Ilekroć przestępstwo popełnione zostaje na drodze publicznej, władze policyjne i sądowe ścigają i karzą samego przestępcę, ale dróg nie pociągają do odpowiedzialności, nie okładają ich karami, nie ścieśniają, nie umniejszają, nie zaorują. Dla W Anglii, czegożby inaczej miało być w dziennikarstwie, które jest właśnie gościńcem myśli?” Wychodząc z tego założenia praw odaw stw opra sowe w Anglii wcześniej niż w innych państwach zaniechało stosowania do drukowanego słowa ograniczeń i surowości wyjątkowych. Jeszcze w końcu wieku XVII parlament pousuwał główniejsze zawady na drodze swobodnego rozwoju publicystyki i stopniowo, nieznacznie ustalił się system dziś panujący, na mocy którego, rozpowszechnianie pism odbywa się bez kontroli państwa, wykroczenia zaś prasowe sądzone są na podstawie ogólnych norm pospolitego prawa. Jednocześnie zaś, jak w wielu innych zakresach życia publicznego doszło się do utartego obecnie przeświadczenia, że prasa, jak o zawdzięczają swój byt i rozwój przedsiębiorczości prywatnej, daje w porządku ekonomicznym wyjście zjawiskom tej samej natury, co i wszelka bez wyjątku posiadłość osobista, stosuje się do niej starorzymska definicya własności: jus utendi et abutendi.
Pomimo tych zasad, nie uniknęła prasa angielska przejść ciężkich, z których wszakże wyszła zwycięsko. Stało się to mianowicie pod koniec wieku XVIII-go podczas zatargów i walk z koloniami amerykańskiemi, następnie zaś z Irlandyą i w początkach wieku XIX z Francyą. Ufna w swą niezawisłość publicystyka angielska śmiało stawiała czoło samowolnym widokom i zachciankom gabinetów torysowskich, które ze swojej znów strony, nie wahały się pomawiać dzienników o zażyłość z wrogami ojczyzny; liczne, nieustające w ciągu lat kilkunastu procesy nie wyszły wszakże na dobro stronnictw wstecznych. Czasopisma, żyjące z opinii publicznej i dla niej, pociągać trzeba było przed trybunał tejże samej opinii, wyrokującej jako „jury”, jako sąd przysięgłych; możnaż było w takich wypadkach oczekiwać pożądanego dla rządu skutku? Od tej to pamiętnej epoki datuje się rozgłos i powodzenie głównych, podziśdzień istniejących dzienników angielskich z „Timesem” na czele. Sławny organ grodu londyńskiego istnieje pod tym tytułem dopiero od r. 1788; przedtem zwał się „Daily uniwersal Registrar”. Dostawszy się w ręce rzutkiego i czujnego wydawcy drukarza Waltera, pierwszego z dynastów tego nazwiska, otrzymał on nietylko miano krótsze, zwięźlejsze i wielce u Anglików popularne z powodu znanego przysłowia, że „czas to pieniądz", ale i organizacyę najściślej zastosowaną do godła. Szybka i świeża, treściwie i dobitnie przedstawiona wiadomość – to grunt. Wychowany w lesie praktyki życiowej, Wielkobrytańczyk od dzieciństwa nauczył się liczyć jedynie z faktami, których mnogość nigdy go kłopotu nie nabawia. Co do reszty, byle religia krajowa nie była
wystawianą na pośmiewisko, a cnoty domowe na lekceważenie i pogardy, najdowolniejsze, poza informacyami pozytywnemi, kreacye fantazyi są tolerowane; wymysł im grubszy nawet tem lepszy, o ile naturalnie znajdzie się dla niego miejsce i chwila wolna po przejrzeniu dopiero ostatniego anonsu. Sztukę prowadzenia w tym kierunku pisma podniósł do doskonałości następca Waltera I, John Walter II. Już w latach 1812-1814 “Times“ urządzony był na sposób monarchii absolutnej. Oprócz jego królewskiej mości, redaktora-wydawcy, nikt inny nie ma swojego głosu, swojego zdania, swojego podpisu. Jedna jego armia, złożona z reporterów, szuka nowin po wszystkich otwartych i zamkniętych zakątkach miasta; druga – korespondentów, wymiata z nowin dalsze okolice świata i, jak na dany okres, ze szczególną pilnością osacza obozy i agentury Napoleona od Lizbony do Niżniego Nowgorodu; trzecia wreszcie, stenografów-przerabiaczy, segreguje, skręca, wydłuża. sztukuje, farbuje, glansuje nadchodzący zewsząd surowy materyał – i pod okiem czujnego na najdrobniejszy szczegół wodza, przygotowuje z niego miazgę do ostatniej operacyi mechanicznej. Na dziedzińcu tymczasem, obszerniejszym niżli obszar ziem koronnych wielu z ówczesnych książąt niemieckich, już czekają własne karetki kuryerskie, miejscowe i prowincyonalne, z całą w odwodzie flotyllą statków przewozowych na Tamizie. Więc kiedy po bitwie pod Waterloo, ukazuje się okolicznościowy jej opis w „Timesie" wpierw – zdawało się – nim nastąpiło jej rozwiązanie i zamknięcie, fortuna Walterów podskoczyła w górę równie szybko jak i fortuna Rotszyldów, którzy pierwsi z wiadomości na giełdzie skorzystali. Odtąd nie było już w Anglii tak lichego pisemka, któreby „Timesa" nie naśladowało. Model przepłynął Atlantyk, i prasa Stanów Zjednoczonych, które w lat dwanaście po ogłoszeniu niepodległości, liczyły już do dwustu czasopism, z tych 10% codziennych, stała się drugą edycyą prasy angielskiej.
Stały ląd Europy starej poszedł za Anglią i Ameryką dopiero znacznie później.
Lubo druk z pochodzenia swego od Gutenberga liczy się do wynalazków niemieckich, to jednak dziennikarstwo, o którem bez kunsztu drukarskiego nie może być mowy, nie w Niemczech wydarło z ust Napoleona wyznanie, iż prasa jest piątem skoalizowanem przeciwko niemu mocarstwom, z czego w lat kilka, po powrocie Burbonów, urośnie definicya dopełniająca, iż jest ona czwartą niezawisłą władzą w państwie obok władz ustawodawczych, sądowych i wykonawczych. Wprawdzie, ulotne, mniej więcej regularnie zjawiające się świstki handlowe i dworskie, zwane zwłoska „gazetami", od drobnej podobno monety weneckiej, używanej na opłacanie takich „zeitungów", kursowały w ojczyźnie Gutenberga już pod koniec wieku XV-go, najdawniejszy zaś tygodnik niemiecki „Frankfurter-Journal", z r. 1615, wyprzedził pierwsze czasopismo rosyjskie „Sanktpietierburskija Wiedomosti“ o lat blizko sto, pierwszy tygodnik krakowski „Merkuryusz Polski ordynaryjny“ o lat z górą czterdzieści, pierwszy dziennik londyński „The certain news“ o całych lat siedm. Właściwego wszakże wpływu prasy na bieg spraw publicznych w Niemczech niepodobna wyśledzić w dziejach przed okresem 1866-1870, kiedy książę Bismark rozbudził w piśmiennictwie ojczystem instynktu nienawiści rasowej i uczynił z niego powolne narzędzie widoków unifikacyjno-zaborczych. Szlachetniejszego znacznie pod tym względem ujścia patryotyzm niemiecki szukał po razy kilka przedtem – ale nie w prozie dziennikarskiej, tylko w natchnionych strofkach Körnera lub w żartkich zgryźliwych apostrofach Heinego ; publicystyka natomiast, wywijająca się jak wąż wśród zwalisk pomiędzy stu kilkudziesięciu samowładztwami politycznemi Niemiec rozczłonkowanych, albo się żywić musiała manną literacko-artystyczną, spadającą niekiedy z wyżyn wejmarskich lub monachijskich, albo się też oglądała za natchnieniem – z zewnątrz. Niepodejrzany na punkcie uczuć rodowicie niemieckich O. Leixner („Wiek XIX “, t. I, str. 337) kategorycznie to stwierdza: ,,Do końca wieku XVIII – powiada- pisma peryodyczne w Niemczech naśladowały prasę francuską dobrowolnie, – od końca tego wieku – z musu”; – nie tai przytem, że i „złoto francuskie” miało w tem swoją wagę...
Zmniejszona podobizna „Korespondenta Warsz.“
W samej tej Francyi wszakże, na której obraz i podobieństwo, wzorowały się w ciągu lat dwustu wszelkie umysłowe sprawy kontynentu europejskiego, nie łatwo i nie rychło dziennikarstwo zdobyło się na piąty ozy choćby tylko czwarty stopień przypisanej mu Środki później potęgi. Czekać z tem trzeba było aż dopóki długi poczet ułatwienia precedensów pomyślnych przeważnie materyalnych, nie zapewnił prasie pomyślniejszego rozwoju. Kilka tych oto równiutkich, dobitnych a lśniących sznureczków czarnych, które czytelnik przebiegł przed chwilą oczyma, a może i myślą, ileż w sobie i na sobie dźwiga pracy, poświęcenia, dowcipu, wiedzy, zachodów! Piękne i przepłacane dziś garściami banknotów wydawnictwa Elzewirów świadczą, iż główny przymiot tej tu pod wyrazami ukrytej farbki drukarskiej- trwałość- znanym był już i przed Lavoisier cm, twórcą chemii nowoczesnej, ale żeby zarazem farbka ta, gwoli wymagań naszego czasu, schła szybko, w mgnieniu oka i powietrza wyziewami swemi zbytnio nie zatruwała, to wymagało już licznych prób i doświadczeń, które dopiero następcy Lavoisiera w wieku XIX dokonać mogli. A ten tu papier, niezaprzeczenie ładny i zdaje się stosunkowo niezbyt drogi, któżby go w takiej ilości zdołał dostarczyć przed wynalazkiem machiny Ludwika Roberta (1799), która wszystkie czynności ręcznie dawniej spełniane, stokrotnie wzmogła, ulepszyła, ułatwiła? Dodajmy do tego przemysł metalurgiczny, również wprost lub przynajmniej pośrednio z imieniem Lavoisiera związany, – przemysł, pozwalający odlewniom dostarczać w żądanych rozmiarach i kształtach słupków owych sześciennych, które służąc do odbijania liter na papierze, mianują się „czcionkami“ . Nadto dużo musiano się napocić, zanim Fryderyk Konig sporządził i wygotował (1805-1810) tłocznię pospieszną, przyprzężoną niebawem do dźwigni parowych, praktycznie obmyślanych i ulepszonych w innych nieco celach przez Jamesa Watta (†1819) i Roberta Fultona (†1810). Wreszcie poza obrębem specyalnych wymagań właściwego warsztatu drukarskiego, w cóżby się obrócił, jakby w naszych czasach wyglądał dziennik bez udogodnień pocztowych, kolejowych i telegraficznych, o których w początkach w. XIX zaledwie coś się tam dopiero roiło po zuchwalszych reformatorskich głowach Walterów. W wojnach Rewolucyi i napoleońskich, zamiast dzisiejszych telegrafów, wystarczały zupełnie sygnalizacye ogniowe w nocy i wiatrakowe w dni pogodniejsze, z dwóch trzech umówionych znaków złożone. Lokomotywę i żelazne tory Jerzego Stephensona z r. 1825, w kilka jeszcze lat potem uważał Thiers za „zabawkę dla dzieci”. Co do poczty, – wszyscy żyjący w chwili obecnej wydawcy i ministrowie finansów z pewnością popadliby w czarną melancholię, gdyby im wypadło wrócić do „uproszczeńu, jakie W. Pitt, za wskazówką Palmera, odważył się zaprowadzić w Anglii przed stu laty, na korzyść osób i przedsięwzięć prywatnych.
Zmniejszona podobizna „Gazety Koresp. Warsz . i Zagr.“ z r. 1800.
Zmniejszona podobizna „Gazety Warszawskiej “ z r. 1809. Ze zbiorów St. Lesznowskiego.
Szybkość, swoboda, łatwość, dogodność ruchów fizycznych to dopiero przecież mniej niż połowa niezbędnych warunków istotnego rozwoju i znaczenia prasy. Połowę drugą stanowi odpowiednio umiarkowana i wyrozumiała... temperatura moralna. Nie znała, nie przypuszczała jej w wieku XYIII Francya monarchiczna, a cóż dopiero inne mniej szczęśliwie pod względem geograficznym położone państwa lądowe.
Ulgi administracyjne i ustawodawcze ostatnich gabinetów Ludwika XVI-go, tudzież liberalne zarządzenia Maryi Teresy, Józefa II, szczególniej zaś Fryderyka Wielkiego, posuwającego niekiedy aż do pogardliwego lekceważenia filozoficzną tolerencyę tego, co się pod jego panowaniem i nawet o jego panowaniu mówiło lub pisało, przygotowywały zwolna i zapowiadały stopniowo w Europie szczęśliwą dla dziennikarstwa erę „swobód godziwych ai „pospolitego prawa” w wypadkach wykroczeń prasowych. Ale dobre te zarodki zniweczyła reakcya idąca równolegle z niczem nieograniczoną swawolą i samowolą druku, zaprowadzoną przez Rewolucyę francuską. Niezależnie atoli od tych przypływów lub odpływów łask królewskich, szczegół to ze wszech miar ciekawy i charakterystyczny, że jakimkolwiek zmianom na lepsze ulegała publicystyka w monarchiach sąsiadujących z Francyą, stosowały się one wyłącznie do t. zw. „państwowegou języka. Tem się tłomaczy niewysłowionę w początkach wieku XIX zaniedbanie i ubóstwo dziennikarstwa słowiańskiego w Austryi, polskiego w Prusiech.
W ciągu lat blisko piętnastu od ostatniego podziału, cały etnograficznie polski obszar dawnej Rzeczpospolitej znajdował się w terytoryalnym obrębie obu wielkich mocarstw niemieckich – a jest to właśnie w piśmiennictwie polskiem doba najciemniejsza, najsmutniejsza, ze wszech miar upokarzająca. Publicystyka, taka niegdyś barwna i wszechstronnie rozkwitająca za dni Sejmu czteroletniego, zamiera teraz bez śladu prawie. Nabytą w roku 1794 od Włodka „Gazetę wolną Warszawskąu Antoni Lesznowski (1769 – 1820) ciągnie o ile może sumiennie i umiejętnie, – w każdym razie najzgodniej z tytułem, w którym przymiotnik „wolna” z konieczności zaniechanym być musiał. Obok Lesznowskiego utrzymuje się czas jakiś stałej Żółkowski ze swoim „Momusem”, sypiącym fraszki, facecye, kalambury, dość cięte jeszcze i obecnie po tylu latach niezmordowanego obiegu po najodleglejszych zaściankach kraju. Założona w r. 1796 „Gazeta Krakowska” księgarza Maja ukazująca się dwa razy na tydzień, sztukuje się tłomaczeniami drobnych wiadomości z pism niemieckich, wyjątkami z „Rocznika” Warsz. Tow. Przyjaciół nauk, z „Gazety Warszawskiej”, z „Pamiętnika” Osińskiego, wydawanego zeszytami w latach 1809— 1810 i t. p.
Euzebiusz Słowacki (1772†1814).
W Lwowie, dwaj urzędnicy niemieccy, bracia Kratterowie prowadzą od r. 1811 „Gazetę Lwowską”, do której artykuliki, zebrane po biurach, tłomaczy z niemieckiego redaktor i współpracownik główny Nowakiewicz. Najlepiej jeszcze trzyma się Wilno, pozbawione bezpośredniej styczności z kulturą niemiecką. Stojący od r. 1759 po za szrankami niebezpiecznego współzawodnictwa „Kuryer Litewski”, redagowany lat parę przez Euzebiusza Słowackiego, ojca poety Juliusza, uprzejmie wita powstający w r. 1804 „Tygodnik Wileński” Starzyńskiego (współpracownicy Kazimierz Kontrym, Józef Twardowski, Leon Borowski, Jan Borowski, Jan Bychter i t. d.), ale już nieco mniej chętnie spogląda w r. 1805 na „Dziennik W ileński44 (ze Stanisławem Jnndziłłem, Jędrzejem Śniadeckim, Tadeuszem Czackim, Godfrydem Ernestem Grodekiem i t. d.), który po dwuletniem istnieniu odradza się nie wcześniej aż w r. 1815, ażeby się radykalnie przeistoczyć w r. 1830. Specyalniejsze wydawnictwa wileńskie, jak np. „Powszechna gazeta literacka” (1806), próbują sił mniej fortunnie. Społeczeństwo widocznie zajęte jest czemś innem na razie, niż literaturą, nauką, lub sztuką wyzwoloną,- ale czem mianowicie, daremnie byśmy odpowiedzi na to żądali od naszych pism peryodycznych, których zarówno głąb jak i powierzchnia zdają się być naskroś stężałe, matowo nieprzenikliwe. Gdyby nie „Pamiętniki”, nie dyaryusze owych czasów, liczne, jak rzadko gdzie i kiedy obfitujące w dostatni i cenny materyał historyczny, ogłoszone wszakże o wiele później lub dotąd spoczywające w rękopisach, wątpiłoby się nawet, azali wśród burz i przeobrażeń powszechnych, kraj czuł, rozważał, zastanawiał się nad czemkolwiek poważniej, – tak dalece prasę polską przytłaczają – w okolicznościach najbardziej zdawałoby się wypogodzonych – ołowiane chmury wspomnień wczorajszych.
Trzeba zresztą wyznać, że pierwsze piętnastolecie wieku dla całego w ogólności dziennikarstwa europejskiego po macoszemu było usposobione. Francya ściągała ku sobie uwagę świata, a we Dziennikarz Francyi właśnie spadł wtedy na prasę cios jeden z najdotkliwszych i najcięższych z tych wszystkich jakie kiedykolwiek otwarte słowo ludzkie zdołało znieść i przeboleć w sobie. W d. 17 stycznia 1800 r. prosty administracyjny dekret Bonapartego pozbawił publicystykę francuską nawet resztek niezawisłości i samodzielności, oszczędzonych podczas zamachu 18-go fructidora V-go roku Rzeczypospolitej, kiedy Dyrektoryat i komendant Paryża jenerał Augereau grupami po osób kilkanaście i kilkadziesiąt skazywali na wygnanie i deportacyę wydawców, drukarzy, reporterów, oraz tych, którzy „dzienikom pieniądze pożyczali”. Pierwszy Konsul osądził teraz, że i tego jeszcze za mało: odtąd, nad dobrobytem, godnością i przyszłością Francy i czuwać ma, oprócz dziennika urzędowego „Moniteur universeltt dwanaście tylko czasopism: „Journal des Debats”, „Gazette de France”, „Journal de Paris”, „Citoyen franęaisu, „Journal des hommes libres”, „Publiciste”, „Journal dusoir”, „Bien informé“, „Ami de lois“, „Clef du cabinet des souverains“, „.Journal des defenseurr de la Patrie“, „Decade philosophique“.
Zmniejszona podobizna „Momusa". Ze zbiorów Marcina Olszyńskiego.
Wszystko razem, naturalnie, oddane na łaskę i niełaskę biur kontrolujących i zobowiązane do uprzejmego przyjmowania komunikatów urzędowych, niby postronnie, z inicyatywy redakcyi pisanych. Środki te wymierzone były przeciw jakobinom, których Bonaparte uparcie, wbrew dowodom policyi, obwiniał o urządzanie zamachów na jego życie. Było to przytem w miodowych miesiącach konkordatu, zażyłości ze stolicą Apostolską i serdecznej wymiany usług z Papieżem Piusem VII. Reakcya legitymistyczna płynęła pełnym korytem, dopóki go nie przepełniła. Pisma jedno za drugiem przechodziły w ręce zwolenników – jeżeli nie “starego” porządku rzeczy, to przynajmniej takiego, który z cezaryzmem napoleońskim mało miał wspólności. Powstawały nieznacznie ogniska opozycyi monarchiczno-liberalnej. Jedno z takich ognisk utworzyło się dokoła dziennika „Publiciste“, w którym współpracować zaczął przyszły znakomity historyk, parlamentarzysta na sposób angielski i minister Guizot; pismo prowadził Suard, krzywo widziany w prefekturze policyi od chwili jak odmówił zamieszczenia w swym organie apologii morderstwa księcia d’Enghien. W tychże co i „Publiciste“ szeregach stanęło parę tygodników, nie podpadających rygorowi „prawa” z d. 17 stycznia 1800 r. Pierwsze wśród nich miejsce zajął „Mercure de France“, w którym pisywali: Laharpe, Fontanes, Bonald, Chateaubriand (tu właśnie ukazały się pierwsze rozdziały jego dzieła „Genie du Christianisme“), – przedewszystkiem zaś wsławiony za naszych czasów Fievee... Ten Fievee długo uchodził za “służkę“ Napoleona i nawet za coś nieskończenie gorszego. Przynosił on z sobą artykuły, od których na kilometr czuć było tuilleryjską robotę kancelaryjną. On również redagował dziennik specyalnie i wyłącznie przeznaczony dla jednego czytelnika: dla Napoleona. O treści niektórych sprawozdań Fievee’go publiczność dowiadywała się z wyjątków ogłoszonych w sławnych „Buletynach“ cesarskich; za naszych dopiero czasów korespondencya ukazała się w całości – i przyznać trzeba, że wygląda imponująco, wspaniale. Upoważniony do szczerości całkowitej i bezwzględnej, uprzywilejowany dziennikarz nie skrewił obowiązkowi: kłuł, torturował i niekiedy wprost znęcał się nad ukoronowanym swym prenumeratorem, nad jego robotami, postanowieniami, aktami i zamierzeniami. Rozmaite formy wędzideł prasowych, wszelkie prawne regulacye opinii publicznej, ulegały szczególnie surowej analizie i krytyce śmiałego sprawozdawcy, szczegół zaś ten, w połączeniu z faktem, że tę swoją powinność publicystyczną Fievee pełnił nieprzerwanie w ciągu lat przeszło dziesięciu, świadczą, iż Napoleon uznawał wagę rzetelności w sprawach i stosunkach politycznych; nie przypuszczał snadź tylko, aby prawda komu innemu, oprócz niego, była potrzebną.
W kleszczach żelaznego rygoru napoleńskiego opozycyjno-reakcyjna prasa francuska nie wyzionęła ducha; przeciwnie, urosła, zahartowała się, zmężniała. Usunięta prawie zupełnie od popisów w otwartych szrankach polityki wewnętrznej i zagranicznej, przerzuciła się na pole rozpraw i dociekań ekonomicznych, naukowych, estetycznych, stała się mikrokosmosem „wstecznych u umysłowych i moralnych aspiracyi narodu, wytworzyła odrębny, sobie tylko właściwy tryb pisarski, lekki, zwinny, dowcipny, polemiczny, insynuacyjny – śmiertelnie w potrzebie cięty i kąśliwy. Przodował tej metamorfozie słynny „Journal des Debats”, któremu dziennikarstwo powszechne, oprócz wielu innych pomysłów, doraźnie wszędzie przejętych, zawdzięcza też i pomysł “felietonu“. Młodzi tego dziennika wydawcy, dwaj bracia Bertin, zgromadzili dokoła siebie kwiat ówczesnej inteligencyi legitymistycznej, w części ultramontańskiej, w części postępowo katolickiej, która, ciesząc się zrazu poparciem Tuileryów, śmiało uderzyła na wszechwładnie w szkołach i piśmiennictwie panujący „encyklopedyzm” wolteryański. Nie wszystkie imiona współpracowników tego czasopisma przeszły do potomności i zdolne są dziś same przez się zrozumiałej coś do nas przemówić, jak np. Feletz, Delalot, Boissonnade, ale w swoim czasie były to filary nie mniejsze od znanego geografa Malte-Bruna, filozofa Boyer-Collarda lub powieściopisarki pani Genlis, – odgrywającej wszakże zarazem niezaszczytną rolę „powiernicy" Napoleona w obozach anty-napoleońskich (zob. „Pamiętniki” Talleyranda, t. I, str. 299). W celu lepszego ukrycia podwójnej gry, „Journal des Debats” zmienił tytuł i zwać się zaczął „Journal de l’Empire”, a felieton swój, znacznie rozszerzony, oddał do bezwarunkowej dyspozycji głośnego literackiego fechmistrza Juliana Ludwika Geoffroy (1743-1814).
Franciszek Guizot (1787†1874).
Gorący, zaciekły royalista, dał się on we znaki „filozofom jeszcze za panowania Ludwika XYI i podczas rewolucyi, jako redaktor i wydawca, w latach 1780-1793, czasopism: „Annee litteraire i “Ami du ro i”; emigrował później, należał, wraz z panią Genlis do rozmaitych chybionych przedsięwzięć konspiracyjnych i wróciwszy do kraju po zamachu 18-go brumaire’a, zabrał się do szermierki „odcinkowej” z podwojonym zasobem uraz i doświadczenia.
Wzór znalazł naśladowców, – przyjął się jak zaraza. Nie rychło się spostrzeżono, do czego zmierzały i w kogo mierzyły te nieprzebrane w odcieniach kolorystycznych, kryte, szyte i łatane „Geoffrinowskie żgnięcia”, ale gdy się nareszcie spostrzeżono, odwet był zgodny z receptą wszelkich raptusów i gwałtowników, jakim z pewnością był Napoleon; powiedziano sobie wtedy: „na cyniczną obłudę – pięść brutalna jedynem lekarstwem.“ Pewnego dnia agenci ministra policyi rozsypali się po wszystkich redakcyach, powypędzali wydawców i współpracowników, ponakładali pieczęcie na machiny, skrzynki do listów, kwitaryusze, pozabierali pieniądze i pozamykali lokale „do dalszego rozporządzenia...“ Odszkodowano następnie, według własnego rozumienia i oszacowania, pokrzywdzonych, prowadzenie zaś skonfiskowanego interesu publiczystycznego powierzono „delegatom” władzy wykonawczej. Ale i delegatów, dokładnie pojmujących to, czego od nich żądano, nie sposób było znaleźć na zawołanie. Dla tego to w przeddzień ostatniej wielkiej wojny, mianowicie d. 17 września 1811 r. dekret cesarski (nie ogłoszony, lecz ściśle wykonany) liczbę dzienników zajmujących się „nowinami politycznemi” sprowadził do czterech...