Ze wszelkich, sposobów utrwalania i przekazywania pamięci pokoleń potomnych – wciąż zmiennej, bez śladu zacierającej się fali zdarzeń i zjawisk powszedniego bytu, sztuka malarska zajmuje, pod względem wyrazistości, pierw sze zaraz miejsce po wymowie, poezyi, dramacie – iw ogólności, po żywem ludzkiem słowie. Góruje nawet nad niemi przez to, że jest dokładniejszą i ściślejszą w rysunku, gdy architekturę i rzeźbę przewyższa tern, iż wszechwładnie rozporządza tak potężnymi środkami uwydatnienia jak barwa, światłocień, perspektywa. Doskonałość a wyczerpanie się- to synonim: i tamta i to drugie nie posiadają w sobie sił do dalszego postępu ze swego wnętrza, popędem własnym. Nagły przypływ w końcu średniowiecza sztuki starożytnych Greków i Rzymian, wyłoniwszy liczny poczet takich arcymistrzów jak Leonardo da Vinci, Rafael, Michał-Anioł, Tycyan, szybko rozcieńczać się i wysychać zaczął. Naśladownictwo, niebezpieczne z samej zasady, dla braku pierwotnego zachwytu, który zwietrzał – spaczyło się, zwyrodniało. Powstały style dziwaczne z nazwy i istoty swojej: rococo, barocco, – a najpyszniej po niemiecku iw Niemczech, gdzie te potworności staro-greckie i rzymskie, poprzyczepiane do motywów gotyckich, otrzymały krótką i węzłowatą nazwę „zopf – co jest gatunkiem estetycznego przepisu, według którego zupełnie mechanicznie lepić można nieprzeliczone mitologiczne bóstwa, dawne i nowe, nakształt babek i mazurków wielkanocnych.
Ratunek był pod ręką, w niedalekiem sąsiedztwie holenderZródła skiem, gdzie oddawna, za przykładem starego van Ryna (Rembrandta) przestano kusić sie o wydobycie z palety promieni słońca, które niegdyś, za Peryklesa lub Augusta, świeciło nad brzegami Tybru i zatoki Pireyskiej; nabyte zaś w dobach renesansu doświadczenie i przejętą wiedzę- skierowano ku temu, by módz przyszłości przekazać wiarogodne odzwierciedlenie tych krów i tych młynów, tego powietrza i tej murawy, tych mgieł i tych strumieni, wśród których naprawdę czas jakiś się żyło, cierpiało, kochało i umierało. Na tenże pomysł, pod koniec wieku XVIII-o, wpadli i odwieczni współzawodnicy Holendrów, Anglicy, posiadający już i wcześniej dobrych przewodników: Hogartha w malarstwie rodzajowem, Reynoldsa w historycznem. Krajobraz angielski, przytłoczony z początku olbrzymim talentem Klaudyusza Lorraine’a, trafił na właściwą drogę znacznie już później, – tak samo jak i portret. Powszechnie dziś znane imiona Turnera, Lee, Landseera, Robertsa, Lawrence’a, szczególniej zaś największego z minia! urzystów, Cosway'a, zasłynęły w Europie, za pośrednictwem wy staw paryskich, dopiero w latach 1824-1830. Niemcy zanadto zawsze byli logiczni i systematyczni, ażeby ich równie prędko jak Anglicy pójść zdołali za wskazaniem zdrowego rozsądku i trafić do własnego domu.
I. L . David (1748†1825).
I. L. David. Porwanie Sabinek. Kopia z obrazu znajdującego się w Muzeum Louvru.
Ingres. Joanna d'Arc. Kopia z obrazu znajdującego się w Muzeum Louvru.
Jak w wielu innych sprawach i zagadnie Iliach, gdzie stanowi i rozkazuje uczucie, wyobraźnia, instynkt, intuicya, dobra lub zła wola, tak też iw malarstwie zastąpili oni czyn – rozumowaniem. Rozumowali bardzo sumiennie i wytrawnie. Skoro – powiedzieli sobie- tegoczesny upadek sztuki jest najoczywitszym skutkiem skoszlawienia renesansu i skoro najwyższy rozkwit onego renesansu zawdzięczają Włochy studyom pieknotwórczych zabytków i pozostałości Romy i Hellady – więc powrót do tych źródeł odrodzenia, gorliwsze i staranniejsze ich zbadanie, skrupulatniejsze wniknięcie w ich ducha, obiecuje niewątpliwie drugą, ponowną, szczytniejszą jeszcze fazę rozkwitu i plonów... I cóż zarzucimy budowie tego syllogizmu? Rzecznikiem prawideł wysnutych z powyższych przesłanek stał się największy zakonodawca smaku artystycznego w Niemczech i następnie przez dobre pół wieku w całej Europie monarchicznej, odbudowanej po zgnębieniu Rewolucyi, – Winkelmann, autor „Myśli o naśladowaniu dzieł greckich” (1775) i „Historyi sztuki” (1764), wypowiadających wojnę baroccowi i roccocowi i z płomiennem ożywieniem podnoszących plastyczną twórczość starożytnych, ich prostotę szlachetną, ich wielkość spokojną – tę wielkość i prostotę, z której urośli Rafael i Michał Anioł.
Prud’hon. Prawda. Kopia z obrazu znajdującego się w Muzeum Louvru
Portret damy. Jan chrzciciel Lampi.
Stało się jak chciał Winkelmann: wkrótce istotne zjawili się w Niemczech dwaj malarze, stawiani w swoim czasie wyżej nawet od Rafaela i Michała Anioła. Byli nimi: Rafael Antoni Mengs (†1779) i Asmus Carstens (†1798), – obaj przedstawiciele klasycyzmu pojętego najzupełniej formalnie, obaj przesiąknięci do głębi duchem i literą doktryny Winkelmanna. Niedaleko odbiegli od nich i ich uczniowie, Gotlieb Schick (†1812), Wächter (1825), Józef Koch (1830); do wszelkich muz Mengsa, do uczt platońskich i walk bogów z tytanami Carstensa dodają oni tylko nieco przypraw, bądź z panującej w końcu wieku XVIII-o ckliwej sielankowości Gesnera i Boucher’a, bądź z legendowo-religijnej romantyki średniowiecznej, jak np. w obrazie Schicka ..Dziecię Jezus śpiące na łonie anioła." I Kocha zjawiają się nawet motywy szekspirowskie. W tej swojej mieszaninie, w tym eklektyzmie pierwiastków różnorodnych malarstwo niemieckie wytrwa do końca wieku XIX-o i maniery swej udzieli nawet- nieco później – sztuce sąsiedniej – francuskiej u Delarodie a, polskiej w poprzedni karli Matejki, zwolennikach mdłego naszego juste-milieu, w Statlerze i Simmlerze.
Malarstwo francuskie więcej jeszcze niż niemieckie wchłonęło w siebie potoków postronnie źródłowych, ale rzeka jego, wstrząśniętą jak i inne dziedziny życia i umysłowości wielkim kataklizmem rewolucyjnym, znalazła przed sobą łożyska wyżłobione mocniej, wyraziściej, więc i popłynęła szybciej, głębiej, rozleglej. Same początki odnowienia zapowiadają się we Francyi o wiele świetniej niż gdzieindziej. Uosabia je w sobie jedna z największych i najwybitniejszych indywidualności artystycznych, Ludwik David, zajmujący w malarstwie, na pograniczu dwóch epok, dwóch światów, takie samo stanowisko wytyczne, jakie w muzyce przypisujemy Józefowi Haydnowi. Jedna połowa – a nawet jedna strona jego twórczości zdaje się być jeszcze najczystszym odwzorem zaginionych klasycznych arcydzieł posążnictwa starożytnej Grecyi; ale strona druga zawczasu poniekąd już w sobie odźwierciedla dzisiejszą naszą współczesność realistyczną ze wszystkiemi rzekłbyś jej zboczeniami i przesadami naturalistycznemi. W wielkich scenach historycznych i legendowych – to jeszcze „akademik" i doktryner, dla którego niema życia poza wykopaliskami. i pozostałościami pompejańskiemi i herkulańskiemi; w portretach natomiast, w zarysach z najbliższego otoczenia, w kompozycyach powstałych pod tchnieniem rodzajnych wypadków Rewolucyi – to już prawie twórca kierunków i aspiracyi z końca wieku XIX, rodzic niemal Courbeta. Spójrzmy na jego ogromne płótno w honorowej sali Luwru „Porwanie Sabineku, na te jego obnażone bohaterskie postacie w hełmach, z napiętemi łukami, z tarczami w ręku. Gdyby nie powłoka kolorystyczna, wziąć by to można za fotografię jakiejś grupy wykute z marmuru, jakiejś płasko rzeźby starożytnej, o rysach renesansowo wyidealizowanych.
Portret księżny Kurlandzkiej. Marceli Bacciarelii.
Portret Marceli Bacciarelli.
A jednakże, okiem rzucić na jego „Marata w kąpieli” na uroczą postać Karoliny Corday, na okropną twarz rażonego sztyletem przywódzcy pierwszej komuny paryskiej, aby się przekonać, jak olbrzymie, radykalne, antypodyczne przewroty i przełomy dokonywać się mogą w duszach i wytwórczych trybach artystów genialnych. Na razie, wprost wzbraniamy się przypuścić, iżby dwa te arcydzieła („Sabinki” i „Marat”) wyjść mogły z pod jednego pędzla, urodzić się w jednej i tej samej głowie.
Nie za owe to wszakże antypody dawni estetycy – nasi i zagraniczni – tak wysoko podnosili chwałę i zasługi „twórcy nowoczesnego malarstwa”. Podejrzliwie spoglądający na wszelkie kompromisy Davida z „trywialną” rzeczywistością, dość obojętni na powab i prostotę takich np. jego portretów jak „Lavoisier z żoną”, upatrywali oni nie w czem innem tylko w samej klasyczności, w antykwarstwie mistrza francuskiego coś niezwykłego, nieznanego przedtem. Przypomnijmy sobie jeden z najciekawszych pod tym względem ustępów „Umnictwa” Libelta (I, 327). Ludwik Jakób David, urodzony w Paryżu 1748 r., zmarły na wygnaniu w Bruxelli 1825 r., artysta republikański, tak zawzięcie ścigany przez Burbonów, iż nie pozwolono synowi zwłok jego sprowadzić do rodzinnej ziemi, przechylał się wprawdzie do antyku, przełamywał wszakże ognistością fantazyi formy klasyczne i roztworzył malarzom francuskim drogi do ideałów nowożytnych. Zaprawiwszy gust na wieloletnich studyach w Rzymie, przeniesioną z nich wzniosłość kompozycyi i czystość rysunku opromienił i rozpromienił wielkiemi ideami swojego czasu: wolności, braterstwa, sławy narodowej. Tego Belizaryusz, przysięga Horacyuszów i Kuracyuszów, wreszcie śmierć Sokratesa, zawczasu zwiastowały mistrza, co miał sztuce nadać kierunek nowy, stać się restauratorem malarstwa ojczystego we Francyi i wykształcicielem najgłówniejszych jej mistrzów późniejszej doby. Szczególne wrażenie wywiera jego Brutus – w scenie przedstawiającej jak liktorowie wnoszą ciała synów przed oblicze ojca, zabitych za jego wyrokiem. Dalej rzeczy takie jak „Serment du jen de paume” (ukonstytuowanie się Zgromadzenia Narodowego w r. 1789), przybycie króla na posiedzenie parlamentu 14-go lutego, zamordowanie Marata – potężne to, gigantyczne obrazy pod względem układu i wyrazu. W trącony po upadku Robespierre'a do więzienia, David rzucił tam kontury do olbrzymiego dzieła „Porwanie Sabinck", które wykończył w r. 1799. Z epoki Cesarstwa wyszły spod jego pędzla równie świetne i wspaniałe kom pozycye: Pierw szy Konsul na górze św. Bernarda, wskazujący wojsku drogę do sławy („znane z kopii naszego Sarneckiego”), koronacya Napoleona, Napoleon w cesarskim ornacie z bluszczem na skroniach, rozdawanie orłów przed wielką wojną, festyn na sali ratuszowej i t. d. Ostatnim i najszczytniejszym obrazem, jakoby symbolem upadającej wolności, którą dusza jego była przejętą, był „Leonidas pod Termopilami”, wykonany w r. 1814. Bohater lacedemoński, gotowy umrzeć za niepodległość Grecyi, siedzi na złomie drzewa, w obnażeniu, zbrojny tarczą, mieczem i dzidą; głowę ma nieco podniesioną, wzrok zadumany i w dal wytężony, jak gdyby tam za górami raz jeszcze ujrzeć pragnął dom ojczysty lub wyczytać chciał wyroki przeznaczeń narodowych, a tarczę ściska z niewymownym wyrazem niezłomnego postanowienia. Dokoła niego Lacedemończycy biorą na się zbroje, przywiązują na nogi sandały, rzucają się jedni drugim w objęcia jak by na ostatnie pożegnanie. Grzmi tuba; na ołtarzu pali się ogień ofiary Herkulesowi, na ustroniu zaś jeden z wojowników ryje na skale pamiętne słowa: „Przechodniu! powiedz w Lacedemonie, żeśmy tu wszyscy polegli, posłuszni prawu i ojczyźnie."
Jan Norblin (1745†1830
J. P. Norblin. Przed pałacem Łazienkowskim.
Libelt unosi się nad ideą, nad pomysłowością Davida. My dziś, wpół wieku po nim, jesteśmy bez porównania chłodniejsi i oschlejsi na kwastye tego rodzaju: myśmy przeszli przez ogień rozpraw o wyższości w sztuce „dobrze odmalowanej” główki kapusty od mniej dobrze odmodelowanej głowy Waszyngtona lub Franklina... „Sytuacya w Termopilach Davida jest wziosła, szczytna, – woła Libelt – natężona wyczekiwaniem śmierci, do której się wszystko uroczyście przygotowuje- śmierci tak pięknej, tak pozazdroszczenia godnej... W wyrazach twarzy i postawach bohaterów gore ogień wolności republikańskiej i wielkich rewolucyjnych charakterów- bo ten ogień gorzał iw ognistej, skalistej duszy malarza…” Przecudnie. Ale właśnie w tem szkopuł. Niemcy dowiedli czarno na białem, że takie wlewanie własnego ognia w piersi żołnierzy spartańskich z przed lat tysiąca, jest anachronizmem, modernizacyą, tendencyą, a mogliby nawet dowieść, że przewidziane zostało, jako występne, przez najświeższe pruskie kodeksy karne, – z wyjątkiem wszakże, ma się rozumieć, wypadków, gdy ów ogień zakradnie się pod generalski mundur takich przeniewierców i zdrajców, jakim w r. 1813 tryumfalnie i w samą porę został największy z wielbionych patryotów pruskich, York... Lecz mniejsza o to.
J. P. Norblin. Odpust na Bielanach.
Choćby zdegradowany na najni ż szy stopień swej twórczości indywidualnej, David nienaruszenie zachowa przy sobie, w zakresie działalności zbiorowej, zaszczyt i chwałę najwyższą, – że się stał promotorem całego artystycznego ruchu w wieku XIX, że z jego szkoły, z jego pracowni wyszły niemal wszystkie tegoczesne kierunki malarskie, że pod jego bezpośrednim wpływem wykształciły się i urosły talenta i zdolności takich francuskich mistrzów, jak – że tu wymienimy zaledwie kilku głośniejszych:
Franciszek Gerard (1770†1837), wsławiony portretami Napoleona, jego rodziny, pani Murat, jej dzieci, Talleyranda, Taimy, panny Mars, – przedewszystkiem zaś olbrzymim obrazem bitwy austerlitzkiej, odmalowanym, jak twierdzą, według planów i wskazań pozycyjnych samego Napoleona.
Ludwik Girodet (1767†1824), twórca „Endymiona”, “Hipokratesa”, “Atali” (Chatenbrianda), „Powstania w Kairze”, „Św. Ludwika w Egipcieu, – szczególniej zaś „Izotopu” i „Napoleona odbierającego klucze Wiednia”.
Antoni Jan Gros (1771†1835), po dziś dzień cieszący się ty tu łem „genialnegou artysty, nabytym za portret wyobrażający Bonapartego jako zwycięzcę z pod Arcole i za obraz, rzeczywiście znakomity, „Zaraza w Jaffie” (1804); nie mniej cenione są jego „Bitwa abukirska” i „Napoleon na pobojowisku pod Eylau”.
Franciszek Smuglewicz (1745†1807). Z Albumu zasłużonych Polaków.
Jan Isabey (1767†1835), miniaturzysta i rysownik, przyjaciel rodziny Bonapartych, którego portret Pierwszego Konsula, naturalnej wielkości, zaliczany bywa do największych arcydzieł nowoczesnej sztuki malarskiej; zasłużony też rozgłos pozyskały jego obrazy z r. 1804: „Przegląd wojska na dziedzińcu tuileryjskim” i “Odwiedżiny Konsula w fabryce w Rouen”, nadewszystko zaś „Kongres wiedeński”, w którym miniatury wielu członków, nieporównanie piękne, robione były z natury.
F. Smuglewicz. Abdykacya Jana Kazimierza.
Wreszcie, najgłośniejszy z uczniów Davida, klasyk najczystszej wody, który w pierwszej połowie wieku zaćmił był, na lat kilkanaście, nawet sławę swego nauczyciela, – Jan August Dominik Ingres (1781†1867). Jak w świetle dalekiej i chybkiej analogii David przypomina Ilaydna, tak znowu w pierwszych dziełach Ingresa czup usiłowanie wy kierowania się na Mozarta malarstwa. I toby go może spotkało rzeczywiście, gdyby za pierwszy obraz „Posłowie Agamnenona w* namiocie Achillesa” (1801) nie przyznano mu wielkiej nagrody akademickiej i gdyby za przywiązane do niej stypendyum nie wysłano go w parę lat później do Rzymu. Obrazy nadsyłane stamtąd na wystawy paryskie „Odaliska”, „Śpiąca kobieta”, „Edyp i Sfinks”, z późniejszych zaś nieco, „Kafael i Fornarina”, „Wergiliusz czytający Eneidę Augustowi i Oktawii”, „Franciszka Rimini” etc., służyć dziś mogą jedynie za niezłą illustracyę wywodów Hrabiego w „Panu Tadeuszu”, że „do obrazu trzeba punktów widzenia, grupy, ansamblu i nieba – nieba włoskiego”, że „piękne przyrodzenie jest formą, tłem, materyą”, natchnienie zaś, „które na wyobraźni unosi się skrzydłach, poleruje się gustem, wspiera na prawidłach…” Prawidłowość, gust, forma, niebo włoskie zdusiły w Ingresie bardzo widoczny przyrodzony pociąg do rzeczy i zjawisk rzadkich, nadzwyczajnych, obok „nieukojonej, trwożnie i niejasno wypowiedzianej tęsknoty do czegoś wyższego, wysoce nastrojonego…” Chciała jeszcze fatalność, że dość długo ścigające artystę ubóstwo nie pozwoliło mu nawet na dobór farb trwałych, spoistych. Spuścizna po nim wygląda za dni naszych jak zapomniana, nawskroś poszczerbiona ruina; z pod jej popękanej skorupy zaledwie coś niecoś prześlicznemi swemi liniami wydobywa się i przemawia ku nam z takiego nawet arcydzieła jak „Joanna d’Arc”.. A i klęski krajowe nie oszczędziły ciosów pamięci i długiemu powodzeniu Ingresa.
Szymon Czechowicz (1689†1775).
Ocalała dość sztywna jego „Apoteoza Homera” na powale Luwru (z r. 1827), zginęła w płomieniach Komuny przepyszna „Apoteoza Napoleona” z r. 1859 na suficie głównej izby Ratusza paryskiego... Sic transit gloria...
Po za obrębem właściwego wpływu Davida, stoją trzej tylko nierównego talentu malarze francuscy – że już czwartego, Jana Chrzciciela Greuze’a (1725†1805), ubóstwionego przez płeć piękną, wielbiciela główek niewieścich, pozostawimy wiekowi XVIII. Są nimi:
l-o Karol Yernet (1758†1836) wielce ceniony znawca psów, koni i humorysta à la Kostrzewski i Kossak w jedni, syn sławnego batalisty morskiego Klaudyusza-Józefa (1714†1789) i ojciec Horacego (1789†1863), twórcy niezrównanych scen i urywków rodzajowych z epopei napoleońskiej, w rodzaju owego przedziwnego „Gwardzisty z pod Waterloo”.
2-o Teodor Gericault (1790†1824), zwany niekiedy wnukiem Davida, jako uczeń jego ucznia Jana Guérina (1783†1815), portrecisty i twórcy „Kaina po zamordowaniu Abla” (1812) – osobistość energiczna, samodzielna, ponura, inicyator nowego, zarysowującego się dopiero zaledwie kierunku romantycznego w okrzyczanem, barbarzyńskiem płótnie z r. 1819 p. t. „Rozbicie fregaty Meduzy”.
3-o Tapicer i malarz szyldów za Rewolucyi, następnie nadworny portrecista Józefiny i nauczyciel rysunku cesarzowej Maryi-Ludwiki, Prudhon (1760†1823), którego kilka uroczych jak marzenie konterfektów kobiecych i obraz średnich rozmiarów „Uciekający Kain”, zawieszony w Luwrze naprost „Porwania Sabineku dobitnie nas ostrzegają, że mamy już do czynienia z zupełnie nowemi prądami w sztuce, żeśmy oddawna za sobą zostawili okres napoleonizmu i klasycyzmu w plastyce francuskiej.
Ś-ty Ignacy. Obraz Sz. Czechowicza w Katedrze Wileńskiej.
Co jednak zanika i dom iera na jednem miejscu, trwa, krzewi się, rozszerza i w ostatku się wyradza na innych. We Włoszech, tej kolebce sztuk wyzwolonych, zbadać możemy, w początkach wieku XIX, wszystkie następstwa pilnego przestrzegania wyłącznie tradycyjnych trybów uprawy artystycznej. Trudno sobie wyobrazić większe ubóstwo i zjałowienie pierwiastków, wydających niegdyś tak świetne plony. Jaskrawe, dzikie sadzenie się na efektowność uwydatnienia obok ckliwej, sentymentalnej, wyśrubowanej na chłodno religijności, ubieganie się o bombastyczną, wyrafinowaną, górnolotną ozdobność obok nicości pomysłu i poziomości widoków celowych, wyłonić z siebie mogły kilka zaledwie imion tej miary, co celujący głębszą znajomością persp ek ty wy architektonik Migliaro (†1837) i niepospolity historyczny stylista Camuccini (†1844). Pokaźniej już przedstawia się malarstwo hiszpańskie. I tu eklektyzm Mengsa poczynił spustoszenia ciężkie, ale wydał przynajmniej jednego genialnego odszczepieńca, którym jest Franciszek Goya (1746†1828), chmurny, posępny, rozpasany, fantasmagoryczny, cierpki, zjadliwy, tragiczny, parskający śmiechem lub filozoficznie zadumany Szekspir, raz rzewnych to znów trywialnych scen i przygód z życia potocznego, krwawych zabaw i brudnych przesądów gminu, dziennych kryjówek i nocnych wypraw bandytów, porannych modłów i poobiednich pijatyk mnichów, odświętnych wystąpień i powszednich wyzysków dygnitarzy dworskich, Homer – cyganów, czarownic, waryatów, świętoszków, rozpustnic, rzezimieszków, pokutnych doradców, i publicznych lichwiarzy, Dante – zawziętych; piekielnie rozjuszonych i rozżartych bojów z Napoleonem o niepodległość narodu, człowiek, w którego piersi i gardle uwięzły zdawałoby się drzazgi i żużle niedoduszonego przywozowem zaatl anty okiem złotem, niedopalonego na stosach inkwizycyi wszechwładztwa tej starej, dawnej, świetnej, potężnej – dziś w prochu leżącej monarchii Karola V Filipa II.
Michał Stachowicz (1768†1835), Z Albumu zasłużonych Polaków.
Pomimo pewnych podobieństw w ogólnym przebiegu losów dziejowych w niektórych sytuacyach wewnętrznych, które Lelewel wytknął niegdyś wr jednej tylko dziedzinie zjawisk prawno-społecznych, malarstwo polskie bardzo mało przypomina Hiszpanię i straszliwą energię jej „wspomnień pogrzebowych i pogrobowychu. Nasz Rembrandt, Grottger, on nawet wygląda na jakiegoś wniebowziętego i rozanielonego idealistę w obec rozwścieklonego realizmu takiego Goyi. Wyjątkowe geograficzne położenie kraju, rozwartego czterostronnie na rozmaite postronne najścia obyczajowe i polityczne, zarówno jak i na wszelkie wiatry i prądy literackie i artystyczne, skazywało nas ciągle na pochłanianie i wyrównywanie w sobie wrażeń, wyobrażeń, doktryn, systematów nieraz najsprzeczniejszych z naturą i charakterem narodowym. Ztąd zapewne poszła owa “syntetyczność” dążności naszych naukowych, o której prof. H. Struve mówi w swej “Historyi filozofii w Polsce”; w tein tkwi i główny powód owego poćwiertowanego, kawałkami przeplatanego, mozaikowato zrastającego się i narastającego rozwoju sztuki polskiej, o którym w „Albumie Gierymskich” wzmiankuje A. Sygietyński. W końcu wieku XVIII i początkach XIX niezliczona zaprawdę jest ilość takich napływowych, błędnych, przelotnych płytek i plamek sztukmistrzowskodoktrynerskicli obcego autoramentu.
M. Stachowicz. Otwarcie pierwszego sejmu Król. Polskiego w r. 1818 w Warszawie. Z „Tygodnika Illustrowanego".
Nieco chaotycznie, więc zapewne zgodnie z rzeczywistości wyzbierał i wyliczył je dr. Jerzy Mycielski w książce „Sto lat malarstwa w Polsce” (Kraków, 1897). Mamy tu wszystkiego na pokaz – po garstce, po szczypcie, po odrobinie.
Dworskość, dekoracyjność, idylliczność, religijność roztkliwiona a sztywna, akademizm, kosmopolityzm, barocco, rococco, pseudo- i neoklassycyzm, akwarelizm portretowy o stale podczernionych brwiach, wymownie rozszerzonych oczach i wilgotnie zakarminowanych ustach - wszystko wedle recept i manier włoskich, najpierw zalewa nasze pałace, pałacyki, wille i zaścianki szlacheckie. Zalewa je wraz z Bernardem Belloto-Canalettim (1720-1780), który bawiąc chwilowo w Warszawie, pozostawia jej w r. 1768 na pamiątkę kilkanaście widoczków nie pozbawionych wdzięków, słodyczy i rozradowanego podapenińskiego słońca; wraz z Janem Lampim ojcem (1751-1830) i jego synami Janem (1775- 1837) i Franciszkiem (1783-1852), którzy przesiadując w Polsce każdy po roku lub po lat kilka, nie szczędzą sobie trudu a klientom zapłaty za bardzo dziś rzadkie portrety i miniatury kawalerów i dam wielkiego świata z epok stanisławowskiej i porozbiorowej; wraz z Józefem Grassim 1757 – 1838), który goszcząc w ciągu lat dziesięciu od r. 1790 w Warszawie, następnie od r. 1800 w Dreźnie, ozdabia młodociane i sędziwe oblicza naszych znakomitości nowonarodzonych lub schodzących do grobu, od księcia Józefa około r. 1780 do marszałka Małachowskiego,- ozdabia ale i szpeci wyszukanemi wdziękami stylu Ludwika XVI lub, jak nieco później (Kościuszki, Ordynatowej Zamoyskiej, Julii z Lubomirskich Potockiej, Tekli z Czapliców Jabłonowskiej etc.), najwybredniejszemi przepychami rozkwitującego stylu „empire”. Przedewszystkiem zaś wchodzi do nas ten eklektyzm z Marcelim Bacciarellim (1731-1818), który przybywszy w r. 1765 do Polski, zrasta się z nią, dopasowuje się do jej potrzeb i gustów, a ucząc innych, jak przedstawiać należy z włoska jej dzieje, jej królów, jej bohaterów, sam powoli i niepostrzeżenie pod koniec swojego życia zdobywa wiedzę: jak pojmować i kochać ją po polsku.
M. Stachowicz. Ogłoszenie postanowień Kongresu Wiedeńskiego w Krakowie w r. 1815. Z „Tygodnika Illustrowanego“.
Ale to dopiero jedna naszego malarstwa barwa, jeden ton i promień zagraniczny, górujący, wśród odmian i przejęć wieloramiennych, w ciągu całego niemal stulecia aż do Gersona, Lessera, Pillatiego, Andriollego, Suchodolskiego, Łuszczkiewicza, Kaplińskiego. Ton drugi, współrzędnie z tamtym idący, wnosi do nas z Francyi Jan Piotr Norblin de la Gourdaine (1745-1830), należący do owej świetnej plejady przedrewolucyjnych francuskich malarzy przyrody, z pasterska głównie pojętej, do której mniej więcej trafnie zaliczani bywają Greuze i Wattea”, Fragonard i Chardin, Boucher i Huet, Latour i Boilly, Nattier i pani Vigee-Lebrun. Sprowadzony około r. 1771 przez ks. Izabellę Czartoryską do Puław, Norblin dekoruje rozmaitemi „Fetes galantes” jej letnią rezydencyę na Powązkach, uczy rysunków późniejszą księżnę Wirtemberską i księżniczkę Krystynę Radziwiłłównę, okłada freskami sufit świątyni Minerwy w Arkadyi nieborowskiej, zakłada w Warszawie prywatną szkołę malarstwa, otrzymuje indygenat polski, przejmuje się wypadkami 3 maja, które upamiętnia prześlicznemi szkicami, nieznanemi naszym czasopismom obrazkowym, patrzy z przerażeniem na sceny brukowe 1794, które również przekazuje potomności w zarysach niezmiernie ciekawych i charakterystycznych, przypina następnie, po r. 1796, gdzie tylko może łatki burmistrzującym nad Wisłą Prusakom – i choć w r. 1804 opuszcza Warszawę na zawsze, przenosząc się nad Sekwanę, to jednak, tak samo jak i Bacciarelli, więcej w ciągu trzvdziestokilkoletniego pobytu wśród Polaków nabywa od nich polskości, niżli udziela im francuzczyzny. Doskonale świadczą o tem dochowane dotąd przeważnie drobne jego arcydziełka, guasze, akwarele, rysunki, piórem i ołówkiem – jego jasełka i kuźnie wysztyftowane jak u Dürera i oświetlone jak u Rembrandta, sceny ludowe, wiejskie, miejskie, karczemne, odpustowe, jarmarczne, ze Starego miasta, z targowisk na Pradze, z Wołczyna, z Łęczny, jego żołnierze, szlachcice, łyczaki, żydzi, ulicznicy, urzędnicy, artyści, woźnice, alumni, nosiwody, drwale, jego wreszcie panie i panowie z wielkiego podzamkowego i łazienkowskiego świata na balach, w kościele, na przechadzkach, w strojach wizytowych, maskaradowych, kąpielowych, w negliżu, przy stole, pod stołem... „On jest – powiada o Norblinie dr. Mycielski – tym, który żywotne soki w malarskiej polskiej produkcyi na przyszłość zaszczepił i którego uważać można stanowczo za protoplastę polskiego malarstwa; bez Norblina nie byłoby Orłowskiego, a po nim może i Michałowskiego, aż w końcu zabrakłoby i Kossaka, Brandta, bodaj Maksa Gierymskiego i Chełmońskiego”...
Przypuszczenie prawdopodobne. Ale między Norblinem a Chełmońskim były przecież liczne przejścia pośrednie, nie tak bardzo zapewne znaczące, ale jeszcze nader ważne. Obok cudzoziemców spolonizowanych, zjawiają- się zaraz od początku rodowici Polacy. Z nich, dwaj najznamienitsi: Franciszek Smuglewicz (1047†1807), warszawianin, syn malarza obrazów Łukasza, uczeń i krewniak starego mistrza krakowskiego, Szymona Czechowicza (1689†1775): oraz Michał Stachowicz (1768†1835), krakowianin, syn Stanisława, typografa i „bibliopoli Jego Kr. Mości”, samouk, miłośnik nieubłagany rzeczy ojczystych, po za któremi nic widzieć nie chciał i nie widział, gdy tymczasem Smuglewicz z porady Czechowicza spory kawał czasu spędził w Rzymie, pod kierunkiem rozgłośnego owego Mengsa, o którego słynnym wtedy fresku „Parnas” sam wielki Winckelmann wyrzekł był, że „piękniejsze dzieło w malarstwie nowszych czasów się nie ukazało i że sam Rafael głowę-by przed nim schylił… Niepewne tylko, najzupełniej mgliste wyobrażenie powziąćby dziś można i o tej wielkości estetyka niemieckiego i o tym ogromnym rafaelizmie Mengsa, rozpatrując się w bogatym i wspaniałym skądinąd inwentarzu dzieł Smuglewioza, rozrzuoonycli głównie po świątyniach Pańskich wzdłuż i* wszerz dawnych ziem polskich. W ciągu dwunastoletniego pobytu w Warszawie (do r. 1797), dalej w Wilnie przy akademii na stanowisku profesora malarstwa, wymalował on mnóstwo olbrzymich i mniejszych płócien, religijnych lub o tematach z dziejów i mitologii greko-rzymskiej, – wszystkie w modnym zimnym akademickim stylu epoki, – „płótna kościelne na wzór Mengsa, tylko bez jego kolorytu żywego, przeciwnie o tonach raczej szarawo-żółtych i siwych, – płótna świeckie antyczne w stylu coraz to popularniejszego Dawida i jego symetrycznie układanych posągów rzymskich” – ale bez davidowskiego w tych posągach tchnienia i bez żadnej „tendencyi wzglądem Prusaków występnej". Oprócz niezliczonych .Madonn, Świętych Franciszków, Świętych Janów, Śniętych Józefów, tudzież niemniej obfitych Sokratesów, Hannibalów, Fpaminonclasów, Cyceronów, Ester, Judyt, Rebek, pozostawił Smuglewicz kilka także portretów (rodziny Prozorów, Kołłątaja, własny i t. d.), paro scen z życia wieśniaków krakowskich i litewskich, dwa trzy krajobrazy okolic Krzeszowa, obrady sejmowe 3 maja, przysięgę Kościuszki na rynku krakowskim i nieco szkiców do projektowanej „Historyi Polski w obrazach”, która jednakże do skutku niedoszła – „dzięki Bogu”, jak się wyraża dr. Mycielski, który oglądał parę postaci już przygotowanych, jak np. do „Bolesława Chrobrego" i zapewnia, że są „okropne…”
Jan Bogumił Plersch (1732†1817). Z Albumu zasłużonych Polaków.
Takiego „chwała Bogu" od nikogo zapewna nie posłyszymy z powodu Stachowicza, choć nie posiadał on ani w dziesiątej cząstce wprawy i nauki Smuglewicza, a pomysły swe, wystrugiwane niekiedy jak z drzewa, pod wpływem być może Wita Stwosza, przenosił na płótno według reguł zaniechanych gdzieindziej od pół wieka.
Zygmunt Vogel. Kaskada pod Warszawą.
Obrazami religijnemi zapełniał jak i Smuglewicz, wszytkie kościoły, – ale tylko ziemi krakowskiej i sandomierskiej, do Kielc włącznie. Malował i freski w biskupim pałacu Woronicza, które zniszczone zostały w pożarze 1850 r., oraz w bibliotece Jagielońskiej, z których ocalały szczątki. Ocalało również i coś znacznie więcej. Mówimy o obrazach historycznych Stachowicza, olejnych i „guache" wielkich rozmiarów, przedstawiających wypadki krakowskie z r. 1794 i dalsze. Całe szeregi nadzwyczaj swojego czasu popularnych scen kościuszkowskich powtarzał Stachowicz według jednego modelu, po razy kilkanaście, a szkoda, że nie po kilkadziesiąt i nie po kilkaset. Są to głównie zdarzenia i wypadki takie, jak „Przysięga na Rynku krakowskim 24 marca", „Wejście do Krakowa, ulicą Grodzką wojsk księcia Józefa w roku 1809”, „Uroczystość po bitwie zwycięskiej", sama ta „Bitwa" z Bartoszem Głowackim, „Pogrzeb Kościuszki”, „Sypanie kopca na cześć jego", akwarele rodzajowe w rodzaju „Wianków przed klasztorem w Staniątkach", rysunki „Wnętrza katedry na Wawelu”, grobowce królów, kaplica Jagielońska i t. d. Zarówno z historyczno-artystycznego jak i z archeologiczno-obyczajowego punktu widzenia – są to skarby prawdziwe, nieocenione, niedorównane.
Cudzoziemczyzna wszakże przeważa wciąż i ogarnia te nieśmiało powstające kępki i łachy sztuki rodzimej. Oprócz potoków głównych, norblinowskiego i bacciarellowskiego, pełno wszędzie strumieni mniejszych, pobocznych, paryskich, wiedeńskich, drezdeńskich, berlińskich, amsterdamskich. Jedne dłużej wsiąkają w grunt, drugie krócej lub nikną bez widoczniejszych następstw. Miniaturzysta Wincenty de Leseur (1745†1813), bez mała tej samej sławy, co Isabey lub Cosway, tak dalece podbija serca, że jeszcze w r. 1781 zostaje nobilitowanym, żeni się z panną Praksedą Szarejkówną, osiada od r. 1809 na wsi (w Małych Kozerach pod Grodziskiem) i jako obywatel Lesserowicz włada karabelą równie sprawnie jak pędzlem i rylcem. Dekorator Jan Bogumił Plersch (1732†1817), profesor krzemieniecki Józef Pitschmann (1758†1834), portrecista lwowski Józef Reichan (1762†1822), malarze krakowscy Dominik Estreicher (1750†1809), Jan Kopf (1763†1832), Józef Sonntag (1786†1834), pasteliści i miniaturzyści warszawscy Gustaw Taubert (1754†1839), Karol Beclion (1732†1812), Ludwik Marteau (do roku 1805 w Polsce), szczególniej zaś najwspanialszy z dekoratorów naszych w wielkim, pompatycznym stylu, Zygmunt Vogel (1764†1826), – poczytaliby sobie z pewnością za obrazę, gdyby im kto odmówił miana artystów polskich. Nie ustępuje, oni zresztą w niczem, pod względem kosmopolitycznych cech swojego wytwórstwa, ani Józefowi Kosińskiemu (1753†1821), ani Józefowi Leskiemu (1760†1825), ani Józefowi Peszce (1767†1831), ani nawet profesorowi Antoniemu Brodowskiemu (1784 f 1832), jakim samym znowu nie chcieliby ustąpić pierwszeństwa ani pejzażysta Antoni Lange (1779†1844), ani portrecista Karol Schweikart (1770†1855), ani sam nawet prof. Antoni Blanek (1785†1844).
Gleba miejscowa użyźnia się coraz głębiej, z roku na rok, warstwami naniesionego obcego znawstwa. Aż w końcu zjawia się pierwszy. wielkiej ręki artysta prawdziwie polski, ze szkoły Norblina, Aleksander Orłowski, urodzony w Warszawie w r. 1777, zmarłym w Petersburgu w r. 1832. Na straży czci jego rodowej, jako człowieka i jako malarza, stoją nie dające się ani zapomnieć, ani usunąć słowa Mickiewicza- włożone, co prawda, w usta Telimeny: tęsknił do kraju, lubił ciągle wspominać swej młodości czasy, wysławiał wszystko w Polsce – ziemie, niebo, lasy…” Tęsknota, nie przeczymy, trwać mogła do końca, ale owo „wysławianie”, czy też jak chcą niektóre edycye „Pana Tadeusza” – wystawianie ziemi, nieba i lasów polskich nie mogło przecież ostać się zbyt długo przed wszechniszczącą potęgą czasu. Przysłowie „co z oczu to i z serca” jest niewątpliwie za pesymistyczne, ale „oczy” dla malarza są więcej niż dla zwykłych ludzi wrotami duszy; pamięcią, wspomnieniem ich nie zastąpić.
Zygmunt Vogel. Krakowskie Przedmieście.
Orłowski Warszawę opuścił za młodu, w r. 1802, i istnieją niemylne poszlaki, że aż do r. 1812, a nawet 1815, tęsknota istotnie była mu dobrą matką wśród nowego otoczenia i nowych warunków.
Aleksander Orłowski (177†71832).
Później, zdarzało się, rozmaicie. W każdym razie, już i to, co Orłowski stworzył przed opuszczeniem kraju, zapewnia mu pierwszorzędne stanowisko w historyi malarstwa polskiego, jak znowu to, na co się zdobył w ciągu lat blisko trzydziestu w Petersburgu zapewniło rozgłos jego imieniu a dziełom pokup i odbyt niesłychany – na cały zachód europejski: do Niemiec, Anglii i nawet Ameryki.
Aleksander Orłowski. Szkic. W posiadaniu dr. Perkowskiego.
Jako młodziutki, siedemnastoletni zaledwie żołnierz z pod Kościuszki, przyszły ilustrator Czerkiesów i Kozaków, wcześnie upodobał sobie obóz, konia i życie hulaszcze, szalone, z dnia na dzień. Norblin, z którego pracowni Orłowski do wojska był uciekł, zdumiony był, gdy, zabrawszy go ztamtąd na powrót, ujrzał pierwsze szkice pojętnego swojego ucznia zdjęte z natury, bez wskazówek szkolnych. Kilka tego rodzaju od ręki na papier rzuconych drobiazgów zapewniło dorastającemu artyście, w roku 1799, wstęp do pałacyku pod Blachą i do Jabłonny, gdzie też po dziś dzień podobno przechowuje się cenny zbiór najwcześniejszych prac Orłowskiego, z których do wielce charakterystycznych należą: portrecik własny, z czasów uczniowskich, rysowany tuszem (rysy twarzy niewyrobione jeszcze, prawie dziecinne, strój z czasów Rewolucyi, włosy równo nad czołem obcięte, chustka gruba na szyi – a tuż obok karykatura wizerunku, z obwisłą wargą idyoty i wyciągniętym językiem), oraz obrazek rodzajowy z r. 1796 „Ukaranie dziecka”, humorystycznie pojęty: matka bije rózgą krzyczącego chłopaka, za którym siostrzyczka się wstawia...
Charakterystyczne są te obrazki dlatego, że sarkazm, uszczypliwość, ironia zdają się być górującemi cechami przyrodzonych usposobień Orłowskiego w całej jego karyerze. Nie zbywa na tych rysach najpoważniejszym nawet jego kompozycyom, z wyjątkiem może wspólnego z Norblinein wielkiego rysunku tuszem z r. 1797, z napisem na odwrotnej stronie: “Prise de Prague…” parł. P. Norblin... a z boku: Orłowski invenit. Z rzeczy przechowywanych w zbiorach krajowych wymieniamy niektóre: „Obozowisko kościuszkowskie”, portrecik Kościuszki w profilu, w kapeluszu z wielkiemi kresami, „.Widok Nieborowa”, „Ulica warszawska” (z lat 1797-99); „Obóz kozacki” (kilkunastu żołnierzy spoczywa przy ogniu, na którym się warzy strawa wieczorna), „Kozacy u brodu” (fura z babami i dziećmi, eskortowana przez konny oddział, wjeżdża w pryskającą rzeczkę) – dwie duże akwarele, obie prawdopodobnie z r. 1801. Epopea napoleońska, rok 1812 – biograficznie należące do drugiego, pozakrajowego okresu działalności Orłowskiego, zaznaczyły się głównie szeregiem portretów: Dawidowa (zwanego „Czarnym kapitanem”), Płatowa, Kutuzowa, Wittgensteina i t. d. W muzeum książąt Czartoryskich znajdują się przecież dwie inne prace z tego zakresu; jedna, rysunek piórkiem „Szarża kawaleryi” (może jeden z epizodów bitwy pod Arcole, – domyśla się dr. Mycielski); druga, wspaniała wielka akwarela o gorącym kolorycie „Przejście wojsk francuskich przez rzekę” (może czerwcowa przeprawa przez Niemen – „Napoleon ze sztabem płynie w wielkiej łodzi, przepyszna kawał ery a wpław fale pruje, artylerya ciągnie przez most na pontonach, a wśród zieleni letniego krajobrazu palą się w głębi wsie okoliczne”). Ze stosunków francusko – polskich doby napoleońskiej jest w tekach Czartoryskich trzeci jeszcze ale też i ostatni ze znanych utworów Orłowskiego: akwarela o żółtawym tonie, udającym spiż – projekt pomnika księcia Józefa. Posąg stanąć miał w Warszawie za panowania cesarza Aleksandra I... Projekt Orłowskiego ma wartość jedynie pamiątki; artystycznie, w konturach ogólnych, przedstawia się dość pospolicie, „szlachetny tylko w ruchu konia, na którym w pełnym mundurze, w czaku na pięknej głowie, siedzi bohater, u kopyt zaś konia leży starzec nad wodą…”
Najznakomitsze pod względem wykonania obrazy lub rysunki Orłowskiego uległy doszczętnemu niemal rozproszeniu... Jak na polskiego artystę- historya to prawie pospolita, powszednia. Nie emigrujemy sami, to emigrują nasze dzieła lub fortuny. Los i przygody gdańszczanina, Daniela Chodowieckiego (1726-1797), głośnego berlińskiego malarza i rysownika, który „apoteozując zwycięstwa pruskie w siedmioletniej wojnie i ilustrując fajczarnie Frydery ka Wielkiego, niczem już następnie, prócz pochodzenia, polskości nie przypominał", – nie są bynajmniej wyjątkiem rzadkim, nadzwyczajnym. Jeżeli najzdolniejszy, najbardziej utalentowany portrecista epoki stanisławowskiej i Księstwa Warszawskiego, Kazimierz Wojniakowski (1772-1812), genialny malarz „Sesyi 3 maja” (znajdującej się dziś podobno w ordynackich zbiorach Krasińskich), twórca nieporównanych wizerunków Księcia Warszawskiego, Napoleona, księcia Józefa, Kościuszki i tylu innych, traci za młodu siły i zdrowie, pędzi życie bezmyślne, hulaszcze, cygańskie i w końcu nędznie kona w jakimś sklepiku na Starem Mieście... Jeżeli, z drugiej strony, taki Aleksander Kucharski (1736†1820), wysłany w r. 1775 na naukę do Paryża, zdobywa tam wziętość niezmierną, staje się nadwornym malarzem królowej Maryi Antoniny, współzawodniczy z portrecistką europejskiej sławy, panią Vigee-Lebrun, a gdy wybucha rewoluoya, zaciąga się do gwardyi narodowej, pełni jako jej oficer straż w więzieniu Tempie, później w Conciergerie i raz jeszcze, przed samym zgonem koronowanej córki Maryi-Teresy, odtwarza jej rysy i znika wkrótce z widowni, tonie w morzu wypadków krwawych, z których, po przejściu burzy, wypływa na wierzch jedynie gola data jego zgonu, – niezaprzeczenie, tu i tam, nad obu stiatami, nad Wojniakowskim i nad Kucharskim, w smutnej zadumie zwieszamy głowę.
Daniel Chodowiecki (1726†1797).
Michał Płoński. Kopia ze sztychu.
Ale, ostatecznie, ani w jednym ani w drugim wypadku, nie doznajemy zgryzot, nie czujemy upokarzającego wstydu. faktyczne przygody osobników, choćby najdotkliwsze, nie ściągają niezbędnie odpowiedzialności moralnej – na ogół. W iluż natomiast wypadkach dzieje sic wręcz przeciwnie: zawiniła moralnie zbiorowość – a cierpi faktycznie jednostka...
Dla przykładu – oto jeszcze jedna świetna, najwspanialsza może z gwiazd migotliwie zapalających się w początkach wieku XIX na widowni sztuki polskiej: Michał Płoński (1782†1812). Syn majętnych rodziców, oddany do pracowni Norblina, w której koleguje z Orłowskim i z nieco później słynnym profesorem malarstwa w uniwersytecie wileńskim, Janem Rustemem (1770†1835), Płoński, wcześnie pozyskuje mecenasowską przyjaźń Radziwiłłów z Nieborowa, u których po dziś dzień znajdować się też ma najobfitsza kolekcya jego prac młodocianych, jedzie około r. 1799 do Holandyi, studyuje i reprodukuje rylcem Rembrandta, Teniersów, von Ostadów, Dowów, Metzu’ow, etc., przesiedla się około roku 1806 do Paryża i słynie jako rytownik skończony, pierwszorzędnej wprawy i sławy... Ale cóż! – nie nęci go powodzenie wśród obcych, nie zadawalniają modele cudzych żebraków, wyrobników w sabotach, żydów amsterdamskich, straganiarek notredamskich.
Antoni Gros. Napoleon w Jafie.
Nęka, nurtuje Płońskiego tęsknota do swoich, napastują początki choroby umysłowej... Pewnego dnia zabiera do tłomoka swe blachy rytowane i pieszo z Paryża do Polski się udaje. Spostrzega się jednak po kilku dniach wędrówki, że jest mu za ciężko,- zawraca z drogi, sprzedaje swe blachy w Paryżu za ośm franków i znowu się puszcza w swą podróż apostolską. Przybywa do Warszawy znużony, bez pieniędzy, obdarty prawie. Opieki możnych nie zabraknie mu wprawdzie. Lecz czyliż dwóch, trzech, dziesięciu, dwudziestu Radziwiłłów jest w stanie nastarczyć wszystkim potrzebom społecznym?... Płoński zarzucić musiał fach swój umiłowany i wziął się do modnych w owej dobie portrecików akwarelowych – barwnych, jaskrwawych, delikatnych... szalała za niemi wówczas cała Polska salonowa. Płacono za nie artyście po dukacie od sztuki... Wałęsał się też biedak parę miesięcy od pańskiego ganku do żydowskiego banku, dopóki, w październiku 1811 roku, nie dostał zupełnego pomieszania zmysłów. Zamknięto go wtedy w szpitalu przy. klasztorze Bonifratrów; tam go niekiedy odwiedzała przyjazna mu stale księżna Michałowa Radziwiłłowa (ostatnia wojewodzina wileńska) i oto jedna z tkliwszych o nim jej wzmianka, z marca 1812 roku: „Spleen mnie ogarnął, gdy tego poczciwego Płońskiego, nauczyciela rysunku mych dzieci, zamknięto... Odwiedziłam go znowu... Siedzi spokojny wśród trzydziestu innych jak on spokojnych waryatów, zadowolonych z pobytu, w którym ja, po kwadransie, ledwo sama nie oszalałam... Nie śmiem go z tamtąd wywieźć..”
Zwolna i z trudem niezmiernym wzrasta artyzm narodowy – ale jeszcze powolniej kształci się smak publiczny, jeszcze żmudniej gromadzą się środki ogólne, które artystów bronią od głodowej i duchowej śmierci!