Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
ANGLIA WYDAJE SWEGO PIERWSZEGO WIELKIEGO PEJZAŻYSTĘ I MORZY GO ZA TO GŁODEM
RYSZARD WILSON
1714—1782
Podczas gdy się talent szesnastoletniego Hogartha dusił w ciasnych granicach akwaforty u zacnego majstra Gamble’a, urodził się proboszczowi w Penegoes, w hrabstwie Montgomery, nazwiskiem Wilson, syn, który na chrzcie otrzymał imię Ryszarda.
Wilsona czekało życie bardzo ciężkie, a jednak jego wielki talent zwolna się wznosić zaczął mimo i ponad obojętność współczesnych i świecić z każdym rokiem jaśniej. Ze się wzorował na ideałach klasycznych Klaudyusza, to oczywiste i konieczne, ale miał talent równie świetny, jak mistrz jego, a poza tem odznaczał się takiem wirtuozowstwem techniki, o jakiem Klaudyusz nie miał pojęcia; to też posunął krajobraz naprzód ku granicom jego nowoczesnej świetności. Wogóle zbyt nizko się ceni Wilsona jako twórcę i wykonawcę. Ryszard już jako mały chłopak mazał po ścianach probostwa kawałkiem nadpalonego patyka, a ojciec jego chętnie widział i popierał te zarodki twórczości.
Nie udało mi się wykryć, gdzie i u kogo się kształcił z samego początku; to wiem, że, gdy dorósł, zawiózł go do Londynu w 1729 krewny jego, Sir Jerzy Wynne, i umieścił go pod opieką bardzo marnego portrecisty, Tomasza Wrighta. Młody człowiek zaczął prędko malować portrety; musiały mu pracę ułatwiać liczne związki rodzinne, bo zarabiał tyle, że mógł się z tego utrzymać. W 1749, mając lat trzydzieści pięć, puścił się Wilson do Italii i ciężko tam pracował nad udoskonaleniem się w sztuce portretu. Pewnego poranku, gdy czekał na Zuccarelliego, zaczął, dla zabicia czasu, szkicować widok z okna. Zuccarelli był zdumiony mistrzowstwem tego szkicu. Wilson zapytał jeszcze o zdanie Klaudyusza Józefa Verneta, a ten był również zachwycony. W tym szkicu porannym wyzwolił się geniusz Ryszarda Wilsona; artysta wstąpił teraz na szczytną drogę, na której czekała go sława, nieśmiertelność i nędza. Vernet był to człowiek szlachetny i wspaniałomyślny, — dał Wilsonowi jakiś swój krajobraz, a jego pracę powiesił pośród swoich własnych. Ponieważ zaś miał niebywałą wziętość między Anglikami, którzy przybywali do Włoch, zwracał zawsze ich uwagę na talent ich rodaka.
Po kilku latach ciężkiej pracy w Rzymie powrócił Wilson do Londynu w 1754, a znano go już jako pejzażystę. Zaczęło mu się dobrze wieść; sprzedał swoją Niobę księciu Cumberland, a Widok Rzymu markizowi Tavistock. Ale publiczność londyńska nie interesowała się krajobrazem, co stwierdził i Gainsborough; wkrótce przekonał się Wilson, że, zrywając z portretem, zrezygnował z powodzenia i pieniędzy, a wszedł na kamienistą ścieżkę, która daje sławę bez pożytku, a wysiłek twórczy nagradza suchym kawałkiem gorzkiego chleba. Człowiek dumny, towarzysko stojący wyżej od wielu współczesnych utalentowanych malarzy, przekonany o swoich wielkich zdolnościach, uparty i energiczny, patrzący z góry na usiłowania artystyczne swoich towarzyszy, szedł torować drogę szkole, która miała wydać najwspanialsze w świecie dzieła w zakresie pejzażu. Mógł albo uderzyć na uświęcone powagi, albo się zgiąć i złamać od razu, poddając się ich wpływom, i za misę soczewicy zaprzedać laur nieśmiertelności — innej drogi nie było. Wilson miał grać o wielką stawkę.
Za dni jego oddzielała artystę od publiczności grupa ludzi ograniczonych, t. zw. „znawców”. Najbardziej wpływowe jednostki z tej grupy zawiązały się w „Komitet dobrego smaku” i uzurpowały sobie władzę dyktatorską w sprawach sztuki. „Komitet dobrego smaku” kilka razy uroczyście potępił Wilsona po jego powrocie z Włoch, a wkońcu wydał wyrok niesłychany, że „styl pana Wilsona razi podniebienie angielskie; jeśli więc liczy na protekcyę, niech się stara naśladować lżejszy styl Zuccarelliego”, — na Boga! — i dodali „z przyjaźni dla pana Wilsona”, że pan Penny (jeden z założycieli Akademii) „raczy zakomunikować ten wyrok p. Wilsonowi”. I tak się też stało: Penny ukazał się w pracowni Wilsona i ogłosił mu olimpijski wyrok; Wilson malował dalej w milczeniu, póki Penny mówić nie skończył, a potem w słowach bardzo chłodnych i pogardliwych oświadczył, że go zupełnie nie wzrusza olimpijski ton samozwańczego Komitetu. Niestety, ci olimpijscy prawodawcy dobrego smaku mieli wpływy daleko sięgające i to się odbiło na Wilsonie w ciągu całej jego karyery; zrazili do niego protektorów i nieustannie obniżali jego sławę. Na nieszczęście, Wilson zraził sobie i Reynoldsa: na uprzejmość jego odpowiedział chłodem. Cięty i uszczypliwy w rozmowie, zrobił na Reynoldsie wrażenie raczej nieprzyjazne, niż miłe. Zoffany nie posiadał się z radości, był pewny, że Wilson przegrywa w walce o byt; w obrazie swym, wywieszonym w Akademii Królewskiej, przedstawił Wilsona niepochlebnie, siedzącego za wielkim kuflem porteru, ale usunął obraz z Akademii, dowiedziawszy się, że Wilson chce go spotkać, a nosi ciężką laskę. Beechey natomiast okazywał mu wiele dobrego serca i przyjaźni; podziwiał jego talent, — miał wprost słabość do tego człowieka. Garrick, Johnson, Sterne i Goldsmith lubili go bardzo. Pani Garrickowa powiedziała mu raz rzecz bardzo miłą, że jest podobny do oliwki: „zrazu cierpki w smaku, — można go znieść, kiedy się go trochę dłużej zna, — później dopiero jest przemiły”.
Zdaje się, że nie było rzeczywistej niechęci między Wilsonem a Reynoldsem. Ale były to natury zupełnie różne. Dyplomata Reynolds cieszył się dużem powodzeniem; nie pociągał go zbytnio człowiek szorstki, prostolinijny, ubogi, jak Wilson. Reynolds był wógóle bardzo skrupulatny i powściągliwy w pochwałach, — a dla Wilsona miało to tem większe znaczenie, że wielki portrecista wznosił się coraz wyżej w hierarchii społecznej i artystycznej i niedługo został dyktatorem w sprawach dobrego smaku. Byli jednak obaj członkami-założycielami Akademii, widocznie więc Reynolds nie szkodził mu czynnie. Na pewnem zebraniu członków Akademii Reynolds, chcąc sobie pozyskać Gainsborougha, swego rywala, odezwał się niezbyt szczęśliwie, choć z pewnością nie miał zamiaru nikogo dotknąć; wzniósł zdrowie Gainsborougha jako najlepszego pejzażysty. „I najlepszego portrecisty” — padła w tej chwili ostra, jak stal, odpowiedź Wilsona. Reynolds bał się ostrego języka jednego artysty, a trafił na szpadę dowcipu drugiego. Wilson zaciął się i walczył wciąż z uporem; stwarzał arcydzieła, coraz bardziej samotny i opuszczony, aż wreszcie wydał prawie ostatniego pensa, mimo, że potrzeby jego były bardzo skromne. Postarzał się i zaczął się zaniedbywać w ubraniu. Widząc, że szczęście przeszło mimo drzwi jego pięknego domu w Covent Garden, wyniósł się stamtąd i sprowadził się do skromniejszego mieszkania. Zeszedł na to, że robił szkice po pół korony; wdzięczny był Pawłowi Sandby, gdy ten uprzejmie zakupił większą ilość szkiców za jakąś poważniejszą sumę.
Po śmierci Haymana powierzono Wilsonowi obowiązki bibliotekarza w Akademii Królewskiej; niewielka pensya spadła mu po prostu z nieba, bo gdyby nie ona, byłby zginął z głodu. W jego małej izdebce w Tottenham Court Road było ciasno: sztaluga, pendzle, krzesło, stół i twarde łoże — to było całe jej umeblowanie. Cóż! — garderobę miał małą, żelazka nie wiele używał, a serwisu wykwintnego także nie potrzebował, bo jadał skromnie, a popijał szklanką porteru. Tam stwarzał Wilson swoje najpyszniejsze dzieła. Posługiwał się zazwyczaj niewielu kolorami i jednym tylko pendzlem; brał paletę, stawał przed płótnem, malował chwilę, potem odchodził do okna, odświeżał oczy światłem dziennem i powracał znowu do płótna; malował trochę i znowu szukał harmonii barw w jasnem świetle dnia. Gości prowadził zawsze w najdalszy kąt pokoju, bo utrzymywał, że obraz powinien „działać na odległość“, lub, jak mawiał, obrazy trzeba oglądać oczyma, a nie nosem. Kiedy się postarzał i zaczął tracić wzrok, malował szeroko, mocno, grubo; posługiwał się tą energiczną techniką, która tak uderza w jego ostatnich dziełach. Nigdy się nie wyzbył ze szczętem pewnego klasycyzmu w kompozycyi; nic dziwnego, — literatura i sztuka zbyt silnie oddziaływała na sposób widzenia w tej epoce. Ale Wilson umiał poza tem czerpać z natury prawdę i odtwarzać ją jędrnie, dzięki temu, że z naturą obcował; na pierwszy rzut oka widać, że odświeżał swoje oczy blaskiem światła dziennego. Ludzie powierzchowni biorą go za klasyka czystej wody, a jednak między nim i tymi, którzy nosili cudze okulary, była przepaść olbrzymia i nie do wypełnienia. Takie były dzieje tego artysty, który posiadał „sekret“ sztuki malarskiej i zgłębił „tajemnice” barwy. Wilson znał jej tajemnicę, tak, jak Reynolds lub inni, i nie wyjawił jej nikomu, podobnie, jak oni. Ale tą jego zazdrośnie strzeżoną tajemnicą, podobnie jak i Reynoldsa, był geniusz, którego w książkach szukać daremnie.
Przy końcu życia odziedziczył Wilson po swym bracie dobra, położone w Walii; zaraz się tam przeniósł i resztę dni swoich spędził spokojnie i w dostatku. Dobrze, że choć przy końcu mogła odpocząć ta dusza harda, zamknięta w sobie i męska; z nieba mu spadło to, czego mu nie dała praca i trud całego życia. Wilson nie miał w sobie śladu blagi, śladu małostkowości. Rzadko mówił o tem, że będzie kiedyś sławny, ale nawet i jego własne, skromne oczy widziały, że dzieła jego były dobre. „Zobaczysz, mawiał do Beecheya, doczekasz się jeszcze tego, że moje obrazy pójdą w górę, a za Barretta nikt nie da ani ćwierć pensa“. Przewidywał, że prawda i wierność naturze zwycięży wkońcu okulary i wzory klasyczne. Blizki jest dzień, w którym jego arcydzieł, przepojonych światłem, usilnie poszukiwać będą ci, którzy je zrozumieć potrafią. Jego miejscowość rodzinna, Penegoes, długi czas nie pamiętała o swym nieśmiertelnym synu; wkońcu jednak, dzięki sędziemu Wilhelmowi Evansowi i jego żonie, wystawiono mu pomnik w miejscowym kościele, i obywatele z Penegoes zaczęli się chlubić swym wielkim rodakiem.