Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Jak w opowiadaniach pisarzy mniej więcej równie utalentowanych celują zazwyczaj przed innemi te ustępy i rozdziały, które wysnute zostały z doświadczeń własnego życia opowiadacza, tak też najlepszą historyą literatury byłaby ta, jakąby literaci sami o sobie skreślili. Szkoda tylko, że ogólne warunki twórczości artystycznej nie zdają się sprzyjać refleksyjnemu ruchowi myśli wstecz, na drogi przebieżone, bez takiej zaś refleksyi żadna historyą nie jest możliwą. Zdarzają się atoli wyjątki fortunne. Do najfortunniejszych należy niezaprzeczenie ten, co różnolite objawy piśmiennictwa i naukowej działalności ludówsłowianskich z pierwszej połowy w. XIX zogniskował w głowie największego z poetów tego plemienia. „Kurs literatur słowiańskich”, wykładany przez Mickiewicza w latach 1840-44 w „College de France”, najwyższej uczelni wolnej, na jaką się zdobył zachód europejski, należy istotnie do tego rodzaju pomników, których najdalsze pokolenia pominąć nie będą w stanie, o ile zdać sobie zechcą sprawę z kierunków i dążności, górujących w społeczeństwach oświeconych bezpośrednio przed r. 1848. Jako pierwsza, inicyatorska, przez nikogo przedtem nie podejmowana próba łącznego przedstawienia umysłowych i cywilizacyjnych zdobyczy wszystkich bez wyjątku Słowian, jest to, zaprawdę, dzieło doniosłości olbrzymiej i z wielu względów po dziś dzień niczem zastąpić się nie dające.
Nie bez pewnej, młodocianemi wspomnieniami opromienionej przesady, lecz w gruncie najzupełniej, jak zdaje się, słusznie, powiedziano o niem niedawno, że lubo poglądy profesora odlane zostały w prelekcyach raczej w formie poetycznych odgłosów wiedzy, niźli pod postacią opracowań ścisłych, hartowanych w ogniu poszukiwań naukowych, to jednak, pomimo usterek w szczegółach, główna zawartość wykładów była i na zawsze pozostanie nieprzebraną skarbnicą żywotnych, płodotwornych wskazań dla badaczy, zajmujących się przeszłością i przyszłością Słowiańszczyzny. W niesłychanem urozmaiceniu treści, roztoczonej wzdłuż pięciu tomów tekstu francuskiego, poprawionego w r. 1849 przez Mickiewicza i przetłumaczonego niebawem na język polski przez Feliksa Wrotnowskiego (wydanie trzecie, Poznań, 1865, tomów cztery), prelegent znalazł możność poruszenia, w sposób nad wyraz niekiedy zajmujący i zawsze wysoko nastrojony, najdonioślejszych i najdźwięczniej brzmiących strun moralnego, politycznego i artystycznego żywota narodów słowiańskich. „Dziejopisarstwo, filozofia, ustawodawstwo, poezya, lingwistyka, sztuka, archeologia zbiegły się pod stereoskop czarownej wyobraźni wieszcza, okryły się szatą iście wschodniego przepychu wysłowienia, zajaśniały blaskiem cudownego i rzecby prawie można nadziemskiego jasnowidzenia..?” Czas, bezwątpienia, poczynił tu swoje wyłomy. Luk pełno wszędzie. Niema w wykładach Mickiewicza ani słowa o literaturze bułgarskiej, nieistniejącej jeszcze wcale w owej dobie, przed r. 1848; Rusinom poświęcono zaledwie kilka słów serdecznych, głównie z powodu poezyi ukraińsko-polskiej; o Słowakach węgierskich głucho; w ziemi chorwackiej, posiadającej obecnie własne swoje akademie i wszechnice-pusto.
Postęp wyobrażeń i odkrycia zrobione w ciągu dalszych lat pięćdziesięciu od daty ogłoszenia „kursu”, również zrobiły swoje; krytyka odrzuciła niejeden rodowód nabuchodonozorski, zdarła niejeden rękopis królodworski. Ocalało przecież niemało. W kursie mickiewiczowskim zdarzenie, fakt goły przedstawia się jako okrętpłynący, prawda zaś, dociekanie jej, pragnienie jej znalezienia-jako pod okrętem ocean bezbrzeżny. Misterna, poprzedzająca i dopełniająca Buckle’a teza o wpływie nietylko otoczenia materyalnego na człowieka, ale i człowieka na otoczenie (I, 57-58); związek czci i przywiązania do przyrody u Słowian z organizacyą ich społeczną i demokratyczną (66); wykaz dodatnich i ujemnych stron dualizmu kościelnego w rozwoju Słowiańszczyzny (148, 155); rola tryumfu i klęski w zakresie wytwarzania się poświęceń i bohaterstwa dawniej i teraz (233); dziwnie zbieżna w skutkach, choć krańcowo rozbieżna w przyczynach analogia dwóch różnych stanów anarchii społecznej u Slowian, swobody indywidualnej lub bierności masowej (II, 114); świetna teorya oddziaływania świata „umarłego“ niewidzialnego, czyli, według Wundta, nieświadomie budzącego się w każdym akcie świadomości naszej (368) – wszystkie te lub im pokrewne i do nich zbliżone zagadnienia – ileż świeżego powietrza, ile przestrzeni jasnej i wolnej dodałyby niejednemu erudycyą przeladowanemu tegoczesnemu dziełu o Słowianach, gdyby je tam rozwinięto lub choćby tylko poddano dyskusyi.
Znaczenie wykładów Mickiewicza z lat 1840-44 dla historyi literatur słowiańskich w ogólności tembardziej narzuca się treściwemu zarysowi stanu tych literatur w okresie od 1815 do 1848 r. W tych ramach-wyznać to trzeba otwarcie-sprawozdawca polski zniewolonym się czuje patrzeć na rzeczy niemal oczyma nieśmiertelnego profesora Kollegium francuskiego, myśleć jego myślami, a nawet poniekąd mówić jego, słowami. Nie użalamy się na tę względną podległość roli – i przystępując do zwięzłej charakterystyki przedmiotu według naczelnych i wytycznych zastrzeżeń prelekcyi mickiewiczowskich, złóżmy przedewszystkiem hołd samemu prelegentowi.
Pomimo poszukiwań licznych i w ostatnich czasach-po obchodzie setnej rocznicy urodzin Adama Mickiewicza-posuniętych do granic ostatecznych, niepodobna z pewnością zupełną rozstrzygnąć, gdzie mianowicie, w Zaosiu pod Nowogródkiem litewskim, czy w samym Nowogródku, ujrzał światło dzienne najgenialniejszy z wieszczów słowiańskich. Dzień urodzenia ulegał również czas jakiś wątpliwościom z powodu różnic kalendarzowych. Chmielowski w uzupełnionem warszawskiem wydaniu poezyi Mickiewicza z r. 1886 (nakładem księgarni A. Gruszeckiego), kategorycznie oświadcza się za datą „24 grudnia 1798 r. według starego stylu, czyli 4 stycznia 1799 r. według stylu nowego”, ale w swej „Historyi literatury“ z r. 1899 (III, 145) nic już nie nadmienia o stylu przy dacie 24 grudnia 1798 r. Ojciec przyszłego poety, Mikołaj, z drobnej zaściankowej szlachty, herbu Poraj o mitrze książęcej, od początku wieku XVIII osiadłej w ziemi nowogrodzkiej, służył za młodu Rzeczypospolitej jako rejent komisyi porządkowej województwa, po przejściu zaś Litwy pod panowanie rosyjskie został komornikiem mińskim i adwokatem subseliów nowogrodzkich. Był to człowiek dość stosunkowo wykształcony, uczęszczał niegdyś do tych samych szkół dominikańskich w Nowogródku, w których następnie kształcił się i syn jego, Adam, lubił książki i sam podobno składał wiersze żartobliwej treści. Matka, z domu Barbara Majewska, odznaczała się pobożnością i gospodarnością.
Skromny tryb życia małomiejskiej naszej inteligencyi sprzyjał rozwojowi uczuć humanitarnych i patryotycznych młodego wychowańca Dominikanów: „Nie skrępowany przepisami życia salonowego-pisze Chmielowski-mógł chłopiec stykać się z ludem, ponieważ szlachta, okoliczną zwana, niewiele się pod względem pojęć i stopnia wykształcenia wyróżniała od chłopów, choć na nich zgóry patrzyła“. Na uniwersytet w Wilnie postąpił Mickiewicz w siedemnastym roku życia, z niemałym już wszakże zasobem ośmioletniej nauki szkolnej, „z oczytaniem znacznem w zakresie poezyi i powieści, z poczuciem obowiązków rodzinnych po stracie ojca w r.1812, ze wspomnieniami armii Napoleona, a mianowicie króla westfalskiego Hieronima, który wraz z częścią sztabu stał w domu jego rodziców^. . Pierwsze lata studyów uniwersyteckich spędził młodzieniec pod kierunkiem filologa Groddecka, profesora wymowy i poezyi, Borowskiego, oraz historyka Lelewela; w dalszym ciągu, obok czynników powyższych, silnie oddziaływały na jego umysł wpływy towarzyszów, którzy pod kierunkiem Tomasza Zana i Jana Czeczotta zawiązywali się w rozmaite grona „promieniste“, tudzież wpływ pierwszej miłości, której przedmiotem stała się opiewana niebawem,,Maryla“, z zamożnego obywatelskiego domu Wereszczaków, osiadłego w niedalekiem sąsiedztwie z wakacyjną siedzibą Mickiewicza w nowogrodzwkiem.
Jedno i drugie – miłość i fortunnego dla poety rozwiązania, w chwili poznania się z Adamem, związki studenckie – nie miały Wereszczakówna, już zaręczona wyszła wkrótce, bez gorętszej skłonności serca i poniekąd pod naciskiem rodziny, za Wawrzyńca Puttkamera, człowieka zresztą wielce zacnego i szanowanego. Co do stowarzyszeń studenckich, los ich rozstrzygnął się nieco później, po objęciu przez Mickiewicza we wrześniu 1819 r. posady nauczyciela wymowy łacińskopolskiej i prawa w Kownie. Aresztowany w dniu 23 października 1823 roku, równie jak i stu kilkudziesięciu dawnych i nowych promienistych, młody poeta udał się 24-go października 1824 r., wraz z kilku innymi, w drogę do Petersburga, zkąd, po trzymiesięcznym pobycie, wyjechał przez Kijów do Odesy w towarzystwie kolegów Józefa Jeżowskiego i Franciszka Malewskiego, wszyscy razem w poszukiwaniu upoważnionych przez rząd zajęć nauczycielskich lub biurowych. Zajęć w Odesie nie znaleziono, i Mickiewicz w zimie 1825 r. przeniósł się do Moskwy, odbywszy wpierw, w jesieni tegoż roku 1825, krótką wycieczkę do Krymu w arystokratycznem kółku dobrych odeskich znajomych: pani Karoliny Sobańskiej, jej brata Henryka Rzewuskiego i kilku innych osób. W Moskwie, na podrzędnem stanowisku w kancelaryi generał-gubernatora księcia Golicyna, poeta żył wyłącznie w szczupłem rówieśniczem gronie rodaków, Daszkiewicza, Budrewicza, Pietraszkiewicza, Jeżowskiego i t. d.; w późniejszym nieco czasie, szczególnie po krótkiem w końcu r. 1827 odwiedzeniu Petersburga w świcie księcia Golicyna, przestał unikać stosunków i znajomości w wyższych warstwach społeczeństwa rosyjskiego.
Wydawca „Telegrafu moskiewskiego” Mikołaj Polewoj poznajomił go z kilku celniejszymi przedstawicielami literatury i publicystyki miejscowej, między innymi, z największym poetą rosyjskim, Aleksandrem Puszkinem. Najczęściej odwiedzał Mickiewicz salony artystyczno-literackie księżnej Zeneidy Wołkońskiej i dom księcia Piotra Wiaziemskiego, znanego poety i publicysty, który w ciągu lat kilku od kongresu wiedeńskiego zajmował był w Warszawie jedno ze znaczniejszych stanowisk urzędowych, a naraziwszy się Wielkiemu Księciu i Nowosilcowowi niepowstrzymaną swą werwą krytyczną i satyryczną, wylewaną co prawda wyłącznie w listach i rozmowach prywatnych, popadł w niełaskę i odtąd najczęściej przebywał we wspaniałej swej wili pod Moskwą, Ostafiewo. Pomimo szczerej zażyłości z wielu możnemi i znanymi rodzinami rosyjskiemi, Mickiewicz zaczynał coraz mocniej tęsknić do morza i za morze, „gdzieby piersiami całemi mógł odetchnąć”. Skorzystał też z pierwszej ułatwionej mu sposobności opuszczenia Moskwy na zawsze i w kwietniu 1828 r. przeniósł się do Petersburga, serdecznie pożegnany przez literatów rosyjskich, którzy mu na odjezdnem ofiarowali puhar pamiątkowy. Ale i nad Newą niedługo gościł nasz poeta, choć zjednał tu sobie licznych przyjaciół i nawet wielbicieli swego talentu, których mu z każdym dniem przysparzała zarówno ,,koleżeńska“ zażyłość z Puszkinem, jak i pozyskana jeszcze w Moskwie “protekcya“ artystki polskiej, Maryi Szymanowskiej, osoby wpływowej i zestosunkowanej, „pociągającej do swego domu tak własnemi, jak i córek swych zaletami” (Chmielowski).
Wyjednawszy pozwolenie na podróż zagraniczną, Mickiewicz odpłynął z Petersburga morzem Bałtyckiem wd. 15 (27) maja 1829 r„ udając się przez Travemtlnde, Lubekę i Hamburg do Berlina, a ztąd, po kilku prelekcyach Hegla, które bodaj czy go ponownej choroby morskiej nie nabawiły, przez Drezno i Pragę do Karlsbadu, gdzie się doczekał przybycia Ant. Edw. Odyńca, znanego sobie jeszcze z czasów wileńskich. Odtąd obaj podróżują wspólnie. W sierpniu 1829 r. składają w Weimarze hołd osiemdziesięcioletniemu Jowiszowi poezyi niemieckiej i przypatrują się pierwszemu na scenie miejscowej przedstawieniu „Fausta”, płyną Renem do Strasburga, przedzierają się przez szwajcarskich Alp szczyty i wąwozy do Florencyi i w połowie listopada 1829 r. dostają się do Rzymu.
Kiedy się Mickiewicz rozstawał-jak się okazało, na zawsze – ze wschodem europejskim i z „Litwą ojczyzną swoją”, sława jego jako pierwszorzędnego poety była już wśród ogółu mocno ugruntowaną. Dwa tomiki jego utworów wydane w Wilnie, pierwszy w roku 1822, kiedy tam bawił za urlopem rocznym, drugi w roku 1823, kiedy ztamtąd do Kowna powrócił ze stopniem „magistra filozofii” sprawiły nietylko przełom w literaturze, ale też odnowiły „formy pojmowania i wypowiadania uczuć wśród społeczeństwa”. Walki ze skostniałym w naśladowaniu wzorów francuskich pseudo-klasycyzmem przeżytej epoki stanisławowskiej, twórca „Dudarza”, „Ody do młodości”, „Dziadów”, „Grażyny” nie rozpoczyna, ne początkuje – już się ona toczy od lat kilku, lecz zapowiada nieuniknione jej rozwiązanie i zakończenie, stanowczo przechylając zwycięstwo na stronę nowego kierunku, o którym rozprawa p. t. „O poezyi romantycznej“, spokojna, akademicka, klasyczna, zamieszczona zamiast przedmowy w wileńskiem z r. 1822 wydaniu pism niezaprzeczonego od tej chwili przywódzcy „młodych”, stanowi rodzaj jego,.wyznania wiary” i jest jakby wspaniałomyślnem podaniem dłoni przeciwnikom przed nieuniknioną ich rozsypką.
Strzał p. t. „O recenzentach i krytykach warszawskich”, posłany w siedm lat później, z Petersburga, przy nowem zbiorowem wydaniu utworów („Czaty”, „Trzech Budrysów”, „Farys” etc.), już po ogłoszeniu w Moskwie „Sonetów” (1826) i po przygotowaniu do druku „Konrada Wallenroda”, ukazującego się niebawem niby meteor niesłychanego blasku i niebywałej wielkości, strzał ten-powiadamy-miał już całkiem inne znaczenie, nie licujące dokładnie z dawną rozprawą o romantyzmie. Wymierzony on był przeciwko dwom, trzem zaledwie maruderom pobitej armii, błąkającym się po teoretyczno-sprawozdawczych kątach najzupełniej pustego obozu. A i sam nabój więcej jest huczny, niż doniosły; widoczne są w nim pierwiastki sarkazmu, naigrawania się, ironii, tak obce duchowi wszystkich innych pism wieszcza. Wreszcie w ciągu dalszej dwunastoletniej do roku 1840 działalności poetyckiej Mickiewicza, oddzielonej co prawda morzem wypadków, w których skonał miękki, sentymentalny, werterowski Gustaw, a narodził się burzliwy, filozofujący, po byrońsku buntowniczy Konrad (z „Dziadów”), zaciera się i znika wszelki niemal ślad dawnych sporów i zatargów o hasła i chorągwie czysto literackie, – klasyczne czy romantyczne.
Uznany bezspornie przez światłych rodaków za księcia nowoczesnej poezyi polskiej, twórca ostatniego, najwspanialszego ze swoich arcydzieł – „Pana Tadeusza”, szczerze przejmuje się tą swoją rolą królewską i ilekroć odtąd ogląda się po za siebie, na przebyty przed laty wojujący okres przeszłości, mówi o nim, czy to w listach, czy w luźnych artykułach sprawozdawczych z podniosłością i namaszczeniem takiem, jak gdyby sam nigdy do żadnego stronnictwa nie należał. Na tę bezstronność nieposzlakowaną niemało też zapewne wpłynęły i doświadczenia potocznego, powszedniego życia: zrezygnowane i niemal zaimprowizowane małżeństwo z Celiną Szymanowską, córką artystki petersburskiej (siostrą poprzednio za mąż wydanej Franciszkowej Malewskiej), później obowiązki ojca rodziny, troski chlebowe, poszukiwanie zajęć zarobkowych, bakałarskich w Szwajcaryi (Lozannie), zakradająca się powoli do domu choroba żony, zmartwienia, niesnaski i w końcu najzwyczajniejsza, najprozaiczniejsza owa bieda materyalna, która dusze małe często śmiertelnie przygniata i nęka, a w duszach większych i szlachetniejszych wytrawia niekiedy przyrodzone nawet zarodki ziemskich namiętności i pobudek. W duchowej istocie Mickiewicza wywołało to pewną reakcyę, pewną żądzę religijnego reformator stwa, nad wyraz trudną do ujęcia i uwydatnienia, choć tak dobitnie i jaskrawo odbijającą się od ogólnego tła ówczesnych europejskich prądów moralnych i umysłowych.
Nazwy: „messyanizm”, „mistycyzm”, „towianizm” – nie tłumaczą tu nic zgoła, skoro same przedewszystkiem wymagałyby szczegółowej analizy i oceny. Ponieważ zaś przez pryzmat owej psychicznej metamorfozy Mickiewicza przefalowała cała druga połowa jego prelekcyi o literaturach słowiańskich, zgóry przeto, zawczasu oswoić się należy z wynikłem ztąd oświetleniem przedmiotów-oryginalnem, niezwykłem i, jak wielu sądzi – zwodniczem, ułudnem.
Ze swojej strony zaznaczmy na dobro powyższego zastrzeżenia, że Mickiewicz, jako profesor i jako poeta był reformatorem bardziej z przekonania i wyrozumowania, niźli z instynktu i temperamentu. Głównemi dźwigniami jego przesłanek zap rzecznych i jego wniosków naprawczych były: wypadki postronnego, obcego mu środowiska. Umysł jego, skłonny do stawiania zagadnień najwyższych, wszechświatowych, piął się na ich wyżyny nie tyle mocą wrodzonego każdej genialności wewnętrznego parcia, wewnętrznej potrzeby, ile raczej pod zewnętrznym naciskiem ruchliwej i rozkołysanej atmosfery społecznej. Lata 1830-48 były dobą niedogaszonych pragnień, zniecierpliwionych oczekiwań, połowicznego tryumfu faktówi przeniewierczego kompromisu zasad. Społeczność europejską, wstrząśniętą w odwiecznych jej posadach przez Rewolucyę, nurtowały najrozmaitsze idee nowe i odrestaurowane jak potoki rzek w pierwszych chwilach tworzenia. Najdziwaczniejsze projekta przebudowali gwałtownych zawrzaył w ogniskach życia towarzyskiego.
W literaturze, gładkiemi, czysto estetycznemi, zrównoważonemi i jak greckim marmurem wykładanemi łożyskami pism Goethego rozlewać się teraz zaczęła gorąca lawa wybuchów Byrona; w sztukach, po majestatycznych i głębokich tonach Mozarta i Beethovena rozdarły powietrze ostre, sprzeczności pełne, z harl, dzwonówi trąb złożone dźwięki Rossiniego; smukłe, obnażone, chłodne madonny i nimfy Ingress’ow ustąpiły miejsca płomiennym, lubieżnym, konwulsyjnie wyłamanym huryskom i odaliskom Eugeniusza Delacroix; rzeźba, architektura, walterscotyzm powieściowohistoryczny, wszelka zgoła plastyka, wszelka epika wyrazista i wypukła zeszły na drugi plan; na scenę wystąpiły żywioły niesforności i niepokoju, rozigrane i rozszalałe jako pożar wśród burzy. Najtkliwsze drgnienia serca przybierać. zaczęły wyraz jakiejś energicznej, napiętej, zataczającej się od przepełnienia żywości żądz i zachcianek. Ludzkość sadziła się na antytezy i wycieńczała się w przeskakiwaniach z krańca na kraniec. Chciano dotrzeć jednym niejako tchem do ostatniej mety przeznaczeń, a przeznaczenia krzyżowały się z sobą do nieskończoności. Niecierpliwie oczekiwano cudowności, ale realnej, uchwytnej, namacalnej; wierzono w tę cudowność, ale była to wiara zmysłów i nerwów; dopominano się lub modlono o Królestwo Boże, ale nieodzownie na ziemi i tuż zaraz, tegoż jeszcze dnia pod wieczór, lub najdalej nazajutrz zrana. Niepokoiła najdrobniejsza przeszkoda, drażniło każde opóźnienie, naglił każdy krok chybiony... W takie to zarzewie, rozdmuchane z popiołów wieku XVIII wpadł mglisto proroczy i głęboko uczuciowy duch Mickiewicza. Wszystko, co się z piersi naszego wieszcza wydobyło pod prężnością suto pierwiastkami niezadowolenia utlenionego powietrza zachodnio-europejskiego, z konieczności nosić na sobie musiało cechę podwójną, na pół obcą, na pół swojską, z jednej strony zapożyczoną od światoburstwa kosmopolitycznego, z drugiej wyniesioną z ojczyzny: były to jakby odgłosy własnych bólów i przypomnień, wstrząsane od pomruków cudzej nadchodzącej burzy. Burza jednak nie zaraz nadeszła. Rewolucyonizm zachodni, osaczony i ściśnięty ekonomicznym materyalizmem rozpanoszonych mieszczuchów monarchii lipcowej we Francyi, rozpadł się na tysiączne grupy rozjuszonych spekulacyi prywatnych i zajadłych swarów doktrynerskich, wśród których wszakże ogień pierwotny, tlejący w dolnych warstwach społecznych groził katastrofą najgorszą ze wszelkich możliwych: jątrzeniem się chronicznem, plaskiem, poziomem, torfiskowem, przebiegającem z miejsca na miejsca i nigdzie niezdolnem do zapalenia się i tryśnięcia płomieniem takim, ażeby w nim wytworzyć się mogła nowa całość w drodze ogólnego przetopienia rozbitego materyalu społecznego. Kto inny na miejscu Mickiewicza byłby może-jak to uczynili niektórzy nasi rodacy w r. 1871, podczas Komuny paryskiej-przyczyniał się do i o zdmuchiwania „podziemnego ognia”; wieszcz polski ratunku szukać kazał w „rewolucyi” literalnie pojętej: w cofnięciu się do czystych, według niego, źródeł pierwotnego Chrystyanizmu, do natchnień ożywiających pierwszych apostołów nowej wiary, nowego moralnego odrodzenia się ludzkości...
Jakakolwiek byłaby wartość „syntezy” tak sformułowanej w odniesieniu do ogółu zjawisk i potrzeb powszechności europejskiej, nie ulega zaprzeczeniu, że w specyalnem zastosowaniu do literatur słowiańskich „kryteryum” było za wysokie, za abstrakcyjne. Piśmiennictwo wszelkie, a tembardziej ludów' od niedawna dopiero występujących ze swojem „słowem” na widowni zapasów cywilizacyjnych i „kulturalnych” rodu ludzkiego, miało i ma po dziś dzień przed sobą zadania pojęte o wiele prościej i pospoliciej, lubo – właśnież z powodu tego obniżonego i ubogiego swojego gruntu – uwarunkowane robocizną bez porównania wszechstronniejszą i realniejszą. Odczuwał to, jak się zdaje, sam Mickiewicz w toku swoich wykładów; tembardziej czuć się to dziś daje nam, jego uczniom i wielbicielom, gdy rozważamy faktyczne i konkretne materyały jego kursu, nie zawsze z łatwością dociągnąć się dające do narzuconego zgóry ideowego „posłannictwa”. Wstępując tedy do wnętrza wspaniałego mickiewiczowskiego gmachu dla obejrzenia nagromadzonych w nim lub na wejście doń oczekujących bogactw, zrzec się musimy mickiewiczowskiej podstawy i normy ich szacowania.
W samym zaraz przedsionku spotyka nas przestroga czy też hasło: „bez spychania się, bez wzajemnego wstrętu…” Aforyzm stosuje się wyłącznie do pisarzy rosyjskich i polskich, którzy odgłosy wiekowych politycznych bojów i uraz przenosić niekiedy zwykli na mniej sporne lub całkiem sporowi nie ulegające dziedziny wiedzy, myśli, wyobraźni, sztuki. Posłuszni napomnieniu, swe kroki kierujemy przede wszystkiem swe kroki w stronę, gdzie nas zdała wita pierwszy z wieku i urzędu przedstawiciel rosyjskiego piśmiennictwa, Gabryel Dierżawin (1743 † 1816), honorowy do końca życia członek warszawskiego Towarzystwa przyjaciół nauk, autor licznych utworów wierszem i prozą, których wydania zbiorowe ukazywały się w Petersburgu kilkakrotnie. Sławnej jego „Odzie do Boga” Mickiewicz robi zarzut, którego dziś z pewnością nikt nie podziela, mianowicie, że Boga wyobraża i przedstawia w sposób cokolwiek za materyalny, rzecby prawie można fizyko-matematyczny.
„O Ty, w przestworzach nieskończony, żyjący w bytów ruchu, bezosobowy w troistem upostaciowaniu bóstwa”, – „biez lic w trech licach Bożestwa”. Nie podziela również nasz profesor zdania Dierżawina o Napoleonie, jakoby był antychrystem, karci zbyteczną siłę wyrażeń w hymnie na cześć Suworowa po zdobyciu Warszawy, ale wyznaje zarazem, że w pochwałach Katarzyny II Dzierżawin zapalał się nietylko widokiem pognębienia nieprzyjaciół Rosyi, ale umiał też być wymownym, ilekroć z dłoni Imperatorowej „błysnął jakiś promyk wolności”. Z innych utworów wysoko ceni odę o nieśmiertelności duszy i nie szczędzi uznania, ilekroć pod ciężkim i przestarzałym już dziś pancerzem języka, dostrzedz zdoła żywsze poruszenie prawdy, naturalności, szczerości. Obok Dierżawina, zamykającego w Rosyi okres pseudo-klasycyzmu, stoi Mikołaj Karamzin (1765 † 1826), „poczynający nową epokę piśmiennictwa rosyjskiego”. W młodym jeszcze wieku uznany za pisarza z talentem-powiada o nim Mickiewicz-nie puszcza się on torem utartym; zamiast pisać ody tryumfalne, starać się o rangi i ordery, jedzie zwiedzać obce kraje, zbiera wrażenia podróży, studyuje autorów niemieckich i angielskich, o których Dierżawin ani słyszał”. Na jego „Historyę państwa rosyjskiego”, wcześnie przetłumaczoną na język francuski, profesor rzuca parę nader ciekawych i zdaniem naszem trafnych zapatrywań. Karamzin-powiada w jednem miejscu-traktuje Rosyę starożytną tak, jak gdyby to była Rosja teraźniejsza. Zagrzebany pi żytem w archiwach, nie widzi nic po za kroniką lub dokumentem pergaminowym; pomyślałby kto, że dla niego nie miało nigdy bytu co nie zostało do akt zaciągnięte. Mickiewicz nie znał zapewne memoryału Karamzina o Polakach, podanego Cesarzowi Aleksandrowi I, i na podstawie głównego dzieła o historyi Rosyi, dociągniętego do chwili powołania na tron rodziny Romanowów (po wypędzeniu Polaków z Moskwy), sądzi, iż w ogólności historyograf rosyjski nie nadużywa przewagi. Obok powyższych dwóch koryfeuszów epoki przejściowej, od Łomonosowa, Kantemira i Fon-Wizina do Puszkina i Lermontowa ocenieni zostali w „Kursie^ lub tylko wspomniani następujący jeszcze pisarze: Konstanty Batiuszkow (1787 † 1855), twórca elegii „Tass umierający” i przepysznego, zacytowanego u Mickiewicza wiersza „Przejście Renu w r.1814“, w którym, wśród malowniczych obrazów ruchu wojsk, wkraczających na ziemię Rewolucyi, jeden tylko dźwięk brzmi chrapliwie i drażniąco, – ten mianowicie, gdzie Batiuszkow nazywa Napoleona „nowym Attylą“. Jan Dmitriew (1760 t 1837), który oprócz zakrojonego na szerszą skalę poematu „Jermak“ napisał mnóstwo pieśni, ód, bajek, satyr, listów poetyckich i obrazków, tu i owdzie przesnutych motywami lub tematami ludowemi. Pisarze dramatyczni, Wład. Ozierow (1770 † 1816) i Aleksander Grybojedow (1795 † 1829), pierwszy jeszcze klasyk w nieposzlakowanym duchu francuskim, autor „Śmierci Olega“ i „Dymitra Dońskiego“, drugi już prawie romantyk, wsławiony komedyą „Gore ot uma“, nie zestarzałą po dziś dzień, pomimo, iż przypowieść: biada temu kto ma rozum! wymagałaby za dni naszych bardzo długich komentarzy, aby na sery o zrozumianą być mogław sensie grybodejowskim; tak dalece określenie „rozumu“ zmieniło się w ciągu lat osiemdziesięciu. Jan Kryłow (1768 † 1844), głośny humorysta, bajkopisarz, tłumaczony na wszystkie niemal języki europejskie. Aleksy Kolców (1809 † 1842) tkliwy, rzewny, sympatyczny piewca ludu, przypominający Polakom trochę Brodzińskiego, trochę Kondratowicza.
Wreszcie Bazyli Zuk owski (1783 † 1851), Aleksander Puszkin (1799 † 1837), Michał Lermontow (1814 † 1841) i Mikołaj Gogol-Janowski (1808 † 1852), czterej wielcy założyciele i przywódzcy nowoczesnej literatury rosyjskiej, jej mistrze po dziś dzień najprzedniejsi, z których pierwszy jest romantykiem najczystszej wody, o niemieckim przeważnie rodowodzie, dwaj środkowi byronistami o tyle prawie, co u nas Mickiewicz i Słowacki, ostatni zaś, niedorównany twórca „Rewizora” i „Dusz martwych” początkuje już okres realizmu narodowego w sztuce i jest najcelniejszym reprezentantem grupy literackiej pospolicie w Rosyi zwanej „beletrystami lat czterdziestych” (1840-49), jakkolwiek główni jej luminarze (Turgeniew, Gonczarow, Dostojewski, Tołstoj, filozof panslawizmu Chomiakow, publicysta Herzen etc.) należą niezaprzeczenie do drugiej połowy wieku XIX i tylko początkami swych prac sięgają połowy pierwszej.
Właśnie jeden z najstarszych i najbardziej popularnych wyobrazicieli owego grona, prawdziwy „sorokowiec”, publicysta i krytyk, Wisaryon Bieliński (1811 † 1848), żarliwy obrońca Gogola i jego szkoły, ogłosił przed samym swym zgonem znakomitą swą książkę „Pogląd na literaturę rosyjską 1847 r.“, która do współki z rozprawą księcia Piotra Wiaziemskiego (1792 † 1878), w tymże czasie wydana i zamieszczona jako przedmowa do dzieł Fon-Wizina (Petersburg, 1848), służy po dziś dzień za wzór i podwalinę wszelkich głębiej motywowanych odpowiedzi na pytanie: na czem polega iz jakich pierwiastków się składa rzeczywista wartość najwyższego tego rozkwitu rosyjskiej literatury „narodowej" w okresie przypadającym rzeczywiście na czwarte i piąte dziesięciolecie wieku, od Żukowskiego do Gogola i „sorokowców", z górującym nad całością wpływem i imieniem Puszkina. Na razie, obaj ci publicyści rozwiązali zagadnienie w sposób o tyle ujemny, że realizacya ich postulatów „narodowościowych", zbliżonych nieco do wymagań, jakie literaturze polskiej stawiał, w tejże również epoce, Jan Majorkiewicz (1820 † 1847), zaczekać wypadło dopiero na przyjście takich narodowców, a raczej „ludowców", jak Nekrasow, Uspienski lub Lew Tołstoj (w dramacie np. „Włast’ t’my“). Dość przytoczyć parę ustępów z Wiaziemskiego. „Nasze płody literackie – powiada on – wspaniale rymy Łomonosowa, liryczne pisma Dierżawina, zręczne, pełne ognia, ducha filozoficznego i mocy satyrycznej fragmenta i ucinki późniejszej doby, wreszcie nawet pisma Puszkina, tak dziwnie rozmaite, aczkolwiek bądź co bądź najbliższe jeszcze charakteru narodowego, – cała ta wreszcie literatura rosyjska, otwarcie wyznać to trzeba, mogłaby być pomówioną o niewdzięczność, o niesprawiedliwość względem własnego kraju: nie wyobraża ona zgoła życia swojego narodu. Jest to tylko echo tak zwanej społeczności cywilizowanej, czyli europejskiej, uniwersalnej, salonowej. Społeczność prawdziwie rosyjska jeszcze ust nie otworzyła... Na ten obraz Bieliński kia dzie parę łagodnych świateł i weselszych farb, dowodzić mających, iż literatura rosyjska, aczkolwiek bardzo powoli, stale przecież zbliża się do ideału zawartego w wyrazie naród, narodowość. Odbywa się to zbliżanie pod postacią coraz większego wyłaniania się w piśmiennictwie figur i krajobrazów zdjętych z rzeczywistości.
Dowodem pierwsze utwory Gogola. Ale i u Puszkina nie brak typów i pejzażów swojskich: rozbójnicy nie są już ani hiszpańscy ani włoscy, a sam opis obozu, ognisk, namiotów w „Cyganach” świadczy, iż poeta pożegnał się już na zawsze ze starem szablonowem kopiowaniem żywej przyrody z okien buduaru lub według „bombonierek” z Paryża. W „Onieginie” obserwacya rzeczywistości i jej idealizacya mięszają się z sobą w dozach niemal równych, po połowie... Co więcej, dążność do naturalności zauważyć się daje nawet w takich romansach i powieściach, jak Nareżnego, Marlińskiego, Zagoskina, Uszakowa, Łażecznikowa, Weltmana, Polewoja, Pogodina... Tadeusz Bułharyn, wraz z jego dwoma „Wyżyginami“, Janem i Piotrem – pominięty, niewiadomo dlaczego, gdyż ostatecznie iu niego także jakieś źdźbło realnie narodowościowe wyśledzićby się dało, bodaj w imionach chrzestnych.
W żadnym innym kraju nie posunięto dbałości o uczynienie piśmiennictwa „narodowem“ w tym samym stopniu co w Rosyi, zwłaszcza, że i język nie zaprowadził dość ścisłej granicy między wyrazami naród i lud. Demokratyzacya i popularyzacya pod tym względem pojęć i wyobrażeń niemożliwe są prawie do zrozumienia we Francyi np., gdzie miano „literatury narodoweju brzmiałoby nieswojsko, prawie niedorzecznie. Istnieją muzea narodowe, place narodowe, gmachy narodowe i t. d. – w znaczeniu, jakie my nadajemy przymiotnikom: publiczny, rządowy, do ogółu należący; literatura zaś francuska, lub mowa francuska jakżeby mogła być nie narodową dla Francuza? Znika, dwuznaczność, gdy mowa o Irlandczyku, Bretończyku, o Prowancyi lub Sabaudyi. Tu zarówno rzecz jak i tytuł „narodowość” nabiera wyrazistości i koloru wskutek przeciwstawienia z czemś obcem i najzwyklej wrogiem, – z panowaniem angielskiem, centralizacyą francuską, wynaradawianiem w szkole, sądownictwie, na urzędzie i t. p. Literatura narodowa staje się prawie orężem, środkiem obrony i ocalenia; każdy dokładnie wie, co ta kwalifikacya znaczy i do czego obowiązuje. W temże mniej więcej położeniu znajdują się, czy też raczej znajdowali się w pierwszej połowie stulecia Serbowie i Bułgarzy względem Turków, Słowacy względem Węgrów, Czesi względem Niemców, a nawet Małorusini. U wszystkich tych ludów narodowość w literaturze miała i ma dotąd znaczenie jak na dłoni ja sne, widome, dobitne-za dobitne częstokroć. Na Ślązku lub w Łużycach górnych, przed r. 1848, a nawet i dziś jeszcze niekiedy, lada elementarz lub podręcznik przełożony na język ojczysty zalicza się do cennych nabytków i bogactw literatury narodowej, jako zasłona i tarcza przed zamachami obczyzny na najwyższe dobro domowe. Ztąd to uSłowian zachodnich, najbardziej zaś południowych pochodzi pewna słownikarska obfitość nazw autorów i tytułów książek przy stosunkowo szczupłej i nikłej przędzy myśli i niewybrednych w gatunku kwiatów uczuć. Pod tym względem piśmiennictwo np. małoruskie (prościej ukraińskie) nie powstydziłoby się zapewne stanąć do współzawodnictwa nawet z amerykańskiem. Fermentacya odrodzenia zaczyna się w niem wraz z umniejszeniem lub zniesieniem przez Piotra Wielkiego i Cesarzową Katarzynę II „swobód i przywilejów kozackich”. Zjawia się Grzegorz Sawicz Skoworoda (1722 † 1794), lirnik i moralizator wędrowny, głoszący w piosnkach i przypowieściach dziwacznych, filozoficzno religijnych, zagładę tym, co kąty pańskie wycierają, na urzędy się wspierają, – twórca między innemi srodze zawiłej satyry p. t. „Walka św. Michała z szatanem”. Idą za nim: najznakomitszy z piśmienników „narodowych” Jan Kotlarewski (1769 † 1838), tłómacz Eneidy, „pereliciowanej” na mowę małoruską, autor „Natałki Połtawki” i „Moskala czarownika”, utworów scenicznych, napisanych dla domowego teatru generał-gubernatora ks. Repnina; Piotr Artemowski-Hułak (1791 † około 1862), humorysta cieszący się wielkiem powodzeniem z powodu bolących i niepachnących żartów ze szlachty, której obyczaje wydrwił w sztuce p. t. „Pan ta sobaka”; Grzegorz Kwitka, pseud. Osnowianeńko (1778 † 1843), powieściopisarz ociosujący i idealizujący charaktery niewieście do tego stopnia, że jego Marusie i Oksany mogłyby w galanteryi miłosnej rywalizować z najuczciwszemi Paryżankami; Eugeniusz Grebienka (1812 † 1848), Bodiański, Topola, Mogiła Metliński, Petrenko, Korsun i inni-przeważnie noweliści. Poezyę ukraińską podniósł do pewnej wysokości dopiero Taras Szewczenko (1814 † 1861), samouk-artysta, uważany przez rodaków za siłę twórczą równą niemal szekspirowskiej, coby się chyba stosować mogło do „Hajdamaków”, poematu obrobionego dość słabo pod względem artystycznym, lecz odznaczającego się w scenach mordu i rzezi grubą, ponurą jaskrawością farb surowych, twardych; inne utwory, jak „Najmiczka”, „Kasia” są udatnemi i miłemi idyllami lub dramatami z życia wiejskiego, zbliżonemi nieco treścią i nastrojeni do znanego libretta Włodz. Wolskiego „Halka”.
W r. 1847 Szewczenko posądzony został, wraz z Kostomarowem (1817 † 1887) głośnym późniejszym historykiem rosyjskim, wtedy zaś zapalonym ukrainofilem, oraz z Kuliszem (1819 † 1895), historykiem małoruskim, redaktorem czasopisma „Osnowa”, autorem licznych powieści i rozpraw polemicznych, o należenie do nieupoważnionego przez rząd związku p. t. „Bractwo cyrylo-metodyuszowskie”. Skazany na przymusową służbę wt. z. Orenburskich batalionach, poznał się tam i zaprzyjaźnił z Bronisławem Zaleskim, późniejszym autorem „Żywota Adama Czartoryskiego”, i pod jego wpływem złagodził nieco dawne ostro zaakcentowane swe zapatrywania na „przeszłość” Polski, jak się o tem przekonać można z kilku utworów, zamieszczonych w zbiorowem Iwowskiem wydaniu pism Szewczenki z r. 1882. Do tak zmodyfikowanego kierunku literatury ukraińskiej należy i Tomasz Padura (1801 † 1871) twórca „Wędrówek Child-Harolda po Słowiańszczyznie” i „Dumek”, ogłaszanych w czystym języku małoruskim, lecz pisownią łacińską, gdy wszyscy wyżej pomienieni autorowie używali t. zw. „grażdanki”, czyli alfabetu rosyjskiego. Z tego względu, zarówno jak i kilku innych, pisma Padury służyć mogą za gatunek pomostu, łączącego nowsze piśmiennictwo małoruskie z dawną ukraińską szkołą poetów polskich, Bohdanem Zaleskim, Antonim Malczewskim, Sewerynem Goszczyńskim, Michałem Grabowskim, Michałem Czajkowskim, Tomaszem Olizarowskim i t. d. Nie sposób tego powiedzieć o wschodnio-galicyjskim odłamie rusinizmu, zwanym przed laty śto-jurskim (od katedry S-go Jerzego we Lwowie), przenoszącym obronę swej odrębności literacko-naukowej na grunt politycznej walki z zachodnią, polską połową Galicyi. Propaganda to wszakże stosunkowo dość świeża i sporadyczna, główni zaś jej krzewiciele, jak Jakób IIolowacki lub ojciec Naumowicz na sobie się nie opierali, wbrew przestrogom i napomnieniom założycieli szkoły, ludzi tak pracowitych i uczonych, jak ksiądz Marcyan Szaszkiewicz (1811 † 1843), pieśniarz i psalmista, nie czyhający na ujmę sławy i imienia naszego Jana z Czarnolesia, lub Jan Wagilewicz (1811 † 1866), gorliwy współpracownik Augusta Biclowskiego i zacny towarzysz takich pisarzy wschodnio-galicyjskich jak Wacław z Oleska, Zegota Pauli, Józef Łoziński, Józef Lewicki i t. d. O literaturze narodowej garski Rusinów węgierskich i o takiejże literaturze Bialorusów, z którą dopiero po r. 1850 związały się imiona takich naszych etnografów i zbieraczy pieśni lub podań jak Eust. Tyszkiewicz, Kirkor, Zienkiewicz, Rypiński, Wójcicki it. d. – pierwsza połowa wieku XIX zaciągnęła do swych kronik zaledwie luźną jakąś wzmiankę, nie wychodzącą po za ramy postrzeżeń i wskazań Zoryana Dołęgi Chodakowskiego (Adama Czarnockiego) w jego pracy z r. 1818 „O Słowiańszczyznie przed Chrześciaństwemu (drugie wydanie, książkowe, Kraków, 1835).
Za czasów Mickiewicza nie wiedziano nic zgoła nietylko o piśmiennictwie bulgarskiem, lecz o istnieniu Bułgarów. Sądzono powszechnie, że czego na ziemi bułgarskiej cesarz bizantyński Bazyli, zwany Bulgarobójcą, nie wytępił w ciągu trzydziestoletniej Żegota Pauli (1814 † 1895). obok wojny (981-1019), prowadzonej z niesłychanem okrucieństwem, to dobite i pogrzebane zostało w ciągu czterech wieków panowania Turków i hierarchów kościoła greckiego (fanariotów). 0 narodzie, który obecnie, w początkach XX stulecia, posiada, prawie całkowitej niepodległości politycznej, uniwersytety, szkoły techniczne, wspaniałe biblioteki, zamożne dziennikarstwo, wszechstronnie rozwiniętą- choć dość jeszcze powierzchowną i płytką literaturę, najtężsi lingwiści nie umieli powiedzieć, przed samą wojną krymską 1853-55 r., jakim właściwie językiem mówi ludność siedząca nad dolnym Dunajem do gór Bałkańskich. Patryarcha slawistyki, ksiądz Józef Dobrowski (1753 † 1829), autor klasycznego dzieła „Institutiones linguae Slavonicae dialecti veteris” (Wiedeń, 1832), w zbiorze pomniejszych pism p. t. „Slovanka” utrzymywał był, na chybił trafił, że musi to być jakaś odmiana języka serbskiego.
Bartłomiej Kopitar (1780 † 1844), zwany „wielkim” z powodu niesłychanej swej erudycyi archeologiczno-słowiańskiej, tyle tylko mógł zapewnić w swoich „Kleinere Schriften”, wydanych wWiedniuw r.1857 przez niemniej znakomitego jego ucznia Franciszka Mikloszicza (urodź. 1813), że w mowie bułgarskiej odmiana wyrazów odbywa się z pomocą pewnej przy końcu ich kładzionej przystawki (te, ta, to}. Od tych wszystkich mężówsławniejszy jeszcze badacz i znawca rzeczy słowiańskich, Paweł Józef Szafarzyk (1795 † 1861) podał wprawdzie w swojej „Historyi języków słowiańskich” (1842) i w „Slovanskim Narodopisie” (1849) kilka wzorów języka bułgarskiego, ale jak się później okazało, tak dziwacznych, że je czas jakiś uważano za wprost zmyślone, sfałszowane. Na pewniejsze nieco wiadomości o Bułgarach i ich życiu zdobył się nie specyalista, lecz amator, dyletant, gorący obrońca nieszczęśliwego narodu, Rusin węgierski rodem, Jerzy Huc-Wenelin (1802 † 1839) który kształcąc się, przed r. 1823, na uniwersytecie lwowskim, poświęcał chwile wolne studyom nad Słowiańszczyzną południową, przeniósł się wkrótce do Rosyi i, poznawszy w Kiszyniowie kilku emigrantów podbałkańskich, wydał w r. 1829 pierwszy tom oddawna przygotowywanej pracy p. t. „Dawni i współcześni Bulgarowie".
Książka zwróciła uwagę akademii petersburskiej i dostarczyła autorowi środków pieniężnych na odbycie podróży do Warny i zwiedzenie pobliższych jej okolic. Ogrom zapału, trochę nauki, trochę fantazyi – i około r. 1844, w chwili, gdy Mickiewicz kończył swe wykłady w Kollegium francuskiem, w Europie wiedziano już o Bulgaryi tyle, ile my dziś wiemy o Tybecie lub Pamirze. Oświatę narodową piastowały wówczas jedynie klasztory, przy których było kilkadziesiąt szkółek miejskich; – katalogi najzasobniejszych książnic wykazywały do trzydziestu numerów druków bułgarskich, w tej liczbie przekład na język nowo-bułgarski czterech Ewangelii, ogłoszony w Smirnie (1840), parę elementarzy i słowników grecko-bułgarskich, parę kalendarzy i „rozmówek dla dzieciu wytłoczonych w Odesie, Konstantynopolu i Paryżu... Pierwsza książka, mająca niejaki pozór literacko-narodowy, ukazała się w Pradze czeskiej w r. 1852 i nosiła tytuł: “List przyjacielski Bulgarzyna do Greka“; chodziło w niej o obronę cerkwi narodowej bułgarskiej od uroszczeń patryarchatu greckiego w Carogrodzie. Polemika o tę autonomię kościelną uwieńczyła się powodzeniem dopiero w r.1870, kiedy sułtan zgodził się na utworzenie osobnego dla Bułgarów zarządu duchownego, osobnego egzarchatu. Już wtedy piśmiennictwo bułgarskie roiło się od rozmaitych powiastek, przeważnie historycznych, w których poczcie Muszkieterowie Dumas’a i Rinaldo-Rinaldini rozchodziły się w dwóch do trzech tysiącach egzemplarzy. W szczęśliwszem bez porównania położeniu znalazła się w zaraniu wieku XIX północno-zachodnia odnoga Słowian południowych: Serbowie i Chorwaci, razem niegdyś wchodzący w skład wielkiego państwa Nemaniczów, które dopiero po śmierci cara Stefana Durzana (1355) wpadło w moc Turków po sławnej bitwie na polach Kossowa 15 czerwca 1389 r. i ostatecznie podbite przez nich zostało w r. 1459, to jest w lat sześć po upadku Konstantynopola. Legendy i pieśni ludowe o tych wypadkach przechowane w żywem słowie do dni naszych i stanowiące tak zwaną bohaterską rapsodyę serbską, tudzież szczątki zabytków piśmiennych, ocalone na kilku oazach słowiańskich, nigdy całkowicie nie ujarzmionych, w Czarnogórzu np. i sprzymierzonej z Wenecyą rzeczypospolitej dubrownickiej (Raguza), dostarczyły praprawnukom poległych w boju kossowskim rycerzy dość stosunkowo zasobnego przędziwa umysłowego, ażeby z niego wydobyć się dały prawdziwie swojskie osnowy i wątki literatury nowej, gdy dla narodu wybiła godzina lepszych nieco przeznaczeń, gdy odgłosy rewolucyjnych wstrząśnień z końca wieku XVIII we Francyi, zataczając coraz szersze półkola ku wschodowi, przekroczyły Adryatyk, Alpy i odbiły się o północne stoki Bałkanów i południowe podnóża Karpat panońskich. Fale przedzierały się bardzo powoli po przez tysiączne zawady, które po sobie zostawiła cztero wiekowa blisko niewola. Stara Serbia Nemaniczów znikła już niemal zupełnie z oblicza ziemi, opuściła oddawna okolice pól kossowskich, wyniosła się do Austryi (1690, 1718) i do Rosyi (do 150.000 emigrantów w jednym tylko r. 1740). Ci, co się utrzymali przy dawnych mniej więcej siedzibach, byli rozbici, podzieleni, pogniewani z sobą. Mowa narodu zwyrodniała, rozprzęgła się na liczne gwary; nie było zgody nawet na alfabet. U Chorwatów przeważały tradycye dubrownickie, głagolica i pisownia łacińska, u Serbów cyrylica, greczyzna i wpływy „grażdankiu rosyjskiej, które Wuk Stefanowicz Karadzic (1787 † 1864), jeden z naj czynniej szych i najbardziej oryginalnych przedstawicieli odrodzenia Słowian południowych, usiłował sztucznie przetopić na osobną, przez siebie pomyślaną grafikę, pobudzającą w epoce wykładów Mickiewicza do niezwykle gorących sporów, lecz przyjętą następnie (1860) w zarysach głównych i po dziś dzień utrzymaną w Serbii właściwej.
Ze swej strony Chorwaci próbowali posunąć zjednoczenie narzeczy i piśmiennictw jeszcze dalej, rozciągnąć je na cały naród serbsko-chorwacki. Ruch ten zogniskował się w Zagrzebiu i otrzymał rozgłośne miano „odrodzenia illiryjskiego”, nadane mu przez inicyatora, Ludowika Gaja (1809 † 1872), rzutkiego i przedsiębiorczego organizatora, założyciela i wydawcy czasopism „Novine Horvatzkie” z literackim dodatkiem „Danica” (1834), które niebawem (1836), po przeprowadzeniu śmiałej reformy ortograficznej i językowej, jednoczącej lokalne gwary Dalmacyi, Sławonii, Bośnii, Serbii it. d. nazywać się zaczęły: „Ilirske narodne novineu i „Danica ilirskaw. Literacka ta unia pozyskała współczucie najwpływowszych ówczesnych powag słowiańskich, przedewszystkiem Szafarzyka, ale wywołała protest i opór Serbii prawosławnej, upatrującej w przedsięwzięciu Gaja i jego pisowni łacińskiej intrygi Rzymu i jezuitów, gdy z drugiej strony Węgrzy zaniepokojeni zostali zbyt otwartą panslawistyczną propagandą „Nowin“ i „Danicy”. Lenny stosunek Chorwacyi do korony Św. Stefana istotnie uległ wkrótce niejakiemu zakwestyonowaniu... wskutek powstania w Zagrzebiu klubu literackiego „Czitaonica” (1838), przywdziania przez szlachtę strojów narodowych, założenia towarzystwa rolniczego, „Maticy“ iliryjskiej, towarzystwa kobiet chorwackich i t. p. Jednocześnie rozpoczęły się procesye patryotyczne, odśpiewywanie hymnów narodowych, publiczne na stosach palenie gazet węgierskich i inne tego rodzaju manifestacye. Dokoła Gaja skupiły się najdzielniejsze umysłowe siły narodu, poparło go szczególnie żywo młode pokolenie poetów, belletrystów i nauczycieli: Stanko wraz (1810 † 1851), Ludowit Vukotinovicz, bracia Antoni i Jan Mazuronicze, Mikołaj Tomasicz, Jan Tarnski, Mateusz Topałowicz – wreszcie Jan Kukuliewicz-Sakcinski, długoletni poseł w sejmie chorwackim, inicyator i pierwszy prezes założonego w r. 1850 „Towarzystwa południowo-słowiańskich dziejów i starożytności", z którego, w latach późniejszych, utworzyła się powszechnie dziś znana Akademia umiejętności w Zagrzebiu. Wypadki 1848 r., rozwój powstania węgierskiego, niezbyt zaszczytna w niem rola Chorwatów pod wodzą wybranego bana Jełaczyca, przy odgłosach pieśni niekoniecznie treścią swą i muzyką odpowiadającej okolicznościom: „Jeszcze żyje Hrvatzka ziemia póki my żyjemy“ – wszystko to razem zgmatwało nieco zasądni oze hasła i motywa rozwoju, ale samego rozwoju nie zatrzymałoi na ostateczne spaczenie go nie wystawiło. Zastarzały dualizm wewnętrzny Serbów z Chorwatami nie zatarł się jeszcze zupełnie, ale obawy lub nadzieje na jakieś w tym zakresie odsiecze postronne łagodzą stopniowo zjadliwsze objawy zawiści bratniej, sroższej niekiedy od nienawiści obco – plemiennych. Z tego tytułu przyszłość, od daty okupacyi Bośnii i Hercegowiny przez Austryaków, przygotowuje tu, na tych południowo-zachodnich kresach Słowiańszczyzny niejedną być może niespodziankę.
Czem dla Słowian południowych była przeszłość dubrownicka, tem protestantyzm z drugiej połowy wieku XVI stał się dla archipelagu rozmaitych okruszyn “chorątańsko-słowieńskich“, lub wendyjskich, ocalałych z przedhistorycznych jeszcze niemal potopów huńskich, awarskich, gallskich, wołoskich, germańskich, nawiedzających niegdyś szlaki, przejścia i stanice popasowe, gdzie dziś leżą wynarodowione do połowy ziemie o nazwach mniej lub więcej niezrozumiałych dla ucha Słowianina: Kraina, Karyntya, Styrya, Istrya. Niklemi temi pasemkami, zewsząd osaczonemi przez żywioły obce i zwycięskie, Słowiańszczyzna południowa łączy się z zachodnią, do której należą: Słowacy w północnych komitatach Węgier, Morawianie, Czesi, Łużyczanie nadelbiańscy, resztki Pomorzan kaszubskich i Polacy. Wątłe, iluzyjne ogniwa! Jak na dziś, pewności tylko tyle, że nikłe i ubogie te szczątki Słowiaństwa, dla którego, na kilkaset lat przed zawiązaniem się państwa polskiego, Stolica apostoiska w Rzymie wytworzyła osobny, niezawisły kościół, z liturgią w ojczystym języku, z Pismem Ś-tem przetłomaczonem przez apostołów Cyryla i Metodego, – same w sobie i dla siebie nie stanowią społeczności dość spoistej i wyrazistej, aby bezpieczniejszego jutra były pewne. Wszelakoż na teoretycznych ku temu skłonnościach i usposobieniach nie zbywa im wcale. Ztąd, z tych „krain” właśnie wywodzi się Kopitar, one wydały Mikloszica, którego dzieła: „Radices linguae paleoslovenicae” (Lipsk, 1845), „Lexicon linguae paleoslovenicae“ (Wiedeń, 1850) i „Vergleichende Grammatik der slavischen Sprache“ (Wiedeń, 1852-1873) są, jak dotąd, jedynemi trwalszemi i naprawdę poważnemi podwalinami jedności wszechsłowiańskiej, niezmiernie trudnej do wyobrażenia i pojęcia z innego jakiegoś punktu widzenia... Co do reszty, windyjscy czy wenedyjscy ci nasi pobratymcy, jak gdyby raz wysileni na olbrzymie pomniki erudycyi starożytniczej, pospolite działy ojczystego swego piśmiennictwa skazali na odłogowe oczekiwanie lepszej przyszłości. Po krótkiem za Reformacyi ożywieniu się polemiczno-religijnem, nie zdołali oprzeć się odwetowej fali katolicyzmu niemieckiego i na całe dwa wieki następne zamilkli zupełnie. Ponownie odważyli się spojrzeć na świat własnemi oczyma dopiero pod sam koniec wieku XVIII. Przyroda wiejska i pieśń gminna przemówiły wśród nich najpierw w rymowanem słowie Leopolda Yolkmera (1741 † 1816), Walentego Vodnika (1758 † 1819), później Urbana Jarnika (1784 † 1844) i najulubieńszego z poetów styryjskich Franciszka Preszerna (1800 † 1849). Istniały też trzy gazetki: „Ljubljanskie Noviceu od r. 1797, „Kranjska Zhbelica“ od r. 1830 i „Kmetijske in rokodilske Novice“ od r. 1843. Przy ostatniem czasopiśmie, poświęconem rolnictwu i przemysłowi, skupili się po niejakim czasie główni działacze społeczni. Organem rzeczy i spraw ściślej literackich został od r. 1858 „Glasnik za literaturo in umetność“ pod kierunkiem Ant. Janeżicza (ur. 1828 r.), który w r. 1851 wydał „Slavonemski slovar“. Dużo przytem przekładów, z Goethego, Schillera, Uhlanda, Chamiss’a, Dierżawina, Chomiakowa, Puszkina, Mickiewicza, obok kalendarzy i książek do nabożeństwa; trochę także archeologii.
Archeologia atoli zagnieździła się przeważnie u Słowian zachodnich. Słowacy węgierscy, Morawianie, Łużyczanie, Czesi, Polacy złożyli na jej ołtarzach najcenniejsze dary swego serca i rozumu. Przeszłość cała była jedną wielką ruiną, więc cóż dziwnego, że jej odbudowanie w pieśni i myślach wydawało się zadaniem najważniejszem i najświętszem. Wydana w Warszawie w r. 1818 rozprawa Wawrzyńca Surowieckiego (1769 † 1827) „Śledzenie początków narodów słowiańskich” wywołała najpierw uwagi Szafarzyka „Ueber die Abkunft der Slaven“ i zachęciła go następnie do napisania olbrzymiego, przepaścistą uczonością przepełnionego dzieła „Starożitności slovanske” (Praga 1836-37), przetłumaczonego wkrótce na wszystkie niemal języki europejskie (przekład polski d-ra H. N. Bobkowskiego, p. t. „Sławiańskie starożytności” ukazał się w Poznaniu, w r.1842, u Stefańskiego, w dwu tomach).
Odtąd, nie było ni końca ni miary dochodzeniom: zkąd, gdzie, kiedy zjawili się Słowianie; pytanie: po co?-postawione zostało znacznie już pierwej, przez Herdera. „Zjawili się po to, by posiąść ziemię ...“ Tymczasem fakta niemiłosiernie świadczyły, nietylko w przeszłości lecz i w teraźniejszości, że ziemię tę Słowianie nieustannie tracili pod swojemi stopami, że z niej ciągle ustępowali przed orężną i później przed ekonomiczną przewagą Niemców. Sprzeczności wiedzy książkowej i doświadczeń żywych urosły jeszcze bardziej, gdy do sporu wmieszali się poeci, publicyści, beletryści, parafrazujący prześliczny, niezrównanej mocy i barwności obraz Mickiewicza w powieści Wajdeloty... „Na wybrzeżach Połągi, gdzie grzmiącemi piersiami białe roztrąca się morze i z pienistej gardzieli piasku strumienie wylewa“-czy widzicie „łąki zielonej kobierce? – tuż je piasek obleciał..” Widzicie „te zioła pachnące?... Czołem silą się jeszcze przebić śmiertelne pokrycie..” Lecz daremnie! – bo „nowa żwiru nasuwa się hydra, białe płetwy roztacza, lądy żyjące podbija i rozciąga dokoła dzikiej królestwo pustyni... Plony wiosenne żywo do grobu wtrącone – to są ludy podbite..." Piaski burzą pędzone-to Niemcy... Szeroko ze skargami nastrojonemi na ten temat rozwiódł się szczególnie poeta czeski, Słowak rodem, Jan Kollar (1793 † 1852), w zbiorku sonetów z r. 1821 p. t. „Baśnie”, które, znacznie powiększone w latach następnych, otrzymały tytuł „Slavy Dcera”, a poparte przez autora rodzajem naukowego komentarza w dziełku p. t. „Ueber die literarische Wechselseitigkeit zwischen den Stammen und Mundarten der slav. Nation” (Peszt, 1831), stały się jakby poetyckim kodeksem „wspólnoty wszechsłowiańskiej”. Pomimo życzliwej i pobłażliwej oceny Mickiewicza w prelekcyach, nie można dziś brać tego na seryo, ani jako poezyi, ani-tem mniej-jako polityki. Są w „Córce sławy” ustępy niezaprzecznie ładne, wzruszające swą szczerością prostaczą, ale nie brak też – zwłaszcza w rozwałkowywanych z każdem nowem wydaniem reminiscencyach quasi historycznych – metafor kleconych na urząd, chłodnych, bezdarnie patetycznych. Zbiór, w ostatecznej swej redakcyi (z r. 1836, jak się zdaje) dzieli się na pięć części, oznaczonych nazwiskami rzek; trzy pierwsze części, nad Salą, Elbą i Dunajem, mają podkład dość jeszcze stosunkowo realny, w poetyckiem znaczeniu wyrazu; dwie ostatnie przenoszą się już w sfery mitologiczne, nad Lete i Acheron, gdzie poeta, wzorem Danta, osadza swoje piekło (wybrukowane przeważnie Madziarami i Niemcami) i swój raj (przepełniony, naturalnie, Słowianami). W raju widzimy monarchów, bohaterów, uczonych, pisarzy z każdego narodu słowiańskiego. Nawet poważny i zawsze uprzejmy Mickiewicz nie mógł się w tem miejscu powstrzymać od uszczypliwej uwagi, że „wszyscy oni musieli wypić wiele wody letejskiej, żeby mogli zapomnieć wzajemnych uraz i tak po przyjacielsku używać wiecznej błogości pod skrzydłami bóstwa Sławy...“ Ale nie na tych wymęczonych parabolach urosła poczytność i chwała sonetów Kollara. Utrzymała je na pewnej wysokości liryka płynąca, jeśli nie z świeższych krynic natchnionego uczucia, to przynajmniej z wnętrza głęboko smętnego przeświadczenia, że świat słowiański niknie, ginie. „Chciałby on zachować przeszłość słowiańską i dać jej siłę materyalną dla bronienia się od napadu czasów przyszłych, bo zdaje się mu, że wszystko co ją otacza, co nadchodzi, ma dążność temu przeciwną – i złowieszcze te widma wtrącają go w zwątpienie i rozpacz...“
Dla pokrzepienia się nieco na duchu pielęgnuje on w sobie myśl, że siła fizyczna powstrzymałby zdołała niszczycielską potęgę, która przytłacza Słowian zachodnich i południowych, że nieszczęśliwe plemię stanąćby powinno na nogi pod ciężkiemi ciosami losów. Woła tedy do Słowian: „Nazywają was narodem gołębim – czemuż nie jesteście takimi, czemuż nie kochacie się jak gołębie?... Słowianie, narodzie pokruszony! zjednoczcie wasze siły... Słowianie, narodzie wielogłowy! gorszy od śmierci wasz żywot gnuśny, próżny, posępny." Żywot posępny, a przeznaczenia, odęby z charakteru Słowian wynikać miały-wielkie i dobroczynne. Powtarza za Herderem, że ziemia się raduje, gdziekolwiek osiada Słowianin. Plemię nasze- powiada-jest jako potok spokojny: jeśli w biegu napotyka góry, zwraca się mimo ich na równiny, pozostawia tam żyzność rajską i uchodzi z cichem pożegnaniem, wtedy gdy ciemięzcy Słowian, Turcy, Madziarowie, Niemcy podobni są do gwałtownych prądów, które, narobiwszy szumu i łoskotu, wyłaniają i osadzają ze swych fal mętnych-gruzy, bagna, nędzę. „Dzieło Kollara-wnioskuje Mickiewicz po wytknięciu usterek-jest nawskroś patryotyczne... Kollar ma łzy w oczach ilekroć mówi o Czechach, Polakach, Serbach; nosi on w sercu wszystkie te ludy, wszystkie kocha zarówno, wszędzie i zawsze towarzyszy mu myślo szczęściu całego plemienia słowiańskiego..”
Rachuba, że całość dać może coś więcej, niźli w sobie zawierają jej części, choćby nie była zwodniczą matematycznie, może się okazać zgubną moralnie przez to, iż ciągłe takie oglądanie się na sumę rezultatów naraża usiłowania i wkłady jednostkowe, pojedyncze, na kręcenie się w próżni. Czech liczy na pomoc Polaka, Polak na Czecha i obaj tymczasem nic nie robią, obaj są wciąż goli. Łączność jednakże niewątpliwie grzeje. Czar jej w pierwszej połowie był tak wielki, tak zaraźliwy, że trudno znaleźć pisarza, któryby mu nie ulegał. Skojarzeniom plemiennym-najzwyklej urojonym – sprzyjały rzeczywiste w wielu miejscach postępy demokratyzacyi społecznej.
Wykluwały się ztąd syntezy jedna od drugiej ponętniejsze. Na najpiękniejszą zdobył się Wincenty Pol (1807 † 1872) w poemacie “Słowo a sława” ogłoszonym w całości dopiero po zgonie autora, lubo napisanym jeszcze w r.1848 z powodu pierwszego zjazdu ogólnosłowiańskiego w Pradze, rozproszonego armatami Windischgraetza. „Dziś jeszcze-zapewnia jeden z naszych pierwszorzędnych krytyków-pieśń ta, ujęta w formę liryczną, nad wyraz kunsztowną, pociągającą grą kolorów i blaskiem myśli tak pięknych jak brylanty, któremi suto jest nasadzaną, jest poetycką historyozofią panslawizmu katolicko-zachodnio-słowiańskiego, gminowładno gromadzkiego”.
Boska zaiste, poezya, ale żeby z niej rzeczywistość odnieść mogła jakąkolwiek pociechę, należałoby przedewszystkiem pomyśleć o zebraniu zakładowego kapitału dla przyszłej owej spółki „Słowa i sławy”, która przecież wpierw musi coś mieć, żeby módz coś dać. Najszczytniejsze nasze pomysły posłuszne są pewnym prawom równowagi, obowiązującej najprostsze czynności powszedniego naszego istnienia. „Im więcej dóbr posiadać będą wszyscy- powiedział niegdyś Dante-tern bogatszym będzie każdy.“ „Przeciwnie- odpowiada mu na to Byron-wszyscy bogatsi będą dopiero wtedy, gdy więcej dóbr posiadać będzie każdy.“ Jeden i drugi tryb postępowania jest prawdopodobnie w odosobnieniu swem mylny i zawodny; pewniejszym w każdym razie jest drugi: „Bądź sobą!” – przedewszystkiem bądź sobą! wołał przed niewielu laty młody chorwacki poeta Aug. Szenoa. Być sobą, to nie znaczy zamykać się w skorupie egoistycznej, obojętnej na zewnątrz bezduszności, na dolę i niedolę brata, na zło lub dobro panujące w świecie; to tylko przepis godności uświadomionej i kierowanego doświadczeniem rozsądku: nie wyciągać do nikogo dłoni choćby najbardziej ciepłej i serdecznej, lecz-pustej. Nie zbłądził czczony i kochany za życia twórca „Pieśni Janusza“ i „Pieśni o ziemi naszej“, gdy ludom słowiańskim zwiastował w „Słowie i sławie” odmianę- „czystą jak woda źródłowa, spokojną jak żywot wioski, jako nowina surową-i raźną jako sąd Boski”; zbyt rychło tylko, jak na rok 1848 przeoczył historyę roku 1846 i poprzednich, których był świadkiem i uczestnikiem... A wszakże od niego samego nie od kogo innego wiemy, że „dzieje – to pamięć; kto pamięć traci – albo w szaleństwo popada, albo głupieje”. To co po r. 1848 nastąpiło, nie sprawdziło też bynajmniej ani gorących, uniesionych nadziei Szajnochy, który utrzymywał, że pieśń Pola osłowie isławie „jest gołębicą potopu, ptaszyną, której świegotanie nad wędrownym okrętem zwiastuje bliską przystań”, ani rozważniejszych prognostyków Ujejskiego, że jest ona pełną „życiowej treści”. Życie, w zbiorowych swych objawach, popłynęło, jak i przedtem, utartemi łożyskami rezultatów pracy konkretnie wyodrębnionej, narodowo uspecyalizowanej.
Po za tem, wyznać trzeba, że nawet w głównej siedzibie i pracowni słowianizmu, w Czechach, aspiracye extenzywne nigdy nie zagłuszyły całkowicie natchnień i widoków intenzywnych, dośrodkowych, poprzestających na własnem prawie i obstających przy własnych podstawach bytu. W odblaskach słowiańskiej zorzy północnej mienią się wszystkie bez wyjątku dzieła i utwory pisarzy czeskich z pierwszej połowy wieku; ale zorza ta nie jest bynajmniej wyłącznym przedmiotem ich zajęć i zabiegów. Kollar, Dobrowski, Szafarzyk upatrują w solidarności plemiennej nie cel, lecz środek: szukają tarana, któryby im wywalił ścianę więzienną, nie zaś powyłamywał płoty i pozacierał miedze w zagrodzie domowej. Najstarszy wiekiem i najbardziej poważany z tych „słowianofilów”, Józef Jungmann (1773 † 1847), dowodzi wprawdzie w przedmowie zr. 1800 lub 1801 do „Straconego raju” Miltona, że Czesi zwolna i stopniowo przygotować się powinni do przyjęcia w literaturze języka wszechsłowiańskiego; ale już w r. 1806 zamieszcza w czasopiśmie „Hlasatel czeski” znakomity artykuł p. t. „Rozmowa o języku czeskim”, w którym, zaznaczając upadek mowy ojczystej w użyciu towarzyskiem, z wymownym zapałem nastaje na potrzebę jej podniesienia i kształcenia; nadto w r. 1818, kiedy staraniem kilku magnatów i miłośników zabytków krajowych powstało „Muzeum czeskie”, Jungmann dołożył usiłowań, żeby przy niem, we dwanaście lat później (1830 r.) założoną została „Matica czeska” w wyłącznym celu pielęgnowania języka i literatury „narodowej" i Wydana w r.1825 „Historya literatury czeskiej" i w 1835-1839 „Słownika czesko-niemieckiego14 w pięciu ogromnych tomach in 4-o, dopełnia miary pracowitego żywota Jungmanna i kładzie kamień węgielny pod gmach samodzielnego rozwoju umysłowości czeskiej. Grono pracowników, o całe pokolenie młodszych od Jungmanna, pomyślnie w tymże duchu prowadzi dalej rozpoczęte przez niego dzieło. Należą do nich przedewszystkiem: Wacław Hanka (1791 † 1861) i Franciszek Palacki (1798 † 1871), – Hanka jako ceniony tłumacz pieśni serbskich i polskich, wydawca prastarych zabytków języka i literatury czeskiej, w ich liczbie rozgłośnego od r. 1819 „Rękopisu król odworskiego", którego autentyczność, zakwestyonowaną na razie przez Bobrowskiego, jest wątpliwa po dziś dzień; Palacki zaś, jako „ojciec historyografii czeskiej", którego olbrzymie dzieło „Dejiny narodu czeskeho v Czechach av Morave" wychodzić najpierw zaczęłowjęzyku niemieckim, p. t. „Geschichte von Bóhmen" (1836 r.) i dopiero później w czeskim (Praga, tomy I, III, IV od r. 1848 do 1860, część 1-sza tomu V-go w r. 1865, część 2-ga w 1867, wreszcie dwie części tomu II-ow 1874-76. Dzieje Czech doprowadzone tu zostały do r. 1526. Obok starożytników i filologów – stoją poeci, w których poczcie pierwsze miejsce zajmuje współcześnik i pod pewnym względem współzawodnik Kollara, Franciszek Ładysław Czelakowski (1799 † 1852), wsławiony wydanym w r. 1822 w trzech częściach zbiorkiem „Pieśni słowiańskich, za któremi w r.1829 poszły „Odgłosy pieśni inskich". Te ostatnie miały taki rozgłos, że w roku następnym rząd rosyjski zamierzał ofiarować Czelakowskiemu jakąś korzystną posadę w uniwersytecie petersburskim lub moskiewskim; razem z nim udać się mieli do Rosyi Szafarzyk i Hanka. Projekt spełzł jednak na niczem wskutek powstania polskiego. Czelakowski ucierpiał nawet jeszcze na tem w parę lat później, kiedy już był profesorem literatury czeskiej na uniwersytecie w Pradze. Podczas samego powstania – powiada z tego powodu prof. Pypin („Istorya sław, lit.” str. 956, drugiego wydania) – współczucie poety, w ogólności, było po stronie Rosyan, ale i los Polski ciążył mu na sercu; pragnął on, ażeby spór między dwiema narodowościami rozstrzygnięty był po bratersku. Ogólne wydanie poetyckich utworów Czelakowskiego wyszłow Pradze w r.1847. Rzeczy naukowe, w tej liczbie wyborne „Odczyty o porównawczej gramatyce języków słowiańskich” wydała „Nowoczeska Biblioteka”, t. YIII-y; korespondencya ukazywała się częściowo w latach 1865, 1871, 1878. Z życiorysów wymienimy: „Maly’ego zr. 1852 i Hanusza zr. 1855. Z nieco późniejszych rymotwórców wsławili się: Jan Yocet (1803 † 1871) i Karol Erben (1811 j* 1870); z mniej znanych: Maciej Polak (1788 † 1856), Józef Chmieleński (1800 † 1839), Jan Yacek-Kamienicki (1806 † 1869), ks. Wacław Sztulc (ur. 1814), Bolesław Jabłoński (inaczej Eugeni-Tupy, ur. 1813), Karol Macha (ur. 1810), Jaromir Rubesz (1814 † 1853) it. d. O teatrze czeskim Jan Hybl już w r.1816 wydał książkę p. t. „Historya czeskeho divadla", literatura dramatyczna nie może się jednak w pierwszej połowie wieku poszczycić ani jednym pierwszorzędnego znaczenia autorem, jakkolwiek usiłowania Jana Nepomucena Stepanka (1783 † 1844), Wacława Klicpera (1792 † 1859), Józefa Kajetana Tyla (1808 j1856) nie pozostały bez wpływu na późniejszy w tym zakresie rozkwit piśmiennictwa i sztuki narodowej. W powieściopisarstwie ks. Jan Marek (1801 † 1853), piszący pod pseudonimem Jana Hrezdy, Karol Sabina (ur. 1813), Prokop Chocholuszek (ur. 1819), Wojciech Hlinka (ur. 1817), szczególniej zaś Bożenna Niemcowa (1820 † 1862) przyczynili się również w znacznym stopniu do rozszerzenia umysłowego widnokręgu Czechów. Piśmiennictwo ludowe dzielnie wspierał Jakób Mały (ur. 1811) przeważnie wyśmienitemi przekładami dostępniejszych miejsc z Mickiewicza, Puszkina, Zaleskiego, Kolcowa, Słowackiego, Lermontowa, Brodzińskiego, Syrokomli, Niekrasowa, Wuka Karadzicza i innych, które zamieszczał w swojej biblioteczce „zabavneho cztenia". Krytyka i publicystyka naukowospołeczne wyrabiały się znacznie opieszałej; dziennikarstwo rozwijać się zaczęło na większą skalę dopiero około r. 1848, wydając kilku rzutkich i śmiałych „nowatorów na sposób zachodnio-europejski", wśród których imię Karola Ilavliczki-Borowskiego (1821 † 1856), redaktora-wydawcy „Narodnich nowin” i „Slovana” najczęściej odbijało się o ściany głównego zarządu prasy w Wiedniu i nawet-jak zapewniają-ściągnęło na siebie uwagę Metternicha; zakaz jednak pobytu w Pradze dotknął Havliczkę już po upadku księcia kanclerza państwa rakuskiego (1851 r.).
Piśmiennictwo Słowaków węgierskich jest przeszczepioną gałązką literatury czeskiej. Aż do końca wieku XVIII język słowacki uchodził za narzecze, za gwarę czeszczyzny. Szafarzyk pierwszy w swojej „Geschichte der slayischen Sprache und Litteraturnach alien Mundartenu (Ofen, 1826) przyznał mu prawo do samoistności, narówni z innemi językami słowiańskiemi. Rozwinięcie jednak wymagało trudów i poświęceń, na które niełatwo zdobyć się mógł naród zmiażdżony i rozproszony od daty najazdów hańskich. i madziarskich. Wojny hussyckie i spory religijne za Reformacyi zostawiły Słowakom w spuściznie po parę „złotych ołtarzyków“, kantyczek, katechizmów i zbiorów kazań. Kazania księdza Aleksandya Macsay’a z końca w. XVIII odznaczać się mają pewną czystością gminnego“ wysłowienia.
Kontynuatorami jego byli w początkach XIX stulecia księża Józ. Ign. Bajza († 1836), Wojciech Gazda († 1817), Jerzy Palkowicz kanonik († 1835), głównie zaś Antoni Bernolak (j-1813), którego sześciotomowy, w Budzie wydany (1825-27) „Slovar Slovensky, czesko-latinsko-niemiecko-uhersky“ wymagał cierpliwości i pracowitości iście benepobuddyktyńskiej. Ze wszystkich atoli pisarzy katolickich największą wdzięczność swego narodu zaskarbił ksiądz Jan Holly (1785 † 1849). Przetłumaczył on Eneidę (1818), wydał „Rozliczne baśnie hrdińskie, elegiackie a liryckie z Wirgilia, Teokrita, Homera, Owidia, Tirtea, a Horaca“ (1824) i zdobył się wreszcie na swoje własne “Baśnie“ (Peszt, 1841-42). O tyleż przez patryotyzm o ile z obawy styczności Słowaków z husytyzmem, katolicy usiłowali początkowaniom swym literackim nadać cechy najmniej przypominające czeszczyznę; wręcz przeciwnemi pobudkami kierowali się protestanci, pod przewodnictwem pastora Bogusława Tablitza (1769 † 1832) i Jerzego Palkowicza II-o († 1850). Walka była dość jałową i trwała niedługo; poróżnionych pogodził ucisk madziarski. Tym sposobem, z ustępstw wzajemnych, wywiązał się kierunek trzeci, pośredni, ściśle narodowy, bez wybitniejszych odcieni religijnych, którego przywódcami byli dwaj bracia: Ludowit (1815 † 1856) i Karol (1811 † 1851) Sztur’owie, tudzież Józef Miłosław Hurban (ur. 1817), Michał Hodża (ur. 1811), Samuel Chałupka (ur. 1812), Andrzej Braksatoris-Sladkowicz (ur. 1820), Janko Kral (ur. 1824), Jan Kalinczak (ur. 1820) – poeci, dziennikarze, belletryści, bakałarze i t. p. Wszelakoż, gorączkowa, niewyrównana działalność tego kółka długo się roztrącała o brak twardszego i trwalszego punktu oparcia; wzmogła się ona i stała się donioślejszą dopiero wtedy, gdy na ogólnym wiecu inteligencyi słowackiej w Turczańskim S-ym Marcinie, w d. 6-7 czerwca 1861 r. uchwalono założenie „Maticy“ i po niejakich korowodach z rządem węgierskim, istnienie jej ogłoszono uroczyście w tymże Ś-tym Marcinie d. 4-o sierpnia 1863 r.
Najdalej ku zachodowi posunięte placówki słowiańskie, Sebbowie łużyccy w Saksonii i prowincyach od niej wydartych w roku 1815 na rzecz Prus, tudzież nikłe gromadki Pomorzan kaszubskich, rozrzucone wzdłuż pobrzeża bałtyckiego od ujść Wisły do Odry i garstkami luźnemi po za Odrę, – cieszą się również odrodzonemi w wieku XIX płonkami literatur ojczystych, które starannie i gorliwie pielęgnują. Nikt nie odgadnie, jaka czeka je przyszłość, ale przeszłość była do okrucieństwa niemiłosierną dla tych szczątkowych przeżytków szeroko niegdyś w środku Europy rozsiadłej rodziny ludów lutyckich i obotryckich, które kronikarz kijowski wieku XII-o, zwany Nestorem, zaliczał do „Lachów” narówni z Mazowszanami i Polanami nadwiślańskimi. Zbrojne najścia i „łowy” Normanów, Duńczyków, Niemców, wytępiły bez śladu – zdawało się-tę „zwierzynę pogańską”, opierającą się z równą zażartością narzuconym przez przybyszów porządkom społecznym, „pańszczyźnianym”, jak igłoszonemu przez nich słowu objawienia Chrystusowego. Tłumy niesforne, gnębione zarówno ogniem i mieczem Karola W-oi jego następców, jako też ciężką prawicą Bolesława Chrobrego, gdy raz zostały złamane i podbite, szybko odtąd szły na dno obcego zalewu i tonęły w niemczyznie. Każdy tryumf, każde ożywienie się w obozie nieprzyjaciół rozszarpywało pognębionych na kawały. Dość spojrzeć na mapkę (drugą) przy dziele Wilhelma Bogusławskiego „Rys dziejów serbo-łużyckich” (Petersburg, 1861), żeby się przekonać, do jakich rozmiarów dochodziły te „redukcye" w czasach stosunkowo świeżych. Przed reformacyą, lackosłowiańskie posiadłości Łużyczan sięgały na zachód pod samo Drezno, na północ pod Frankfurt nad Odrą; po reformacyi trzy czwarte części tego obszaru pochłonęła i strawiła „kultura” niemiecka. W wieku XVIII, – od Leibnitza, który pierwszy zwrócił uwagę uczonego świata na ten „ciekawy etymologiczny zabytek wendyjski”, do Jana Potockiego i jego opisu zr. 1795 p. t. „Voyage dans quelgues parties de la Basse-Saxe“, spotykano jeszcze na przestrzeni trzydziestu jakich mil kwadratowych, w okolicach Budziszyna, Chociebuża, Mużakowa, Gródka, dość spoistą masę wieśniactwa luzackiego, „chaty wszędzie białe i dostatnie, ogrodzenia mocne, śmiech i śpiewy po polach i dąbrowach“.
Ale i ta pozostałość, natury prawie roślinnej, uschnie i niebawem zwiędnie wśród oparów wielkiego patryotycznego podniesienia się na duchu Niemców podczas wojny o niepodległość zr. 1813. Iskrę tlejącą w popiołach słowiańskich burze teutońskie dodusić, zalać potrafią-nie rozdmuchają jej nigdy. Bo też, zresztą, na tak małą, niewdzięczną robotę zdobyć się mogą jedynie siły nieskończenie słabsze, drobniejsze: budzące się nagle sumienie ubogiego wiejskiego kapłana, rzucone od niechcenia słowo współczucia przechodnia, kryjomy ucisk dłoni zagnanego na te ugory tułacza... Wynik będzie proporcyonalny. Z piśmiennictwem serbsko-łużyckiem nikt się nie liczy, na jego plony żadnego na święcie popytu niema. Kto słyszał o pastorze Jerzym Mjen’ie (lub Mohn’ie), tłumacza na język Wendów luzackich „Messiady“ Klopstocka? Kogo zainteresować zdołało pierwsze czasopismo łużyckie, miesięcznik „Powiedar a kurier“ wydawany w latach 1809-12 przez niejakiego Jana Dejka czy Deike? Komu przyjdzie do głowy odczytywać lub tylko przeglądać biblię Andrzeja Lubeńskiego (1790 † 1840), mowy sejmowe Fryderyka Klina (1792 † 1855) lub ballady „Ze serbskiego kraje a luda“ Andrzeja Seilera (1804 † 1872)? Alboż nie dość i tego, że się coś niecoś słyszało o Janie Erneście Smolerze, który w czternastym roku życia (ur. 1817), jeszcze jako uczeń gimnazyum budziszyńskiego począł rozkrzewiać między kolegami zamiłowanie języka ojczystego, następnie w uniwersytecie wrocławskim założył do współki z Niemcami stowarzyszenie naukowe, mające na celu badanie starożytności słowiańskich i niemieckich w Łużyczach, wydał w r. 1841 zbiór pieśni ludowych, redagował czasopismo „Tydzeńska nowina“, w r. 1847 wziął czynny udział w założeniu “Maticy“ budziszyńskiej, prowadził rozległą korespondencyę ze wszystkimi uczonymi słowiańskimi, pisał, mówił, jeździł, przekonywał, zbierał składki, błagał o pomoc, o ratunek dla ginących...
Godną wszakże uwagi jest ta okoliczność, że Łużyczanie częściej dają o sobie wiedzieć,,wrogom“ niż „przyjaciołom“. Najlepsze ich prace i najgłówniejsze czasopisma ukazują się wjęzyku niemieckim: „Slawische Jahrbiicher“ (1848, 1852- 1858) „Zeitschrift fiir slavische Literatur, Kunst und Wissenschaft“ (1862-65), „Centralblatt fur slavische Literatur und Bibliographies (1865-68) i t. d.
Nie znają się już na tej dyplomacyi Kaszubi i zdaje się, że nicby im ona obiecać nie mogła. Rząd pruski, przekonawszy się dowodnie, że „zarówno szczep jak i język widomie zanikają i zniknąć mogą w przyszłości najbliższej” zgodził się w latach 1843 i 1852 na wygłaszanie dla Kaszubów kazań i nauczania ich zasad wiary – w języku „lokalnym…”
O literaturze, w najskromniejszem nawet znaczeniu wyrazu, nie może być mowy. Niegdyś posiadali podobno Kaszubi niejakie podstawy, zarodki piśmiennictwa, jak się domyśla rosyjski slawista Hilferding. Początkowania takie odbywają się i dzisiaj, najlepsi atoli, najżyczliwsi przyjaciele i mecenasi ich oświaty, jak np. zacny pomorzanin Krzysztof Celesten Mrongowiusz (1764 † 1855), kaznodzieja ewangielicki przy kościele św. Anny w Gdańsku i „ostatni nauczyciel języka polskiego” w i tamecznem gimnazyum, – pisali dla Kaszubów i o Kaszubach albo po niemiecku, albo po polsku.
Sam Mrongowiusz, pamiętający o umysłowych potrzebach nie tylko ziomków swoich pomorskich, lecz i innych też upośledzonych grup zachodnio-słowiańskich ( ), sądził, że najlepsze rozwiązanie kwestyi narzeczy języka polskiego polega na tern, aby one powoli przyswajały sobie już wyrobione i upowszechnione literackie formy i reguły tego języka. W tej to myśli pisał i ogłaszał podręczniki w rodzaju następujących: „Polnische Grammatik” (Królewiec, 1805), „Polnische Handbuc” (1807), „Polnische Wegweiser” (1813), „Lekcye do tłumaczenia z języka niemieckiego na polski ze słownikiem” (1816), „Mentor polski” (Gdańsk, 1821), „Dokładny słownik polsko-niemiecki” (1835) i t. p. Spasowicz wszakże przytacza w „Hist. lit. słów.” Pypina (str. 781) tytuły trzech książeczek ściśle jakoby naśladujących dyalekt kaszubski: „Pjnc głownech woddzalov evangjeleckjeho katechizmu” (Świec nad Wisłą, 1861), „Rozmowa Polocha (Polaka) z Kaszebą napjsano przez ś. p. xędza Sznuka z Pucka przez Sewa Wojkwajca ze Sławosena” (Świec, 1850), „Ksążeczka dlo Kaszebow przez Wojkasena” (Gdańsk 1850). Ów Wojkasen, wymieniony jako autor ostatniego z przytoczonych dziełek, jest pseudonimem głównego-dokładniej zaś jedynego przed niewielu laty znawcy narodu i języka kaszubskiego, Floryana Cejnowy (ur. 1818), autora wielu rozprawek i powiastek dla ludu, z których znamienny z wielu względów „Skorb kaszebskosłowanske mowe“, wydany został dopiero w r. 1866, przed samym zjazdem słowiańskim w Moskwie. Co do katechizmu kaszubskiego (Lutra) zr. 1643, wspomnianego u Spasowicza za W. A. Maciejowskim, język jego, jak się okazało po bliższem zbadaniu, jest czysto polski – i okoliczność ta niemało zapewne wpłynęła na to, iż Mrongowiusz wydał rzeczone dziełko w r. 1828 po raz drugi czy trzeci.
Wreszcie, sama ta właściwie polska literatura, tak przez Mrongowiusza protegowana, jest bibliograficznie bez porównania bogatszą od kaszubskiej. Jeżeli zaś rzecz tę rozważać zechcemy z mickiewiczowskiego punktu widzenia, to jest nie według ilości zadrukowanego papieru, lecz według powagi i doniosłości pojęć rozpowszechnionych z pomocą tłoczni Guttenberga, w takim razie wypadnie naznaczyć piśmiennictwu polskiemu miejsce najzupełniej wyjątkowe, najkompletniej wyodrębnione i ostro odrzynające się od ogólnego tła innych literatur słowiańskich. Tak zrządziła przeszłość, tak się złożyły dziejowe warunki rozwoju społeczeństwa, które po kilku wiekach istnienia ze wszech miar oryginalnego, do rozrzutności ruchliwego i wielostronnego, spotkało się nagle, pod koniec wieku XVIII z szeregiem zawad hamujących zamętnie skłócony rozpęd jego precedensów życiowych. A priori, na mocy elementarnych praw i postulatów mechaniki, oczekiwać należało pewnego przeobrażenia sił – o tyle w przybliżeniu skomplikowanego o ile skomplikowaną była działalność poprzednia. Przewidział to i Schiller. Co upadłoi rozprysnęło się w rzeczywistości, to powstać i zcalić się musiało choćby już tylko w marzeniu i w pieśni. Transformacya odbyła się istotnie, ale jej przewód nieprędko odsłonił oku wykładnik swój krystalizacyjny. W stosunku do pobratymczych z tego zakresu okazów, możnaby go tak sformułować: dokąd inni wejść pragnęli, ztamtąd właśnie Polacy wyjść usiłowali.
W toku zdarzeń bieżących, na gruncie wyobrażeń i wywodów estetycznych lub naukowych, otrzymywało to definicye zrozumialsze, dostępniejsze: zwało się walką z klasycyzmem, obskurantyzmem, wstecznictwem, zastojem... Przemagał zastój. W początkach wieku panował on lat kilka niepodzielnie. Starzy pisarze schodzili powoli do grobu, nowi jeszcze nie nadeszli, w ubogiej zaś prasie peryodycznej, zajętej wiadomostkami politycznemi lub brukowemi, kilku „krytyków” dawnego pokroju i autoramentu męczyło teatr i rzadkie ksiąźczyny nieustającem przypominaniem reguł Horacego i „trzech jedności pseudo-klasycznych". Dopiero w dobie od r. 1815 do r. 1818 powoli, leniwo budzić się w Warszawie zaczęło życie na polu literatury, ale i .ten ruch – jak zapewnia Wł. Nehring w „Studyach literackich” (Poznań, 1884, str. 233 i nast.), był na razie bez wybitniejszych celów; zadania jego nie przechodziły potrzeb chwili: było to życie z dnia na dzień. Inna, nieznana dotąd „flora umysłowa” ujawnia się dopiero okołor. 1820, a to skutkiem przepełnienia atmosfery ideami wolnomyślnemi i rozkwitu literatury zachodnio-europejskiej przy końcu wieku XVIII i z początku XIX. Uregulowane stosunki w Królestwie Polskiem, pomyślny rozwój uniwersytetu w Wilnie i założenie nowego w Warszawie, głównie zaś ożywiona działalność wróżnych towarzystwach-wszystko to otwierało szersze i jaśniejsze niż dotąd widnokręgi. Zastępy młodzieży, uszlachetnionej nauką i poetyczną podniosłością ducha, sięgały myślą w sfery najwyższych ideałów, z upodobaniem powtarzały myśli takie, że wartość człowieka stanowi czyste serce, że sercem w serce patrzeć należy, że świat samolubny rozgrzać trzeba współczuciem i popchnąć do udziału w pracy i służbie wzajemnej, że każda myśl, poczęta z miłości, jest jak pyłek, który, skoro padnie na wdzięczną niwę, wyda owoc odpowiedni. Z tych to idealnych zapałów trysnęły źródłowo czyste twi świeże, zasadniczo odnówcze i pierworodnie swojskie ruczaje poezyi, zlewające się z sobą i przerzynające stężałą powierzchnię umysłowości polskiej w kierunkach i głębokościach najrozmaitszych...
Zwiastunem tej wiosny poetyckiej jest Kazimierz Brodziński (1791 † 1835), człowiek „tak niewinny wszelkiej namiętności – według zapewnienia profesora Tarnowskiego – wszelkiej myśli ziemskiej, jak nowonarodzone dziecko u, – a tak górujący „miłością, wiarą, zapomnieniem o sobie “ nad wielu innemi talentami większemi od niego, że „gdyby literatura miała swoich świętych, on byłby świętym literatury” (IV, 217, 219). Zwiastuje Brodziński to odrodzenie literatury jako poeta i jako myśliciel w wierszach i prozie. Najciekawsze są tu początki, – kiełkowania świeżej siejby. Piotr Chmielowski śledzi je z uwagą rozmiłowanego botanika (III, 117), pokazuje jak młoda roślinka szuka powietrza, jak pnie się do każdego jaśniejszego promyka- zawsze czujna, ruchliwa i niespokojnie zatroskana o utrwalenie się, o środki istnienia. Przedewszystkiem-chce mieć formę wdzięczną, kształt ujmujący. W drobnym wierszyku, drukowanym w końcu r. 1816, Brodziński jeden z pierwszych wprowadza rym męski i przeplata nim rymy żeńskie. Wcześnie również dba o rytmikę; pisze zastosowaną do muzyki Kurpińskiego „Dumkęu (1816), daje później (1818) do rozprawy Elsnera „O metryczności i rytmiczności języka polskiego w dziesięć utworów skreślonych ściśle według trzech miar rytmicznych, ugruntowanych na akcencie... Pojmuje wszakże doskonale, że na ozdobnej szacie poprzestać nie można. Pamiętna rozprawa „O klasyczności i romantyczności w powstała z zaczętego nieco pierwej artykułu p. t. „Uwagi nad duchem poezyi polskiej”.
Wie należycie, gdzie tego ducha szukać, zkąd on wieje. Romantyzm zachodnio-europejski i stoczone z jego powodu walki oczyściły już nieco pole, przetorowały drogi; Brodziński atoli zdobędzie się na rozwiązanie głębsze i prawdziwsze; on, nie kto inny tajemnicę odnowienia literatur odsłoni, powody zmiany oznaczy, środki wskaże – trafniej niźli ktokolwiek przed nim i nawet po nim, aż podziśdzień. Dlaczego z takiem umiarkowaniem i oględnością uderza na klasycyzm i nawet pseudo-klasycyzm? Dlatego, że przy całej prostocie i wiejskiej rzetelności swych poglądów jest genialnie przenikliwym. „Klasyczność-powiada-prawdziwa klasyczność starożytnych była w swoim czasie dla nich, dla Greków i Rzymian, tem samem, co my dziś jako poezyę romantyczną pojmujemy i czego od niej żądamy, – i płynęła z tych samych źródeł, do których dziś wrócić usiłują Anglicy i Niemcy; a jeżeli ta nasza poezya współczesna objawia się w formach zupełnie odmiennych, to dlatego, iż odmiennemi są warunki naszego życia, odmienna przeszłość” (Tarnowski, IV, 221).
„Klasycyzm prawdziwy był w swoim czasie tern, czen w czasach naszych jest romantyzm iz tych samych źródeł czerpał” – oto jest rdzeń rzeczy, oto odkrycie istotnie Kolumbowe; wszystko inne jest tylko balastem retorycznym i amplifikacyą ekspozycyjną, w większej części błędną i zwodniczą. Brodziński widzi wspólność Greków i Rzymian z nami, – nie może jednak wskazać dokładnie, na czem się ona zasadza. Umiejętność porovynawczołingwistyczna i starożytniczo-etnograticzna była jeszcze za jego czasów w kolebce. Nie przypuszczano, nie domyślano się, że Anglicy, Niemcy, Celtowie, Słowianie, Litwini-jednych i tych samych mają praojców, co Rzymianie i Grecy, że jedni, drudzy i trzeci elementarne podstawy, organiczne tkanki swej konstytucyi społecznej, moralnej i umysłowej razem wypielęgnowali w czasach przedhistorycznych, i że te całkiem już gotowe kształty i ustalone tryby bytu – razem też wynieśli z sobą w rozsypce z siedzib przedwiecznych na dalsze, postronne grunta – z Azyi środkowej najprawdopodobniej – do Europy.
Pierwiastki pożycia familijnego, opartego na woli ojca rodziny i na zarodkowej czci dla kobiety, jako matki i piastunki; wiecowa embryologia zarządu i sprawiedliwości w gromadach rodowych; własność niepodzielna zakola domowego z zasobem niewydzielonym i nikomu jeszcze nie wyznaczonym zagonem na zewnątrz, szczególnie zaś, w zakresie formującej się umysłowości plemienia, uwielbienie pełne podziwu i wdzięczności dla przyrody, żywicielki i karmicielki, dla ziemi płodnej, dla niebios jasnych i ciepłych, to mgłami i ulewami zasnutych – oto z czego się składa niespożyta spuścizna tych pierwszych wychodźców aryjskich (pelazgijskich, latyńskich, gallijskich, wendyjsko-słowiańskich i t. d.), którzy w sobie mieli przechować i dokoła siebie rozpostrzeć, na zajętych w wędrówce stanowiskach, wszystkie te zaczątki cywilizacyi, które po kilkudziesięciu wiekach przeobrażeń lokalnych, dziś jeszcze, w początkach XX stulecia od ery Chrystusowej, oglądać możemy na „nizinach” i „wzgórzach” niezbyt starego europejskiego i zupełnie nowego amerykańskiego lądu. Lokalne owe przeobrażenia nie wszędzie w równym stopniu były uciążliwe i długie. Grek, Latyńczyk, trafił na glebę, powietrze i słońce najwidoczniej analogicznie zbliżone do słońca, powietrza i gleby, które pradziadów plemienia wychowały w objęciach swych dobroczynnych, więc je szybko, bez zawodu i namysłu ubóstwił – w dalszym ciągu tychże co i dawniej popędów do obrazowego, psychologicznie odtwórczego postaciowania swych wrażeń i wyobrażeń; prędko też tradycyjny materyał swej obyczajowości i swej wiary w doskonałość otoczenia przesnuł i przeprządł na sztuczne arcydzieła słowa lub marmuru... To klasycyzm. Nie zaznali tej doli inni członkowie rozbitej z niewiadomych nam powodów jednoty aryjskiej; zapędzeni na urwiste pobrzeża bretońskie, pod obnażone iglice skał skandynawskich, w ciemne i posępne puszcze nadgoplańskie, gdzie dziś-jak się wyraża Brodziński, – „miły smutek, niby mgła, towarzyszka jesieni, uczucia tylko wspomnień i tęsknoty obudza“, nie ujrzeli tu już pielgrzymi nasi powtórzenia pierwobytnej swej ojczyzny, nie znaleźli tego, co stracili i za czem, być może, tak uparcie gonili. Pękło, pękało powoli, w miarę doświadczeń tułackich, pasmo nabytej gdzieindziej i kiedyś serdecznej wymiany uczuć z naturą hojną i błogą, rozprzęgł się i rozsypał stubarwny różaniec zachwytów nad nią, rozchwiała się podgwiezdna wstęga tęczowych do niej modłów i pozdrowień. Odleciał, za górami, za lasami skrył się czar promienny, pozostała tylko mara, pozostały tylko marzenia o lecie, które trwa dziewięć miesięcy, io zimie, która się zjawia dopiero na „ostatki...u Niepowrotne czary! nieśmiertelne mary! Bo przecież – któż tego spostrzedz nie byłby zdolnym? – na każdej z resztek, na każdym z odblasków minionego tego świata, roziskrzonego w baśni gminnej podziśdzień, twórczość młodociana, twórczość przeddziejowa, przedwychodźcza położyła drobną pieczątkę tej samej najzupełniej możliwości, która Grekom i Rzymianom doradziła wyprowadzić Jowisza z połysku aryjskiego „diwu", urodzić Afrodytę z pianki morskiej i skąpać wreszcie „przyszłość” swą całą (dziś już „przeszłość") w cudowności oceanie.
Snuć tę przyszłość dla siebie przez tysiąclecia, jak ją Grecy i Rzymianie snuli przez wieki, snuć ją z pierwotnego wątku „jako jedwabnik nić ze siebie snuje, lać ją z wnętrza jak źródło wodę z siebie leje, rozpłaszczać jako blachę, gdy się złoto kuje, rozsypywać po ziemi, jak się zboże sieje, a hodować jak matka gdy dziecię piastuje” – to właśnie powiedzieć chciał i tego odrazu powiedzieć nie umiał Brodziński... Ale to za jego poradą zrobił romantyzm polski.
W istocie, lubo w samych początkach „wieskiej naprawy” nie wszyscy jej inicyatorowie i przodownicy zrozumieli doniosłość wskazań Brodzińskiego, to jednak, wiedzeni raczej instynktem niżli świadomem odczuciem swojego społeczeństwa, tłumnie i zgodnie przypisali się do hasła Brodzińskiego, „polegającego na powołaniu do samodzielności biernych dotąd żywiołów twórczości gminnej, na rozszerzeniu podstawy narodowej przez wcielenie ludu i jego twórczości do pojęć narodu i literatury narodowej” (Chmielowski, III, 124). Bierny, rzecby można zmartwiały ten „żywioł” w mniejszym lub większym stopniu obrobienia artystycznego i uobywatelnienia narodowego powoływany bywa u najcelniejszych pisarzy okresu już nie jako kontrast lub uwydatnienie wypolerowanej powierzchni życia, lecz jako najdzielniejsza dźwignia dynamiki społecznej, jako zapas sił nagromadzonych w głębi – w tej głębi, o której niebawem powie Mickiewicz, że „wewnętrznego jej ognia sto lat nie wyziębi". Występuje on odtąd wszędzie, – i wszędzie na pierwszym niemal planie: od „Pieśni rolników”, „Śpiewki żołnierza", „Głosu ludów" (z Herdera) i „Wiesława" (1820) Brodzińskiego, do kozaków upędzających się na wietrze stepowym w “Maryi" Malczewskiego (1793 † 1826), – istnym pomniku w stylu najczystszej romantyki wzniesionym na mogile klasycyzmu, a na cześć przeszłości smętnej jak sama ta postać miecznikówny. Od wiośnianek malowanych złotem i błękitem niebios ukraińskich Bohdana Zaleskiego (1802 † 1886), do pierwszych, młodocianych, dziecinnych prawie a już ponurych,,Godzin myśli" Juliusza Słowackiego (1809 † 1849); od „Neryny" Tomasza Zana (1791 † 1855) do,,Pieśni Filaretów", „Grażyny", „Dziadów" i „Wallenroda" Mickiewicza; od „Tukaja" Antoniego Edwarda Odyńca (1804 † 1884) do „Zamku Kaniowskiego" Goszczyńskiego (1801 † 1876)-najpotężniejszej kreacyi poetycko-opisowej, na jaką się dotąd zdobył geniusz polski – słowem od nikłej trawki do korony na rozłożystym dębie, zieleń i kwiecie urodzajnych tych początków naszej romantyki jest całkiem „swojską" i co najmniej do połowy ludową. W jakiem rozumieniu swojską, aw jakiem ludową?
Jest to fakt niema] meteorologiczny, że odwilże-zarówno polityczne jak intelektualne i moralne-przychodzą do nas z zachodu. Trudno tedy nie wyznać, że i w latach 1820 – 1830 wody nasze literackie zaszemrały nagle od ciepłego, łagodnego powiewu wiosny europejskiej, zagranicznej. Ale trudniej jeszcze byłoby zataić, że krynice, z których potoki wypłynęły, grunta, po których one biegły, echa leśne, które budziły i orzeźwiały, istotnie były rodzime, ojczyste – w znaczeniu tych słów najdonioślejszem i całkowicie nowem, nieznanem od końca złotego Zygmuntowskiego wieku literatury polskiej, – wieku, który nam w spadku zostawił zaledwie parę szczątkowych wspomnień ściśle domowych, jakby przypadkowo zamkniętych w w klasycznie zabalsamowanem słowie Rejów, Kochanowskich, Szymonowiczów, Klonowiczów, a przykrytych i przy duszonych następnie grubemi przybłędnemi warstwami scholastyczno łacińskiej „oświaty” Jezuitów i wykwintnej, francuskiej „ogłady” czasów stanisławowskich...
Schiller, Goethe, Chateaubriand, Byron-bezwątpienia, zaglądali i oni niekiedy do Polski. Ale jakżeby taki przepych, taka wielmożność pomieściły się u nas? Niewielki – rzeczywiście niepokaźny był to świat – ów świat odgrzebany z pod tylu ruin napoleońskich, kościuszkowskich, rakuskich, brandeburskich, szwedzkich, wyćwiczonych po boćkowsku, wypudrowanych a la Louis XIV, zadymionych od pożogi Rakoczych i Chmielnickich, roztrzęsionych jak na targowicy i wyprzedanych żydom, cyganom i prusactwu na licytacyach międzynarodowych... Nie rozlegle też tego światka były widoki, niewysokie założenia. A wszakże, w lat kilkanaście po ostatecznem rozbiciu naczelnych osłon i głównych wiązadeł naszego ustroju państwowego, wśród rozsypki i rozpadania się dawnych norm i form bytu narodowego, niepodobna nawet byłoby zamarzyć o bezpieczniejszej nad ten romantyczny zakątek przystani dla resztek życia i natchnienia, jakie jeszcze gdziekolwiek pozostały, ani o opatrzeniu tych pozostałości mocniejszym jakimś pancerzem przeznaczeń nad pancerz mickiewiczowski... Dlaczego nazwano to romantyzmem? – Jeżeli przez powinowactwo z literackiemi, czysto teoretycznemi zamierzeniami i odmianami owej doby u innych ludów, – w takim razie kwestya upada od niedorzeczności: powinowactwo było takie, jak dziesiąta woda po kisielu. To pewna w każdym razie, żeu nas i dla nas było w tej romantyce coś nieskończenie poważniejszego i głębszego od widzeń lub przywidzeń, jakie się kiedykolwiek prześliznąć mogły pod tem mianem przez olimpijskie głowy Goethych lub przez parskające lawami rewolucyjnemi usta Byronów. W lekkiej, powiewnej, złudnej a uroczej szacie cudowności i wieszczby, występowała tu przyszłość idealna, – „unia duchówu, jak się wyraża Nehring, – przeobrażenie rzeczywistości okropnej i nikczemnej na modłę pragnień natchnionych. Problemat niezwykle dziwny, jeśli się zważy, że pragnienia były prawie bezcielesne, bezosobowe, bezwyznaniowe. W pierwiosnkach romantyzmu polskiego-zapewnia Nehring – „nie było widać żadnego z zadań społecznych, ani też politycznych, nie było nawet aluzyi w tym rodzaju. Natomiast był przedewszystkiem zwrot do natury, do źródła wszystkich zacniejszych uczuć człowieka w jego życiu wewnętrznem, do przyjaźni, cnoty, miłości – z wygórowanym szacunkiem kobiety. Po za temi głównemi pierwiastkami porannej doby naszego odrodzenia spotykamy tylko jeszcze nader mgliście zarysowaną postać przeszłości dziejowej, przeważnie dawno minionej, archeologicznej, lub też, jeżeli nieco późniejszej, to już nieodzownie odwzorowanej ze strony jedynie obyczajowej, bez śladu tematów historyozoficznych i filozoficznych, bez cienia orlich lotów i walk tytanicznych, prometejskich... Była nadto dość żywa chęć zajrzenia, co też tam się dzieje pod strzechą i pod czaszką chłopa – i nic już więcej.
Taki był początek poezyi polskiej XIX stulecia – ogromny, wszechzbawczy, ale początek tylko. Przepaść oddziela romantykę tę genezyjnie tkliwą i rzewną, skupioną i zamkniętą w obyczaju, rozkochaną w przyrodzie, zapatrzoną w serce, sielską i cudotwórczą- od romantyki potępieńczo-butnych Konradów (z III-ej części „Dziadów14), uczenie ciętych Wacławów Stefana Garczyńskiego (1805 † 1833), namiętnych, spiskujących, po jakobińsku gestykulujących Kordyanów, ostro i daleko widzących Irydyonówi Pankracych – od romantyki więc głównie „poety bezimiennego”, Zygmunta Krasińskiego (1811 † 1859), jednego z najnieszczęśliwszych ludzi i największego prawdopodobnie z geniuszów świata, smutnego jak Dante, a złośliwego jak Szekspir, gdy ogląda dna dusz i wnętrzności sumień człowieczych. Poezya nasza jakby jednym pędem wdarła się na wysokości, z których spojrzeć straszno na ziemię. Nie wylewało się to już jak dawniej na niziny i nie z nizin czerpało zasobność swą użyźniającą. Przeciwnie, wspinało się coraz zawzięciej na spiętrzone podniebnie rumowiska i tam, z połamanych twierdz dawnych, z pokruszonych świątyń przeszłości… naigrawało się czasem, a czasem znowu usiłowało dźwignąć, a przynajmniej zarysować gmach nowego przymierza... Pierwotna, majowa „unia duchów” nie rozprzęgła się wprawdzie. Wciąż nad nią świeciło to samo słońce, do którego, według prześlicznej gry słów Malczewskiego, serce, jak ptak w wiośnie śpiewało i skakało radośnie. W pogoni jednakże za najbliższem, o ile podobna natychiniastowem urzeczywistnieniem ideałów, rozbiegły się te duchy po takich krańcach wszechistnienia i wszechwiedzy, że dla wynalezienia pobudek, jeśli nie przyczyn tak wielkiego niepokoju ani mądrość rodowa, ani dzieje ojczyste nie wystarczą. Tworzywo, materyalny budulec natchnień pozostał-o ile się zdaje-własny, domowy; nie pochodził już wszakżez tej samej formacyi psychologicznej, co przed niewielu laty. Wyłoniła go, rzekłbyś, jakaś rodzajność gwałtowna, wulkaniczna, wstrząsająca granitowemi posadami zagadnień metafizycznych, -wtedy gdy glina, muł, prosty piaskowiec, z których przedtem lepiono i ciosano popiersia Wiesławów, Gustawów, Nebabów, księżniczek walczących pod zakrytą przyłbicą mężowską, miecznikówien świecących u kolan sędziwego ojca „tak mdłem, bladem światłem, jak gdy księżyc w polni niezwykłem życiem rysy posągu napełnił – należały niezaprzeczenie do kreacyi osadowej, oddawna uległej, urównoważonej i o tyle spoistej, że na wspólnym poziomie, w zbliżeniu przyjaznem trzymała aż dotąd zarówno dwór nasz stary, jak i starszą jeszcze naszą chatę. Obecnie, wskutek wysilonego umysłowego nie zaś twórczego wysforowania się zadań poetyckich ku górze, ku sklepieniom katedr gotyckich, ku biegunom bytu i niebytu, ku zaraniom i zmierzchom stuleci i narodów, związek między dwoma światami zbratanemi po wiejsku „sercem i przyrodą", rozluźnił i rozsunął się znowu.
W pałacu, z pomocą Wielkiej Encyklopedyi, jakoś to sobie jeszcze wytłómaczą; ale żeby to mogło trafić cło zagrody wiejskiej-o tem już ani myśleć. Mickiewiczowi, z katedry w College de France przed publicznością wyborową, oczytaną, oswojoną z najzawilszemi problematami społecznemi nie trudno było objaśnić i wytłumaczyć ideę „Nieboskiej Komedyi" bezimiennego poety, a jednak wracać do niej musi po razy kilka i treści utworu nie wyczerpuje ostatecznie. Daje z niej najpierw, w lekcyi z dn. 13 grudnia 1842 r. prześliczny, powszechnie znany ustęp o poetach: „Ty grasz cudzym uszom niepojęte rozkosze... Ale sam co czujesz? co myślisz?... Przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością... Biada ci!... Dziecię, co płacze na łonie mamki; kwiat polny, co nie wie o woniach swoich, więcej ma zasługi przed Panem od ciebie"... Profesor pokazuje przy tej sposobności wysokie powołanie wieszczów, którym niewolno rozpraszać się na drobiazgi i błahostki, niewolno mieniąc talentów na miedź drobną, zdawkową i poprzestawać na słowach, które czynem nie są... W d. 10 stycznia 1843 r., w przepysznej analizie „Zamku Kaniowskiego", kilku ustępów z „Maryi", wiersza Puszkina o Napoleonie i w porównaniu do ody Chomiakowa pod tymże tytułem oraz do improwizacyi Goszczyńskiego „Przeznaczenie geniusza", prelegent wygłasza zdanie, że „aby mieć zmysłowe wyobrażenie pochodu poetówi literatów całej Słowiańszczyzny, trzeba sobie wystawić mnóstwo wędrowców z rozmaitych stron widnokręgu zdążających, mimo własnej wiedzy, do jednego punktu; punkt zaś ten wytknięty zostaje znowuż według „Nieboskiej Komedyi": jest to poszukiwanie człowieka wielkiego, genialnego, któryby zbudował przyszłość, pokruszywszy nieprawości czasów przeszłych. Szczegółowemu rozbiorowi głównego tego dzieła Krasińskiego poświęcone z kolei zostały cztery prelekcye od 24 stycznia do 21 lutego 1843 r. włącznie (t. III wyd. Wrotnowskiego, str. 74-114). Raz jeszcze w dn. 4 kwietnia tegoż roku, Mickiewicz porusza tenże przedmiot w zestawieniu niektórych ustępów „Nieboskiej Komedyi" z „Borysem Godunowem" Puszkina, i tragedyą „Obylicz" Symeona Milutynowicza (1791 † 1847) jednego z najgorętszych patryotów serbskich podczas straszliwych rzezi i walk z Turkami o niepodległość (przed wyprawą Napoleona do Moskwy). Wreszcie w d. 23 maja 1843 r. zażarty spór ideowców z realistami, jaki się w Europie wywiązał po śmierci Hegla, rozważony został również z punktu widzenia „Nieboskiej Komedyi”, w której „dwa sporne systemy, uosobione zostały w dwóch ludziach” Henryku i Pankracym, ścierających się z sobą do upadłego bez wiary i nadziei – i jak się zdaje-bez możliwości zwycięstwa dla jednej lub drugiej strony; zwycięża bowiem, jak wiadomo', znak krzyża ukazujący się na niebie w chwili zgonu Pankracego. Jeżeli zaś teraz całą tę interpretacyę przeniesiemy na teren takichże dochodzeń w zakresie „Irydyona“ lub „Trzech myśli Ligęzy“ – poweźmiemy może niejakie wyobrażenie o krańcowej różnicy i niespoistości zagadnień tak wszechświatowe rozbieżnych – z tem, co pospolicie i najwłaściwiej pojmujemy, ilekroć w duchu czy w słowie powiadamy do siebie lub do innych: poezya narodowa, literatura narodowa…
Bądź co bądź, przebieg romantyzmu polskiego przez strefę ognistego deszczu meteorów i meteorytów konradowskich, kordyanowskich i irydyonowskich nie trwał długo, nym przeciwko prawdzie należnej taić, iż nie sprawiło to żadnych i w życiu naszem. Zanadtośmy poetów, aby nauki ich wchodziły zaraz drugiem. Przeciwnie i pankracowaliśmy niemało, z własną, dą. Były atoli i zyski niejakie. Myśl społeczna, zbiorowa, wdrożona za pośrednictwem wykształceńszej młodzieży, do wybiegania
po za horyzont domowej wyłącznie socyologii, nabrała pewnej tęgości i mocy, a lubo tu i owdzie, w polotach dalekich, rzuciła w przepaść zawodu parę jakichś piórek złotych, to przecież skrzydła jej urosły, zmężniałyi, niby w łuskę żelazną, opancerzyły się w rozwagę, zastanowienie, oględność. Nie poszło nam na marne prób marnych doświadczenie. W zakresie znowu ściśle teoretycznem i pięknoznawmzem, urywana, zygzakowa granica między różnemi uwarstwieniami gleby naszej poetyckiej po dziś dzień, co prawda, pozostała widoczną, niewyrównaną. Nie przestała ona być wyraźną, a zarazem na manowce prowadzącą nawet wtedy, gdy pierwotne, rodzime, wskazane przez Nehringa żywioły romantyki polskiej, ponownie z czasem zaczęły brać górę, ku sobie zagarniać i w nurtach swych rozpuszczać ostygającą stopniowo lawę wieszczb światoburczych. Lecz właśnie, proces wywiązujący ze wzajemnego na siebie oddziaływania przeciwieństw radykalnych dał w literaturze naszej początek – jak to już nieco dawniej zaznaczono („Ateneum”, 1900, t. II, str. 222 i nast.) – kombinacyom o wiele bardziej złożonym, misterniejszym i zarazem potężniejszym. Wtedy to, w epoce najsilniejszego wrzenia, poezya polska zdobyła się na dwa wielkie, największe w wieku XIX i może w czasach nowożytnych arcydzieła, nierównej objętości i wagi, równie wszakże jasno i wspaniale świecące nad równinami i wąwozami cudowności twórczej, – naszej i powszechnej. Legenda przedhistoryczna, przetkana wszystkiemi czarami stubarwnej fantazyi gminnej, roztoczyła cały swój przepych w „Królu-Duchu” Słowackiego, – we wstępnej, wykończonej części fragmentów, wyglądających jak dyamentowe okruszyny olbrzymiego Olimpu bogów staro-aryjskich, prapradziadów Junony i Minerwy. Zwyczaj i obyczaj narodowy, z epoki o kilkadziesiąt wieków późniejszej, lecz również dla nas już także odległej, choć wciąż jeszcze mieniącej się w nas wszystkiemi blaskami uczuć przyrodzonych i przyrody uczuciowej, sielskiej, – spoczął w majestacie niespożytych piękności mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”. „Król Duch” i „Pan Tadeusz” – to wschód i zachód pierwszego, zamkniętego poematu naszego życia. Słońce wstające u Słowackiego nad wiekami i pokoleniami, kiedy nas jeszcze nie było, jako narodu, na widowni świata, uwikłane w zamęt i bój ciemnych sił przed dziejowego zarania, płonie kędyś, za górami zamarłych stuleci, czerwienią złowrogą i ponurą; przeciwnie u Mickiewicza: wesołe, czyste, spokojne idzie ono na spoczynek wieczór ny wśród ciepłych i cichych oddechów szczęścia i pogody, wśród oczekiwali tęsknych i radośnych, zarumienionych na letniem niebie 1812 r. przychylnemi wróżbami innego jutra, które już nadchodziło... i nadejść nie miało wcale, które zdawało się, zaglądało już do naszych okien, a któregośmy nie oglądali nigdy... Tam, na dnie przeszłości, w niepamiętny cli czasach przyjścia Słowian przez Panonię rad Wartę i Gopło, w potopie i rozjątrzeniu dzikich, pierworodny di namiętności ludówwędrownych, zawodami wstrząśniętych i podnieconych – wre dopiero krwawy i burzliwy przedświt społecznego naszego wypłynięcia na przestworze bytu; tu znów, na krańcu przeciwległym i tak bliskim, wczorajszym niemal, że go rękami pochwycićbyśmy jeszcze chcieli – inna zupełnie powódź ludów – „pamiętna wiosna wojny, wiosna urodzaju, kwitnąca zbożami, a ludźmi błyszcząca, obfita w zdarzenia, nadzieją brzemienna”, pierzcha przed nami „jako piękna mara senna”, jako przywidzenie, zjawiające się pó to tylko, by tem posępniejszym uczynić mrok rzeczywistości i urwanego na długie lata rachunku żywota...
Tu i tam, w Mickiewiczu i Słowackim – jedynie boska ćma przeczuć i westchnień sennych... A gdzież się podział rzeźwy i trzeźwy dzień trudu i poświęcenia, dzień dorobku i nagrody? – Nie zginął. Jest on u następców i uczniów trzech największych naszych wieszczów. Romantyzm polski do dnia dzisiejszego nie wyrzekł ostatniego swojego słowa. Skromny poczet lat od zamknięcia kursu literatur słowiańskich do zgonu Słowackiego, po nim Mickiewicza, wreszcie Krasińskiego, to doba rozkwitu siejby romantycznej, to znojne poetyckie przedpołudnie naszego piśmiennictwa w wieku XIX-m.
Rzewnie, uroczo, a skocznie rozbrzmiewa ono po łąkach i gajach pieśniami Pola "O ziemi naszej“ i,,0 domu naszym“. Pracowitą uprawą starożytniczą i erudycyjną użyźnia jałowiejący łan poezyi u Augusta Bielowskiego (1806 † 1876), Maurycego Gosławskiego (1805 j- 1839), Dominika Magnuszewskiego (1810 † 1845), Cypryana Norwida (1814 † 1883), Lucyana Siemieńskiego (1807 † 1877), Edmunda Wasilewskiego (1814 † 1846), Stefana Witwickiego (1800 † 1847), Gustawa Zielińskiego (1809 † 1881), Romana Zmorskiego (1824 t 1867), Edwarda Żeligowskiego (1820 t 1864)... Posilnie karmi się manną obietnic prometejskich i poi się rosą łez u Ryszarda Berwińskiego (1819 † 1879) i Kornela Ujejskiego (1823 † 1897). Zachęcająco śpiewa skowronkiem u Teofila Lenartowicza (1822 †1893). Bez skutku na razie, bez powodzenia na dziś, nie bez sławy przecież i wysokiemi wzlotami rekognoskuje podgwiezdne pustkowia u Jadwigi Łuszczewskiej (Deotymy, ur. 1834 r.); bez nadziei na natychmiastową nagrodę zachęca dotrwać przy swojem, – przy drobnem bodaj ognisku domowem, u Antoniego Pietkiewicza (Pługa, ur. 1824 r.), – ale za to z wielkim i niebywałym prawie powodzeniem i pożytkiem zwiedza wysokie krużganki i niskie progi, nowe dworki i stare wrota, serdecznie sypiąc wszędzie „sól Wieliczki na chleb Ukrainy" – u Ludwika Kondratowicza-Syrokomli (1823 † 1862). A tak czy inaczej, władzą nad duszami nie dzieli się z nikim.
Po za poezyą, inne działy piśmiennictwa polskiego w pierwszej połowie wieku, jakkolwiek czynią pewne postępy, nie pozyskały jeszcze wybitniejszego wpływu na społeczeństwo i do charakterystyki ducha narodowego przyczyniają się w stopniu bardzo nieznacznym. powieść, od Aleks. Bronikowskiego (1783 j* 1834), Feliksa Bernatowicza (1786 † 1836), Fryderyka Skarbka (1792 † 1866), Klementyny z Tańskich Hoffmanowej (1798 † 1845), Elżbiety z Krasińskich Jaraczewskiej (1792 † 1832) aż do ukazania się pierwszych prób Józefa Ignacego Kraszewskiego, ze wszech miar, co prawda, uczciwie i sumiennie czyni zadość już istniejącym w narodzie potrzebom, ale nie podnosi wyraźniej ich poziomu ani nie budzi aspiracyi nowych, wznioślejszych. Krytyka i historya literatury, od Maurycego Mochnackiego (1804 † 1834) i Michała Grabowskiego (1807 † 1863) do Aleksandra Tyszyńskiego, pochyla się może nawet nieco ku upadkowi pod przemożnym naciskiem ideologii niemieckiej. Historyografia, wyniesiona na niezmordowanych barkach Joachima Lelewela (1786 † 1861) do europejskiego dostojeństwa i powagi, nie znalazłszy w Jędrzeju Moraczewskim (1802 † 1855) popularyzatora pożądanej mocy i wytrawności, przeczuwać zaledwie zaczyna genialne pod tym względem pióro Karola Szajnochy. Na wyżynach umysłowego życia goreją więc prawie niepodzielnie wielkie, dobroczynne światła wieszcze i poetyckie.
Nie zaciemnili i nie umniejszyli tych słońct. zw. „epigonowie“ naszej romantyki. Jakkolwiek ogólny wyraz i koloryt twórczości duchów tych mniejszych jest trochę za monotonny, za szary, w suchą drobiazgową opisowość popadający niekiedy u jednych (W. Pol w drugiej połowie zawodu), współubiegający się o efektowność hugońską u innych (K. Ujejski w kilku lirykach polityczno-społecznych), to wszakże nie wygląda bynajmniej ubogo nawet wobec przepychów stylowych Słowackiego i górnolotności ideowych Krasińskiego-mniej tylko od nich w jednem i drugiem Rozrzutny i nie tak „genialnie zuchwały“. Nie jego wina, że dziś, z odległości lat kilkudziesięciu “młodszy“ ten romantyzm polski, w ryczałtowem streszczeniu swych przesłanek, przemian i widoków, wydaje się być powleczonym zamroczystością znacznie grubszą i ciemniejszą od tej, jaka mu z wieku i temperamentu przynależy. Nie sadził się zbytnio na naśladownictwo wzorów postronnych, nie upędzał się za nadmierną kunsztownością obrobienia, pociągał natomiast prostotą, rzetelnością i szczerością swojego uczucia. Dary otrzymał skromniejsze, lecz duszą nie odbiegł znacznie od nieco starszych swych przewodników i mistrzów.