć na wszystko. Żona odwiedzała go, ilekroć to nie zagrażało odkryciem jego schronienia; ale przeważnie był teraz skazany na samotność. Wkrótce i mieszkanie na Charlotte Street zaczęło być nie dość bezpieczne; ludzie znali już starego Brooksa równie dobrze, jak i jego pana. Stary sługa dostał więc odprawę. Morland usunął się również stamtąd i wpadł znowu w koła ostatnich szumowin społecznych; krył się to tu, to ówdzie. Pierwsze kroki skierował do Chelsea, ale natknął się od razu na jednego z głównych swych wierzycieli, który go kazał w tej chwili aresztować. Szczęściem, znalazł się znowu jakiś poczciwy przyjaciel i wykupił artystę z niewoli. Potem uciekł Morland do Lambeth, później ukrył się w Gast Sheen i tak dalej, byle ujść pogoni i uniknąć więzienia. Biedna żona towarzyszyła mu nieraz w tej strasznej wędrówce.
Zdobył się raz na odwagę szaleńca: poszedł do Hackney wraz z żoną i zaczął się tam rozbijać, hulać i rozrzucać pieniądze. Zwróciło to uwagę jakiegoś przemądrego jegomości, który, słysząc, że Morland zajmuje się sztychami i rysuje coś na płytach miedzianych, powziął podejrzenie, że jest to fałszerz banknotów. Dał więc znać władzom bankowym o jego pobycie. Natychmiast przysłano na miejsce agenta policyjnego, przed którym Morland uciekł tylnemi drzwiami, siadł na konia i pogonił do Londynu, pewny, że chcą go brać do więzienia za długi. Pomyłka wyszła na jaw i bank przysłał artyście piękne słowa na piśmie, oraz czek na przeprosiny. Była w tem niewątpliwie ręka Wedda. Kilka razy jeszcze uciekał Morland z miejsca na miejsce; wkońcu przybył wraz z żoną i służącą do domu jednego ze swych przyjaciół, niejakiego Lynna w Cowes, na wyspie Wight. Zaraz też zaczął się interesować krajobrazem morskim i wykonał na ten temat kilka arcydzieł. Z Cowes pojechał do Newport, do jednego z przyjaciół Lynna, ale tu nie mógł się bawić malarstwem, bo nagle doszły go wieści, że pogoń jest już na jego tropie. W największym pośpiechu uciekł zaraz do Yarmouth. Los zaczął teraz płatać figle temu urodzonemu figlarzowi; ledwie się znalazł w Yarmouth i siadł do śniadania, zjawił się w progu porucznik straży z ośmiu żołnierzami i przyaresztował całe towarzystwo; był to bowiem dom znanego przemytnika Jerzego Colesa. Morlanda postawiono przed sąd przysięgłych pod zarzutem, że jako szpieg francuski szkicował wybrzeże Anglii. Dopiero po złożeniu kaucyi wypuszczono go na wolność!
Morland miał już dość tego wszystkiego. W listopadzie 1799 wyjechał do Londynu, wynajął mieszkanie w Vauxhall, oddał się sam w ręce wierzycieli i poszedł do więzienia King’s Bench. Ponieważ jednak mógł jeszcze przy swoich zdolnościach dużo zarabiać, pozwolono mu skorzystać z dobrodziejstwa ustawy i mieszkać pod dozorem policyjnym na Lambeth Road, St. George’s Fields, dokąd się też sprowadziła jego żona wraz ze służącą. Brat Morlanda, handlarz obrazów, zamieszkały w Londynie, zajął się sprzedażą jego prac. Morland pracował teraz tak ciężko i wytrwale, jak nigdy przedtem. W ciągu tych ostatnich ośmiu lat życia, mimo, że zapadał ciężko na zdrowiu, namalował czterysta dziewięćdziesiąt dwa obrazów wyłącznie dla swego brata, a pozatem trzysta innych, nie mówiąc o wielkiej ilości szkiców. Niestety, mimo całego nadzoru policyjnego, mimo, że, stosując się ściśle do normy prawa, był zawsze o swojej porze w domu, znajdował jednak i teraz czas na rozpustę. Dozór i żywot regularny był w gruncie rzeczy tylko pozorem dla zamydlenia oczu wierzycielom. Stałymi gośćmi Morlanda bywali teraz inni tego samego rodzaju skazańcy; bywali, pili i bawili się w najlepsze. Pośród tego towarzystwa wykolejonych indywiduów snuła się blada jak duch, cicha jak wspomnienie postać dawnej „Letycyi“, biednej pani Morland. Zawsze ta sama: wierna i niezłamana niczem.
Trudno temu uwierzyć, a jednak ten człowiek miał umrzeć już w czterdziestym pierwszym roku życia! Powinien był wtedy stać u szczytu sił, dojrzewać w całej pełni jako artysta. Ale się wypalił do cna, jak lampa, w której oleju brak; zdawał sobie z tego sprawę. Przyszedł atak apoplektyczny. Przeraził się tem, ale woli już nie miał za grosz, nie umiał się wstrzymać od kieliszka. Aktem amnestyi dla niewypłacalnych w roku 1802 został i Morland uwolniony z pod nadzoru w King’s Bench, ale pozostał w Lambeth Road, póki nie przyszedł drugi atak apopleksyi. Później zamieszkał w gospodzie „Pod czarnym bykiem“ w Highgate, ale pokłócił się z właścicielem i wyniósł się do brata swego na Dean Street. W tym czasie krewni artysty namówili jego żonę, żeby wyjechała na jakiś czas do Paddington dla poratowania zdrowia i dla odpoczynku. Morland posyłał jej pieniądze regularnie, pamiętając, ile jej złego wyrządził, a ile jej zawdzięczał. Żył jak nędzarz, bez nadziei i bez radości; pracował raz tu, raz gdzie indziej; stracił nawet dawną potrzebę niezależności. Poszedł w służbę do brata, handlarza obrazów i dostawał dwie gwinee dziennie. Alkohol zniszczył mu mózg i nerwy; wpadł w czarną melancholię, miewał halucynacye, bał się zostać sam w pokoju; po nocach palił światło w mieszkaniu — inaczej nie byłby mógł zasnąć. Opadał go jakiś dziwny lęk, zaczął majaczyć przez sen. Drżał i omal nie spadał ze stołka, kiedy ktoś nagle do drzwi zapukał, albo krzesłem niespodzianie posunął. Bał się ciemności; to też uciekał z domu wieczorem. Raz go znaleziono leżącego gdzieś daleko na śniegu. Był nieprzytomny i nawpół zmarznięty. Przychodziły ataki jeden po drugim; stracił władzę w lewej ręce; zaczął uciekać od ludzi. W końcu jakiś urzędniczyna skarbowy położył na niego areszt z powodu jakiegoś małego długu i wtrącił go do tymczasowego więzienia na Eyre Street, Coldbath Fields. Tutaj próbował Morland zarobić parę groszy i zaczął malować pejzaż, ale w chwili, gdy go szkicował, spadł z krzesła, bo przyszedł ostatni atak apoplektyczny. Przez osiem dni majaczył w gorączce i nie odzyskał przytomności do śmierci, która przyszła 29 października 1804. Przez dzień jeden ukrywano tę wiadomość przed jego biedną żoną. Dowiedziała się wkońcu o jego śmierci — krzyknęła, dostała drgawek i umarła w cztery dni po zgonie człowieka, którego tak wiernie i tak pięknie kochała. Pochowano ją obok męża na cmentarzu St. James Chapel. Istnieje szkic akwarelowy Rowlandsona, przedstawiający Morlanda. Artysta stoi przed kominkiem w ubraniu sportowem według ostatniej mody; pewne, umyślne a dobrze wystudyowane zaniedbanie w ubiorze, coś typowo angielskiego w całej postaci, a przytem pewien subtelny wdzięk i elegancya francuska.
Takie było życie człowieka, który, podobnie jak wielu innych geniuszów, podniósł na wyżyny sztukę rodzimą, a sam nie wiedział, jak doniosłe znaczenie ma ten kierunek twórczości, którego był pionerem. Odwrócił oczy artystów od dzieł przeszłości umarłej i martwej, pokazał, że artysta może nie naśladować nikogo i nie udawać niczego, ale po męsku i silnie opowiadać życie współczesne. Nie był żadnym materyałem na obywatela, nie miał za grosz poczucia obowiązku, ani poczucia honoru, zachowywał się i myślał jak student, który szkół nie skończył, a umiał tchnąć w sztukę ducha demokratycznego, podczas gdy się filozoficzny mózg Reynoldsa wysilał nad tern, jakby można najgłębiej utopić ducha rodzimego w morzu martwem sztuki włoskiej. Ten człowiek, który się tarzał w błocie i walał po szynkach w towarzystwie ostatnich wyrzutków społeczeństwa, umiał godziny i dni poświęcać pracy nadzwyczaj sumiennej i niesłychanie energicznej; wykwitały mu wtedy z pod ręki dzieła czyste, bijące tętnem życia i tchnące wonią wsi; rzeczy przedziwne, tern dziwniejsze, że powstawały w takich warunkach. Żył w czasach, kiedy pił cały świat: zapijał się kler, juryści — członkowie parlamentu przychodzili pijani na posiedzenia roztrząsać najważniejsze sprawy państwa; wódka była napojem wszystkich klas społecznych — ludzie ją pili, jak wodę. Był to wiek, w którym się ludzie o dogmaty kłócili, biorąc je za religię, a mało się troszcząc o ducha religijnego w życiu. Kto się przechadzał po mieście, a miał silne nerwy, mógł się nieraz przyjrzeć, jak na ulicy wieszano jakiegoś biedaka za to, że ukradł bochenek chleba — wieszano za to nawet i kobiety. Hogarth smagał obyczaje i stosunki swego wieku. Morland przyszedł na świat na rok przed śmiercią Hogartha. Gainsborough i Wilson zaczęli budzić zainteresowanie dla krajobrazu, ale w tem, co dawali, nie było siły. Morland, wychowany na Holendrach, zerwał od razu z wszelką tradycyą w sztuce i w życiu; zasypywał Anglię dziełami, które rozbudziły ducha narodowego, podobnie, jak liryki Burnsa. Życie Morlanda było strasznie ciężkie, kwiaty jego i owoce doskonałe.
James Ward, czł. A. K., urodzony na Thames Street w Londynie 23 października 1769, praktykował naprzód u sztycharza J. R. Smitha, a potem u rodzonego brata swego, sławnego sztycharza Wilhelma Warda. Nie długo bawił się sztycharstwem; prędko bowiem zaczął malować obrazy olejne, a naśladował stylem i doborem tematów szwagra swego, Jerzego Morlanda tak wiernie, że wcześniejsze jego prace uchodzą za dzieła Morlanda. W dzień Nowego Roku 1794 został James Ward mianowany malarzem i sztycharzem księcia Walii (Jerzego IV). Zamówienie Królewskiego Towarzystwa Rolniczego na obraz p. t. „Rasowa krowa” w r. 1796, skierowało go do malowania zwierząt; te właśnie kompozycye przyniosły mu sławę. Poza tem malował portrety i krajobrazy, nie mówiąc o koniach wyścigowych; produkował bardzo wiele. Narodowa Galerya Portretów posiada jego Portret własny. Córka Jamesa Warda wyszła za malarza Jana Jacksona. Ward żył i pracował do późnej starości. Umarł w Cheshunt w listopadzie 1859. Ward, młodszy o sześć lat od Morlanda, rozwinął się tak wcześnie, że Morland bał się jego współzawodnictwa i nie chciał nigdy malować w jego obecności. Do najbardziej znanych prac jego należy obraz p. t. Przed burzą.
Z późniejszych znanych animalistów najlepsi może są: Alken i Herring (1795—1865), który malował konie w konwencyonalnym galopie, a niekiedy dawał dzieła, które rywalizować mogą z pracami Jamesa Warda, a nawet Morlanda. Ale Herring należy już raczej do malarstwa nowoczesnego. Gdy Morland, złamany życiem, leżał na łożu śmierci, geniusz brytyjski rozpoczynał rządy w wielkiem państwie sztuki rodzimej. U stóp jego leżały strzaskane okulary klasycyzmu włoskiego. Nowy geniusz miał wystąpić do walki z życiem. Gdy na zegarze wieków wybił rok 1800, świeciła nad Anglią plejada wielkich artystów, którzy drogę wskazywali do objawień sztuki nowoczesnej. O głowę przerastał ich wszystkich potężny, genialny Turner, twórca nowoczesnego malarstwa i jego największy mistrz.