Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
“Świat wydawał się mniejszym” – powiada Szajnocha o terytoryalnej widowni dziejów w wieku Jadwigi i Jagiełły. W ciągu czterech następnych stuleci świat ten urósł znacznie przez odkrycie, w tychże jeszcze jagielońskich czasach, nowego lądu amerykańskiego. Widzieliśmy poprzednio (Rozdz. IV-y, „Podróże i badania geograficzne”), jaki pod koniec wieku XVIII-o był obszar „poznanej” siedziby człowieka. W zarysach ogólnych, kostnych, obie półkule ziemskie, ich lądy i morza, ich kształt i wygląd zewnętrzny, dostępne już wówczas były wyobrażeniu ludzkiemu i przedstawiały się pod tą samą niemal postacią, jaka się nam samym przedstawia obecnie. Obszar atoli choćby najszerszy, choćby ogarnia! przestworza nieskończone, nie stanowi jeszcze „historyk” i clo niej nie należy. Jak na cztery wieki przed Chrystusem sama tylko Grecya wchodziła w obrębu świadomionego dla potomności istnienia Zogniskodziejowego, po za którem lekkiemi odblaskami wiedzy Herodotowej w^ c®y^r1' promieniały „barbarzyńskie” ludy niedalekiego sąsiedztwa,- jak nieco później, za Cezarów, dla Tacyta np., jedynie pobrzeża morza Śródziemnego składały się na materyalną podstawę cywilizacyjnego rozwoju, zwaną „podłożem historycznem”, – tak też i w przededniu wielkiej Rewolucyi francuskiej, ze wszystkich części twardego, ponad oceany wyłonionego gruntu, jedna tylko wyłącznie Europa skupiała i ogniskowa w sobie cały ów zasób i całą ową działalność towarzyską, polityczną, religijną i naukową, która, według słów Condorceta, „umie korzystać z doświadczeń przeszłości i na tej podstawie wytwarza postępowe, doskonalące się warunki bytu w przyszłości”.
Czy ma to znaczyć, że ludy żyjące po za Europą nie miały i nie mają własnych swych dziejów? że olbrzymia przestrzeń ziemi zajętej przez czcicieli Konfucyusza w Chinach, przez wyznawców Mahometa w Turcyi, Egipcie, Arabii, Małej Azyi, Turkiestanie, In- Podział dyach, jest lub była kiedykolwiek pozbawioną pierwiastków samodzielności kulturalnej, umoralnionej i uspołecznionej? Ci żółto-czarno i czerwonoskórzy tubylcy Ocean ii, Patagonii, Gór skalistych, lub Laplandyi byliżby ogołoceni ze wszelkich uzdolnień do samoistnego stanowienia o swych losach i przeznaczeniach?
Zagadnienia te zaliczano przed niewielu laty do najważniejszych w naukach społecznych, czyli w tak zwanej „Socyologii”. Dziś straciły one wiele na wadze zasadniczej wobec faktu, pojmowanego zwykle nieco za brutalnie, że wiek XIX stanowczo i prawdopodobnie bez możliwego odwołania stwierdził i uświęcił zarówno podbój ziemi przez rasę białą, jak i panowanie tej rasy nad resztą różnokolorowych odłamów i odmian wielkiej rodziny ludzkiej.
Zaznaczmy jednakże, że statystyka dość jest zawiłą w kwestyi, jakie naprawdę będzie lub być ma zabarwienie skórne przyszłych władców ziemi i świata. W ogólnej masie 1.600 milionów ludności, rozsianej w końcu wieku XIX po całej kuli ziemskiej, plemię białe, przeważnie aryjskie, czyli jak dawniej mówiono indo-europejskie obejmuje niespełna połowę całości: 800 milionów.
Wszakże i z tej połowy trzy czwarte blisko muszą być wyrzucone za nawias, takie szczepy aryjskie, jak Ilindusowie (260 milionów), Irańczycy, Armeńczycy, Kurdy, Celtowie bretońscy i irlandzcy (9 mil.), Albańczycy (2 mil.) i w pewnej mierze, Czesi i Chorwaci, nie dadzą się na żaden sposób zaciągnąć do tych samych szeregów podbojowego zwycięskiego przodownictwa, w jakich się umieścili: Anglo-Sasi europejscy i pozaeuropejscy (112 mil.), Niemcy (72 mil.), Skandynawczycy (10 mil.), Holendrży (6 mil.), Flamandczycy (4 mil.), Pelazgo-Latyni czyli Romańczycy (164 mil.) i Słowianie wschodni (94 mil.).
W początkach XIX stulecia teza ogórującem stanowisku, przewadze i panowaniu Aryów nad rasami nie-aryjskiemi występowała na jaw bez porównania mniej dobitnie, niż dziś, w początkach wieku XX . Przypuszczalnie, analogicznie, w przybliżeniu, stosunek liczebny białych do zabarwionych, podbijających do obecnie podbitych, było wiele korzystniejszym dla tych ostatnich, styczność zaś pomiędzy dwoma światami – znacznie rzadsza i uciążliwsza. Po myślano się zaledwie piąte przez dziesiąte, co się tam dzieje za tym grubym murem mandżurskim, lub w głębi tego podzwrotnikowego kontynentu etyopskiego. Pojęcia przy tem o „naturze" ludzkiej w ogólności urabiały się zupełnie inaczej, bez żadnych jaskrawe szych domieszek krwiożerczych, ludożerczych, asymilacyjnych, spychających, rugujących, wydziedziczających. Chateaubriand, bocian wiosny romantycznej, dobrą połowę dzieł swoich wysnuł z motywu moralnej doskonałości czerwonoskórców amerykańskich. Podział skorupy ziemnej na parcele aryjskie zaledwie się dopiero zaczynał i nie miał żadnego zgoła teoretycznego uzasadnienia. To, co dziś tak biegle nazywamy „emigracyą”, „kolonizacyą” jakichkolwiek swoich czy też zamorskich karczowisk kresowych, miało znaczenie chwiejne, niepewne, wyglądało na coś zupełnie przypadkowego i ekonomicznie nie śniło się politykom stałego europejskiego lądu. Przed laty emigrowały i kolonizowały się za Atlantykiem sekty religijne, protestanckie, prześladowane w Anglii, szedł tam skazany na katorgę przestępca; posiadali i Francuzi za morzem swe osady karne, jak posiadali Holendrzy swe faktory e handlowe, upędzali się w południowej Ameryce Hiszpanie i Portugalczycy za złotem i żywym towarem ludzkim, – ale nikomu w Europie nie było jeszcze za ciasno w ojczystej zagrodzie i nikt nie myślał szukać za oceanami kawałka zbywającego w domu chleba lub gruntu.
Najpierw, nie istniały po temu odpowiednio dogodne, ułatwione a tanie środki przewozu; powtóre, przeludnieniom, o ile gdziekolwiek się zdarzyły, zapobiegała najprościej i najskuteczniej nędza i zaraza, zapobiegały po prostu częste i długotrwałe pomory głodowe, zupełny brak w klasach niższych wyobrażen i zarządzeń zdrowotnych, przedewszystkiem zaś nieustające wojny.
Stan ten rzeczy stopniowo i powoli zmieniał się pod koniec wieku XVIIl-o w skutek wzrostu wiedzy i umiejętności ścisłych, powodujących w dziedzinie praktyki życiowej liczne zastosowania, odkrycia i wynalazki, – które z kolei wpłynęły z jednej strony na znakomite podniesienie się ogólnego poziomu dobrobytu materyalnego, z drugiej zaś na nadmierne pomnożenie się ludności po miastach, w ogniskach przedsiębiorczości handlowej i przemysłowej. Zjawił się proletarjat, następnie pauperyzm wyrobniczy, – plaga, która dotknęła Anglię przed innemi państwami, jako kraj wyspiarski, w sobie zamknięty, gdzie najpierw machina zastąpiła na wielką skalę pracę gołych rąk ludzkich. Czas, pieniądz, ziemia, praca, wyrób, człowiek – wcześnie też zabrały się tu z sobą do ścisłego obrachunku, wytwarzając osobną gałęź wiedzy, zwanej „Ekonomią polityczną”, Zasady jej elementarne, oparte na spostrzeżeniach, sformułował Adam Smith (1723 f 1790) w dziele z r. 1776 p. t. „Inquiry into the nature and causes of the wealth of nations”, Inny angielski myśliciel i badacz zjawisk społecznych, Tomasz Malthus (1766†1834), w pracy, wydanej w r. 1798, „ Essay on the principles of population”, zdziwił świat bez porównania większą jeszcze nowością. Kiedy na stałym lądzie Europy szybko narastające i gęstniejące zaludnienie uważano za główne źródło bogactw narodowych, i rządy ustanawiały nagrody dla ojców licznie rozrodzonego potomstwa, to Malthus na podstawie obserwacyi i rozumowania doszedł do wręcz przeciwnych wniosków. Państwo-powiadał-w interesie swojego zachowania iw widokach oszczędzenia społeczeństwu i jednostkom cierpień bez liku, powinno wszelkiemi sposobami powstrzymywać wzrost ludności, która z natury swej rozmnażać się może bezgranicznie prawie, gdy środki utrzymania są z istoty swej ograniczone i ujęte w pewne, przełamać się nie dające ramy globy, klimatu, zasobów przyrodzonych, narzędzi wytwórczych i t. p. Doktryna Malthusa, nacechowana w niektórych swych częściach krańcowym realizmem fizyologicznym i otwartością niemal cyniczną, nie doznała na razie łaski i powodzenia u moralistów i mężów stanu, dla których zabiegi o obfity dobytek w „mięsiwie dla armat”, stanowiły zawsze jeden z głównych dogmatów mądrości politycznej; ale fakta, na których Malthus swe wywody oparł, głośno przemówiły niebawem w publicznem życiu Wielkiej Brytanii. Dwie troski zjawiły się tam jednocześnie z rozwojem wielkiego przemysłu: gdzie umieścić nadmiar produkcyi fabrycznej i co począć z nadmiarem ludności ubogiej, bezrolnej?... Rozwiązanie pierwszego zagadnienia wymagało swobodnego dostępu do ziem bogatych, gęsto zaludnionych; problemat drugi dopominał się przeciwnie o wynalezienie miejsc niezajętych, pustych. W podwójnym tym kierunku Anglia zdobędze się na czynność niezmordowaną, systematyczną, trwającą po dziś dzień i już w początkach wieku XIX uwieńczoną dość znacznem powodzeniem.
Jest to właśnie pierwszy rozdział historyi ekonomicznego podziału świata.
Zabrano się najpierw do rynków i nieużytków wewnętrznych. Było jeszcze pod tym względem cośkolwiek do zrobienia w celtyckiej i katolickiej Iriandyi. Podbita w wieku XIII wyspa szmaragdowa nienaruszenie zachowała w ciągu pięciuset lat z górą je dy nie swój kościół narodowy, którego obrona, od uroszczeń protestantyzmu angielskiego w wiekach XVII i XVIII pochłonęła wszystkie żywotne jej siły. Posiadłość ziemska przeszła całkowicie wręce landlorhiandya. dów angielskich. Irlandczyk katolik, odsądzony od używania praw cywilnych i obywatelskich, stał się pariasem przemożnej arystokracyi anglosaskiej; uprawiał grunta swych panów jako dzierżawca, najemnik, parobek, „chałupnik”. Pozazdroszczono mu w końcu i tego stanowiska pod naciskiem mnożącego się w samej Anglii bezdomnego i bezrolnego mrowia. Ale tu nagle zaszła trudność. „Zwyrodniona” na gruncie irlandzkim szlachta anglo-saska wzięła w obronę celtyckiego swego sługę i wyrobnika, bo był pokorny, cichy, łagodny, poprzestający na lada łachmanie i nie brzydzący się „psią strawą”. Szlachta ta, na mocy ogólnych przywilejów państwa, cieszyła się bardzo rozległym samorządem, tak, iż w oczach V oltaire’a rdzenna ludność Zielonej Wyspy, pomimo bezwzględnej zależności religijnej, społecznej i ekonomicznej, uchodziła za bardzo szczęśliwą, – delektowała się wszelkiemi pozorami niezawisłości politycznej. W Dublinie zasiadał parlament od londyńskiego odrębny, którego prerogatywy w r. 1782 rozszerzono do granic ostatecznych: żadna reforma nie mogła być w Irlandyi zaprowadzoną bez zgody dwu izb dublińskich. Wprawdzie, ów parlament dubliński od początku swego istnienia żywił względem katolików Zielonej wyspy te same uczucia nietolerancyi, jakiem i przejętą była metropolia angielska; w końcu wszakże, pod działaniem prawa asymilacyi etnicznej cieniutkich warstw wyższych przez grubsze i liczniejsze warstwy niższe, tudzież wskutek postępu wyobrażeń humanitarnych i wolnomyślnych, poprzedzających Rewolucyę francuską, wytworzyło się na gruncie tego parlamentaryzmu, pod przewodnictwem głośnego adwokata Grattana (1756†1820) stronnictwo umiarkowane, skłonne do ustępstw na rzecz Celtów-katolików. Tym sposobem w latach 1792-93 katolicy irlandzcy, otrzymali prawo być wyborcami, prawo otwierania szkół bez upoważnienia episkopatu anglikańskiego, rządowego, prawo zajmowania niektórych niższych urzędów cywilnych i wojskowych, a w r. 1794 dano im nawet pozwolenie założenia w Irlandyi seminaryum dla księży katolickich, kształcących się dotąd w seminaryach francuskich, które Rewolucya świeżo poznosiła. Atoli w miarę ustępstw rosły też i wymagania Celtów, podsycane z zewnątrz, z Francyi. W r. 1795, po rozwiązaniu stowarzyszenia „Irlandyi zjednoczonej” czyli „młodej w, wybuchły zatargi krwawe. Rząd angielski śmiało poszedł na spotkanie przeciwników: do tajnego rządu narodowego Irlandyi wprowadził swych agentów, popleczników i szpiegów, z pomocą zaś gróźb i przekupstwa przeprowadził w parlamencie dublińskim szereg środków represyjnych i ostatecznie zawiesił rękojmie konstytucyjne i wykonywanie praw osobistych (habeas corpus).
Irlandya stanęła w ogniu. Rząd, szczegółowo powiadomiony o dniu, godzinie i miejscach „orężnych schadzeku wcześnie pochw ytał przywódzcówa „motłoch wiejski” rzucił na pastwę żołdactwu. Pomimo dwukrotnej, niezmiernie wszakże lichej pomocy Francuzów (około 5.000 żołnierzy razem), pomimo cudów rozpaczliwego męztwa, opór został złamany i na ruinach zburzonych wsi i miast Anglia zatknęła sztandar niemiłosiernego, bezwzględnego tępienia i „oczyszczania” ludności celtyckiej, dla osadzenia na „nowinach” domowego swojego proletaryatu. W rota wywalono, należało tylko gwałt i bezprawie uprawnie, Na wniosek Pitta korona postanowiła znieść parlament dubliński. Katolikom pozwolono żywić nadzieję, że zostaną równouprawieni, wrażenie zaś świeżych klęsk i upadek na duchu były tak silne, że projekt, opromieniony wiarołomną obietnicą Pitta, znalazł posłuch i poparcie w samym parlamencie dublińskim. Większość posłów, popierana przez drugiego ministra angielskiego, Irlandczyka z pochodzenia, Castlereagha, nie wahała się podpisać własnej abdykacyi, suto przytem opłaconej złotem angielskiem, użytem dla zjednania kilkunastu „niezdecydowanych”. Bil kasaty parlamentu irlandzkiego, podpisany przez koronę w d. 2 lipca 1800 r. stał się prawem kardynalnem, noszącem w dziejach okrutne, świętokradzkie miano „unii dwóch królestw…” Dopóki jeszcze nad tym obłudnym związkiem wisiał zdała miecz Napoleona, Irlandya, zaciskając zęby i pięści, czekała. Ale olbrzym wieku padł wreszcie w nierównym boju... Wówczas dopiero, w szystko, co na Zielonej wyspie od dziecka do starca oddychało jeszcze po celtycku i katolicku, a miało grosz jakiś przy duszy, za wyprzedaną ruchomość rzuciło się do wyjścia z ojczyzny – ku portom, na okręty – za morze.
Dokądże mianowicie? – Oczywiście do Ameryki północnej, do utworzonych niedawno Stanów Zjednoczonych, gdzie- jak powiadano – ziemi wolnej, niezajętej dotąd, dziewiczej, miałeś tyle, iż na niej dostatnio zabudowałbyś dwie, trzy nawet Europy.
Posiadłość ta zaatlantycka, niegdyś angielska, istotnie zażywała już w początkach XIX stulecia całkowitej niepodległości potylicznej, ogłoszonej w akcie inzurekcyjnym z d. 4-go lipca 1776 roku i stwierdzonej niebawem formalnie traktatami i ugodami z dnia 30 listopada 1782 r. i 20 lutego 1783 r., zawartemi po długich i ciężkich walkach orężnych Ameryki z metropolią – walkach, w których szalę na stronę Amerykanów przeważyła zbrojna pomoc Francyi. Wojna jednakże, wsławiwszy imiona Waszyngtona, Lafayett’a, Kościuszki, Pułaskiego, Kniaziewicza, Kalba, postawiła kraj nad przepaścią ruiny finansowej i złowrogich fermentów anarchii federacyjno-republikańskiej. To właśnie powstrzymywało czas jakiś wychodźców irlandzkich. Anarchię zażegnać usiłowały rozmaite częściowe konstytucye, uchwalone od r. 1781 i podane w kodyfikacyi ogólnej do wykonania dopiero z otwarciem pierwszego kongresu związkowego, 4 marca 1789 r., oraz z powołaniem Waszyngtona w d. 14 kwietnia tegoż roku, na pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych (zmarł w r. 1799). Pod względem wszakże gospodarczym i przemysłowym nie prędko młoda Rzeczpospolita wznieść się miała na tę wysokość, w obec której zmalała i zadrżała w końcu materyalna potęga nawet Wielkiej Brytanii. Na razie był to kraik skromny, trzymający się głównie pobrzeża Atlantyckiego; w pierwszych latach XIX-go stulecia składał się tylko z siedemnastu Stanów (czterech świeżo utworzonych, trzynastu dawnych) i liczył około sześciu milionów mieszkańców, rozrzuconych na przestrzeni mniej więcej dwóch milionów wiorst kwadratowych.
Dość zrobić parę kroków w którąkolwiek stronę, aby się przekonać, że wkrótce zapewne niepowstrzymany bieg rzeczy przyrodzonych ściągnie ku tym płaszczyznom i wzgórzom ludność olbrzymią, która uprawi i ukwieci całą tę maso ziemi martwej, oczekującej na ożywcze tchnienie działalności człowieka.” Na spełnienie tej przepowiedni Talleyranda wyrobnik europejski, Irlandczyk, Anglik, Szwed, Holender, Włoch, niebawem zaś i Szwab i Pomorzanin nadelbiański – nie czekał zbyt długo. Po ustąpieniu w r. 1797 Waszyngtona z prezydentury, następca jego Adams (do r. 1800), ściśle trzymający się wskazań politycznych założyciela Związku, gorliwie zajął się uprzątnieniem trudności lub zawad, tamujących szybszy postęp osadnictwa w głąb Far-Westu, ku podnóżom Gór Skalistych. On i dwaj następujący po nim prezydenci, Jefferson (do r. 1809) i Madison (do r. 1817), obaj wybrani dwukrotnie, uwieńczyli zaczęte przez Waszyngtona prace ustawodawcze: zorganizowali administracyę, uregulowali skarbowość, gorliwie zajęli się ułatwieniem komunikacyi Stanów starych z nowopowstającemi. W r. 1803 rząd związkowy nabył od Francyi za kilkanaście milionów dolarów rozległą prowincyę Luizianę, ze spławami na rzekach Ohio, Missisipi i Missuri. Zagarnięcie w r. 1811 przez Amerykanów ziem spornych (części Florydy) wystawiło wprawdzie związek na wojnę z Anglią (1812 – 1814). Zatarg wszakże, zakończony pokojem gandawskim (24 grudnia 1814 r.) nie przyczynił Stanom strat znaczniej szych – i kiedy w r. 1817 prezydenturę po Madisonie obejmował Monroe, głośna jego zasada: „Ameryka dla Amerykanówu stare zyć już mogła za rewolucyę- stawa ł a się podwaliną tem większej, tem trwalszej pomyślności Stanów, że aby zostać „Amerykaninem”, obywatelem wolnego i potężnego związku dość było postawić nogę na ziemi amerykańskiej. Kogożby w Europie to nie przynęciło i nie pociągnęło?
Odłączenie się zrepublikanizowanej kolonii zaatlantyckiej nie dało się zresztą zbyt dotkliwie uczuć Wielkiej Brytanii. Stosunki jej zamienne ze Stanami ucierpiały tylko z początku, odpływ zaś żywiołów burzliwych, niezadowolonych lub napastowanych „peryodyczną gorączką głodowąu, doznał jeszcze zachęty, nie doznawszy przerwy.
Ale i Kanada – jest zaledwie godnym wzmianki drobiazgiem w obliczu olbrzymich nabytków, jakie w tymże niemal czasie poczyniła Anglia na wodach, wyspach i półwyspach oceanów Wielkiego i Indyjskiego. Po mijamy Australię, która do r. 1851, to jest dopóki w niej nie odkryto bogatych i obfitych kopalni złota, drogich kamieni i od nich droższego jeszcze węgla kamiennego, była jedynie kolonią zbrodniarzy, skazywanych na deportacyę dożywotnią. Indy om natomiast poświęcić wypada słów choć kilka.
W miarę, jak w Delhi i Agrze podupadało założone w początkach wieku XVI mahometańskie państwo wielkiego Mogoła, na pobrzeżach oceanu Indyjskiego osiedlać się zaczęli kupcy europejscy wszelkich narodowości. Anglicy w r. 1600 mieli już swoją Kompanię wschodnio-indyjską. Pierwszeństwo jednak przed niemi, tak co do rozległości siedzib jak i co do wysokości obrotów handlowych, osiągnęli najpierw Portugalczycy, następnie Holendrzy, później znów Francuzi, którzy w początkach drugiej połowy wieku XVIII-o wpływ swój, jak się zdawało, rozciągnąć zdołają na półwysep cały. Ale to właśnie obudziło zawiść w Anglikach, i wznowił się zaraz między dwoma narodami antagonizm zastarzały, wznowiły się zapasy krwawe. Wtórowały one właśnie walkom Amerykanów o niepodległość. Nie powiodło się Francuzom na wodach dalekiego Wschodu: stracili niemal wszystkie swe posiadłości dawne, które bezskutecznie później, za rewolucyi i za Napoleona, odebrać usiłowali, – gdyż nawet jądro kolonizacyi francuskiej w Indyach, Pondichery, dopiero w r. 1814 do nich wróciło. Osłabione państwo Wielkiego Mogoła rozpadało się już wtedy na drobne niezależne samowładztwa, które, szarpiąc się i niszcząc wzajemnie, wpadały w ręce Kompanii angielskiej, na której czele stanął największy bohater angielski, prawdziwy założyciel dzisiejszego „Cesarstwa”, anglo-indyjskiego, lord Robert Clive (1725†1774). Oryginalny to, zasadniczo wielkobrytański stosunek- ów stosunek Kompanii wschodnioindyjskiej do korony angielskiej. W całym szeregu zaborów, najazdów, umów roztropnie sfałszowanych, lub zdradziecko pogwałconych, ciągnących się nieprzerwanie od roku 1775 do 1815 za wielkorządztwa następców Clivego: W arrena-Hastingsa (do r. 1786), Cornwalisa (do r. 1792), Wellesleya (do r. 1805), – rząd angielski nie brał żadnego bezpośredniego w łotrowstwach udziału. Mały kramik kupiecki... ot tak jakoś mimowolnie, niechcący, zdobył dla Anglii niezliczoną moc rozpełzłego ludzkiego mrowia i skarby, o jakich się nie czytało nawet w „Tysiącu i jednej nocy”. Wczora do stołu gubernatora Kompanii zasiadła jakaś próchniejąca od zbytków „maharatkuu wieś Govinpor z zaściankiem Kalkutta, nazajutrz nabab bengalski zgodził się na odstąpienie połowy swych dzierżaw w zamian za obietnicę pomalowania na czerwono jego rezydencyi, pojutrze terytoryum Delhi sprzeda ł o się za beczkę porteru... Uboga spółka handlowa, w stosunku do potwornych mas ludności miejscowej zupełnie prawie bezsilna z początku, zwyciężyła o wiele nawet taniej – bo wprost ze strachu, – „drżąco każdy łokieć wyprawionego z ojczyzny perkaliku, o każdą kwaterkę wyszynkowanego na indyjską kredkę likworu...” Uprzedzając ciosy, chroniąc się od nich, Kompania wzmagała się, potężniała, rosła, szła naprzód, przekonana, że tylko przy swojem utrzymać się pragnie, że tylko z własnej grzędy zepchnąć się nie daje.
„Wszystko w końcu ogarnęła, wszystko złamała, wszystko wyzyskała, gdyż wszystkiego się lękała, a liczyła jedynie na własną pracę, ostrożność i przebiegłość…” Liczył też nieco kahał ten londyńsko-indyjski i na opiekę monarchii, na poparcie metropolii całej – w chwilach, naturalnie, bardziej krytycznych, jak np. w czasie wyprawy Bonapartego do Egiptu, wymierzonej celowo przeciwko Indyom lub w parę lat później, kiedy w moc porozumienia się Francyi z Rosyą, generał Płatów, z rozkazu cesarza Pawła, wyruszył na Herat.
Ani wtedy, ani w późniejszych tego rodzaju alarmach, gabinet Wielkiej Brytanii nie uchybił komercyjnemu swemu posłannictwu: w porę zawsze zaopatrzył załogi indyjskie w dostatnią ilość prochu i spiżu. Wówczas zarząd sklepikarski jakoś z tem sobie radził. Najprostsi jego kanceliści, jak sam ów Clive, który karyerę wojskową rozpoczął był od kopiowania korespondencyi handlowej, rozbijali na głowę niesforne tłumy krajowców, powstające na wieść – o rok zawcześnie lub o miesiąc zapóźno nadbiegającą z zachodu lub z północy,że już się nareszcie zbliża odsiecz i interwencya pożądana, upragniona... Takiemi były i tak się kończyły wszystkie te sławne powstania TippoSaiba w latach 1789 – 1792- 1799 i późniejszych, których ostateczny rezultat w tem się zamknął, że około r. 1815 z ruin nieobjętego państwa Wielkiego Mogoła niezależność swą otrzymali nominalnie jedynie maharadżowie Nepalu, Sindhu i Lahore ’u. Olbrzymią resztę zagarnęli przekupnie londyńscy – co prawda, grubo opłacający ministrom i doradzcom korony angielskiej grabiezki swój przywilej, złagodzony i oskrobany nieco z krwi i błota dopiero w r. 1833.
Gordyjski węzeł całego XIX stulecia – t. zw. „kwestya wschodnia” był już w owej dobie oddawna zadzierzgnięty. W naszej- sarmacko-scytyjskiej połowie Europy, w rozumieniu naszych ojców i dziadów, sploty jego okręcały się stale dokoła Konstantynopola. Było to złudzenie optyczne. W oczach Anglika, zainteresowanego w sprawie czcią – i głębiej, niż czcią, bo groszem, wszystkie bez Droga do wyjątku drogi prowadziły i prowadzą do Indyi, nietylko przez cieśninę Bosforską i Dardanele. Dziś, gościniec najprostszy wypada na Suez; dawniej, niepewność pod tym względem była nieporównanie większą. Ze względu na Rosyę, jej Kaukaz i morze Czarne najłatwiej i najdogodniej dobrać się było można do posiadłości angielskich w Azyi przez Bassorę, ujścia Eufratu i zatokę Perską – o ileby napastnik rozporządzał dostatniemi siłami lądowemi dla przeparcia baryer „złotych”, zawczasu wzniesionych przez Anglików w Teheranie, a zarazem i siłami morskiemi dla przepłynięcia zatoki Perskiej, pilnie strzeżonej przez angielską marynarkę. Drugą drogę wskazał sztabowi rosyjskiemu Napoleon w notatce, ogłoszonej po śmierci Cesarza, lecz skreślonej najniezawodniej w okresie wyprawy Płatowa. „Korpus wojsk rosyjskich – pisał wielki wojownik – w sile 35,000 dostanie się Wołgą do Astrachania; wsiądzie tu na okręty i uda się do Askabadu, gdzie oczekiwać będzie na wojska francuskie. Jednocześnie korpus 35,000 Francuzów przewieziony będzie na okrętach rosyjskich od ujść Dunaju do Taganrogu, ztamtąd zaś porzeczem Donu dojdzie do Carycyna nad Wołgą, az Carycyna, na statkach, do Astrachania. Z Astrachania, tą samą drogą co i Rosyanie, wojsko francuskie połączy się z rosyjskiem w Askabadzie. Z Askabadu obadwa korpusy wyruszą nad Indusu... Główne stacye pochodu wojsk ekspedycyjnych sztab rosyjski wytknął, nieco później, w sposób następujący: ,,a) od Askabadu do Tleratu ciągnie się najpiękniejsza i najurodzajniejsza dolinu Heri-Rudu; ekspedycya nie spotka tu żadnych znaczniejszych przeszkód; b) z Heratu do Kandaharu prowadzi gościniec twardy, w dobrym stanie; c) komunikacya z Kandaharu do Kabulu możliwą jest dla wojsk regularny cli, z artyleryą, nawet wtedy, gdy ludność miejscowa traktuje przybyszów jak wrogów, czego przesądzać nie można; d) z Kabulu nareszcie do Lahore’u i Delhi miejscowość wszędzie urodzajna, z drogami mniej więcej ustalonemi”.
Zabiegi, jakie przeciwko klasycznej tej drodze obcego, od północy, napadu na Indye rozwinęła niebawem Wielka Brytania w rozmaitych swych misyach i poselstwach „naukowych”, głównie afganistańskich, nie prędko osiągnęły cel zamierzony; ale też z drugiej strony, przekonała się wkrótce i Rosya, że owa kwiecistość doliny Heri-Rudu, pierwszego etapu ekspedycyjnego, wtedy dopiero stać się może owocną, gdy się ją gruntownie opatrzy osadnictwem rolniczem i wojskowem, a na to z biegiem lat nie zabraknie wcale żywiołów jakby zgóry i umyślnie do tej roli pizy gotowanych w Kozaczyźnie nad dońskiej i nadterekskiej (kaukaskiej).
Pomimo przyrodzonych zamiłowań i skłonności kozaka do stopowego wiatru, czas jakiś wcale nie było mu pilno szukać przejść do Indyi, któremi niegdyś podążały ku Gangesowy kohorty Aleksandra Macedońskiego. O powodzeniu wszelkich wypraw i osadnictw kawaleryjskich wyrokuje więcej koń niźli jeździec. Koniowi zaś aż nadto w początkach wieku XIX wystarczały pastwiska nad Wołgą i dokoła północnych pobrzeży morza Kaspijskiego. A gdy i tu trawa kirgiska wyczerpywać się zaczęła, poczciwe zwierzę wolało bliższe podmokłe niziny nad Aralem, niźli cudowne kobierce zieleni na oazach Merwu lub Samarkandy, położonych kędyś tam za spieczoną i kamienistą glebą Turkiestanu. I w ten to sposób, długiemi oskrzydlającemi popasami, wśród niezmierzonych płaszczyzn, rozciągających się na północ od Oxusa i Iartaxesa, osadnicze rekonesanse rosyjskie bardzo wcześnie trafiły na ścieżyny bez porównania Pamir, bezpieczniej i pewniej szachujące gospodarkę angielską nad In du sem, niźli wszelkie marszruty napoleońskie. Są to sławne ścieżki stoków pamirskich, przykryte olbrzymiemi bastyonami i płaskowzgórzami Azyi środkowej, zwanemi „dachem świata A Dopiero w drugiej połowie wieku XIX uczeni podróżnicy europejscy odkryli, że dzika ludność tych stron jest z pochodzenia kirgiską, tak samo, jak i nad Aralem, – a właśnie jeszcze w r. 1732 kniaźkowie całego plemienia Kirgizów wielkiej i małej Hordy aktem zbiorowym i solennym uznali nad sobą zwierzchnictwo i panowanie cesarzowej Anny Joanówny (Karol Blanc w „Revue des deux Mondes”, 1893).
Nic podobnego nie przyśniło się nawet Wielkiej Brytanii w epoce, kiedy Napoleon probował zadać jej cios stanowczy na dalekim Wschodzie. Wszystkie te wyżyny i doliny, położone między Azyą środkową i Oceanem Lodowatym, okryte mrokiem niewiadomości więcej jeszcze niźli nieprzebytemi tundrami, lasami i śniegami, no siły ogólne, masowe miano Syberyi i od południowo-azyatyckich posiadłości angielskich zasłonięte były, oprócz morza piasczystych pustyń, otaczających Bucharę, potwornym kadłubem Państwa Niebieskiego.
Mogło to sobie istnieć lat choćby milion, a nikomuby w Londynie do głowy nie przyszło, że z tej ciemnej, legendowej Tartaryi syberyjskiej wyrośnie kiedykolwiek poważne niebezpieczeństwo dla Anglii, dla jej kolonialnego samowładztwa w Azyi. Syberya jednakże – lubo niezmiernie powoli- rosła, zaludniała się, rozszerzała rzadkie polanki nikłej, uciążliwej, wegetacyjnej swej gospodarności. Ma już nawet własną swoją historyę, nie lepszą wprawdzie ale też i nie gorszą od historyi osad angielskich, wt tychże warunkach geograficznych. W r. 1558, po podbiciu przez W. Ks. Moskiewskie caratów Kazania i Astrachania, kupiecka i przewysłowa firma Strogonowów, rozciągająca swe operacye zamienne do gór Uralskich, otrzymała od Jana Groźnego przywilej na ziemie położone z tamtej strony Uralu, z obowiązkiem wzniesienia tam „ostrogów” i bronienia własnym kosztem i siłami wschodnich granic państwa od najazdu, barbarzyńców.
W tym celu pozwolono spółce strogonowskiej rekrutować milicyę własną i sprawować w ziemiach podbitych władzę sądowniczą i administracyjną. Jeden z takich, na żołdzie Strogonowów zostających oddziałków wojskowych, pod wodzą kozaka Jermaka Timofiejewa zdobył w r. 1581 osadę Isker lub Sybir, stolicę chanatu Ivuczum, na której ruinach zbudowano, około r. 1587, ostrog Tobolsk. W końcu wieku XVI i początkach XVII przedsiębiercy i zbiegi wszelkiego pochodzenia, nęceni nader zyskownemi łowami na sobole, z których futra dostawały się w podarkach „sorokowych“ na dwory europejskie, przeważnie do Wilna i Warszawy, dotarli już do ujść Jeniseju (1636), Leny (1637) i morza Ochockiego (1639); w 1648 przetrzęśli przedsionki Kamczatki, awr. 1651 ataman Chabarow rozłożył się nad Amurem, który jednakże w r. 1688 ustąpiony być musiał traktatem w Nerczyńsku nowej dynastyi mandżurskiej, świeżo zainstalowanej w podbitych przez nią Chinach.. Od tej daty wolno-zdobywcza kolonizacya rosyjska na kresach syberyjskich zaczyna słabnąć i jakby się cofać. Surowy reformator Rosyi, Piotr Wielki, łamie i odwraca pierwotną dążność szczepu wielkoruskiego do rozpościerania się głównie na wschód, zgodnie z formułą przyrodoznawców o staraniu się wszelkiej siły żywiołowej – a taką jest każda kolonizacya prawidłowa, nie wyśrubowana sztucznie - w kierunku najmniejszego oporu.
Rosya odtąd, w ciągu blisko dwóch wieków, przedzierać się będzie na zachód i południe, po przez fińskie posiadłości Szwecyi, litewsko-ruskie Polski i krymsko-tatarskie Turcyi. Syberya nie będzie wszakże pozostawioną własnemu losowi. Pierwiastek wolno-osadniczy i handlarski, poskromiony i usunięty na drugi plan, ustępuje niebawem miejsca akcyi administracyjno-państwowej. Prywatne kopalnie złota i innych drogich kruszców przechodzą stopniowo w ręce rządu i stają się zakładami karnemi, miejscem przymusowych robót ciężkich.
Wkrótce, wobec szybko a nawet gwałtownie zmieniających się trybów bytu społecznego, na których cywilizacya kładzie obecnie ostateczną swą pieczęć pod postacią kolei żelaznej, przerzynającej te olbrzymie, najlotniejszą imaginacyę prześcigające obszary, zatrze się zapewne doszczętnie sprawdzalna granica między tern, co istotnie było, a co dodał, przesadził, zaostrzył lub opromienił wymysł i co rozniosła trwoga. Syberyi tendencyjnej, dogorywającej we wspomnieniach starców, już i dziś nie poznać. W świeżo wydanem dziele „La Renovation de l’Asie” (Paryż 1900) autor, Piotr Leroy-Beaulieu wylicza np. w jednem miejscu różnorodne napływowo-eupejskie warstwy ludności syberyjskiej. Oko polskie daremnie przebiega kaitki w pogoni za jakimkolwiek odcieniem rodaczym, – znajduje zaledwie imienną wzmiankę. „Z punktu widzenia etnicznego – pisze p. Leroy-Beaulieu- tak samo jak i z geograficznego, Syberya jest przedłużeniem Rosyi europejskiej, rzecby nawet można – Wielkorosyi. Znajduje się tu wprawdzie nieco żywiołów obcych, nie wielkorosyjskich, ale są one stosunkowo nieliczne, niedostrzeżone prawie, tego samego zresztą autoramentu, co i spotykane w środkowych prowincyach Państwa, a do Syberyi napływające, jako to Polacy, Niemcy nadbałtyccy, ztąd też, tu i ówdzie, w kilku większych miastach, w Omsku, Tomsku, Krasnojarsku, Irkucku widzieć się dają kościółki katolickie i protestanckie. Znacznie gęściej rozsiane są synagogi, których nie brak niekiedy nawet w drugorzędnych miastach, sam zaś Izrael ma licznych nieraz reprezentantów i po wsiach. Małe miasteczko Kaińsk, pomiędzy Omskiem i Obi, z powodu licznie w niem zamieszkałych Żydów, zasłużyło na miano Jerozolimy syberyjskiej. Wreszcie w ogólnej liczbie 5,731,732 mieszkańców (według spisu ludności w d. 28 stycznia 1897 r.) mieści się powyżej stu tysięcy „roskolników” doktryn najrozmaitszych, rozrzuconych wzdłuż całej Syberyi. W prowincyi nadamurskiej stanowią oni podobno dziesiątą część zaludnienia, a i w Zabajkalu tworzą ognisko znaczne. Są to w przeważnej części potomkowie wygnańców wieku XVIII-o, zachowują się obecnie bardzo spokojnie i należą przeważnie do ciekawej sekty, posuwającej wstrzemięźliwość do tego, iż wyznawcy jej nie używają nietylko napojów wyskokowych, lecz nawet herbaty. Obecnie brzemię pewnej nietolerancyi ciąży jedynie na wyznaniu i obrzędowości „skopców”, osadzonych w jednej z odleglejszych wsi obwodu Jakuckiego. Dziwaczni ci odszczepieńcy wierzą w Napoleona i czczą go jako wcielenie Messyasza; utrzymują przytem, że bohater nie gdzieindziej tylko na pobrzeżu Bajkału spoczywa pogrążony w śnie tymczasowym, a gdy sio na świecie ukaże na czele niezliczonych swych pułków, wówczas niechybnie Królestwo Boże ustali się i utrwali na ziemi” (str. 26).
W początkach XIX stulecia rozmaitość zaludnienia syberyjskiego była znacznie większą i mocniejszemi bez porównania płachtami wyodrębnień rzucała się w oczy. Najpierw istniały jeszcze liczne i gęste gromady tubylców, pędzące dziś niemal wyłącznie na tundrach ostatki żywota wśród grubych przesądów i przerażeń peryodycznych, o których w nowelkach swych napomyka Adam Szymański i które tak malowniczo opisał Sieroszewski w zamknięciu opowiadania p. t. „Na kresach lasówu. Powtóre, wstrząśnienia polityczne, w końcu wieku XVIII-o, zarzuciły na te krańce początkującej kultury wschodnio-słowiańskiej smugi rażących kontrastów z tłem i otoczeniem miejscowem.
Nieosiadłość jest ze swej natury, z temperamentu swego, sangwinicznie i rozrzutnie niespokojną. Czy w Syberyi przyczyniła się ona w jakimkolwiek stopniu do owej dziwnie upartej, lekceważącej prawie, obojętności, z jaką Wielka Brytania tak długo, pół wieku blisko, spoglądała na tężenie i narastanie – zwłaszcza ku południowo-kirgizkim i pamirskim ukrainom – grubej bryły neo-słowiańskiej, zawieszonej obecnie jak kamień na włosku nad głową wielkorządztwa angielskiego w Indyach?... Trudnoby na to przytoczyć dowody nawet w razie, gdyby istnienie ich stwierdzonem być mogło przez tych, co je, za życia, w garści swej czuli, trzymali... „Honni soit qui mal y pense.” Bardzo być może, że Anglicy, roztropni i wytrawni, zupełnie czem innem niż taką dywersyą przed r. 1815 i znacznie później zaprzątnięci byli. Bo i po co biedzić się nad ewentualnością, która naprawdę, jeśli się na nich zwali kiedyś, to chyba aż około roku 1912... To w każdym razie pewne, że z dwojga złego umieli oni zawsze wybierać to, które na razie – bliższe. W okresie napoleońskim dla Anglii możliwa koalicya małych lub większych mocarstw morskich: Danii, Szwecyi, Holandyi, państw półwyspu Pirenejskiego, bez porównania większem grozić mogła niebezpieczeństwem, niżli wszelkie aglomeraty lądowe, niźli nawet aktualnie ujdanowane i na twardym gruncie osadzone przymierze Francyi z Rosyą, – zwłaszcza, gdy się przekonano, że niema takiego prądu na Oceanach Atlantyckim i Spokojnym, który by z Indiami nie zostawał w obcowaniu bezpośredniem i niemal codziennem. Główne z tych prądów obiegają, jak wiadomo, najbardziej na południe wysunięty cypel ziemi afrykańskiej. Wprawdzie, przylądek Dobrej Nadziei zajęty był od niepamiętnych czasów przez Boerów holenderskich, – ale Anglia uznawała prawa t. zw. „pierwszego zajęcia”, jedynie wtedy, gdy jej samej przysługiwały. Przedewszystkiem tedy mężowie stanu Wielkiej Brytanii raz jeszcze szczegółowo i bacznie obejrzeć polecili forty Gibraltaru, tej strażnicy i węzłowego punktu wszystkich angielskich przejść, wyjść i wejść na morzu Środziemnem i Atlantyku, oraz ponownie wypróbować moc i wytrzymałość skał granitowych, podpierających tę przedziwną warownie, zdobytą w r. 1704 cudem prawie na trupieszejącej monarchii Karola V, a obronioną niemal na wagę złota podczas długiego i uciążliwego oblężenia w latach 1779-1783.
To samo uczyniwszy z Maltą i powierzywszy resztę pobrzeży europejskich opiece, czujności, obrotności i patryotyzmowi swej marynarki, licznej, suto wyposażonej i od bitwy Trafalgarskiej (22 paźd. 1805 r.) nie mającej poważnych współzawodników na przestworzach wodnych od bieguna do bieguna. Albion spokojnie i po należytym namyśle zajął się losem Boerów kaplandzkich. Już po razy kilka przedtem, głównie w latach 1780 i 1782, probowano pozyskać lub podbić ponętną tę osadę, z pochodzenia hotentocką, lecz cywilizacyjnie zaludnioną, tak samo jak i pierwsze stany Ameryki północnej (mianowicie New-York) przez rozmaitych odszczepieńców od protestantyzmu i kościoła katolickiego (przeważnie hugonotów francuskich) oraz drobnych, za zarobkiem i chlebem opędzających się przemysłowców batawskich. W uczciwie i skromnie napisanej książce A. Seidla p. t. „Transwal i Boerowie“ („Bibl. dzieł wyborowych” tom CV, 1899), sprawa ta tak opisaną została, w streszczeniu: od sam koniec wieku XVII rządy gubernatorów księcia Oranu (holenderskich) me musiały snadź być miłe kolonistom, skoro w r. 1795 pod wpływem prądów rewolucyjnych, torujących sobie drogę z Europy do Afryki, w jednej z prowincyi kaplandzkich (Swellendam) wybuchnęło powstanie i ogłoszoną została „Swellendamska wolna rzeczpospolita”. Dla Anglii był to aż nadto wystarczający powód do interwencyi. Admirał Elphinstone i generał Craig otrzymali rozkaz bronienia „praw księcia Oranii...“ Bezprzykładna prawie waleczność Boerów, odrazu zaczepionych na Indzie i morzu, me uchroniła ich od klęski. Generał Craig, po zdobyciu Kaplandu mianowany został gubernatorem, kolonia otrzymała zwierzchnictwo wielkobrytańskie, o pretensyach zaś Holandyi, a choćby nawet o prawach księcia Oranii nie było mowy. Wprawdzie, w r. 1800, w moc pokoju zawartego z Napoleonem w Amiens Anglicy opuścić musieli Przylądek i przycichli; ale już w roku 1806 znów pod Kapsztatem ukazała się flota wielkobrytańska, i pomimo rozpaczliwej obrony pobici Boerowie ustąpili i Kapsztad kapitulował. Kolonia liczyła wtedy 62.000 mieszkańców, których zaledwie składali Europejczycy, resztę tubylcy (około 14.000 Hotenlotów napół wolnych, 26.000 niewolników).
Drugi pokój paryski, z r. 1815, uświęcił tę zdobycz Anglii, i odtąd właśnie rozpoczyna się długi szereg zbrojnych wysileń Boerów w celu wywalczenia sobie niezawisłości. Niedość liczni i silni, by wyprzeć Anglików ze starych swych siedzib, Boerowie posuwają się coraz dalej w głąb kraju, na północ, i tworzą kolonie nowe, wśród ustawicznych napadów ze strony tubylców, poduszczanych najzwyklej przez Anglię. Zaledwie atoli zdążą gdzie osiąść, zapewnić sobie byt i spokój, urządzić się i zagospodarować, już Wielka Brytania znalazła pretekst do przypomnienia się ze swojem „zwierzchnictwem”, zagwarantowanem przez ugody międzynarodowe z r. 1815. Tak było po ustąpieniu z Kap landu do batalii, w latach 1835-36 (pod wodzą Piotra Retiefa i Andrzeja Pretoriusa), tak po osiedleniu się nad rzekami Oranie i Yaal, tak po przeniesieniu się na dalsze jeszcze stepy, wzgórza i pobrzeża…” przetrwała, przedłużyła się ta dziwna, nieprawdopodobna zdawałoby się w naszych czasach emigracya drobnego narodu, dopóki nareszcie nie zlikwidowano długiego rachunku, tuż na Samem przejściu z wieku XIX do XX, w morderczem na śmierć i życie starciu.
Jedno zjawisko, jedna przyczyna nigdy nie pociąga za sobą jednego tylko skutku. Zadając pod Trafalgarem cios śmiertelny morskiej potędze głównego antagonisty, Francyi, – cios niepostrzeżony prawie w Europie, zgłuszony wśród rozgłośnych lądowych zwycięstw Napoleona, Anglia pochowała zarazem na dnie Atlantyku – co prawda blichtrami już tylko świecącą zamorską wielkość drugiego, znacznie niegdyś groźniejszego rywala, Hiszpanii, a to przez odosobnienie i odcięcie od niej jej dzierżaw i osad w Ameryce Południowej. Najbliższem, praktycznem następstwem wypadku było skupienie wre ku Anglików wszelkiego międzynarodowego handlu towarami kolonialnemi: odtąd, przez długi poczet lat, stara Europa nie zazna innego, po za indyjskim, smaku cukru, ryżu, cynamonu, pieprzu, kawy- a nawet herbaty, gdyż wywóz kołowy tego produktu z Chin via Kiachta i Niżni-Nowgorod, nie prędko się zrównoważył z przywozem i przewozem żaglowym via Archangielsk i Wołogda. Następstwo dalsze miało charakter bardziej idealny i abstrakcyjny; polegało na Ameryka usamowolnieniu „narodów nowych”, odrywających się kolejno, w Ameryce południowej, od „matczynego” łona metropolii portugalsko-hiszpańskiej. W istocie, odgłosy bitwy trafalgarskiej, przedostawszy się przez zwrotnik atlantycki, stały się w Ameryce „romańskiej”, podbitej w wiekach XVI-m i XVII-m przez rozmaitych conqidstadorów podpirenejskich, poszukujących obłowu, złota, drogich kamieni
i droższych jeszcze wówczas przypraw korzennych, - jakby hasłami i pobudkami do wstrząśnień i powstań, z których w dwu pierwszych dziesięcioleciach wieku XIX, wyłaniać się będą rozmaite formy i całokształty polityczne, niepodległe, przeważnie oligarchiczno-republikańskie, – argentyńskie, peruwiańskie, urugwajskie, paragwajskie, boliwijskie, chilijskie, brazylijskie. W r. 1825 cała ta rzesza państewek romańskich, krzykliwych, kłótliwych, nieubłaganie wzajem i przeciwko sobie i na siebie rozżartych, była już wolną zupełnie; Kuba, Filipiny, Porto-Rico czekać musiały o wiele dłużej, do początku wieku XX, ażeby wolność tę otrzymać z rąk Amerykanów północnych, anglo-saskich... Ten utrwalająco-asymilacyjny tryb kolonizacyi romańskiej wysoko podnoszą niektórzy pisarze, głównie katoliccy, – przeciwstawiając go rugującemu i niszczycielskiemu trybowi anglo-saskiemu i w ogólności germańskiemu. Powiadają: „Hiszpanie i ich pobratymcy Portugalczycy, uciskając okrutnie narody, gwałtem przez siebie ujarzmione, nie wytępili ich jednak. W przeciwieństwie do szczepów indyjskich w Ameryce północnej, pierwotni ci mieszkańcy południowi, obywatele wielkich państw Azteków i Inkasów, byli zbyt liczni i zbyt dobrze zorganizowani, aby zniknąć bez śladu, zaś rasy łacińskie nie wystarczały do zaludnienia zdobytych terytoryów; przy tem apostołowie katoliccy, innym zupełnie duchem ożywieni, stawiali niejakie przeszkody wybrykom conquistadorów i ocalali zwyciężonych, głosząc im Ewangelię, – i tym to sposobem utworzyły się narody nowe, w których krew hiszpańska zmieszała się z indyjską…”
Niezaprzeczenie, życie, ilekroć jest wolne, ilekroć się rozwija według praw złożonych w jego istocie, bez poniewierki i ucisku, jest darem zanadto cennym i rzadkim na ziemi, ażeby się godziło lekceważyć choćby najbardziej nawet spaczone objawy przyrodzonej tej swobody. Ale w danym wypadku zachodzi pewna nieścisłość w orzeczeniach. Tępicielskie i krwiożercze instynkta rasy anglosaskiej, w przeciwieństwie do romańskiej, nie są dowiedzione. Zapewne, Anglicy stale unikali krzyżowania się z czerwonoskórcami północno-amerykańskimi; ale ich związki z plemionami bardziej do nich zbliżonemi, z Egipcyanami, Arabami, Indusami dowodzą, że niepodobna pomówić ich o zasadnicze stronienie od ludów obcych, podbitych, na niewolę skazanych. W Indyi np. liczne wojaże dziewic angielskich, szukających nad Gangesem nietylko wrażeń mocniejszych, ale i mężów o fortunach nababskich, dozgonne i czasowe pożycie komiwojażerów londyńskich zdetronizowanemi królewnami i podcywilizowanemi szlachciankami państwa Wielkiego Mogoła, sam zresztą wpływ słońca i gleby na przesiedlające się z Wielkiej Brytanii jednostki i rodziny, wytworzyły w posiadłościach angielskich półwyspu hindustańskiego coś w rodzaju stanu średniego, pośredniczącego, w którego charakterze i zamiłowaniach nie widać już ani bezdennie w siebie zapatrzonej apatyi bramińsko-buddyjskiej, ani anglo-saskiej buty.
Do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej jest w Indyi, być może, bardzo jeszcze daleko; ale nie zachodzi żadne niepodobieństwo, któreby zabraniało marzyć o ukazaniu się tu, w przyszłości niezbyt dalekiej, drugiego Waszyngtona.
Czy zjawi się kiedykolwiek trzeci na wykarczowanych z romańska błoniach Ameryki Południowej? – Wątpliwośc zwiększa się znacznie w okolicznościach niemilknącego tam nigdy wrzenia tych samych staro-hiszpańskich, wyskokowo-junackich namiętności i słabostek wystawności próżniaczej, które więcej niż burze morskie przyczyniły się niegdyś do rozbicia zarówno „wielkiej armady “ jak i wielkiej monarchii Filipa II. Ileż to serc zacnych, tkliwych, szlachetnych oblewało się niegdyś radością żywą, gorącą, gdy z dalekich tych krain podzwrotnikowych nadchodziły spóźnione nieco, lecz zawsze pożądane wieści o tem np. że zwołany w lipcu 1811 r. kongres Wenezueli uchwalił, pod przewodnictwem Mirandy, niezależność kraju, i że echo tego wypadku rozniosło płodotwórozą siej be swobód publiczny cli po całym Meksyku, Nowej-Grenadzie, Buenos Ayres, Chili... Ileż toastów wzniesiono w chwili, gdy się dowiedziano, że Boliwar, obrońca samorządu krajów południowo-amerykańskich, zadawszy dotkliwą klęskę ciemięzcom hiszpańskim, tryumfalnie w d. 10 sierpnia 1819 r. wszedł do Bogoty i ogłosił rzeczpospolitą Kolumbijską!
Albo też, gdy w r. 1820 wyczytano w gazetach, że Don Pedro zwołał zgromadzenie ustawodawcze Brazylii i ogłosił się „konstytucyjnym” obrońcą ojczyzny, flota zaś jego, pod dowództwem Cochrane’a, wyparła okręty portugalskie ze wszystkich północnych portów brazylijskich!... W szystko to zatarło się następnie, zszarzało, utonęło w zawiei niezliczonych pronunciamentów, jakiem i wzdłuż całego wieku XIX uwagę publiczną drażniły i na ciągłe rozczarowania wystawiały te problematyczne, niepochwytne dziś dla wyobraźni „rom ańskieu czyli południowo-amerykańskie Stany Zjednoczone!
Jedynie Polacy na ziemiach owej przyszłej Federacyi neohiszpańskiej zdobyli się na pierwszą prawdziwie swojską, spoiście ojczystą kolonię, w której – jak zapewniają podróżnicy nasi, ludzie godni wiary – są reprezentantami „ładu, pracowitości, przezorności, cyw ilizacyiu. Obyż się im wiodło! Obyż do – w czekali chwili, kiedy na własnym okręcie- mniejsza o to, czy się zwać on będzie „Ferdynand i Izabella”, czy inaczej – przywieźli nam przez Gdańsk lub Odessę, choć parę funtów prawdziwego, rzetelnie brazylijskiego „cacao”, choć garniec jaki nieposzlakowanie brazylijskiego „curacao!” To wynagrodzenie należałoby się nam za tyle sił straconych, za tyle rodzin dzielnych, pracowitych, stosunkowo zamożnych, na pustkowiach i nieużytkach cudzych.