Kiedy męska połowa rodu ludzkiego wypowiada i toczy wojny, obala idźwiga trony, podbija i traci kraje, stanowi prawa, trybunały, policye, rządzi, sądzi, tworzy „historyę” zaciąga na jej karty imiona celniejszych swych przedstawicieli,- cóż tymczasem robi połowa druga, słabsza, odsunięta na mocy tradycyi i zwyczaju od czynnego udziału w sprawach publicznych? Pilnując domu, strzegąc ogniska rodzinnego, druga ta połowa, jak się otwarcie w tym przedmiocie wyraził Napoleon, dostarcza dziejom podstawowego materyału do dalszej w tymże kierunku przędzy przeznaczeń człowieka na ziemi: rodzi i wychowuje dzieci, które następnie zabiera i dziesiątkuje wojna.
Reguła wszakże, choćby sformułowana najtwardziej, przypuszcza wyjątki. Kobieta od najdawniejszych czasów, od Aspazyi do Joanny d ’Arc, stale dążyła do przekroczenia ciasnego zakresu życia familijnego i wyjrzenia – jeżeli nie przez bramę to przez furtkę – na szerszą widownię by tu społecznego. Uroda, talent, ro zum, bogactwo, uprzywilejowane stanowisko towarzyskie niejednokrotnie podawały w jej ręce odpowiednie po temu klucze, z których nie zaniedbywała korzystać per fas et nefas, jak tego dowodzi szczególnie druga połowa wieku XVIII we Francyi, nader płodna w rozmaitego rodzaju próby „usamowolnień“ niewieścich – na razie, co prawda, wyłącznie tylko salonowych i buduarowych, ale czego się to nie osiąga i do Czego się nie dochodzi przez buduar i salon! „W tych czasach kobieta wielkiego świata jest tak samo czynna jaki mężczyzna – powiada niezrównany malarz miniaturzysta upadającej monarchii Ludwików, Hipolit Taine, – posiada ona własny swój dwór, własną politykę i własne szeregi protegowanych, którym i obsadza zyskowne stanowiska cywilne i wojskowe. Po za temi zabiegami i umiejętnością podobania się – żadnych zresztą innych zajęć na seryo. Dnie płyną na przyjęciach, odwiedzinach, ro zmowacli i mizdrzeniu się wiekuistem. Wejdźmy do którejkolwiek z tych świątyń nieustającego miłego próżnowania. Co za fizyonomie wytworne i ujmujące, co za swoboda w postawie i chodzie, co za wdzięk uderzający w ubraniu i uśmiechu, w żywości szczebiotu, w kunsztownem użyciu melodyjnego głosu, w kokietowaniu współbiesiadników!
Karolina Corday.
Piękno rozlane jest wszędzie: w małych, dowcipem roziskrzonych główkach, w delikatnych rękach, w pomiętem ubraniu, ładniutkich spojrzeniach; najmniejszy gest, kapryśne lub żartobliwe poruszenie głowy, gładziutkie ramię, wysuwające się z pod koronkowego okrycia, giętka postać w połowie schylona nad krosienkami, szybkie „frufru“ rozwartego wachlarza, – wszystko tu jest ucztą dla oczu i umysłu…”
Spływa cała ta pozłota społeczności staroświeckiej wraz z krwawcmi ruczajami Rewolucyi wielkiej, która ją skazuje albo na gilotynę, albo na wygnanie, wędrówkę i „rezydencyę” po dworkach Anglii, Niemiec, Rosyi, szczególniej zaś Polski, dokąd salonowość francuska dąży rojami całemi książęcych i hrabiowskich rodów de Eroglich, de Fleur’ych, de St. Priest’ów, de la Ferronay’ich, des Bouffler’sów, ChoiseuPów, Polignac’ów, Bassompier’ów, Langeron’ow, Lambert’ów. Część jakaś, pozbawiona tytułów, majątku i znaczenia, osiadła na ojczystych brukach, z których, wśród chaotycznych wstrząśnień i zatargów, podnosiła się kurzawa, przeznaczona do zapoczątkowania arystokracyi nowej, przyszłej, wszelkiego miana i pochodzenia, od suteren do poddaszy. Wyzwoleństwo niewieście we Francyi inaczej już teraz się kształtuje, więcej na sposób klubowy niż salonowy. Z biesiad towarzyskich znikają półtony i półcienie wykwintne, pozostają dźwięki i kolory twarde, jaskrawe, ostre, pierwotne. Kobieta wnosi do walk stronniczych na sztylety i noże pierwiastek intrygi i konspiracyi, w których celuje- i zdobywa pierwsze stopnie do równouprawnienia: przez więzienie polityczne i szafot. Imiona królowej Maryi Antoniny, księżnej Rozalii Lubomirskiej, Maryi-Joanny Roland de la Platiere, Karoliny Corday kłębią się i mięszają z sobą w tej zawierusze do tego stopnia, że nieraz trudno odgadnąć, czy ci, co wszystkiemi siłami podpierają nową budowę, nie pracują właściwie nad jej ruiną, a ci, co szeregi reakcyi mnożą, czy nie są najzawziętszymi wsteczników wrogami. Wszystko to wreszcie, w nieustających przypływach i odpływach najrozmaitszych systematów i doktryn, przewrotów i zamachów, nuży się w końcu, płowieje i ściera się na miazgę, – wyrzucając na grunt XIX stulecia jedynie jednostki przezorniejsze, przebieglejsze – najczęściej wszakże ślepym trafem ocalone i na szczyty społeczne wyniesione.
Za Konsulatu, za Cesarstwa, niepodobna już dociec i odróżnić, – a i dochodzić tego niekiedy niebezpiecznie, kto z powszechnego rozbicia wrócił bez szwanku i grubszej skazy na ciele i duszy, a kogo fale powodzenia z wierzchu tylko i z grubszego opłókały.
Julia Recamier. Obraz Fr. Gerarda zr. 1805 w muzeum Louvru w Paryżu.
Zaślubiona jeszcze w r. 1777 Aleksandrowi wice-hrabiemu de Beauharnais panna Józefina Tacher de la Pagerie, pomawiana niegdyś o drobne niekonsekwencye i mniej więcej naganne słabostki popełniane zarówno przed zgonem na gilotynie pierwszego męża (1792), jaki przed powtórnem wyjściem za młodszego wiekiem generała Bonapartego, wznosi się odrazu na takie wyżyny, wobec których najlżejsze posądzenie stawało się zbrodnią stanu i obrazą majestatu. Jej koleżanka i czas jakiś, po upadku Robespierre’a, protektorka ubogiego wdowieństwa, pani Teresa z Cabarrusów 1-o voto de Fontenay, 2-o v. Tallien, „najpiękniejsza z kobiet swojego czasu", nie tak świetnie wprawdzie, lecz równie szybko, – w mgle niezliczonych przygód rozwodowych i więziennych, umieszcza kapitał „piorunujących swych wdzięków”, oddając w r. 1805 rękę Franciszkowi Józefowi Filipowi de Biquet, hrabiemu de Caramon, półudzielnemu belgijskiemu księciu de Chimay. A cóż dopiero mówić o Stefanii Felicycie Ducrest de Saint-Aubin margrabinie de Sillery hrabinie de Genlis, nie tyle może rzetelnej, ile raczej przenikliwej cenzorce i moralizatorce złych i dobrych obyczajów towarzyskich z epoki Ludwika XVI-go, Robespierre’a i Napoleona, – moralizatorki o tyle wszakże niepewnej, że rażąco przypominającej znane przysłowie: słuchaj co mówię, nie naśladuj tego co robię. „Składając hazardowne w 16-m roku życia wizyty po ranne mężczyznom” – powiada o niej jeden z najbardziej kompetentnych biografów, naoczny świadek jej przejść – bardzo wcześnie zdobywa sobie bogatego męża, zręcznie przebłagać umie oburzonych tym mezaliansem rodziców roztrzepanego i dość prędko zniechęconego małżonka, dostaje się z poważnego ich domu na ochmistrzynię czy też guwernantkę dorastających i dorosłych dzieci księcia Chartres, „powija niebawem staremu panu córeczkę jak utrzymują jedni, wnuczkę jak chcą drudzy”, – spiskuje następnie zarówno z monarchistami jak z republikanami, w kraju i zagranicą, szykanuje dwór tuilleryjski cesarzowej Józefiny na wieczorkach grubej szlachty z przedmieścia St Germain i zarazem skrupulatnie informuje cesarza o wszystkiem co się na tych wieczorynkach mówi i robi; ostatecznie wszystkich ich gromadnie – przyjaciół i nieprzyjaciół, starych i młodych, uwodzicieli i uwiedzionych – dowcipnie wystrychnąć potrafi, w niezliczonych swych powieściach i rozprawach, na dudków, mazgajów i idyotów – naturalnie w miarę jak potentaci i opiekunowie spadają z tronów, a aktorowie wycofują się ze sceny; cieszy się przytem w sferach arystokratycznych niezmąconem powodzeniem do samej śmierci (1830), uwieńczonej wydaniem olbrzymich „Pamiętników", z których Taine, w kilkadziesiąt lat później, pełnemi garściami czerpać będzie szpilkowe przeciwko Rcwolucyi ukłucia, inkryminacye i rewendykacye przeładowujące jego wspaniałą, bizantyjsko-mozaikową „Historyę”.
Żadna tego rodzaju dwuznaczność nie szpeci i nic przyćmiewa dobrej sławy dwóch innych przedstawicielek inteligencyi niewieściej w czasach rewolucyjnych i napoleońskich: Joanny Julii Recamier i Joanny Klary Elżbiety de Remusat. Pani Recamier, z domu Bernard, żona bogatego bankiera paryskiego, osoba światła, wykształcona, tych samych postępowych zasad, co i niefortunna jej poprzedniczka z obozu żyrondystów, pani Roland, pozostawała do końca życia (1849) zasadom tym wierną, a ogniskując w swym domu wybór towarzystwa stolicy Francyi, wspierając sztukę, literaturę, umiejętności, wywierała rozległy dobroczynny wpływ na umysłowość Francyi szczególnie podczas straszliwej reakcyi, jaką za sobą pociągnął upadek Napoleona; do druku nie pisała nic, wyjątki zaś z jej szeroko rozgałęzionej korespondencji iz notat albumowych ogłosiła dopiero w r. 1860 jej córka przybrana i wychowanica, pani Lenormant, zaś Ludwik Dawid, powszechnie znany malarz francuski, nieposzlakowany klasyk, prawy człowiek i obywatel, przekazał potomności w jednem ze swych arcydzieł, surowy profil jej oblicza i figurę jej wdzięczną, przedstawioną w audyencyonalnej postawie i stroju dawnych Rzymianek. Druga z gwiazd ogłady wielkoświeckiej w początkach wieku XIX, pani Remusat, honorowa dama cesarzowej Józefiny i jej stateczna, zacna przyjaciółka, żona wielkiego marszałka dworu Napoleona, zasłynęła w naszych dopiero czasach, jako autorka kilku dzieł pierwszorzędnej wartości, jak „Zarys wychowania kobietu, lub przedewszystkiem głośne „Pamiętniki" o domowem życiu i wewnętrznych sprawach pierwszego cesarstwa, które dopiero po jej zgonie wydał syn jej Franciszek Karol de Remusat, ur. w r. 1797, jeden z najznakomitszych polityków i publicystów Francyi tegoczesnej, minister spraw wewnętrznych Ludwika-Filipa, reprezentant ludu w r. 1848, wygnaniec po zamachu 2 grudnia, współpracownik Thiersa w dziele organizacyi drugiej Rzeczypospolitej po wojnie 1870-71, sumienny pracownik i badacz na niwie naukowej, autor dzieł o Bakonie, Chaningu, Abelardzie, filozofii religijnej, Anglii XVIII-go wieku, i t. d.
Baronowa Staël. Z obrazu Franciszka Gérarda.
Anna Ludwika z Neckerów Stael-Holstein i Julianna z Wietynghofów Krüdener zajmują w historyi początków XIX stulecia stanowisko zupełnie odrębne, rzecby można międzynarodowe, wszecheuropejskie, niemal wszechludzkie, kosmopolityczne. Obie urodzone w r. 1766, obie baronowe, obie rozwódki, obie na wzór błędnych komet uganiające się w latach 1812-1814 po wszystkich drogach i rozdrożach od Petersburga do Paryża, od Paryża do Moskwy za specyalnemi pomysłami wygubienia rewolucyjnej zarazy wieku, – obie też, lubo z pobudek krańcowo różnych, antypodycznie sprzecznych pod względem założeń i widoków filozoficznych, historyozoficznych i nawet osobistych, niemniej przecież dzielnie i skutecznie przyczyniają się do tryumfu wstecznictwa i mistyki nad czemś, co się bez porównania zdrowiej i sensowniej zapowiadało od końca wieku XVIII. Jerzy Brandes, w „Głównych prądach” z naciskiem wytyka tu i tam ogromną różnicę talentów, prac, trybów postępowania, doktryn, zamiarów. Bezwątpienia, pism p. Stael-Holsteinowej, takich np. jak „Uwagi nad pokojem wystosowane do p. Pitta i do Francuzów” (Genewa, 1791) lub „O Niemczech” (Londyn, 1813), nikt nie postawi na wspólnym poziomie z jakimś romansem p. Krudenerowej, z jej „Waleryą” nawet, ani tembardziej, nie porówna do marzeń swedenborsko – ewangelicznych, które tak doniosły odgłos znalazły w „Akcie S-go Przymierza” z d. 26 września 1815 r. Ale i to także pewna, że ta rzekoma teoretyczna wyższość antagonistki Napoleona ogromnie maleje i płowieje wobec praktycznych rezultatów osiągniętych przez wielbicielkę cesarza Aleksandra I. A i sam ten zresztą antagonizm pani Staël-Holsteinowej jakże mdło i czczo wygląda w świetle krytyki historycznej! Dość rzucić okiem na genezę zatargu. W r. 1797 Bonaparte wraca z pierwszej kampanii włoskiej. Wszystko co żyje spieszy naprzeciw niemu z kwiatami swych uczuć i przędzą swych myśli. Wykwintny, ugrzeczniony p. minister spraw zagranicznych wyprawia dla szczęśliwego zwycięzcy generalną owacyjną prezentacyę. Młodziutki rozpzomieniony Cezar przyjmuje hołdy skromnie, uprzejmie, jednemu rzuci słówko podziękowania, drugiemu przypomni przyjemny jakiś szczegół ze znajomości dawnej – słowem, wszyscy są uniesieni i zachwyceni...- „To pani Staël” – wygłasza z kolei gospodarz z ukłonem pełnem uszanowania i usłużności koleżeńskiej. Bonaparte nie słyszy, nie widzi, nie zwraca najmniejszej uwagi. Przechodzi dalej, bez jednego wyrazu, bez uśmiechu, bez skinięcia głową. Był-że to afront rozmyślny, byłażby to jaka obraza indywidualna?... I za co, zkąd, z jakiego powodu? – Nie. W tem nagłem oniemieniu zamknął się cały Napoleon, cała jego dusza, cała filozofia, cała przyszłość – jego własna i Europy. Pani Stael była wówczas „potęgą”, stała na czele światłego, wpływowego, możnego stronnictwa, do którego, wraz z samym p. ministrem, należały wszystkie odłamy, ułamki i okruchy Francyi liberalno-monarchicznej z lat 1791- 93- 95, z programem wytworzonym i wyrobionym głównie w salonach tejże pani Stael, a głoszącym mniej więcej: pokój z Europą, szczególniej zaś z Anglią, choćby za byle jaką cenę i choćby w najwęższych terytoryalnych granicach; pracowite wewnętrzne skupienie się kraju przy nauce, kunszcie, przemyśle, rolnictwie, handlu (zwłaszcza zaatlantyckim); wreszcie, założenie we Francyi na tych fundamentach pierwszego ogniwa europejskich Stanów Zjednoczonych... – „Stany Zjednoczone Europy!...”
Zebranie towarzyskie u baronowej Staël. Kopia z miedziorytu Ph. Debucourt.
W roku 1797!... Na dymiących się jeszcze zgliszczach starego porządku rzeczy we Francyi!... Pośród państw autokratyczno – monarchicznych, pobitych wprawdzie na razie, lecz tem zażarciej czyhających na pierwsze rozćwiertowanie się i rozbrojenie Republiki „jednej i niepodzielnej”!... Ależ taka metafizyka polityczna była wtedy w oczach Napoleona głupszą, śmieszniejszą, stokroć potworniejszą jeszcze od tej, jaką pani Staël w kilka lat później zaproponowała Francyi w swej książce „O Niemczech”, gdzie zamiast jasnej, rozumowej logiki Encyklopedystów sadzała i zalecała literacko-romantyczne, średniowieczno-spirytystyczne elukubracye i majaczenia o duchach, gusłach, baśniach, czarach, fantazyach gminnych, – w książce zamętnej, bezładnie i naprędce skreślonej, nawskroś przesiąkniętej retoryką protestancko-kazuistyczną i sentymentalizmem łzawym a słodkim, naszpikowanej kawałkami stylistyki naturalistyczno-idealistycznej, wieloźródłowej, różnorakiej, bigosowej, którą też (stylistykę i książkę całą) Napoleon, w przystępie oburzenia i wstrętu, zaraz po ukazaniu się jej edycyi pierwszej (paryskiej) w lat kilka poprzedzającej poprawniejszą nieco edycyę londyńską z r. 1813, kazał żandarmom porąbać, na drobne kawałki posiekać i zapowietrzone resztki w stawie zatopić... Niestety, książki toną, idee w nich zawarte wypływają na wierzch. Najgenialniejszy, najmędrszy, najzbawienniejszy pomysł, wystawiony na światło dzienne, podany do powszechnego użytku, blaknie powoli, więdnieje, wyczerpuje się i pospolicieje; nawzajem, najwierutnicjsza niedorzeczność, najoczywistsza blaga – schowana, zamknięta, prześladowana, ręką kata znieważona i schłostana, rośnie, olbrzymieje, nabiera nieprzezwyciężonego powabu świeżości i wdzięku, otacza się nimbem prawdy sponiewieranej i umęczonej za grzechy ludzkie.
Mody z roku 1813—1814.
Zaduch reakcyjny, strupieszały, jaki się we Francyi wydobywać zaczął z „bibuły zakazaneju właśnie wytworzył ową atmosferę anty-racyonalizmu, którą następnie pani Kriidener wyzyskać potrafiła na rzecz świątobliwieczarnoksięzkich, kadzidłowo-odurzających swych tematów.
Nie trzeba dowodzić, że ani tyrady pani Stael, ani ekstazy pani Krüdener nie zdołałyby otumanić sumienia ludów, ocknionego odgłosami najpozytywniej realnych wypadków z końca wieku XVIII i początków XIX-go, gdyby owa zmora „grubej zmysłowej ułudy w sukienkę cudowności przebrana^- owa dzika romantyczność niemiecka nie znalazła była wkrótce poparcia i zasiłku a w spowinowaconych z nią ubocznie pierwiastkach całkiem innej natury, innego przeznaczenia. Wyrazów: „naród”, „narodowość”, „twórczość, poezya ojczysta “ używamy dziś, po latach stu, jako monety utartej i zdawkowej; ale ich pojęcia nasienne, wyrzucone na świat przez Rewolucyę francuską w wulkanicznym wybuchu „wszechwładztwa luduj kiełkować zaledwie dopiero zaczynały gdzieniegdzie, kłębiąc się chaotycznie wgłowie dwudziestoczteroletniego Byrona i w dwóch pierwszych jego z roku 1812 pieśniach „Childe Harold's Pilgrimage” (Wędrówki Childe Harolda), albo też osiadały powoli, jako zarodkowe pyłki w budzącej się z niemowlęctwa duszy najgłębszego z wieszczów i renowatorów wieku XIX-go – w duszy czternastoletniego Mickiewicza.
Zebranie towarzyskie w początkach XIX w. Z obrazu Bosio.
W Niemczech, po pierwszych zachwytach nad Rewolucyą Kanta, Herdera, Humboldta (Wilhelma), Klopstocka, Wielanda, a nawet Schillera i Goethego (zob. “Wahrheit und Dichtung”, cz. IV-a, ks. XVII), wstrząśnienie odbiło się w końcu jedynie echami opozycyi, protestu, groźby fanatycznej. Wydobyło ono z podłoża gminnego przeważnie same tylko mary, męty i błędne ogniki mistyki sekciarskiej, przedreformacyjnej, tudzież rapsodyczne pozostałości zwyrodniałej epiki niebelungskiej. Schleglowie pogodzą nieco z rozsądnym naukowym empiryzmem te liallucynacye i wybujałości „nadprzyrodzon ej ale jakby umyślnie tylko poto, aby je Fryderyk Gentz przyzwoicie zaciągnąć mógł na kongresie wiedeńskim pod chorągwie pani Krüdener... Na tem się też skończyło naprawdę całe to odrodzenie niemieckie z początków wieku XIX, pomimo, że w zebraniach i na wieczorkach u pani Racheli Varnhagen lub pani Henryki Hertz, dwóch najwykształceńszych i najrozumniejszych kobiet niemieckich owego czasu, dokoła których ruch grupował się pierwotnie, – wszystko to zapowiadało się bez porównania zdrowiej i rozsądniej.
Rachela Levin-Varnhagen.
O ile salon literacki i artystyczny przedstawiał dla działalności, aspiracyi i wpływów dam z wyższem wykształceniem dogodne i pożądane pole tam, gdzie było o co walczyć i gdzie istotnie walczono, o tyle znowu stawał się przytułkiem i widownią jedynie wystawnej i stratnej zabawy lub nawet wyrafinowanego zepsucia i swawoli moralnej w krajach, w których życie polityczne i prawno-społeczne rozwinęło się już w pełni, albo też wcale jeszcze nie istniało. Co ludziom do robienia i mówienia pozostawało pomiędzy czterema ścianami prywatnego mieszkania w Wiedniu np., gdzie inicyatywę wszelkich prac zbiorowych rząd skupił wyłącznie w swych rękach, lub w Londynie i Nowym-Jorku, kędy swobody publiczne gwarnie i przepełnionemi łożyskami przepływały poprzez wszystkie drzwi i okna parlamentów, trybunałów, izb handlowych, lokalów redakcyjnych, ujeżdżalni, gospód i parków meetingowych? – Anglo-saksończyk prywatną swą siedzibę zaryglował na cztery niezłomne wrzeciądza: a) osobistej rozrywki po pracy nad bilansem zajęć dziennych; b) niepogwałcalności korespondencyi swej bodajby nawet z rewolucyonistkami całego świata; c) swobodnej, bez rękawiczek i krawata rozmowie sam na sam ze swoją żoną i d) najmędrszej z reguł doświadczenia powszechnego: „wolnoć Tomku w swoim domku". Co do wiedeńskich poddanych Jego Ces.-Apost. Mości, ci zarówno w epoce upadku świętego imperyum rzymsko-niemieckiego, jak i w pierwszych latach fundacyi nowego Cesarstwa Austryackiego, świadomi snadź przysłowia, że i ściany mają uszy, woleli salonowość francuską wylać tłumnie na Prater, roztoczyć w paradnych przechadzkach i przejażdżkach pod golem niebem, w obliczu modrych fal Dunaju z sutym nakładem i aparatem lojalnej otwartości powozowej, toaletowej, konnej, luźnej, komunikiem, parami, przed śniadaniem, po obiedzie, w piątek i świątek; w miesiącach zimowych kawalkada ta przeistaczała się o tyle tylko, że zostawiwszy konie i powozy na dziedzińcach, a paltoty i laski w przedpokojach, wtłaczała się do jakiejś hali balowej i tam po rewii generalnej, hasała do rana, – niekiedy w maskach, na pamiątkę i od daty przyłączenia Wenecyi na wieczne czasy...
W sześciu czy siedmiu „stolicach” dawnej Rzeczypospolitej (Krakowie, Poznaniu, Warszawie, Puławach, Lwowie, Wilnie, Nieświeżu, Kijowie, później Żytomierzu i Dubnie) zagraniczne modły, tryby i formy obcowania i pożycia towarzyskiego, w których z natury rzeczy przewodnictwo kobiecie się należy, przyjmowały się nader łatwo i szybko, trwały zazwyczaj krótko i zaraz się zasuwały w nieprzebyty gąszcz własnych, rodowo swojskich obchodów, obrzę.dów, uczt, święceń, przednówków, ostatków, kuligów, styp, chrzcin, zaręczyn, imienin, urodzin, wesel, majówek, sobótek, dożynków, zaduszek, wigilii, kolęd itp. W początkach wieku XIX balast ten obyczajowy był jeszcze nienaruszony i mocno wśród raf rozbicia trzymał w równowadze skołataną orkanami, na mielizny zapędzoną nawę społeczną. Od szarego, nieruchomego, jakby skostniałego w tradycyach i praktykach odwiecznych ogólnego tła życia zbiorowego, tem żywiej i jaskrawiej odstrychały się i na jaw występowały wszelkie naleciałości obce, przelotne. tem się tłumaczy niechęć i do pewnego stopnia oburzenie, z jakiemi w Warszawie, za czasów pruskich i w początkach porządków napoleońskich spoglądano na „bezwstyd i zbytki francuzicy Vauban utrzymującej w pałacu pod Blachą, w mieszkaniu księcia Józefa, otwarty salon paryski”. Nic tam tak bardzo nagannego a niezwykłego nie działo się w tym salonie czy też w tych salonach pani Vauban: trochę lekkomyślności nadsekwańskiej, trochę „tężyzny” nadwiślańskiej, czasem jakaś nocna „eskapada” z poturbowaniem patrolów pruskich u Trzech Krzyży, czasem znowu najście na białe domki w Mokotowie lub na Czystem, kiedy indziej doraźne sprzysiężenie się przeciwko wzrastającej Anna z Sapiehów Stanisławowa kosztem Racine'a Corneille’a popularności polskich przedstawień Bogusławskiego i dotkliwych przekąsów Żółkowskiego – i to już prawie wszystko.
Teresa z książąt Poniatowskich, hr. Tyszkiewiczowa. Z dzieła Al. Kraushara.
Anna z Sapiehów Stanisławowa Sołtykowa.
Hr. Seweryna Potocka. Z dzieła „Burboni na wygnaniu”.
Wojnę z teatrem narodowym toczyła czas jakiś głównie "bardzo ładna za młodu Teresa z Poniatowskich hr. Tyszkiewiczowi – gorąca na swój sposób patryotka; przypuszczając zapewne że literatura Krasickich, Naruszewiczów, Trembeckich nie jest zdolną stawić skutecznie czoła napływającej niemczyznie, pani Teresa zawzięcie protegowała zasobniejszy znacznie repertuar francuski – popierana przez licznych „rezydentów” z pod Blachy, do których według jednej z monografii Kraushara należeli, oprócz stałych bywalców Jabłonny, Potockich, Brzostowskich, Dembowskich, Oborskich, Ostrowskich, Kuleszów, tacy „facecyoniści“, „utracyusze” i „faworyci” księcia, jak: Friebes, Rautenstrauch, Merlini, Grotus, „czerwonosy” Bolesza, wierszopis Hulewicz, gawędziarz Dzbański, Suchodolski, Białopiotrowicz, Kwilecki, Wasilewski, Kicki, Cichocki, – posiadający wszyscy specyalny garnitur klubowy: „zielony frak o żółtej podszewce a kołnierzu czarnym, złocone guziki z konikiem i podpisem Jabłonna, spodnie papuzie, kamizelka paliowa, pończochy po kolana, trzewiki ze sprzążkami“. Z pań polskich „pierwszorzędnej piękności”, gromadziły się pod Blachą: trzy Potockie (Marcelowa, Stanisławowa, Sewerynowa), dwie Walewskie (Adamowa i Anastazowa), Ludwikowa Radziwiłłowa, Bronikowska z Krasińskich, Sapieżyna, Matuszewiczowa, Cichocka, Kamieniecka. Najazdom na teatr polski dzielnie stawili czoło „narodowcy” nietylko odpornie, ale i zaczepnie – i po jednem z siarczystszych starć (na tupania i gwizdania, na oklaski i brawa) Cypryan Godebski omal-że na zawsze z siodła nie wysadził wodza francuzczyzny, strzałem wierszowanym, nad wyraz celnym. Odkryto w pani Tyszkiewiczowej „piętę Achillesa”, a mianowicie, że z dwojga prześlicznych oczu jedno tylko miała naturalne, drugie sztuczne, wprawiane; dobrze przeto wymierzył poeta, gdy takie słowa podniety do boju przypisał hrabinie: „Krzyknęła, zagrzewając stronników swych męztwo: jam fortuna, bom, ślepa – więc pewne zwycięztwo…”
Stronnictwo anty-francuskie liczyło również kilka domów możnych, do których dzięki cnotom, wdziękom, rozumowi lub wykształceniu gospodyń garnęło się wyborowe towarzystwo warszawskie w widokach wzajemnej pomocy naukowej i rozrywki literackiej. W szrankach tych jedno z najpoczesniejszych miejsc wdzięczna pamięć potomnych przyznała Annie z Sapiehów l-o voto Teodorowej Potockiej, 2-o voto Stanisławowej Sołtykowej, żarliwej patronce sceny narodowej i zapoczątkowanego na jej zebraniach wieczorowych Tow. Przyj, nauk, którego członkowie od Staszica do Kopczyńskiego, od Czackiego do Osińskiego, byli stałymi jej gośćmi w mieszkaniu przy ul. Miodowej. „Pani Sołtykowa – powiada niewyczerpany w tego rodzaju szczegółach Falkowski – różniła się jak dzień od nocy od siostry swojej, Sewerynowi Potockiej: była uczciwą żoną, prawdziwą matką dla ubogich, dobrą i gorącą Polką. Wspaniała jej postać, majestatyczne ruchy i ton arystokratyczny przejmowały pewną nieśmiałością tych, co się do niej po raz pierwszy zbliżali, ale wkrótce te lody pękały i uprzejma jej gościnność, serce doskonałe, dar ożywiania towarzystwa i urozmaicania zabaw pociągały ku niej wszystkich.” Wielce poważnym i poważanym był również salon sędziwej kasztelanowej Połanieckiej (Maryanny ze Swidzińskich Lanckorońskiej) w kamienicy Missyonarskiej przy ulicy S-o Krzyża. U stołu jej, piszą pamiętnikarze – w sali ozdobionej marmurowem popiersiem Kościuszki i rycinami z historycznych obrazów Smuglewicza bywało codziennie po kilkanaście najznakomitszych osób, zapraszanych kolejno; najczęstszym gościem bywał Woronicz. Progi jej domu były niedostępne dla złego obywatela i wogóle dla każdego, kto miał jakąkolwiek skazę na reputacyi, choćby nosił najświetniejsze imię.
Kasztelanowa Połaniecka. Z dzieła „Burboni na wygnaniu.”
Ludwika z Poniatowskich ord. Zamoyska pani Podolska. Z dzieła „Burboni na wygnaniu".
W jej obecności panie w wieżastych fryzurach i panicze w żabotach musieli po polsku mówić, bo i ton gospodyni i nawet stare jej sprzęty i ściany dokoła ostrzegały wchodzących, że drzwi tego domu były granicą, której obczyzna nie ważyła się przekroczyć”. Dużym a zasłużonym rozgłosem cieszyły się także gościnne przyjęcia u Pani Po dolskiej (Ludwiki z Poniatowskich ordynatowej Zamoyskiej, słynnej z nieporównanej urody); księżnej Anny Sapieżyny; Teresy Henrykowej Lubomirskiej; Maryi z Radziwiłłów Wincentowej Krasińskiej (pasierbicy Stanisława Małachowskiego); Ja nowej z Potulickich Wielopolskiej; Konstancyi z Ossolińskich Tomaszowej Łubieńskiej, wielkiej przyjaciółki cesarzowej Józefiny rozwiedzionej; generałowej Mokronowskiej, Sanguszkównej z domu, „garbatej, z twarzą zawsze pomalowaną jak figura woskowa, ale przytem żywej, wesołej, ujmującej, słodkiej, dowcipnej i temi zaletami ściągającej tłumy wielbicieli do swych salonów przy ulicy Floryańskiej w Krakowie”, – i wiele innych pań z najprzedniejszych sfer towarzyskich, przeważnie możnowładczych, aczkolwiek i nasz „tiers etat”, nasze mieszczaństwo światłe nie ustępowało już magnateryi w razach, gdy chodziło o dobry uczynek, kwestę na cele publiczne lub znaczniejszą zaliczkę pieniężną, najczęściej zupełnie bezinteresowną, jak liczne na to dowody złożyli w latach 1811-1813 państwo Steinkellerowie, rodzice głośnego później Piotra Steinkellera, przemysłowca, o którym zostało podanie, iż „przedstaAviał rzadki typ aferowicza zaprzątniętego wyłącznie wzrostem dobrobytu krajowego”.
Nasi historycy i pamiętnikarze kładą mocny nacisk na rozrzutność i marnotrawstwo arystokracyi polskiej w epoce napoleońskiej, Księstwa później. Jest w tym względzie do zrobienia parę zastrzeżeń. Nie trzeba szeroko otwierać oczu, ilekroć jedna druga, dziedziczka fortuny, obliczonej na kwadratowe mile ziemi ornej, na setki włók lasu budulcowego, na tuziny miasteczek i „kluczów”, nie poprzestawała na wydaniu dla przyjaciół raz do roku, około Wielkiej nocy, chudego podwieczorku z kartofli i zsiadłego mleka; starczyło wtedy, starczy i podziśdzień jeszcze w niektórych okolicach na znacznie hojniejszą wystawność. To jedno. Powtóre, rażą nas zazwyczaj rzeczy powierzchowne, strój, ekwipaż, huczne pląsy, połyskujące od sreber i złota kredense; mniej skrupulatni jesteśmy w rachunkach wydatków na zbiory, biblioteki, instytucye wychowawcze, dzieła miłosierdzia i pomocy. Przytem i statystyki nasze bywają zanadto zwięzłe. W latach najzłośliwiej nawet grasujących epidemicznych pogoni za uciechą i rozrywkami, mamy ordynki niewiast i matron, które nietylko tańczą w karnawale i sprowadzają z Francyi poziomki na wety wielkopostne, lecz uczą się, pracują, poświęcają. Taka Walerya ze Stroynowskich kasztelanowa Janowa Tarnowska bierze w Paryżu, podczas koronacyi napoleońskiej, lekcye miniatur i akwareli, z których rozprzedaży powstają następnie przytułki dla sierot i posagi dla dziewcząt. Taka Helena z Przeździeckich Radziwiłłowa hoduje i wykształca zarodki przyszłego malarstwa narodowego w Polsce iw tych zachodach traci głowę na rujnujące ozdoby swojej nieborowskiej Arkadyi pod Łowiczem. Taka Anna z Tyszkiewiczów Potocka, później Dunin-Wąsowiczowa, autorka niezmiernie ciekawych pamiętników wydanych dopiero pod koniec wieku, ślęczy nad zdobyciem trudnej sztuki sztycharskiej w nadziei przechowania kilku wiarogodnych widoków Warszawy z początków XIX stulecia.
Księżna Anna Sapieżyna.
Tyszkiewiczów hr. Anna Potocka. Z dzieła „Mëmoires de la Comtesse Potocka“ Kazimierza Stryjeńskiego.
Taka Izabella z Flemingów Czartoryska zakłada pierwszy u nas na zachodnią skalę pensyonat dla ubogich panien pod kierunkiem Bernatowiczowej (matki autora „Pojaty”), marzy o oczynszowaniu i oświacie ludu, urządza w Puławach ochronki i szkółki dla dzieci wiejskich, pisze „Myśli różne o sposobach zakładania ogrodówu, „Książkę do pacierzy dla dzieci”, „Pielgrzyma w Dobromilu” z ilustracyami sprowadzonego z Drezna rysownika, Józefa Richtera… Taka Marya z Czartoryskich ks. Wirtemberska, (godna stanąć obok Maryli Wereszczakówny w Panteonie opiekuńczych duchów poezyi polskiej z powodu odwzajemnionych uczuć niefortunnego Kniaźnina), bliżej niż ktokolwiek przed nią wnika w istotę najpilniejszych i najważniejszych naszych zagadnień społecznych, dziś iw przeszłości, pilnie bada dolę i niedolę gminu polskiego, zastanawia się nad przyczynami jego upadku i nędzy, improwizuje dla niego czytelnie ruchome, apteczki wiejskie, pomoc lekarską, usiłuje obudzić w nim świadomość i poczucie godności szeregiem takich obrazków jak „Jarmark S-ej Małgorzaty”, „Chłop sumienny”, „Wieczerza wiejska”, „Ucieczka Kasi”, daje wreszcie początek prawdziwemu, realnemu, z postrzeżeń i doświadczeń snujące mu swe wątki powieściopisarstwu polskiemu w niezapomnianej „Malwinie”, która, jak się słusznie wyraża R. Plenkiewicz w „Albumie zasłużonych”, ma dla nas pierwszorzędne znaczenie, nietylko jako obraz towarzyskiego życia w Warszawie w latach 1809-1815, ale przedewszystkiem „jako wierne odbicie duszy autorki, co śmiało w. obronie praw niewieściego serca pióro swe skruszyła…”
Właśnież o tych prawach niewieściego serca niewolnoby u nas zapominać w takich nawet trudnych do pojęcia i wytłumaczenia dobach nagłego wybuchu i rozpasania się wesołości szalonej, jak te, na których tak okropnie zamknął się pięcioletni okres istnienia Księstwa Warszawskiego- dobach szału, zapomnienia się i hulatyk podwawelskich, po przeniesieniu się do Krakowa władz krajowych, wojska i stanów kierujących. Po tylu objawach zdrowia moralnego, rzutkości woli, trzeźwości umysłu wśród świtających widoków lepszego jutra, tyle naraz gorączek i zgnilizny na ruinach wszelkiej nadziei! Czuje się niemal złość i urazę do Józefa Krasińskiego, do Antoniego Ostrowskiego, do Kajetana Koźmiana, do Anny Nakwaskiej, gdy nam tak jednozgodnie opisują te orgie i saturnalie – rzecby niemal można: cmentarniane. „Stolica Wandy i Jadwigi przedstawia się w stanie bezgranicznego uszczęśliwienia i ubłogosławienia. Codzień obiady, szlichtady, kawalkady, wieczory, bale,- gdy z wałów, o jaką milę od Krakowa, dostrzega się już czaty i piki nieprzyjacielskie. – .. Nie można żadnemi przestrogami powstrzymać tej Jerozolimy ginącej wśród niedostatku ipu stek skarbca publicznego, wśród nędzy prostych żołnierzy, wśród nieporządku i zaniedbania po szpitalach, z których trupów wywożą nocami i gubią po drodze, tak, iż tancerze powracający z balów potykają się na nich po ciemnych ulicach... Niepewni jutra chcą choć dzień ostatni spędzić radośnie...
Ks. Izabela z Flemingów Czartoryska (1746†1837). Z albumu zasłużonych Polaków.
Księżna Mary Wirtembergska (1768†1854). Z albumu zasłużonych Polaków.
Pobudza do tego wielka liczba pięknych, dobrze wychowanych córek, wnuczek, poważnych matron, które, wciągnięte w wir, prześcigają się w swych domach z zabawami…” „Niekiedy przychodzi mi na myśl, moja droga, żeśmy tu wszyscy zwaryowali. Nikt o czem innem nie myśli, tylko ażeby wirować, hasać, hulać, czynić gromadne wycieczki w okolice, trzpiotać się na wszystkie sposoby. Trzeba chyba przypuścić, że jest to przeczucie jakiegoś niezmiernego powodzenia, gdyż inaczej należałoby nas wszystkich zamknąć u Bonifratrów…” „Najwykwintniejsi oficerowie nie zadawalniają się świetnem i ucztami, lecz grają na umor w karty, szczególnie w Spiskim pałacu, na drugiem piętrze, gdzie młodzież spędza noce całe, szulerując zawzięcie…” „Kraków stał się istnem mrowiskiem miłostek: jedne pary snują się w cieniach Botanicznego ogrodu, inne wybierają sobie dalsze miejsca do przechadzek incognito, ja ko to, około mogiły Wandy – której pamięć dziewicza do tego wszakże nie upoważnia, lub zacisze gdzie spoczywa Esterka, lub inne jeszcze piękne, świeżą zielonością przystrojone okolice Krakowa … “O sobie samej nadmienia w końcu Nakwaska w liście do siostry: „twój mąż życzyłby sobie, ażebym wróciła trochę rozsądniejszą, ale, moja kochana, to za dużo wymagać, bo ktoś prze cie z nas w dać się musi w swoich antenatów; ty zanadtoś roztropna, ażebyś mogła dostać pomieszania zmysłów, lecz moja głowa dosyć do tego sposobna…”
Z mimowolnem westchnieniem przypominają się słowa wieszcza o wielkich sercach jako wielkich ulach... Nie mało przywar, ale ileż cnót! Kto tych drogich naszych waryatek nie oglądał w lat parę, w lat kilkanaście potem „trzpiotających się w po wszystkich przytułkach, klasztorach, lazaretach, zaułkach i ciernistych drogach społecznej niedoli! Kto ich, po przejściu chybkich godzin radosnego uniesienia lub też przesilonej rozpaczy, nie wielbił i nie podziwiał, gdy w ciągu długich jak wieczność miesięcy, pełniły skromnie i cicho powinność niewiast ewangelicznych po głuchych, zapadłych zakątkach prowincyonalnych, bez porady, bez pociechy, bez światła, bez podzięki, bez współczucia niekiedy. Dlatego to, pomimo dorywczych i luźnych świadectw przeciwnych, bezstronne, obce tym gwarom wielkiego świata ucho wzruszonego potomka tak chętnie przechyla się do zdania, jakie o domowem życiu prababek naszych podał stary, powszechnie znany Wójcicki, zapewniający, że w normalnych, powszednich warunkach istnienia, życie to było nader oględne, bogobojne, pracowite iw objawie zewnętrznym wstrzemięźliwe, czujnie w sobie skupione; jeżeli zaś w krótkich wycieczkach do stolicy lub większych ognisk to warzy skości, pozwolono sobie czasem na niejaką swobodę, to i wtedy nawet dość skrupulatnie liczono się z groszem. Dygnitarze, ministrowie Księstwa zajmowali – powiada Wójcicki – mieszkania złożone nieraz z dwóch, trzech pokoików, występując zaś dworno, sprowadzali ze wsi nietylko służbę, lecz zapasy żywności, masło, jaja, mąkę, drób, zwierzynę. W mieście nie zbywało na zajęciach umysłowych; w kółkach rodzinnych każda wiadomość o nowej przedsięwziętej pracy naukowej żywo była powtarzaną; każda sztuka w teatrze narodowym odegrana stanowiła osnowę gorących rozpraw; rozchwytywano pieśni nadbiegłe bądź z Italii, bądź z Francyi, bądź jak później z Hiszpanii, uczono się skwapliwie ich słów, melodyi i przy klawikordach, a jeszcze więcej przy gitarach, śpiewano przy każdem zebraniu.
Anna Nakwaska. Z „Tygodnika Illustrowanego".
W towarzystwach nie myślano o grze w karty: rzadki wypadek, gdy osiwiali starcy i posiwiałe matrony zasiadały do gier wówczas ulubionych, jak maryasz, rumel-pikieta, drużbart lub kiks we cztery osoby. Było to zjawiskiem osobliwem – tak umiano czas zapełnić zajmującą rozmową lub zabawą. Młodzież bawiła się w gry rozmaite, a najczęściej tańcowała rada ulubione tańce, mazura, krakowiaka ze śpiewkami, na zakończenie zaś popularnego bardzo drabanta. Przy większej liczbie osób tańczono kondredansa; w przerwach, dla spoczynku, uproszona towarzyszka lub ktoś z grona tancerzy, śpiewali ulubieńsze pieśni. Jak przyjęcia tak i ubiór panien były niewyszukane, proste; chętnie przebywały w codziennych sukienkach, ale za to bawiły się serdecznie iz całej duszy tańczyły. W kółkach tych domowych pomiędzy młodzieżą zawiązywała się pierwsza znajomość i przyjaźń, która bardzo często była trwałą... usque ad finem.
Zwiastowanie N. M. P. Kopia z obraza Sz. Czechowicza.