Zbliżał się koniec roku, nadchodził grudzień 1812, a tymczasem na całym Zachodzie europejskim, od lewego "brzegu” Niemna i Dniepru do Atlantyku nikt nie miał najmniejszego wyobrażenia o tern, co się stało lub co się dzieje z Wielką armią w Bosyi. Ostatni buletyn zwięźle ogłaszał jeszcze jedno zwycięstwo, nad Berezyną, niezbyt wielkie, skoro tylko 6.000 przyjaciół dostać się miało do niewoli. Bocznicę koronacyi cesarza obchodzono tedy w Warszawie, w d. 6 grudnia, ze zwykłą uroczystością; po nabożeństwie w katedrze, ambasador Napoleona, arcybiskup Pradt, wyprawił wspaniały obiad, na których ochoczo wnoszono zdrowie „niezwyciężonegou bohatera wieku.
Ogólny wygląd kraju i jego naczelnego grodu nie miał i teraz nic nadzwyczajnego w sobie. Wprawdzie młódź wyruszyła w pole niemal cała; po fortecach i miastach pozostali jedynie weterani, ale towarzystwo niewieście, niedotknięte i podtrzymywane nadzieją rychłego ujrzenia wracających, chwałą okrytych wojaków, nadawało dość ożywiony wyraz powierzchniom życia. W ustroju i położeniu Księstwa nie wiele zresztą zmian zaszło od daty 1809 r. Zaznaczymy tylko główniejsze, w porządku chronologicznym. Poważne i spokojno obrady sejmowe budziływ świccie całym zaciekawienie tem większe, ż cz wliczeniem parlamentów Anglii i Stanów Zjednoczonych, nie było na kuli ziemskiej czwartej mównicy publicznej, z dopuszczeniem „arbitrów”, czyli świadków i gości postronnych. Sejmów takich odbyły się dwa: pierwszy, otwarty wd. 9 marca 1809 r., drugi – w d. 9 grudnia 1811; dzieje trzeciego, nadzwyczajnego, zwołanego podczas rozpoczętej wojny i wyprawy do Rosyi, są już nam znane. Sejm ten miał na celu jedynie zawiązania konfederacyi generalnej iw tym swoim wyłącznym charakterze do historyi przeszedł. Oba zebrania ordynaryjne zajęte były przeważnie sprawami ekonomicznemi i finansowemi. Obrzędowość miały prostą i skromną; dość przytoczyć w streszczeniu ceremoniał pierwszego z nich, według Teodora Morawskiego (VI, 88, 89). Po nabożeństwie w kościele Św. Jana i kazaniu Woronicza na temat: „Stała się prośba nasza, że nam zostawiono ostatek”, posłowie złożyli przysięgę wierności przed ołtarzem, w obecności króla siedzącego na tronie, poczem w ich imieniu przemówił do monarchy poseł warszawski, niegdyś podskarbi nadworny, Tomasz Ostrowski. Odpowiedział mu prezes Rady i ministrów, Stanisław Kostka Potocki, który stanowisko to zajął po Ludwiku Gutakowskim, mianowanym na prezesa Senatu po zgonie Stanisława Małachowskiego (1808). Zamknięte od końca maja 1792 r. podwoje izb sejmowych rozwarły się nazajutrz, 10 marca. Posłowie zajęli miejsca departamentami, – obok posłów ze stanu szlacheckiego – deputowani miejscy. Laskę marszałkowską król oddał Ostrowskiemu. Rada stanu zasiadła naprzeciw krzesła marszałkowskiego. Sprawdzenie mandatów nie zajęło dużo czasu; izba poselska przyszła połączyć się z senatem; marszałek jej zajął miejsce obok prezesa senatu, naprzeciwko króla. Król, zasiadając na tronie, ozwał się po polsku, iż „obejmuje to miejsce po swoich przodkach, którzy mu przywiązanie do narodu ze krwią przelali.” Po zagajeniu i ucałowaniu ręki królewskiej, deputowani wrócili do swojej izby; dokonano wyboru komisarzy do rozpraw z Radą Stanu i wysłuchano sprawozdania ministra spraw wewnętrznych z ogólnego położenia kraju,., I to wszystko na razie. Podajmy, że przy otwarciu drugiego sejmu, z r. 1811, nabożeństwo w katedrze, za zgodą kleru katolickiego, celebrował biskup chełmski obrządku wschodniego połączonego, Ciechanowski, godność zaś marszałkowską w izbie piastował znany nam Stanisław Sołtyk, – bo Tomasz Ostrowski, po zgonie w d. 1 grudnia 1811 Gutakowskiego, był już prezesem senatu. W składzie rządu zaszło również zmian kilka. Po Tadeuszu Dębowskim był czas jakiś ministrem skarbu Jan Węgleński, aferzysta obrotny i niebezpieczny, protegowany Potockich, administrator przedtem (za czasów pruskich) ich dóbr Boćki, na Podlasiu zabużańskim; po usunięciu jego, przed samym sejmem 1811 r., najważniejszą tą tekę ministeryalną objął znakomity mówca i polityk Tadeusz Matuszewicz, syn głośnego pamiętnikarza Marcina; nadto dodano do pomocy księciu Józefowi w zarządzie wojskowym generała Józefa Wielhorskiego (późniejszego ministra); wreszcie miejsce „zbyt miękkiego” Aleksandra Potockiego zajął, jako minister porządku publicznego, Ignacy Sobolewski, po nim Tadeusz Mostowski.
Tomasz Ostrowski (1735†1817). Z dzieła „Burboni na wygnaniu". Oryginał w zbiorze ks. Wł. Czetwertyńskiego.
Ogólną sumę podatków Sejm 1809 r. zgodził się podnieść, pomimo powszechnej biedy, do 48 milionów złotych. Podwyższono niemal wszystkie normy i kategorye dochodów skarbowych, już i przez Prusaków wyśrubowane do wysokości nieznanej za najcięższych czasów Rzeczypospolitej: podwojono podymne, uchwalono 24 groszy „ofiary” z dóbr szlacheckich i duchownych, z podatków stałych zachowano łanowe, z niestałych cła, akcyzę od rzezi, czopowe po miastach, opłaty stęplowe, zaprowadzono patentowe od profesyi, osobisty pobór na twierdze (2.300.000 zł.), sępy na wyżywienie wojska (300.000 korcy zboża, 550.000 centnarów siana i słomy). Ale wydatki, przewidziane i nieprzewidziane, przerastały ciągle wysilenia i dobrą wolę podatkujących. Najwięcej pochłaniało wojsko. Załogi francuskie wyniosły się wprawdzie niebawem, ale na mocy ugody bayońskich trzeba było utrzymywać za granicami kraju 12.000 żołnierza na stopie wojennej, oprócz rozmaitych oddziałów, utrzymywanych, jak pułk Krasińskiego, z. osobnych funduszów. Lada naprawa pociągała za sobą koszta olbrzymie, gdyż wszędzie niemal, po spustoszeniach pruskich, tworzyć trzeba było ew nihilo. Zamierzono z początku zreformować system karny; ale wobec braku gotówki, pozostawiono w dawnej mocy system i kodeks pruski, tak samo jak następnie w prowincyach przyłączonych od Galicyi zachowano prawo kryminalne austryackie,- znosząc jedynie barbarzyńską „szłagęu (15 marca 1809). Ponieważ rząd pruski zalał był kraj i ciągle zalewał nędzną, oszukańczą monetą zdawkową, departamenty zaś ex-galicyjskie uginały się pod ciężarem spadających do zera bankocetli austryackich (które, jak się później okazało, Napoleon kazał w Paryżu na centnary odbijać z matryc zabranych z Wiednia w r. 1809), wypadło więc koniecznie zdobyć się na własną mennicę (otwartą solennie 19 czerwca 1810 r.), dla regulowania zaś jako tako stosunków zamiennych, przyjęto kodeks handlowy francuski i sformowano rady handlowe w głównych ogniskach przedsiębierczości, Warszawie, Lublinie, Krakowie, Poznaniu i t. d. Pomoc teatrowi narodowemu i nowozałożonej szkole dramatycznej, oraz organizacya służby bezpieczeństwa publicznego (dekret królewski zd. 16 marca 1809 r.) wymagały również sowitego grosza. Z wyraźnego zlecenia Napoleona zastosowano suto płatną cenzurę policyjną do gazet, administracyjną do pism naukowych, zajęto się opatrzeniem arsenału, naprawą kanału bydgoskiego, uspławieniem Warty i innych rzek, naprawą dróg i mostów, ukróceniem marnotrawstwa lasów narodowych, opieką nad zaniedbanemi i do całkowitej ruiny doprowadzonem i przez gospodarkę austryacką zakładami górniczemi w Michałowie, Samsonowie, Suchedniowie i Miedzianej górze.
Stanisław Kostka Potocki (1752†1821). Z dzieła “Bourboni na wygnaniu”.
W obec niesłychanego odłużenia własności ziemiańskiej i nieodzownej potrzeby podniesienia trybów uprawy rolnej, powstaje w początkach r. 1810, pod przewodnictwem Gutakowskiego, związek Towarzystwa rolniczego; Łubieński nosi się z myślą założenia Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, ale minister skarbu Węgleński, który właśnie o owej porze rozpoczął dość zagadkowe i ciemne operacye nabywcze do współki z jakimś podejrzanej sławy geszefciarzem Okołowem, rozpuścił pogłoskę, iż chodzi o zaprzężenie szlachty do jarzma bankierów żydowsko-niemieckich, i projekt, podkopany w ogólnem zaufaniu ziemian, odłożony być musiał aż do czasu zjawienia się na widowni publicznej księcia Lubeckiego z pełnomocnictwami mniej zależnemi od woli i wiedzy współrodaków.
A na domiar kłopotów i wychowanie publiczne wniebogłosy wołało o pomoc i poparcie. Lecznictwo, szczególnie po wsiach, pogrążone było w praktykach zabobonnych, zarazy grasowały wszerz i wzdłuż kraju, zarządzeń sanitarnych nie było żadnych. W końcu r. 1809 (17 października) postanowiono założyć w Warszawie szkołę lekarską, w której kilku zacnych doktorów Brandt, Celiński, Czekierski, Dzierzkowski, Hofman, Wolf, podjęli się nauczać bezpłatnie; skarb drobnym zaledwie zasiłkiem pieniężnym przyczynił się do opędzenia pierwszych niezbędnych po trzeb organizacyjnych. Stosunki z odnowionym w r. 1802 uniwersytetem wileńskim stały się od r. 1809 uciążliwsze z powodu zasępionego nagle widnokręgu politycznego, a Jagielońska alma mater zamilkła zupełnie, jeszcze w styczniu 1796 r., z chwilą zajęcia Krakowa przez Austryaków. W początkach maja 1810 r., Fryderyk August, wybrawszy się do Warszawy przez Poznań, Kalisz i Częstochowę, odwiedził i drugą tę stolicę swojego Księstwa. Starożytna, zasłużona, znana światu wszechnica, przedstawiła mu się jako wielka ruina. Dziekan filologicznego jej wydziału uczony Józef Sołtykowicz (1762†1831), autor przedstawionego księciu i w roku następnym wydanego memoryału „O stanie Akademii krakowskiej”, mógł monarsze okazać, w szeregu innych bezeceństw i wandalizmów zwycięskiego żołdactwa, przedewszystkiem poobdzierane, posiekane i poplamione malowidła w salach kolegium wielkiego, gdzie się niegdyś odbywały uroczyste obchody, obrady zgromadzeń profesorskich i wykłady główne. Król przyrzekł ratunek rychły. Ale skąd na to środki? Wyprzedaż resztek dóbr narodowych, nie połkniętych lub niestrawionych jeszcze przez Prusaków, obiecać mogła niewiele; kapitały w kraju były niezmiernie rzadkie i drogie, gotówka, w skutek w czwórnasób większej przywózki towarów nad wywóz, gwałtownie uciekała zagranicę. Skorzystano więc tylko z bezpieczeństwa, jakie dobra te dawały wierzycielom, i w moc uchwały z d. 1 grudnia 1810 roku, wrypuszczono na 9.000.000 złotych asygnat czyli „biletów kasowych”. Z sumy tej zaledwie część czwarta dostała się do rąk kierowników oświaty; nie mniej pozwoliło to izbie edukacyjnej postawić na nogi uniwersytet Jagielloński, pod rektoratem Sebastyana Sierakowskiego, wesprzeć i odrodzić szkołę nauczycielską w Łowiczu, utworzyć przy szkole prawa wydział nauk administracyjnych, zaopatrzyć w księgi, machiny i narzędzia liceum warszawskie Lindego i dwa nowo powstałe tegoż rodzaju zakłady w stolicy, zająć się założeniem takichże szkół w Sejnach i Szczuczynie, po otwierać w miastach wojewódzkich szkoły wydziałowe (średnie), przygotowujące młodzież do szkół wyższych lub specyalnych, rękodzielniczych i przemysłowych, odnowić, pod przewodnictwem niestrudzonego Lindego, „Towarzystwo do ksiąg elementarnych”, zająć się wreszcie urządzeniem i dozorem pensyonatów żeńskich, nad kterem i szlachetne i do poświęceń skórę panie polskie rozciągnęły niebawem dobroczynną swą pieczę.
Tadeusz Matuszewicz (1765†1819). Z dzieła “Burboni na wygnaniu”.
Co do szkółek elementarnych, te rosły i pomnażały się same, praw dziwie jak grzyby. „Pomimo ciężkiej biedy – powiada autor życiorysu Tomasza Ostrowskiego – gminy składały bez szemrania grosz ostatni na szkółki”, – które gorliwie wspierali zacni, staranni, czujni zawsze od czasów Konarskiego księża Pijarzy, nauczyciele w Liceach, jak Kopczyński, Wolski, Kamiński, Dombrowski, Bielski.
Dr. Franciszek Brandt (1777†1837). Z Albumu zasłużonych Polaków.
Nie przeszkadzała ta żywa czynność bynajmniej dalszemu zbrojeniu się kraju. Jeszcze w końcu roku 1809 Napoleon polecił przejrzeć zbrojownie Księstwa i „sam przepisał sposób wzmocnienia Modlina, Sierocka, Pragi, Zamościa, Torunia”, dostarczył tajemnie kilkadziesiąt tysięcy strzelb, starej co prawda i nadpsutej konstrukcyi, oraz 34 działek polowych, wyrażając zarazem życzenie, aby po miastach tworzono gwardye narodowe, a skarb Księstwa pomnożył zapasy karabinów do dwóch i trzechkroć stu tysięcy. W listach do księcia warszawskiego napomykał nawet cesarz o ewentualności powszechnego powołania do broni ludu wiejskiego: „takie – pisał – panuje w Kosy i uprzedzenie do Księstwa, że należy być w pogotowiu do odporu”.
Pieniądz wszakże wciąż zmykał i upływał jak woda. Z obrazu stanu krajowego, odczytanego przy otwarciu, pod laską Sołtyka, drugiego z rzędu sejmu, pokazało się, iż w r. 1810, wskutek ogólnago wycieńczenia zasobów, na ogólną summę przewidywanego w budżecie dochodu (67.400.000 zł.) wpłynęło zaledwie 41.871.259 zł., zaś w r. 1811 wydatki powiększyły się do 73.942.256 zł., gdy zaległość wyniosła 32.362.600 zł.; pozostało więc długu przeszło 50 mil., a w połączeniu z długami lat poprzednich – 91 mil. Wnoszony na r. 1812 budżet zapowiadał dochodu 63.838.785 zł., wydatków zaś 67.569.439 zł. – oprócz tego sepy podniesiono obecnie do 900.000 korcy zboża i legumin, oraz do miliona cetnarów siana i słomy... I rzecz dziwna! – powiada ambasador Napoleona Pradt w swej „Historyi” – jęcząc i narzekając, niesie każdy co posiada i co udźwignąć może na ołtarz dobra powszechnego, zastawia żydom srebra i pamiątki rodzinne, wyzbywa się schowanego na ciężką godzinę talara, wyprzedaje inwentarz żywy i martwy – a płaci... A cóż dopiero mówić, gdy się nareszcie zaczęła wielka wojna, od tylu lat obiecywana iw ostatnim roku wywróżona naj formalni ej z ognistych znaków na niebie iz piekielnej wszechniszczącej suszy na ziemi!... W takich warunkach wymarsz wojska, zawiązywanie konfederacyi, zakładanie obozów, zwoływanie pospolitych ruszeń, wydawało się niejednemu skończeniem świata, złe skazaniem ekonomii krajowej na bezdenną niedolę, na wiekuiste wysługiwanie się liwerantom i lichwiarzom wszelkiego miana i pochodzenia...
Czekano jednak cierpliwie, z otuchą; dojść przecież musi kiedykolwiek do obrachunku ostatecznego...
I doszło. Jakoś w drugiej połowie listopada 1812, w listach księcia Bassano, wielkorządcy Litwy, i w mętnych doniesieniach z pola walki, Pradt zaczął węszyć coś niezwykłego. Ale milczał. W dniu 2 grudnia nadeszły urzędowe wiadomości, oblane jaskrawem światłem fałszu, o zwycięskim ja koby odwrocie armii i sławnej przeprawie berezyńskiej; w doniesieniach prywatnych były jednakże znacznie smutniejsze różnice i zastrzeżenia. Ambasador pojechał pomówić o tem z gubernatorem miasta, generałem Dutaillis.
Józef Czekierski (1777†1826). Z Albumu zasłużonych Polaków.
Kajetan Koźmian (1771†1856). Z Albumu zasłużonych Polaków.
Na pierwsze atoli słowo wątpliwości, stary wojak wrzasnął: – „ Co ?... Zwaryowałeś waćpan! Napoleon nigdy nie przegrywał i przegrać nie może…” Nie wiele brakło, aby przenikliwość Pradta skończyła się na areszcie sądzie polowym. W d. 10 grudnia z rana do mieszkania radcy stanu Kochanowskiego, pełniącego obowiązki ministra porządku publicznego (w zastępstwie bawiącego w Paryżu Mostowskiego), wpadł komisarz dyżurowy z oznajmieniem, że do hotelu Angielskiego przybyła osobistość o tyle podejrzana, że z postawy, otoczenia i z tego, co dokoła mówią, wielce podobna do Najjaśniejszego cesarza Napoleona. Kochanowski nakazał milczenie – i natychmiast udał się do Pradta, ale go już nie zastał w mieszkaniu (Krakowskie Przedm. dom Potockich, na dole)... Co naprawdę zaszło, wiemy o tem z pamiętników Pradta, Ostrowskich, Koźmiana, zestawionych przez Juliusza Falkowskiego (V, 168).
Morawski utrzymuje, że Napoleon, wstąpiwszy do Warszawy, „przeszedł most i miasto pieszo" (VI, 164). Nie widać tego dokładnie z innych źródeł. Transportował go pocztmistrz maryampolski Mikulicz, któremu cesarz, na odjezdnem tegoż dnia (10 grudnia), po sześciu godzinach wypoczynku, „wysypał na talerz 2.000 napoleondorów w dowód wdzięczności, że odradził podróż z Maryampola przez Prusy i szczęśliwie do Warszawy dowiózł”. Cesarzowi towarzyszyło kilku jenerałów, a jak widać ze szczegółowego opisu Pradta, wszyscy tak byli zmęczeni pięciodniową podróżą, dniem i nocą, w niekrytych saniach, wśród ciągłych mrozów – więcej niż dwudziestostopniowych, przenikających do kości poprzez sute nawet szuby, że „każdy ledwie nogami za sobą powłóczył”. Do Pradta zgłosił się z zaproszeniem do hotelu Angielskiego jenerał Caulaincourt. „Wygotowywałem – pisze ambasador – depeszę do księcia Bassano, gdy drzwi się rozwarły i do pokoju wsunęła się, podtrzymywana przez jednego z moich sekretarzy, postać wysoka, z czarną opaską na głowie, w ogromnej szubie, z trudem stąpająca pod ciężarem rów nież ogromnych butów futrzanych... Podniósłszy się z krzesła, d ostrzegłem profil...
– Ach, to pan, panie generale Caulaincourt?... A gdzież cesarz?
– W hotelu Angielskim ... Czeka na swego ambasadora...
– A czemuż nie wysiadł w ambasadzie?
– Nie chce być poznanym ... Daj nam pan tylko wina burgundzkiego i madery ...
– Owszem, wszystko, co pan każe... Lecz dokądże się to udajecie?
– Do Paryża.
– A wojsko?
– Nie ma wojska.
– Jakto, a owe zwycięztwo nad Berezyną, owe 6.000 jeńców, o których donosił książę Bassano?...
– Ba, dobrze, żeśmy się zdołali przeprawić... A co do jeńców... rozbiegli się... Byłoć tam zresztą co innego do czynienia, niż strzeżenie niewolników... Ale chodźmy, cesarz czeka...:”
„W bramie hotelu żandarm na straży, w dziedzińcu spostrzegam dwoje pospolitych sani i krzątających się jenerała Lefebvre Desnouettes i Huśtana. Rustan wprowadza mnie do Cesarza, któremu zameldowany zostałem przez księcia Vicencyi. Cesarz po zwyczaju, przechadzał się po pokoju, miał na sobie okazałą szubę z zielonej materyi ze złotemi pętlicami, na głowie ciepły kaptur, na nogach buty futrzane…” Rozmowie z Napoleonem Pradt, odwołany wkrótce z urzędu, w warunkach widocznej niełaski, mógł nadać barwę za jaskrawą. Ale i z opowiadań Stanisława-Kostki Potockiego i Matuszewicza, za wezwanych następnie, po ambasadorze, na godzinę 3-ą z południa, już po obiedzie i spoczynku cesarskim, wynika najdowodniej, że Napoleon „gadał od rzeczy”, „majaczył”, wpadał w rodzaj umysłowego omdlenia, był blizki obłąkania, powtarzał raz po raz sławne swoje „du sublime au ridicule il n’ya qu’un pas”, niecierpliwił się, wybuchał, znów tracił siły, energię i świadomość, słupiał i kostniał, zupełnie jak podczas jednej z walnych bitew w Rossyi, kiedy korpus polski, wystawiony w pozycyi morderczej na rzeź prawdziwą, nie mógł się od niego doczekać odpowiedzi na osobiste pytanie Sokolnickiego, co robić („Pamiętniki” Ogińskiego). Tym razem atoli nie był to, jak się zdaje, ów specyficzny objaw choroby napoleońskiej, której opis wcześnie się dostał do archiwów międzynarodowych. Podczas rakowań o pokój w Campo-Formio (październik 1797), pełnomocnik austryacki Cobentzl taką w swych doniesieniach, między innemi przechował scenę: „Silnie podniecony wskutek dwóch bezsennie spędzonych nocy, Bonaparte wychylał poncz szklanka po szklance... Kiedym mu spokojnie sprawę wyłuszczał, on nagle z niesłychaną wściekłością porwał się z miejsca i wylewając potok połajanek ostatniego gatunku, chwycił za pióro, skreślił pod protokułem jakiś znaczek bezkształtny, wyobrażać mający jego podpis, włożył kapelusz na głowę w samej sali posiedzeń, i jak dzik runął do wyjścia. W przedpokoju napróżno. usiłowano go zatrzymać. Wypadłszy na ulicę nie przestał wrzeszczeć na całe gardło…” Na parę tygodni przed bitwą pod Austerlitz, Talleyrand był świadkiem niebezpieczniejszego jeszcze paroksyzmu. „Otrzymałem rozkaz towarzyszenia Napoleonowi do Strasburga... W samym dniu wyjazdu z tego miasta jadłem z nim obiad. Wstawszy od stołu, cesarz wszedł do pokoju Józefiny – i po niejakim czasie wypadł ztamtąd gwałtownie, wziął mię pod ramię i pociągnął do swego pokoju. P. Remusat, marszałek dworu, w interesie służbowym wszedł za nami. Zaledwieśmy się tam znaleźli, cesarz padł na posadzkę, zdążywszy wszakże powiedzieć, żebym drzwi zamknął. Zerwałem mu z szyi krawat, gdyż miał twarz taką, jak gdyby się dusił; wymiotów nie miał, jęczał tylko i toczył z ust pianę. P. Remusat podał mu wody do picia, ja oblewałem wodą kolońską. Miał rodzaj konwulsyi, która trwała blizko kwadrans. Posadziliśmy go na fotelu, przyszedł do słowa, ubrał się, zalecił nam tajemnicę…” Z Carlsrulie, w parę dni później Talleyrand otrzymał od cesarza liścik, donoszący, że jest zdrów i że jenerał Mack zamknął się w Ulmie. „Wezmę go tam – pisał Napoleon na parę tygodni przed kapitulacyą – jak jakiego filistra.” Więziony we Francy i papież Pius VII, w rozmowach i kłótniach swych z Napoleonem stwierdził niejednokrotnie wiarogodność relacyi zarówno Talleyranda jaki Cobentzla; kilka nawet epizodycznych tego rodzaju zatargów sztuka przeniosła na płótno lub utrwaliła rylcem.
Spór Napoleona z papieżem Piusem VII. Z obrazu I. P. Laurens’a.
Obecnie, w Warszawie, żółciowe czy nerwowe te ataki, przytłumione i wpędzone do wnętrza, trzęsły się i kotłowały tempem znacznie wolniejszem, poskramianem widocznie przez okrutne dla olbrzymów poczucie chwilowej – a kto wie jeszcze, czy chwilowej tylko bezsilności i nieprzezwyciężonego na razie znicestwienia. „Znajdował się jakby między snem a jawą”; mieszały się mu w głowie pojęcia, obrazy, przypomnienia. Mówił dużo, udając, że nie dba o logikę swych twierdzeń i wywodów. Zatrzymywał się, stawał jak wryty, wpadał w zadumę – i pomrukiwał raz po raz: „du sublime au ridicule…” Znękanym się czuł, nadrabiał miną, ale śmiesznym nie był wcale. Cierpkie, rozgoryczone skrzywienie na jego ustach ciągle mieniło się i przecinało z niewysłowionym uśmiechem dumy i pogardy.
– Więc co? – zdawał się zapytywać, stojąc wyprostowany przed Pradtem. Czego ode mnie żądacie? Ambasador uważał za właściwe zdać cesarzowi sprawę z opłakanego stanu Księstwa, mówił o upadku i wyniszczeniu kraju...
– A któż ich zniszczył? – zawołał Napoleon, jak gdyby się nie domyślał, o co chodzi, ani o kim mowa. Pradt objaśnił, że ma na myśli wyczerpanie Księstwa z ludzi zdolnych do broni, po wystawieniu tak ogromnej siły w stosunku do ludności... – Nikogom prawie z Polaków nie widział w tej kampanii” – sarknąć miał cesarz, nie rad snadź z uwag, zakrawających na wyrzuty. Nie przeszkodziło to mu je dnak następnie, w popołudniowej rozmowie z Potockim i Matuszewiczem wychwalać bitności Polaków i żałować, że się nie ogłosił ich królem (Smoleński, „Historya”, IV, 54). Z powodu wzmianki Pradta o dawnych rządach pruskich i niejakiej materyalnej w owej dobie pomyślności Polaków, Napoleon się zniecierpliwił: – „Czegóż nareszcie chcą Polacy? czy zostać Prusakami, skoro nie mogą już być Polakami?..,aI dodał z gniewem: – „A czemużby nie Rosyanami?...” I znów wpadł zaraz w dywagacye, przeplatane facecyjkami, żartami, dla zagłuszenia może w sobie nasuwających się przykrych myśli. Odzyskawszy zaś powagę i przytomność: – „Mam sposób – rzecze.... Trzeba utworzyć 10.000 polskich kozaków, dać każdemu konia i lancę w rękę, a ręczę, iż powstrzymają nieprzyjaciela”. – Ambasador jął zwalczać projekt, dowodził, przekonywał – i jak sam otwarcie wyznaje, do reszty znudził cesarza. P rz y pożegnaniu Napoleon polecił mu przyprowadzić po obiedzie ministrów: Kostkę Potockiego i Matuszewicza.
Panowie ci, jak już wspomnieliśmy- o ile szczerze i pamiętliwe zwierzyli się niebawem Ostrowskiemu, io ile Ostrowski dokładnie, a zgodnie ze świadectwem obecnego na konferencyi Pradta powtórzył ich słowa i wrażenia, znaleźli również Napoleona w stanie pół-obłędu, czy też pół-halucynacyi. W nioski swoje wysnuli naturalnie ze słów jego, z wynurzeń zgmatwanych. Szkoda tylko, iż nie wiedziano wówczas, że Bonaparte od wczesnej młodości system „zaprószania plewami oczuu obrał za jeden z najpewniejszych środków dyplomatycznych. Tegocześni dekadenci śmiało obrać go mogą, za swego protoplastę w sztuce improwizowania niedorzeczności świetnych i puszczania rakiet frezeologicznie ślepych. Zresztą, jeśli wśród nas, ludzi żyjących na początku wieku XX-go, znajduje się choć jeden geniuszek – nie już geniusz – niech raczy postawić się w położeniu Napoleona i oznajmi: co należało powiedzieć i co było do powiedzenia zacnym, kochanym, walecznym, szlachetnym tym Polakom, tuż zaraz po powrocie z niczem z wyprawy, w którą oni włożyli wszystko? – A przytem – i to właśnie najbardziej uderza w referatach sprawozdawców – że ilekroć przytaczają własne słowa Napoleona, bełkot w nich rzadki, ale za to nader obficie występuje blekot w streszczeniach i poglądach współbiesiadników. Poprzestaniemy na kilku przytoczeniach dosłownie napoleońskich. Na widok przybywających, cesarz ozwał się jak gdyby do siebie: – „Od kiedyż to jestem w Warszawie?... Od dni ośmiu?... Ach, nie! od dwóch godzin zaledwie.” Rozśmiał się głośno i wesołym, rzeźwym tonem powtórzył swoje „du sublime au ridicule.,.” Powitał przybyłych. Na ich oświadczenia, iż są szczęśliwi, widząc monarchę zdrowym, ocalonym wśród tylu niebezpieczeństw, cesarz przerwał: „Niebezpieczeństw?... Nie było żadnych... Zresztą, wszystko to głupstwo. Żyć mogę tylko w ruchu, tern mi lepiej, im bardziej się miotam i rozzrucam... Piecuchy tylko pasą się i tyją w swoich pałacach. Ja muszę być zawsze na koniu i w obozie...“ Westchnął i wyszeptał smutniej: „dusublime…” Widząc jednak zachmurzające się twarze ministrów polskich, rzekł ukąśliwie: – „Panowie, jak widzę, jesteście tu wszyscy mocno przestraszeni...“- „N. Panie, odparł Matuszewicz, byliśmy istotnie w obawie, nie otrzymując wiadomości o W. c. Mości i o armii…” – „Ależ armia jeszcze wyśmienita, mam 120.000 żołnierza... Utrzymamy się w Wilnie. Udaję się właśnie do Paryża po nowe trzykroć sto tysięcy wojska. Pomyślność olśni Rosyan. Stoczę z nimi dwie, trzy wielkie bitwy nad Odrą i za sześć miesięcy będę znowu nad Niemnem... Armię porzucam z żalem, ale cóż, muszę strzedz Prus i Austryi…”
Rozmowa na ten temat toczyła się długo, „godzin ze trzy”. Potrącono i o drażliwą kwestyę bezczynności konfederacyi generalnej- drażliwą przedewszystkiem dla ambasadora. Zasłaniając się instrukcyami, których osnowa jest jednak wielce rozciągłą, ulegającą tłumaczeniu wielorakiemu, Pradtw ciągu całej kampanii 1812 r. zachęcał kraj, na tyłach wielkiej armii opuszczony, osamotniony, wolny – do zachowania się biernego, do demonstracyi, odezw, parad, narad, pogróżek – słowem do zasypiania gruszek w popiele, do wylegiwania się w puchach wzajemnego patryotycznego pocieszania się, że jakoś to będzie... Zniechęcono się – twierdzą historycy nasi – tą okolicznością, że w początkach wojny Napoleon, przyjm ując delegatów konfederacyi w Wilnie, nie wyrzekł „stanowczego słowa…” Lecz cóż znaczy słowo, choćby najbardziej kategoryczne, w okolicznościach, gdzie czyn stanowi i rozstrzyga?... Pradt w swojej „Historyi” nie wspomina wcale o szczególe poniewczesnych owych pogawędek ministrów polskich z Napoleonem w Warszawie 10-go grudnia 1812. Ale Ostrowski dobitnie, z naciskiem zaznacza, iż cesarz czynił zarówno ambasadorowi, jak ministrom wymówki, że konfederacyę zamknęli w granicach dwu scen, dwu przedstawień, że się ograniczyli do dwóch posiedzeń Sejmu nadzwyczajnego, że nic nie robili... i nic też obecnie nie mają.
Napoleon w hotelu Angielskim. Kopia ze starego drzew rytu w „Tygodn. Illustr.”
Zarzut z historycznego punktu widzenia- olbrzymi, niezmiernie doniosły. Dla czegóż nie replikowano? dlaczego nie wywleczono fatalnych „instrukcyi”? Orzech, lubo już obecnie pusty, wart był rozgryzienia, choćby dla przekonania się, jaki to mianowicie robak go stoczył... Ponownie ze swemi zarzutami Napoleon wystąpił dopiero po bitwie pod Lipskiem, w kole dowódzców polskich, obradujących, po zgonie księcia Józefa, u granic Francyi, czy iść dalej, czy dać nareszcie za wygraną. Cesarz przygodnie napomknął 0 czczej, jałowej roli konfederacyi generalnej. Młodziutki oficer, Jan Skrzynecki spisał się rezolutnie: „Nie zbywało na ochocie, N. Panie, – rzekł głośno, dobitnie- ale hamowano ją …” Napoleon spojrzał bystro, jakby nieco zdziwiony, i powiedział tonem spokojnym, dowodzącym niemylnie, że o „instrukcyach” z r. 1812 albo zapomniał, albo nic zgoła nie wiedział: „Ha, to bardzo być może…” i rzecz swą dalej prowadził.
Po bitwie pod Lipskiem czy teraz, po przeprawie przez Berezynę, radzić, ze stanowiska polskiego, nie było już o czem. W gorączce, czy na chłodno, bredził pokonany a nie pobity wojownik wieku; w każdym razie to pewna, że myśli jego wiązały się z sobą logicznie, zmierzały w jednym stałym kierunku. Dopóki na dziedzińcu hotelowym zaprzęgano konie i ładowano bagaże, N apoleon, przeplatając konceptami koszarowemi sprawy na seryo, powrócił do przedmiotu, poruszonego zrana przed Pradtem: do kozaków polskich. Zachęcał do dalszej gry... Ministrowie zapewniali, że kraj jest rzeczywiście do ostatka wyczerpany, że nie byłby w stanie nowych sił wystawić o własnym koszcie. Bardzo wymownym był na tym ostatnim punkcie szczególnie Matuszewicz, minister skarbu. Dowodził, że kasy są puste, że obywatele przeciążeni podatkami, że zamożne nawet rodziny poschodziły do nędzy... Cesarz się spostrzegł. Rozpoczęły się targi. Dał w końcu ministrom dwie asygnacye, jedną do francuzkiego ministra skarbu na dwa miliony franków, drugą do księcia Bassano na cztery miliony rubli papierowych. Niemcewicz w „Pamiętnikach” (I, 423) zapewnia, że ruble były fałszywe. Jeśli to prawda, fałszowano je tym razem z pewnością nie z rozkazu Napoleona: pochodziły one z kontrybucyi, nałożonej na Kurlandyę. Co do franków, wartość ich – w „podłym bilonie piemonckimu – sprowadzała się istotnie niemal do połowy ceny nominalnej, ale to trudno; by ł to, według przysłowia, koń darowany...
Pałac pod Blachy w Warszawie. Z dzieła Al. Kraushara „Burboni na wygnaniu".
I na tem się zamknęła ostatnia karta, końcowy epizod dziejów, najstraszliwszych, najbardziej tragicznych z całego wieku XIX Pożegnanie, i nawet ze wszystkich wieków, jakie przeżyła ludzkość. Pojazdy cesarskie były już gotowe do drogi. Napoleon, napozór ciągle niewzruszenie wypogodzony i podrwiwający z siebie i wypadków, pożegnał się bez widocznego wzruszenia z Pradtem i ministrami. Na ich życzenia pomyślnej podróży i dobrego zdrowia, odpowiedział, iż nigdy nie czuł się zdrowszym – a obiecywał sobie, że „będzie jeszcze lepiej – quand j’aurai le diable au corps...“, co w przekładzie polskim znaczyło niezawodnie: gdy Bóg wojny znowu we mnie wstąpi. Wsiadł do sani z generałami, którzy mu towarzyszyli od Smorgoń, i kiwnąwszy raz jeszcze głową, dał znak do odjazdu. Konie ruszyły z kopyta. Mrok wieczorny i tumany śnieżne zakryły go na zawsze dla tej ziemi mogił i krzyżów...
W kilka dni po odjeździe Napoleona nadciągnął z Wilna przez Berlin, z furgonami sztabowemi i kasą ks. Bassano, i rozpoczęły się u Pradta narady, w których tym razem Polacy nie skąpili tunku oskarżeń, wyrzutów, gróźb. Nakazano pobór, zwołano pospolite ruszenie „ochotnicze” nie szczędzono odezw. Za późno. Pradta, depeszą z Moguncyi, Napoleon odwołał 27 grudnia, naznaczywszy na jego miejsce powrotnie miłego Polakom Bignona Me i to nie zdało się już na nic: wojska rosyjskie szybkim poskokiem awangard konnych zbliżyły się ku granicom Księstwa, – pędząc przed sobą rozbitków.
Odjazd Napoleona z Warszawy. Ze starego drzeworytu w „Tygodniku Illustrowanym".
Zjawili się chorzy lub ranni: ks. Józef (prawie już wyleczony z kontuzyi), Kniaziewicz, Zajączek, Sułkowski. Szczątki swojej dywizyi Dąbrowski poprowadził wprost na Kalisz; resztki korpusu polskiego, pod dowództwem generała Stasia Potockiego, piątego z rzędu zastępcy naczelnego wodza, weszły do Warszawy 25 grudnia i tegoż dnia przeciągnęły przed pałacem pod Blachą. Wszystkie czterdzieści armat były ocalone i jeszcze cztery zdobyte, wszystkie chorągwie batalionowe rozwinięte – ale z samych batalionów pozostało zaledwie 400 żołnierzy... „Na ten widok książę Józef zalał się łzami i słowa przemówić nie zdołał…” Zapełniano luki w kadrach naprędce. Dąbrowski miał w parę tygodni 5000 szeregowców. Z Litwy nadciągnął pułk Chodkiewicza, jego kosztem wystawiony. Zapóźno, wszystko zapóźno: generał rosyjski Winzingerode znajdował się już w d. 31 stycznia 1813 pod Płockiem, oczyszczając drogę przed cesarzem Aleksandrem, który z gwardyami posuwał się przez Suwałki i Mławę w stronę Kalisza. Dąbrowskiego Napoleon wezwał do Niemiec, i korpusik jego już w końcu stycznia maszerował do Kassel. W d. 1 lutego otrzymano w Warszawie wiadomość, że cały niemal prawy brzeg Wisły zalany jest wojskami rosyjskiem i, – gruby zaś lód na rzece ułatwiał przeprawę ja k po mostach. Rada ministrów i rada konfederacyi, wraz z księciem Józefem i pełnomocnikiem cesarskim, baronem Bignonem, zebrały się na wspólną sesyę, na której uchwalono: usunąć się z wojskiem do Krakowa i „czekać tam na dalsze wypadki 1,1. Rada ministrów, 4 lutego, jak tylko mróz nieco zelżał, pierwsza opuściła Warszawę. Za nią ruszyło co żyło... „Zastawiano u żydów klejnoty, resztki sreber stołowych, wszelkie kosztowności, by módz emigrować…” W „Pamiętniku” o swoim ojcu, Adamie Potockim, córka jego, późniejsza pani Henrykowa Nakwaska, w tedy jeszcze młodziutka panienka, pisze o tej przeprawie: „Gdy trochę zelżało, opuściliśmy stolicę i nie sami, gdyż mnóstwo innych osób jechało tąż samą co i my drogą. Towarzyszyli nam Józef Baworowski i Seweryn Drohojewski – wojskowi, którzy z kampanii wrócili ranni i chorzy-już poczynający przychodzić do sił, ale jeszcze głusi... Pani Zamoyska z dziećmi jechała tuż za nami. Księżnę Pelagię Sapieżynę i Włodzimierzową Potocką zastaliśmy w Krakowie, prócz wielu innych uchodzących z kraju. Prefekt Nakwaski (ojciec Henryka) ostatni z władz rządowych opuścił stolicę. Straszna to była przeprawa. Zima wyjątkowo mroźna nagromadziła śniegi tak gęste, iż prostem i tylko saneczkami chłopskiemi wypadało przebywać znaczne przestrzenie.” Ostrowski we wspomnieniach, dodaje: „Smutno i ponuro, wśród zimna i sławnych roztopów na krakowskiej ziemi, z wielką mitręgą powrozów i taborów, podróżowaliśmy różnemi gościńcami, trzymając się, o ile podobna, głównego korpusu. Mieliśmy przy tem i obawę, abyśmy lada chwila nie wpadli w ręce podjazdów... Szczęściem, zasłaniali nas sprawni i dzielni Krakusi, tylko-co sformowani... Ci prawdziwie narodowi jeźdźcy, zrazu dymowymi zwani, zawsze za uciechę sobie mieli rozprawiać się z nieprzyjacielem…”
Nie był przeto, jak się pokazuje, niespełna zmysłów Napoleon, gdy tak nastawał na potrzebę utworzenia korpusu „kozaków polskich. Cóż z tego; najzbawienniejsze rady obracały się w niwecz wobec szybkiego zbliżania się zwycięzców, – wszystko to już było obecnie poniewczasie, po szkodzie…
Napoleon podpisuje akt abdykacyi, dnia 11 kwietnia 1814 r. Według obrazu E. Berne-Bellecour’a.