Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Pod sam koniec wieku XVIII-go, w ostatnich jego miesiącach, najprzenikliwsi ludzie w Europie nie przypuszczali, aby gwałtowne przesilenie politycznych i prawnych stosunków we Francyi, znane w dziejach pod ogólnem mianem „Wielkiej Rewolucyi”, wyłonić z siebie zdołało dla przyszłości jakąś zasadę żywotny, jakąś stałą, normalną modłę pożycia towarzyskiego.
Święcie wierzono, że nabytki i usiłowania przywódzców wybuchu z lat 1789-92 obrócą się w niwecz, zatoną w potokach krwi, pokryją się niesławą najzupełniej bezcelowego rozpasania się namiętności gminnych, które obaliwszy stary porządek rzeczy nic nowego i pożądanego nie wzniosły na miejsce obalonych ołtarzy, połamanych prerogatyw i wstrząśniętych podwalin średniowiecznego państwa.
Rok 1799 i pierwsza połowa 1800 szczególnie złowrogiemi były pod tym względem dla nowatorów i burzycieli nadsekwańskich, mocno i doraźnie ze wszech „stron oskoczonych przez wojska mocarstw zachowawczych. Wulkan pierwotnych zapałów rewolucyjnych dogasał, dymiąc już tylko i parskając bezsilnie. Stronnictwa republikańskie, wyczerpawszy źródłowy zasób daleko niegdyś sięgającej rzutkości, zmieszały się, starły, zmiałczaływ nieustającem wetowani u wzajemnych uraz i zastarzałych uprzedzeń. Umiarkowanych; „blado-różowych" konstytucyonistów żyrondyńskicli z r. 1790 wytopili czerwoni repnblikanie-dantyści z r. 1792, dantonistów pochłonęli ciemno-szkarłatni jakobińscy robespierryści, tych ostatnich strawił do połowy piekielny ogień Komuny, do połowy zaś wybili i wygnietli, „jako płazów jadowitych”, chytrzy, podstępni, przewrotni, do szpiku kości, rozpustą stoczeni „thermidorzyści”, którzy stanąwszy z kolei na czele wszechwładnej Konwencyi na ro do wej, dalej brali się za bary ze wszechmocną ulicą, dostarczającą paliwa całej tej tragi-komedyi chaotycznej, niemożliwej do zrozumienia, a przeciągającej się do nieskończoności. Obecnie, w r. 1799, po czteroletnich rządach pięciugłowego Dyrektoryatu, utrzymującego nawę przeznaczeń rewolucyjnych na płytkich a jednak wciąż swarliwych falach „Rady Starszych” i „Rady pięciuset”, – z utęsknieniem, z żalem prawie przypominano sobie końcowe dni Konwencyi, zwłaszcza piorunujący epilog jej wyroków i uchwał z jesieni 1795 r., kiedy po poskromieniu przez Hoche’a rokoszu katolickiej Wandę i, zabrano się wreszcie i do Komuny – do buntowniczej zgrai paryzkiej, i wysunięto przeciwko niej, w krytycznej chwili, najszczęśliwszego i najzdolniejszego z wodzów Rewolucyi: młodego, namiętnego, “jak dorastający tygrys” zwinnego korsykańczyka Napoleona Bonapartego. Korsykańczyk, zawezwany w nocy z 4 na 5 października 1795 na drugiego po „zgniłym sybarycie-siepaczu” Barrasie naczelnika paryzkicli sił zbrojnych, ochraniających Konwencyę, potrzebował tylko „trzech minut” namysłu nad pytaniem, co sobie począć z uroszczeniami wiecznie niezadowolonej gawiedzi brukowej i z czterdziestotysięczną gwardyą mieszczańską, groźnie osaczającą Tuilerye, siedzibę najwyższej władzy krajowej.
Nie bawił się on ani w postrachy karabinowe, ani w fechtunki na szable. Jako artylerzysta z profesyi, wsławiony w grudniu 1793 przy odpędzeniu Anglików od Tulonu, kazał zatoczyć armaty i zapalić lonty. Było to zuchwalstwo, jakiego w Paryżu nie widziano od ogłoszenia wd. 21 września 1792 r. Rzeczypospolitej i rozklejenia na murach stolicy zwycięzkich godeł gminowładztwa stołecznego: „wolność, równość, braterstwo“. Nie sądzono też z początku, aby przeciwko uświęconym hasłom Konwencya naprawdę, taktycznie odważyła się użyć kartaczów... Smutna rzeczywistość ujawniła się dopiero o świcie, gdy się zabrano do grzebania zabitych i rozwożenia ranionych po szpitalach, po domach prywatnych. Było tego w dwójnasób więcej, niż kiedykolwiek ścięła gilotyna, niż kosztowało w pierwszym dniu Rewolucyi zdobycie Bastylii. Złorzeczenia, przekleństwa, okrutne bicie w bębny po odległych dzielnicach stolicy, nie docierały jednak od tej doby Tuileryów, nie obijały się o mury oficyn, w których Konwencya spokojnie kończyła swe prace ustawodawcze, przekazane wkrótce do wykonania władzom zorganizowanego przez nią Dyrektoryatu.
Lat kilka upłynęło od tej doby. Wszystko przemija, wszystko niepamięcią się okrywa. Jak na koniec wieku, jak na rok 1799 i pierwsze tygodnie 1800 r., jaskrawe i gorące wypadki z lat 1792- 95 były już historyą starą, spowszedniałą. Rada pięciuset, aczkolwiek składała się przeważnie z przeżytków Konwencyi, nie przypominała swej macierzy ani zblizka ani zdaleka, ani z istoty ani z pozoru. Z dyrektorów, wykwintny, w siedmiu głównych grzechach nurzający się Barras, alboż mógł w jakikolwiek sposób stawać do miary z wielkiemi cieniami potężnego Dantona, nieposzlakowanego Robespierre’a? Stał wprawdzie obok Barrasa, uczony, obmyślaniem najlepszej dla całego rodzaju ludzkiego konstytucyi zaprzątnięty Sieyes, był genialny, z wygnania wrócony, strategicznemi planami i pomysłami zaprzątnięty Carnot... Ale cóż z tego — to nie byli wcale wodzowie.
Oręż rdzewiał... Niezrównany Hoche legł przedwcześnie w mogile, a Bonaparte... Nic było już Bonapartego. Ten sam lud paryzki, który niedawno jeszcze z nienawiścią i wstrętem wymawiał imię korsykańczyka, – wspominał go teraz, wśród podwójnego szeregu klęsk anarchii własnej i obcego najazdu, ze współczuciem, z rozczuleniem prawie żałobnem. Bohater pierwszej wojny włoskiej (1796), zwycięzca z pod Montenotte, Millesimo, Lodi, Castiglione, Bivoli, twórca republiki Cispadańskiej, Cisalpijskiej, Holweckiej, pośredni sprawca przewrotu z d. 17 fruktidora (3 września 1797), kiedy „głupi” gubernator Paryża Augercau pięćdziesięciu nowo wybranych prawodawców i stu kilkudziesięciu redaktorów gazet ( podejrzanych o umiarkowanie) skazał na banicyę, – Bonaparte, zagrzebany kędyś tani nad brzegami Nilu lub Eufratu w rozpalonych piaskach Egiptu i Syryi, kto wie czy żyje jeszcze w tej chwili… W nędzy i opuszczeniu spędza oto może ostatnie godziny kończącego sie wieku… Wysłano go tam oczywiście przez zawiść, – tak przynajmniej uparcie głoszono w pierwszych dniach 1799 r. po wszystkich klubach, zebraniach i zbiegowiskach paryzkich. Dyrektoryat, bodaj czy nie w zbrodniczych konszachtach z mocarstwami zagranicznemi, szczególnie z Prusami, lękał się najwidoczniej niepomiernej, szybko wzrastającej powagi i popularności posądzanego o widoki dyktatoryalne młodego generała... Posiłków mu nikt nie wysyła, wieści o nim wyraźniejszej nikt dziennikom nie podaje... Stosunki z armią egipską były i są, co prawda, nieco utrudnione.
Flota francuzka zagarnąwszy w drodze do Egiptu, w d. 16 czerwca 1798 r. Maltę i wysadziwszy w parę tygodni później armię Bonapartego w doraźnie zdobytej Aleksandryi roztasowała się – powiadają – jak do parady w zatoce Abukirskiej, – więc też i nie dziw, źe ją zniosła doszczętnie w d. 1 września, mniejsza liczebnie, lecz mocno w sobie skupiona flota angielska, dowodzona przez Nelsona.
Na morzu Śródziemnem rozgościli się teraz Anglicy io powrocie wojsk francuzkich odciętych w Egipcie, marzyć na razie nie sposób...
Do Paryża doniesienia o tem z głównej kwatery dochodziły późno i były nadzwyczaj mętne. Niepokój i niesnaski rosły z dniem każdym, a powodów do rozgoryczenia nie brakło nie tylko na morzu, ale i na lądzie. Równolegle z odgłosem tryumfów Nelsona, skazujących wyprawę Bonapartego jakby na bezterminowe wygnanie, rozbiegły się po świecie wieści, że związek państw monarchicznych starej Europy odżył na nowo, podniósł głowę. Do koalicyi przystąpiła tym razem nawet Turcya podobno, dotknięta być może pogłoskami o napastniczych zamiarach Bonapartego, który po zdobyciu Kairu, nosić się zaczął z projektem podbicia całego wschodu – nawet Konstantynopola. Na uboczu od koalicyi pozostały jedynie Prusy, pod tym pozorem, że są od roku 1795 związane z Francyą traktatem bazylejskim, w gruncie zaś przez źle ukrytą nieufność do Austryi, powołanej zająć w nowej krucyacie stanowisko naczelne, kierownicze, z wieku i urzędu należne. Święte imperyum rzymsko-niemieckie i jego korona habsburska istotnie miały z Francyą ważne, długie, całkiem realne rachunki do załatwienia. Oprócz tradycyjnych, odziedziczonych sporów i antagonizmów z przeszłości „burbońskiej”, o wiele głośniej jeszcze o pomstę do nieba wołały krzywdy ostatniej, porewolucyjnej doby. Nie dość, że córka Cezarów, niefortunna Marya-Antonina złożyła na szafocie uwieńczoną swą głowę, nie dość, że czyn ten nie otrzymał dotąd odpowiedniego zadośćuczynienia, Austrya zaś straciła swe posiadłości nad dolnym Renem, opuszczone w lipcu 1794 i zalane w grudniu tegoż roku przez republikańskie bataliony generała Pichegru... Trzeba oto jeszcze było wszystkie te gwałty usankcyonować, – trzeba było zgodzić się na rokowania i paktowania z przedstawicielami „bandy krwiożerczej” i dobrowolnie godzić się na warunki pokoju, narzucone w d. 17 października 1797 w Campo-Formio przez gburowatego, lubo niewątpliwie fortunnego „kaprala rewoluoyiu.
Zapłaci Francya za szereg tych klęsk i obelg – odrazu, obecnie właśnie, na schyłku wieku. Zacięty i od samego początku na chwilę o zwycięztwie niewątpiący prześladowca anarchii paryzkiej, niestrudzony, niezachwiany minister Wielkiej Brytanii Pitt wyczerpie do dna rządowe skarbce trójjedynego królestwa, zadłuży Anglię na nieprzewidziany poczet lat budżetowych, postawi ją nad przepaścią niezażegnanego zdawałoby się bankructwa, a przecież stawi się na słowie: dostarczy koalicyi na czas i wojska i pieniędzy, – więcej naturalnie pieniędzy, niźli wojska, ale na to niema rady...
Możliwą lukę i niedobór w żołnierzu sowicie zresztą zastąpi Rossya. Feldmarszałek Suworów, spoczywający w zaciszu domowem od daty zapomnianego poddania się Warszawy, stanowczo ustąpionej niebawem Prusakom, wezwany właśnie został do dworu. Plan kampanii skreślił sam Cesarz Paweł I, który zerwać tym razem postanowił z polityką matki, Cesarzowej Katarzyny II, poprzestającej do samej śmierci na moralnej jedynie pomocy zagrożonym na Zachodzie tronom. Decyzya zapadła szybko. Pierwsze pułki liniowe i kozackie już w końcu lutego 1799 maszerowały do Włoch przez Galicyę, Lubelskie (należące wtedy do Austryi) i Morawy; inne, przeznaczone do Holandyi, oczekiwały tylko na spłynięcie lodów na Bałtyku, by wsiąść na okręty. Wojna nie była jeszcze wprawdzie formalnie wypowiedziana. Ale cesarz austryacki, Franciszek II, nie mógł przecie zwłóczyć zbyt długo. Dużo na niego liczono nad Tamizą i nad Newą.
Z przekonań i za sad nic w nim nie przypominało jego poprzednika, Leopolda II (zm. 2 marca 1792), który je sz cze w Toskanii, w ciągu dwudziestoletnich swych rządów przed objęciem godności cesarskiej „wytykany” i pomawiany był o sprzyjanie „nowinkom nadsekwańskimu... Nic podobnego nie obarczało dobrej sławy Franciszka II.
Chorowity jak i Leopold II, na ciele, ale wychowany inaczej, w ścisłem otoczeniu reakcyi możnowładczej i opozycyi klerykalnej nienawistnie spoglądającej na „liberalne zachcianki Józefa II, od wczesnej młodości nabrał on do tych zachcianek nieprzezwyciężonego obrzydzenia i wstrętu, ceniąc przedewszystkiem bardzo wysoko dostojeństwo i blask panowania z łaski Bożej, w części dla słodyczy i powabów władzy istotnej, władzy absolutnej, w części z powodu wpojonej rzetelnej niewiary we wdzięczność i dobre instynktu rzesz ciemnych, w niewoli i do niewoli zrodzonych. Swobody lokalno-narodowe uznawał on i szanował, ale rozwój i urzeczywistnienie ich zależnemi czynił od bezwarunkowego wpierw przywrócenia spokoju w umysłach i ładu w urządzeniach państwowych. Zkądinąd, nie lubił na ten temat ani rozmowy ani rozpraw, lekko sobie ważąc przechwałki „filozofów nadsekwańsldchu... Tym farmazońskim groźbom koniecznie kres teraz położyć należało. Przez Multany i Wołoszczyznę przedzierać się one zaczynają na Węgry, do Lodomeryi i ztąd aż na Wołyń i Podole, – wszędzie rozsiewając kąkol wymysłów i dziwactw potwornych.
Zgromadzono wojsko, zwieziono żywność, upakowano amunicyę, zamianowano wodzów naczelnych – K raya nad Adygę, arcyksięoia Karola – nad Ren.
Z wczesną wiosną 1799 r. walka zawrzała na całem południowo-wschodniem pograniczu Francyi, od Moguncyi do morza Adryatyckiego, i odrazu przybrała rozmiary olbrzymiej, nieodbitej dla Francuzów klęski. Na spotkanie niezliczonych korpusów i oddziałów arcyksięcia Karola, od lat dwóch przygotowywanych do wojny gąstemi masami ciągnących oto obecnie ku źródłom Renu, wyruszył ze Strasburga w 40,000 wyborowego żołnierza Jourdan z rozkazem kategorycznym uderzenia na Austryaków, jakiekolwiek byłyby ich siły. Zaledwie Francuzi przebrnęli uciążliwe przejścia Schwarzwaldu, zaledwie odetchnąć zdążyli świeżem, mglistem powietrzem równin spadających łagodnie ku północnym pobrzeżom jeziora Boden, już im, w sam dzień Zwiastowania Najśw. Panny, arcyksiążę Karol zagrodził drogę – w pełnym, rozwiniętym szyku bojowym.
Zawiązała się straszliwa, mordercza bitwa, która zdziesiątkowała, zmiażdżyła Tourdana. Szczęściem, był las z tyłu i sprawny generał znanemi, świeżemi jeszcze szlakami, zdołał coś niecoś ocalić w spiesznym odwrocie przez Strasburg, za Ren. Środek szeroko rozciągniętej operacyjnej linii Francuzów wykruszył się bez możliwej w tym roku naprawy; z luźnemi, poodrywanemi jego skrzydłami, w Holandyi, Szwajcaryi, Włoszech, łacniej teraz poradzi sępie koalicya: łamać je będą naprzemian, to feldmarsza łek rosyjski, to arcyksiąże austryacki. Istotnie, w Paryżu nie otrząśnięto się jeszcze od przygnębiającego wrażenia porażki Jourdana, a już trzy nowe ciosy jednocześnie niemal spadły na strapioną i rozterkami wewnętrznemi skołataną Republikę: walne zwycięztwo Austryaków nad generałem Schererem pod Magnano (5 kwietnia), śmiała wśród siarczystego boju przeprawa Suworowa przez Adygę (25 kwiet.) – i niesłychana, haniebna rozprawa z posłami francuzkimi w Rasztacie (28 kwietnia), gdzie, nie wystraszeni odgłosami zbliżającej się wojny, ambasadorowie bawili dla załatwienia niektórych punktów spornych, wynikających z traktatu Campo-Formio.
Po porażce Jourdana, zażądano od nich, aby natychmiast opuścili miasto, gdy zaś usłuchali, gdy się ujrzeli w gołem polu, a bez eskorty, której im odmówiono, napadł na nich szwadron huzarów i dwóch trupem położył, trzeciego śmiertelnie pokaleczył.
Rozpacz i oburzenie, jakiemi przesadzone a głuche o tych wypadkach wieści przepełniły Francuzów, ciężko odbiłyby się na lgsach koalicyi, gdyby cząstka jakaś dawnego animuszu rewolucyj nego zawitała była zkądkolwiek, a człowiek znalazł się choć jeden. Ale człowieka nie było. Carnot, wypchnięty z Dyrektoryatu podczas przewrotu z d. 17 Fruktidora, kiedy ze złośliwego natchnienia Bonapartego generał Augereau rozpędzał dziennikarzy i przedstawicieli narodu, salwował się był ucieczką za granicę, dostał się jak utrzymywano, w ręce Austryaków i gdy później wrócił – już nie miał tej samej, co dawniej sprężystości... Ztąd i generałowie zostający obecnie na służbie kresowej, dzielni, bitni, niezwyciężeni aż dotąd, czuli się dziś jako krzepkie ramiona bez kombinującej głowy: i napadali i bronili się samopas, bez logicznego powiązania swych pomysłów i kroków. Massena, opadnięty przez Cesarczyków w Szwajcaryi, rzucał się jak lew raniony, ale ustępował ciągle; w Zürichu zamknął się następnie jak w klatce, ale i ztąd, 4 czerwca, po dwudniowych zapasach z trzykrotnie przemagającemi siłami arcyksięcia Karola, usunął się na niedalekie wzgórza, zkąd niezaradnie spoglądać już tylko musiał na samowolną gospodarkę nieprzyjaciół w pięknej, zaledwie dopiero zakwitać poczynającej Republice filialnie-francuzkiej, – wtedy gdy na południe od niego, za Alpami, av ziemi włoskiej, Suworów, po rozbiciu Macdonalda nad Trebbią (18 czerwca) i Jouberta pod Novi (15 sierpnia), wymiatał inne republikańskie filie z półwyspu Apenińskiego. Jeszcze tylko w Rzymie trzymała się czas pewien garstka Polaków Dąbrowskiego, ale i ona spopielała wkrótce w ogniu rozmaitych drobnych powstań lokalnych, podsycanych przez wstecznictwo neapolitańskie, najwcześniej do koalicyi zaciągnięte, i przez tajemne subsydya Pitta, do w spółki z białym terroryzmem Nelsona...
A oto nareszcie spłynęły i lody na Bałtyku. Na okręty wielkobrytańskie zładowano bez rozgłosu 17,000 Rossyan, 25,000 Anglików. Ekspedycya ostrożnie, pilnie bacząc na potrzebę zachowania tajemnicy stanu i przepisów dyscypliny wojennej, skierowała się w stronę ostatniej z dogorywających na granicach Francyi republik formacyi jakobińskiej – ku ujściom Renu. Brzegi i forty batawskie ujrzano zdała dopiero w połowie sierpnia. Zabrano się przezornie do rekognoskowania pozycyi nieprzyjacielskiej. Jakież było zdziwienie starszyzny koalicyjnej, gdy na masztach i basztach, zamiast flagi francuzkiej, spostrzeżono oddawna znane i legalne, najwyraźniej kontrarewolucyjne barwy starego domu Grabskiego.
Niespodziankę tę, jak się okazało, urządzili oficerowie marynarki niegdyś holenderskiej, od lat dopiero paru nawróceni w skutek zmiennego biegu okoliczności na katechizm kosmopolityczno-republikański. Oni to teraz tak w porę jeszcze odgrzebali w głębi swych serc patryotycznych tlejącą tam iskrę prawowitego przywiązania do monarchicznych tradycyi kraju – i zagrzani widokiem nadciągającej odsieczy zagranicznej, czem rychlej od p iersi odpięli kokardę trójkolorową z niesmacznym kogutem gallskim... Zdrada – nie zdrada, w każdym razie to pewne, że koalicya, wysadziwszy swe wojska, po kilku hucznych – wystrzałach, na grzęzki ląd republiki Batawskiej, naniosłszy tym sposobem Rewolucyi ranę może najgłębszą z tylu zadanych nieco przedtem na innych widowniach walki, uczyniła zarazem realizacyę swych zamierzeń poskramiających, aż dotąd teoretycznych, nie tylko praktycznie możliwą, ale też i prawdopodobną. Droga z nad dolnego Renu do Paryża znacznie krótszą była, niżli z Włoch lub Szwajcaryi; ściągnąwszy na ten północny teren uwagę i obawy republikanów, tern snadniej i skuteczniej dałoby się wykonać nową strategiczną kombinacye Cesarza Pawła I... Zagniewany na Austryaków za rozmaite mitręgi z Suworowem, monarcha rosyjski w porozumieniu się z Anglikami, skreślił przed samem rozpoczęciem wyprawy batawskiej, następujące zwięzłe wskazanie: „Podczas gdy Rosyanie z Anglikami zaatakują Hollandyę, Austryacy, we Włoszech – strzedz mają twierdz zdobytych, zaś Suworów wraz z wojskami świeżo wyprawionemi mu na pomoc wkroczy do Szwajcaryi, podbije ją do ostatka i wspierany z prawej strony przez arcyksięcia Karola, wkroczy do Francyi wąwozami Jurajskimi”...
Niesnaski w łonie koalicyi, swary dowódzców angielskich z rosyjskimi, rosyjskich z austryackimi, opóźniły nieco – bo aż do r. 1814 – ziszczenie wyroków Opatrzności, więc i o istnieniu wyroków Francuzi nie prędko się dowiedzieli. Do nich, zanim to nastąpiło, przemawiały jedynie fakta; faktem zaś było, że armie francuzkie zostały pobite na wszystkich punktach i że w kraju wołanie na alarm nie poruszało już tych samych co dawniej sprężyn oporności. Zamiary nieprzyjaciół Rzeczypospolitej znane były oddawna, a powtarzane i rozgłaszane za często. Oswojono się ze słownikiem następstw, jakieby za sobą pociągnął „najazd tyranów”. Płomienny hymn Rouget de Lisle’a „aux armes, les citoyens!'' wyczerpał z wyobraźni cały wigor jaskrawych malowideł i przenośni 0 „brózdaoh sposoczonych krwią nieczystą^. W ciągłem budzeniu i zaostrzaniu ducha, spłowiał koloryt podniet zewnętrznych. Powstawały wątpliwości, rodziły się zgryzoty. Ten wychwalany i pod niebiosa przez Sieyes’a wynoszony „tiers-etatu, który był niczem i który zostać miał „wszystkiem“ – stał się naprawdę jakiemś tylko spaczeniem arystokracyi nowej, jakąś wielce podejrzaną odmianką „neblessy” dawnej.
Po wycięciu i wypędzeniu panów, mieszczuch nic spieszniejszego do uczynienia nie miał, nad czemryclilejsze rozgoszczenie się wzłoconych norkach wybrednego ich gnicia i wykwintnego tarzania się w brudach. Tamci, dawniejsi, obserwowali przynajmniej pozory praktyk pobożnych, przyjeżdżali w niedziele na wotywy poczwórnemi złoconemi landarami, kazali nosić za sobą wy galonowanym lokajom książki do nabożeństwa w oprawie z kości słoniowej. Dzisiejsi potentaci – snadź mniemają, że dość jest na ścianach kościołów zamkniętych wyryć imiona bóstw nowych, aby módz pójść zaraz spokojnie wylegiwać się w puchach magnateryi starej – wykadzonych z wolteryańska. Niedoczekanie ich! Za wiele na to jest wszędzie biedy, głodu i chłodu. Drożyzna na wszystko okrutna. Cukru nie dostaniesz na lekarstwo. Pieprz, kawa, oliwa, pomarańcze idą na wagę złota; paliwo sprzedaje się po kramikach jak cynamon, na garstki; czesać i prząść wełnę zaprzestano od r. 1/89; za pieniądze, które dziś baba wydaje na jedną koszulę, sprawiłbyś sobie przed paru laty całe ubranie, od nóg do głowy... Niedoczekanie!
Tak rozumowano i rozprawiano późną jesienią 1799 po przedmieściach stolicy. Pro win cy a, trzymała się osobnej programatologii politycznej. Tu, po wsiach, od początku tkwił rdzeń Rewolucyi, tu wciąż grubemi pokładami szczerego, rzeźkiego przywiązania do Republiki zalegała przeważna, olbrzymia większość narodowej obrony nowo nabytych „praw człowieka” – owa większość twarda, zdrowa iw gruncie zacna, która parcianemi swojemi bluzami niby murem zasłoniła ojczyznę pod. Valmy, 20 września 1792 r., która nocami boso i na czczo przedzierała się z Bonapartem w kwietniu 1796 przez skalne cytadele Alp włoskich, a która teraz, odczytując przy łojowych kagańcach zczerniałe kawałki „Monitora” o niezrównanej waleczności i męztwie Jouberta pod Novi, rzewnemi łzami swych niewiast oblewała zgon dziesięciu tysięcy skoszonych wraz z mm nieszczęśliwych jego towarzyszów.... – nie dla tego, uchowaj Boże nieszczęśliwych, iż legli, lecz że ich było z mało i że o Bonaparcie nie słychać...
Więc Anglik górą? więc Niemiec odtąd ma rozkazywać?... więc jeszcze raz zwalą się ja kruki, jak nawałnice? – I zasępiał się chmurnie poważny ojciec rodziny – on, co z Custinem zdobywał Moguncyę i z Pichegru był w Antwerpii, a tych dzisiejszych Yorków, tych Koburgów na własne oczy widział zmykających przy pierwszym dźwięku hejnałów francuzkich... Zmądrzeli tym razem, zdaleka zachodzą... Doczekali się swej pory – nie ma co mówić... Ale może dobry Pan Jezus jeszcze się zlituje, może to jeszcze odwróci. Bywały wszak czasy od tych nowych cięższe i nikczemniejsze, bywały i cuda na ziemi francuzkiej... Nie? – Z pewnością bywały: za Joanny d ’Arc, za Ludwika S-go, za Saracenów...
Nie do uwierzenia – a jednak cud rzeczywiście się spełnił – cud widomy, naoczny, każdemu dostępny, w dzień biały – jasny, prześliczny dzień październikowy 1799... Nie wykryto podziśdzień, jakim sposobem stać się to mogło, że w kraju zrujnowanym, zapuszczonym, bez dróg prawie, bez żadnej organizacyi łącznej i ujednostajnionej, – w całej naraz Francyi, w najgłębszych, w najdalszych, najuboższych jej zakątkach, w mgnieniu oka, błyskawicznie rozległ się okrzyk podobłoczny, słonecznie rozradowany: – Bonaparte! Napoleon Bonaparte!... Wrócił! Jest! Jedzie!... Wylądował we Frejus! W Lugdunie wysiadł!... Okpił Anglików.... – Nie w Lugdunie, lecz w Meaux! – W dzwony tam bito, słyszałem, jak mnie żywego widzicie... – Nie w Lugdunie i nie w Meaux – w Paryżu! Strzelano – widziałem!... Na polu Marsowem!... Niech żyje Rzeczpospolita!
Zgadzano się wszakże powszechnie na jedno, – że przybył w samą porę. Nigdy pożądańszym nie był, ani przedtem ani później. Wracającego, na prowinoyi i w Paryżu, gdziekolwiek się ukazał, witano jak dobro wcę, jak świętego. Rzemieślnik biegł od warsztatu, jak stał, z obcęgami w ręku, w fartuchu. Z okien wyrzucano na spotkanie kwiaty, kobierce, złote monety. Matki wynosiły na próg i na ulicę swe niemowlęta. Na odwachach żołnierze szeregowali się bez rozkazu do apelu. Zatrzymywano się i podnoszono z siedzeń w powozach, gdy galopował w towarzystwie ordynansa. Głaskano, cackano się z jego koniem, gdy stawał. Z całych piersi aklamowano „niech żyje”! gdy salutował. Wyglądał na pierwszy rzut oka znacznie starzej niźli na znanym, w sztychach rozpowszechnionym portrecie Guerina z czasów kampanii włoskiej. Według transkrypcyi historyków, twarz miał przed laty „chudą ale świeżą, ramiona wązkie, obciśnięte mundurem, szyję obwiniętą niedbale związanym krawatem, skronie ukryte pod gładko przyczesanemi włosami”. Zmizerniał teraz jeszcze bardziej: zaakcentowały się wystające kości policzkowe, mocniej i surowiej zacisnęły się usta, a cera blada przybrała szorstki odcień przepalonej gliny. Pozostał ten sam mocno wystający podbródek, pozostały te same oczy głęboko osadzone, szerokiemi łukami brwi czarnych osłonięte; po dawnemu też zawsze gorzały źrenice ciemne, bystre, przenikliwe, łyskające chybko i jakby nieco ukośnie, ilekroć kapeluszem odpowiadał na ukłony.
Nizka, wątła jego postać prostowała się i sztywniała pod spojrzeniami tłumów lub gdy się zjawiał w towarzystwie obcem, nieznanem; dźwięk jego głosu stawał się wtedy ostrym, słowa się urywały jak w komendzie przed frontem. W osamotnieniu dopiero zwieszał niekiedy głowę ciężką, odlaną jak ze starego, odkopanego bronzu. W gestach i poruszeniach, w żywych, zwinnych, niecierpliwych, często gwałtownych zwrotach ciała, nie spostrzegałeś najlżejszego zmęczenia, a przecież gruba, nieprzenikliwa chmura trosk nie schodziła z jego twardego, zasępionego czoła... Oj ci Anglicy! Dostaną – ż teraz, dostaną!... – powiadano wtłumach.
Równo w lat sto po ukazaniu się na widowni dziejów nowoczesnych zagadkowego tego zjawiska pozostało ono dla nas tern, czem było dla współczesnych: wielkością niewymierną, niemożliwą do określenia i zrozumienia. Mąci się w głowie od prostego opisu tylu sprzeczności, dziwactw i spaczeń – genialnych prawdopodobnie. Najwdzięczniejszy i najsumienniejszy z historyków olbrzymiej katastrofy z końca wieku XVIII) Albert Sorel, kreśląc duchową – moralną i umysłową – sylwetkę jednostki, na której się kataklizm rewolucyjny zamknął, ujął w ramy zwięzłego przedstawienia jedynie publiczną działalność Napoleona, dał tej działalności uogólnienie niemal historyozoficzne, przypominające cokolwiek nasze dawne poetyckie apoteozy i syntezy posłannictw dziejowych, z tą tylko różnicą, że zarodki „mesyanizmu” mają tym razem zabarwienie więcej fatalistyczne niż „opatrznościowe”: tkwią we krwi bohatera, rozwijają się w jego otoczeniu najbliższem, bezpośredniem.
Włoch, wyśpiarz, prawie – że korsarz i bandyta z pochodzenia, Bonaparte z tradycyjnych trybów bytu ojczystego iz temperamentu swej rasy, swojego rodu, jest rewolucyonistą. Rewolucya stwarza dlań nawet patryotyzm osobny, nowy, bo godzący go z Francuzami, najezdnikami i zaborcami ojczyzny kolebczanej, przyrodzonej – korsykańskiej. Korsykańczyk wszakże weźmie z czasem górę, – przeważy i pochłonie samą Rewoolucyę. „Nie on dla niej, ona dla niego się urodziła” – powiada historyk. Jego kolosalne, potworne „Ja” skupi, podgarnie pod siebie i na rzecz własną obróci najżywotniejsze motywa demokracyi, najgorętsze reformatorskie pożądania rzesz pospolitych, – najprawdopodobniej dlatego, że posiadł tajemnicę języka tych tłumów. Inni przed nim trybuni ludu rozumowali jak bakałarze, nauczali jak z kazalnicy lub książki; on, Bonaparte, przemawia jak polityk i władca. Jest zrozumiałym, jest rozumianym, gdyż dostępnie iw trybie rozkazującym wygłasza to, czego masy nieświadomie pragną io co się zamętnie dobijają.” Taki to człowiek rzucił się śmiało przeciw rozhukanym rządom rewolucyi, a rewolucya, która zmiażdżyła wszystkich, co chcieli ją opanować, płynąc z nią – jego oszczędziła i wyniosła na tron Cezarów.