Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
POWRÓT Z POLOWANIA.
FILIP WOUWERMAN
Wouwerman urodził się w Harlem 1620. r., uczył się u ojca swego Pawła Wouwerrana, malarza historycznego, i od Wynouta; ten starannie prostował zasady, które uczeń jego czerpnął w ojcowskiej szkole. Wtedy dopiero młody Wouwerman zaczął naturę brać sobie za wzór, i starannie badał ją przed każdą pracą swoją. Tym sposobem nabył wprawy i dokładności w wszystkich jego dziełach podziwianój, mianowicie zaś w ostatnich. Niesłychane zwryciężył trudności nim dobił się jakiegoś rozgłosu. Kiedy zaczął pracować, Bamboche był wziętym niezmiernie, a żywość i blask jego tworów przekładano nad skromniejszy i prawdziwszy styl Wouwermana. Nadto Wouverman, bojaźliwy i nieśmiały, szkodził sobie przez to i nie zyskiwał zasłużonej wziętości. Poprzestawał na małej zapłacie za obrazy swoje, które następnie kupcy bardzo drogo sprzedawali za granicą. De Witte, między innemi, najwięcej na nim zarabiał. Ale porywczość i szorstkosć Bambocha wielce pomogła Wouwermanowi i postawiła go na stopniu, jakiego dotąd tamten nie mógł dostąpić. Bamboche żądał dwieście złotych holenderskich za jeden obraz, ale de Witte nie chciał dać tyle, i polecił Wouvermanowi odmalować ten sam przedmiot; co wykonał tak znakomicie, że odtąd zaczęto na wszystkie strony dobijać się o jego utwory, i ledwie skończone, zaraz kupca znajdowały. Na nieszczęście, do wziętości tój doszedł on dopiero pod koniec zawodu swojego, kiedy niewiele już mógł sobie los poprawić. Do tej zaś pory obarczony chciwemi przekupniami, którzy korzystali z jego nieszczęśliwego położenia, pracował bez odpoczynku, dla pokrycia potrzeb swoich i licznej rodziny; a jednakże, pomimo niedostatku, twory swoje wykończał zawsze tak starannie, jak gdyby mu najlepiej za nie płacono. Z tej konieczności nieustannej pracy, nie mógł wydalić się z rodzinnego miasta i korzystać z podróży. Na jakiś czas przed śmiercią kazał rzucić na ogień skrzynię pełną rysunków i studiów własnych, mówiąc: “Tak mi źle prace moje wynagrodzono, że chciałbym zapobiedz o ile można, ażeby syn mój, znęcony widokiem tych rysunków, nie jął się tak nędznego, niewdzięcznego i niepewnego zawodu.
Widząc doskonałe wykończenie wszystkich tworów wyszłych zpod pędzla tego mistrza, trudno pojąć że miał czas do wykonania tak znacznej ich liczby. Odznaczają się one rozmaitością przedmiotów. Malował bowiem polowania, targi końskie, bitwy jazdy, skromne krajobrazy, widoki zdobne pysznemi budynkami, piękne ogrody i t. p. Ta rozmaitość, zawsze się u niego czuć dająca, ponawia ciągle podziwienie przy oglądaniu obrazów jego. Żaden malarz, śmiało to rzec można, nie przewyższył go w oddawaniu prawdy; konie rysował nadzwyczaj dokładnie i wiernie; prawda że cechy ich są zawsze jednakie; konie jego są zawsze flamandzkie, ciężkie, ale tę jednostajność wynagradza doskonałością kolorytu, urokiem mięsistego i miękkiego pędzla, który wszystko łagodzi, nie odejmując siły; dotknięcie jego śmiałe i trafne, lubo namiętności pełne; kontrasty w nim rozległe, a układ planów obrazu najdoskonalej pojęty. Oddalenia, perspektywa, niebo, obłoki, drzewa, rośliny, są dokładnie i wybornie naśladowane z natury. Wytworną sztuką, a raczej]nigdy nie objawiając sztuki, rozkłada on światła; oko z jednego tonu przechodzi na drugi prawie niepostrzeżenie, bez nagłego przeskoku. Ta zaleta szczególniej postrzegać się daje w ostatnich jego utworach; w pierwszych bowiem jego dziełach, lubo także ogładzonych, kontrasty zbyt ostro wyskakują, co psuje harmonią ogółu. Rytowanych jego dzieł jest bardzo wiele. Szczególniej poszukiwane są kawałki roboty Jana Wischera i Dunkera. Słynie także bardzo piękny zbiór rycin z rysunków Wouvermana przez Jana Moyreau, Sebas, Beaumont, Cochin, Laurent i t. d. Paryż, 1737—80. wielkie in-folio. Wouverman sam zrobił jeden krajobraz aquafortis w środku którego widać konia. Dzieło to wykonane jest tak biegle i z taką znajomością rzeczy, iż żałować trzeba że więcej nie pracował w tym rodzaju.
Wouverman umarł w Harlem, 19. maja 1668., w czterdziestym ósmym roku życia, zostawiając jednego tylko syna, który wstąpił do klasztoru. Dwaj jego bracia, Piotr i Jan, uczyli się u niego i odznaczyli się jako malarze. Piotr malował w tym samym rodzaju co Filip, ale nigdy mu nie dorównał. Jednakże rysował dobrze figury i konie; koloryt miał silny i dobry; niektóre jego obrazy podobne są do utworów z pierwszej epoki Filipa, i mogą obok nich stanąć. Jan, najmłodszy z nich, dość szczęśliwie malował krajobrazy. Koloryt jego ciepły i urozmaicony, dotknięcie pędzla swobodne i łatwe; obrazy jego roboty, których mała jest liczba, są bardzo cenione. Przedwczesna śmierć, w roku 1665., nie dozwoliła mu więcej płodów dokonać i większej nabyć sławy.
Przedmiot dołączonych tu dwóch obrazów, Wyjazd na łowy i Powrót z polowania (w oryginale 2 stopy 2 ½ cala szerokości; 1 stopa i 7 cali wysokości mających), wziętym został ze zdarzenia w życiu Henryka IV., króla Francyi i Navarry, które jako dość zajmujące, w następującej powiastce podajemy:
Wybiła czwarta godzina. Jesienne słońce jeszcze nie weszło. Zamek La Tour, dumne jego gmachy, czarowne ogrody i cała okolica, leżała jak perła na dnie doliny, mglistą okryta zasłoną. Rozległa dolina prowanckiego Adouru przyćmioną jeszcze była szaro-niebieskawym zmrokiem; ale ponad gajami przebijały się już słabe, srebrzyste, barwy jutrzenki. Stopy pasma wzgórków w oddaleniu krajobraz kończącego, leżały jeszcze w gęstych obłokach; lecz powyżej, za niemi, góry iskrzyły się czerwono i ostro na ciemnem tle odrzynały, a wyżej jeszcze migotało blado-różowe światło, zwiastun blizkiego poranku.
Głęboka cisza cały ten krajobraz zalegająca, nagle została przerwaną. Z wysokiej wieży zamku La Tour, gdzie chorągiew Henryka Nawarryjskiego ranną rosą nasiąkła, ciężko u drzewca wisiała, ozwało się donośne i rzeźkie granie na łowieckim rogu, którego silne tony rozlegały się daleko po dolinie.
Na odgłos tego rogu, wszystko stawało na nogi w zamku La Tour. Zerwali się chłopcy, mastalerze i paziowie zaspani, biegli szerokim dziedzińcem zamkowym aż pod mur parkowy i wpadali albo do stajni, albo do wytwornego domku, gdzie była psiarnia, wesoło już dopominająca się wyruszenia w pole. Otworzono drzwi, a sfory dostawszy się na dziedziniec, rozbiegły się we wszystkie strony, skakały i szczekały ochoczo.
Następnie wyprowadzono konie. Spinały się one i rżały, kiedy je wiązano do czyszczenia.
Między niemi stał ogier andaluzyjski tak pyszny, że ulubiony siwosz Bearneńczyka nie był od niego piękniejszym. Stajenny chłopiec nie mógł dać mu rady.
W tem wbiegł na dziedziniec koniuszy, smagły, ze trzydzieści lat mający, z którego twarzy widać było stanowczość i męztwo.
— Co tu robisz z tym koniem? — zapytał gniewliwie.
— Chcę go oczyścić, panie Le Clou! — odrzekł chłopiec.
— Kto ci kazał? bałwanie! Jeżeli ten łotr hiszpański chce mieć czystego konia, to niech go sobie sam czyści. Precz ztąd! Umykaj z tym koniem! Sang de Dieu.
— I owszem! ręce moje składają ci najgłębszą wdzięczność, panieLeC lou! —powiedział stajenny.
— No! no! żebym ci tylko nie dodał co zreszty! — odrzekł Le Clou.
Stajenni spojrzeli po sobie znacząco; koniuszy wstał dziś rano lewą nogą. Dość szybko, mrucząc sobie coś pod nosem, przeszedł przez zielone kląby i wstąpił na szerokie schody, które z dziedzińca prowadziły wewnątrz zamku.
Na środku schodów zatrzymał się nagle, jakby mu sił nie starczyło. Prześliczna dziewczyna, widocznie pokojówka, szła naprzeciwko niego. Napół trwożliwie, napół niechętnie przysunęła się ku kamiennej balustradzie schodów, aby przejść koło koniuszego. Ale on podniósł rękę i zatrzymał ją za ramię. Dziewczyna przestraszona, zrazu nic nie rzekła, lecz zniecierpliwiona nareszcie zapytała:
— Le Clou, czego mi stajesz na drodze?
Rozjaśniła się cokolwiek tw arz koniuszego.
— Panno Joanno! — rzekł, wzdychając głęboko.
— No i cóż!
— Ach! kochaj mnie choć troszkę. Zmiłuj się nade mną, okrutna... — mruczał niewyraźnie Le Clou, przypominając starą prowancką piosnkę.
Zdawało się że Joasia jest jakoś wzruszoną.
— Co ci ten Hiszpan zawraca głowę, dziewczyno? — zapytał Le Clou znienacka. — On ciebie nie kocha i kochać nie będzie; bo ta ponura istota nienawidzieć tylko może. Dlaczegóż głos mojego serca nie budzi już echa w twojem? Dlaczegożeś odbiegła mnie, szalona, zaślepiona dziewczyno! mnie, twego najlepszego przyjaciela?
— Pan Le Clou w bardzo złym humorze wstał dzisiaj, jak widzę. Ale Bogu dzięki! nie należę do ludzi, którym rozkazywać pan możesz. Adieu!
Le Clou pasował się chwilę ze sobą samym. Brała go chętka schwycić smagłą kibić czarnookiej pokojówki i zapoznać się bliżej z świeżemi jej usteczkami. Ale powściągnął się, odsunął kapelusz znad oczu, i przybrawszy wyzywającą a nawet groźną postawę, zawołał nader złośliwie:
— Ej! strzeż się, panienko! powiadam ci, strzeż się. Rozmiłowałaś się w niegodziwym i zdradzieckim łotrze, który byle tylko cząstkę tajemnych myśli swoich w czyn wprowadził, a zaraz na rozcwiertowanie zasłuży, i to go pewno nie minie. Rozumiesz mnie? Ostrzegam cię tedy! Nie daj się łowić na włoskie podstępy i chytre sztuki. Korzystać on będzie z twojej prostoty. Za podszeptem tego hiszpańskiego zbójcy, albo — gdyż nie myślę tu oszczędzać nikogo — z namowy waszego szlachetnego pana de Luęon, Sang de Dieu! gotowibyście byli króla Henryka i panią jego potruć jak szczurów.
Joasia złożyła ręce i z przestrachu zbladła jak chusta.
— Ach! Le Clou, przecieżem ja hugonotka — wyjąkała niewyraźnie.
— Hugonotka, co kochankiem ma katolika, a zatem i katolickie serce.
— Alboż to grzech jaki? wszakże i król został teraz katolikiem.
— Ale dostał za to piękną Francyę, biedna dziewczyno.
— Jabym zaś chciała pozyskać tylko serce, które ma dla mnie taką samą wartość—odrzekła Joasia, skubiąc fartuszek z zawstydzenia.
— Bal i to nieźle!—zawołał Le Clou, i szybko przebiegł koło dziewczyny.
Zastanowiła się ona chwilę; widocznie chciała zawołać na pięknego koniuszego; ale powściągnęła ją wrodzona duma. Zadarła dumną główkę w górę, wierzchnią wargę sunęła wzgardliwie, niewyraźnie szepnęła coś i śmiałym krokiem szła na dół, kiedy koniuszy jak błyskawica pędził na górę.
W pierwszej galeryi, a raczej na pierwszym tarasie, sięgającym aż do muru i bardzo szerokim, koniuszy spotkał grubego prałata, w sukniach arcybiskupa. Dla odznaczenia się ile można i nadania sobie jak największej powagi, powdziewał on na siebie kościelne suknie.
— Pax vobiscum! — powiedział kapłan.
Le Clou mruknął tylko niechętnie.
Ale tego dnia wszystko sprzysięgło się na niego. O kilka kroków dalej spotyka osobistego wroga swego, Dona Diego Lascara, Hiszpana. Smagły on i niewielkiego wzrostu; musi być jednak niebezpiecznym współzawodnikiem, bo oliwkowata twarz jego bardzo regularna i ponętna, oczy głęboko zapadłe, posępne, błyszczą jak pochodnie w nocy; zaciśnięte usta pochopne są i do śmiechu i do pocałunków. Le Clou czeka tylko na pozdrowienie, żeby go jakiemś grubiaństwem powitać; ale Lascara ani spojrzał na swego nieprzyjaciela, nie dojrzał go, jakby był najdrobniejszem ziarnkiem piasku i przeszedł. Kiedy Le Clou biegł do króla, Lascara pospieszył do opasłego Luęona.
Cóż tak rano, mój synu?—zapytał Luęon, rzucając ukośne lecz przenikliwe spojrzenie na młodego Hiszpana. Mniemałem, że ja tylko jeden wcześnie opuszczam miękkie łoże, na którem snu znaleźć nie mogę.
— Por la sarda Madonna! Żartujesz sobie ze mnie?—zapytał Lascara z gniewliwem okiem.— Cieszysz się z dzieła twego, z tego, czem się stałem za twoją sprawą? Nie znam spokoju, ani we dnie ani w nocy. Piekło... wiesz stary, twoje sławne piekło mizerną jest igraszką w porównaniu z tern co tu cierpię i znoszę.
— O słaba głowo! — zawołał Luęon, złowrogą twarz zmuszając do uśmiechu. — Ale cóż robić!.. takato teraz młodzież.
— Co mnie tam obchodzi twoje gadanie? Taki jestem, ja, Don Jose Diego de Lascara; ale ręczę ci, że ani jednego dnia dłużej takim nie będę. Słyszysz szanowny i arcy wielebny mój nauczycielu i mentorze? Wszystko ma swoję miarę, podobnież i siły ludzkie ! Moje wyczerpują się już ciągiem a daremnem natężeniem. Jedenaście dni już upłynęło, a ciągle powiadasz: jutro! jutro! Oświadczam ci, że siła moja wystarcza do mojego celu, według planu i życzenia twego, ale nic więcej. Siłę tę potrzebuję skupić i na raz wytężyć; nie mogę zaś natężać jej sto razy i to zawsze nadaremnie.. rozumiesz?..
— Ale cóż to wszystko znaczy? — zapytał Luęon.
— Sławnyś sennor! wiesz bardzo dobrze o co idzie, ale powiadam ci otwarcie: co się ma stać, stanie się dzisiaj, albo moją ręką nigdy. Bierz się więc do rzeczy; jutro bowiem będzie zapóźno, gdyż dziesięciokrotnym przygotowaniem do czynu, tak zostałem strudzony i wyczerpany na umyśle i ciele, że nie będę miał ani odwagi, ani pewności, ani woli.
Luęon zatrwożył się i przeszedł kilka razy niespokojnie po pokoju. Nareszcie przyciągnął Hiszpana do siebie i szeptali coś zcicha.
— Idziesz więc do niego? — zapytał Lascara.
Luęon skinął głową.
— I powiesz stanowczo co zrobić?
— Tak jest — mruknął Luęon i odszedł.
Tuż obok tych dwóch ludzi stała Joasia zasłonięta balustradą. Serce zniewoliło ją pobiedz za dawnym kochankiem, ażeby go pocieszyć trochę w smutku i pokrzepić zbolałe jego serce.
Nie wiedziała jeszcze sama, czy Le Clou czy Lascara w sercu jej panuje, tyle tylko czuła, że utracić Le Clou byłoby jej bardzo przykro.
Skoro zaś Hiszpan zeszedł ze schodów, a Luęon poszedł przez taras do wewnętrznego skrzydła zamkowego, Joasia podniosła się z ukrycia i cała drżąca pobiegła za koniuszym. Dopędziła go już przy samych drzwiach króla.
— Jacques! słuchajno! — szepnęła, chwytając go bez ceremonii i śmiało za rękę. Le Clou postrzegł że jest niezmiernie przestraszona.
— Widziałam Lascara...
— I cóż ztąd? — zapytał koniuszy ponuro.
— A z nim grubego Luęon... Jakby ci to powiedzieć... Nic nie słuchałam, przysięgam... ale jednak słyszałam wszystko... wiesz, Jacques! pamiętaj, że ja nic nie słyszałam, ale powiadam ci mój przyjacielu, że jeżeli król pojedzie dziś na polowanie, to po nim będzie…
Le Clou widząc potwierdzenie dawniej szych podejrzeń i słów własnych, zdumiał się i pobladł cokolwiek, ale wnet się opamiętał.
— Cóżto więc było?
— Nic, a jednakże wszystko! Z oczu ich wyraźnie czytać można było; mord błyszczał w nich!
Śmierć Berneńczykowi!
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze!— pomruknął Le Clou. Uściskałbym cię z duszy za tę wiadomość, dziewczyno, gdybyś mi nie zaprzysięgła nieprzyjaźni…
— Co gadasz Jacques, nigdy bym nie zdołała wymódz tego na sobie…
- Kiedy tak ... lei le don d ’amoureux!... jak w naszej piosnce.
Joasia odbiegła spiesznie, zasłaniając bielutkim fartuszkiem usta, które od pocałunku Pikarda mocno się zaczerwieniły.
Le Clou wszedł do królewskiego pokoju. Henryk jeszcze w pełni życia i siły, chodził w negliżu. Wstał dzisiaj w doskonałym humorze. Koniuszy, wchodząc z umyślnym łoskotem, postrzegł jeszcze niknącą we drzwiach prawą rękę i skraj białej sukni Gabrieli d’Estrees.
— Cóż powiesz?— zawołał wesoło Henryk z Nayarry. Coś nowego widzę ci z oczu! Może Omar mój chory?
— Dzielny siwosz zdrowszy jest i silniejszy niż kiedykolwiek... Doskonale przygotował się na dzisiejsze łowy, a Wasza Królewska Mość możesz mu dziś wszelkie i najtrudniejsze zadawać próby; wszystkie on wykona z zadowoleniem Waszej…
— Ale cóż ci to jest Le Clou?—zawołał Henryk bardzo zdziwiony.— Co się z tobą dzieje? Ventre-Saint-gris! Tak dzisiaj stylujesz cudnie i tak uroczystą przybierasz postawę, że ci się napatrzyć nie mogę. Pyszny jesteś, doprawdy!
Koniuszy milczał przez chwil kilka, potem rzekł:
— Miłościwy Panie! oznajmiam że wszystko gotowe do polowania. Niech na mnie spadnie wina, jeżeli co gdzie źle wypadnie.
— Dobrze Le Clou! ale teraz idzie o kamień.
— O jaki?
— O ten co ci leży na sercu i dławi cię — zawołał Henryk niecierpliwiąc się trochę.
— To właśnie sęk, jak opowiedzieć tę djabelską historyą.
Zaczął tedy kołować i kręcić, gdyż nie śmiał oskarżać wprost ani Lascara ani Luęona, aż nakoniec wybrnął szczęśliwie, wpadłszy niechcący na domniemania i obawy panny Joanny.
Henryk, założywszy w tył ręce i nagiąwszy piękną głowę ku prawemu ramieniu, słuchał z początku bardzo uważnie. Lecz teraz krzyknąwszy: Ventre-saint-gris! wykręcił się na wysokim czerwonym obcasie i powiedział cokolwiek znudzony:
— Tak więc mniemasz?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I powiadasz że Lascara?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie — powtórzył Le Clou, który pomimo że było jeszcze bardzo chłodno, pocił się niezmiernie.
— A więc wypada, że na tej zasadzie powinienem zostać w domu?
Król pytał poważnie i uroczyście, ale w głosie jego przebijała się wesoła, komiczna prawie ironia i szyderstwo. Le Clou wahał się zakłopotany; zdawało mu się teraz że całej tej sprawie większą przypisywał wagę niżeli należało, a trwoga o dni ukochanego króla sprawiła, że nie zastanowił się dobrze. Czuł teraz że głównym powodem jego podejrzenia jest miłość jego do Joanny i zazdrość względem Lascary. Le Clou milczał, ale z postawy jego widno było, że więcej wie niżeli powiada; tą bowiem postawą chciał on przynajmniej godność swoję osłonić.
— Idź, idź, mój kochany! — rzekł Bearneńczyk bardzo łaskawie.— Bądź pewny że tę wygórowaną troskliwość o mnie, liczę na karb miłości i życzliwości ku mojej osobie.
Koniuszy odszedł do swoich zatrudnień. Król kazał się ubrać. W tej chwili oznajmiono mu przybycie Luęona.
Henryk przyjął go niebardzo chętnie.
— Ależ, mój najdroższy Luęon— zawołał do wchodzącego— musiałem się chyba pomylić?
— Co Najjaśniejszy Pan rozkaże? — odpowiedział opasły Luęon, kłaniając się nizko.
— Mniemałem, że zamek La Tour służyć nam ma tylko na wypoczynek po łowach, aż tu widzę, żeście mi go w radę państwa zamienili. Ventre-saint-gris! a ty jak wyglądasz? Czy myślisz żeśmy już o mszy i o kościele zapomnieli? Bądźże łaskaw i zrzuć te szaty. . . bo tu nadewszystko lubimy zieloność… rozumiesz… zielone lasy i łąki… zielone nadzieje i zielone suknie… na wszystkich których widzieć pragnę… rozumiesz…
Arcybiskup Luęon nie zatrwożył się bynajmniej tym kacerskim napadem przeciwko szatom swoim i ornatowi.
— Wasza Królewska Mość nie nazwyczaiłeś się jeszcze do tej duchownej sukni — rzekł bardzo ozięble i powoli.
Henryk przygryzł wargi. Cios ugodził go nader ciężko, gdyż król przed dwoma tygodniami dopiero przeszedł na wyznanie katolickie.
— Obyś mógł pojednać się zupełnie z tą suknią, Najjaśniejszy Panie! Ale trudno, jestem zmuszony raz jeszcze przedstawić prośbę moję. Oddaj kacerzom całą Francyą, niech tylko Paryż wolnym od nich będzie.
— To znaczy, odbierz Paryż Hugonotom, a za jego obrębem nie znajdą oni ani piędzi ziemi dla siebie.
— Czynem dowiodłeś tego, Najjaśniejszy Panie.
Zręczne to było pochlebstwo, ale prawda jeszcze wyżej sięgała. Henryk odpowiedział kilku słowami.
— Katolicka Francya czeka przekonania, czynu, którym Wasza Królewska Mość objawisz prawowierność swoję.
— Niepotrzeba tego, panie de Luęon. Nikt mi i tak wierzyć nie będzie. Francya wie tak dobrze jak i ja, że w tem życiu trudno mi już zostać katolikiem. Ventre-saint-gris, już słońce weszło, a ja tu jeszcze stoję i rozprawiam z waszą, wielebnością, kiedy mam jechać.
— Mój królu — rzekł Luęon naglącym, prawie błagalnym tonem —nie chciałeś mnie dotąd wysłuchać, ale przedstawiam oto raz jeszcze prośbę, podpisaną, przez dwustu pięćdziesięciu najlepszej szlachty i panów Francyi, która cię błaga, abyś dla uspokojenia umysłów zaprowadził jakie takie ograniczenia względem protestantów. Ale ograniczenia te są niezbędne. Piętnaście milionów Francuzów domaga się ich. Na czele stoją nazwiska…
Luęon rozwinął kilka dużych arkuszy pargaminu.
— Nie wymawiaj żadnego! — zawołał Henryk, rozkazująco wyciągając rękę, kiedy Luęon zabierał się do odczytania nazwisk. Nie chcę wiedzieć nazwisk nieprzyjaciół moich, mości Luęon, tych bowiem panów uważam za takich. Ventre-saint-gris! sprzysięgają się na mnie. Żegnam cię i uwalniam.
Luęon przybrał wejrzenie jak lód zimne, choć zasępione, i szybko oddalił się z sali. Wyszukał Hiszpana na dziedzińcu i poprowadził do swego pokoju.
— Dziś, Lascara, dziś! rzekł Luęon złowrogo z roziskrzonemi oczyma.
— Wolałbym żebyś mi był wczoraj to powiedział! — mruknął młodzieniec padając na kolana, gdy Luęon wyciągniętemi nad głową jego dłońmi dał mu błogosławieństwo.
— A to dlaczego?
— Dziś nie mogę już umierać, nie chcę! kocham, mój ojcze! Jeszcze wczoraj ugodziłbym Henryka w obliczu całego dworu i pewnoby ani krzyknął; ale dziś, jedno ściśnięcie pulchnej rączki pokazało mi że życie moje ma jakąś cenę, i dlatego nie chcę go na szwank i na zgubę wystawiać. Teraz zabezpieczenie i możność ucieczki, stały się najgłówniejszym warunkiem wykonania dzieła mojego, gdy tymczasem wczoraj może, lecz przedwczoraj niezawodnie dokonałbym go z dumą, chętnie i na żadne nie bacząc względy.
Luęon rozpacznie założył ręce.
— Cóżto za dzikie fantazye — mruknął gniewliwie.— Gdzież się podziały owe przysięgi uroczyste, owe postanowienia i zaklęcia? Gdzież owo szlachetne natchnienie do wzięcia obrony uciśnionego i poniewieranego kościoła? Wszystko znikło i upadło, wszystko wniwecz poszło przed... nie chcę powtórzyć twoich wyrazów!
— Tyś mnie zrobił dziwakiem—odparł Lascara—Czego chcesz? Czego szafujesz życiem nocnego włóczęgi, który własną chce iść drogą? Tak jest, i dziś jeszcze czuję nienawiść w piersi, i dziś mógłbym jeszcze…
— Bogu dzięki! — zawołał Luęon.
— Nienawidzę tego dwujęzycznego zdrajcy, Bearneńczyka, tej złamanej trzciny egipskiej, która każdemu co się na niej oprze, rękę przebija. Dałem słowo, i por la Santa Madonna wywiążę się z niego, to jest, jeżeli będę miał widok ucieczki i ratunku dla siebie.
Luęon wzruszył ramionami. Już miał opuścić swoję ofiarę. Dziko i srogo spoglądał na małe, a lubo zżółkłe, jednakże bardzo piękne ręce młodego Hiszpana, które, losu zrządzeniem, zmienić mogły postać jednego z najpotężniejszych państw na ziemi.
Ostatniego jeszcze zażył środka; wystawiać mu począł wszystkie godności i zasługi, tak na ziemi jak i w niebie, które może pozyskać czynem swoim; pięknemi barwami okraszone wystawiał mu przed oczy zamki i wille w czarownej Włoch okolicy, które otrzyma w nagrodę okrutnego dzieła.
Lascara milczał i skinieniem tylko prosił o rozgrzeszenie i błogosławieństwo. Następnie zerwał się na nogi, wyszedł na taras, a ztam tąd zbiegł na dziedziniec zamkowy.
Joasia z przyjaciółką wyglądały zponad muru. Czarowna kochanka Hiszpana wrygięła się daleko za mur, żeby ubogiemu rzucić jałmużnę w podstawiony kapelusz. Laseara nie chciał osłabić powziętego w duszy postanowienia przez rozmowę z zachwycającą dziewczyną i spiesznie zbiegł po schodach. Ale dowodem namiętności, lotem błyskawicy szerzącej się w jego piersi, były spojrzenia które ukosem rzucał w tę stronę.
Przyjaciel jego Le Clou siedział już na koniu, mając długą rusznicę przewieszoną przez ramię. I andaluzyan Lascary stał już gotowy; jeden z chłopców strzeleckich, trzymający kilka koni za lejce, bawił się drażnieniem szlachetnego zwierzęcia, bijąc go, lub w nozdrza trzcinę wtykając.
Henryk IV. stał przed swoim siwoszem w środku gromady i rozprawiał ze starym sługą, który trzymał konia. Widać jednakże po nim było że w skutek rozmowy z Luęonem sposępniał cokolwiek. Rzucił on ukośne spojrzenie, szybkie i przenikliwe na zdrajcę, a w tym jednym rzucie oka, odmalowała się niezgruntowana chytrość i instynktowna przebiegłość wielkiego Gaskończyka.
— Leżeć! — zawołał na pysznego łaciastego wyżła, który skakał koło niego, kiedy czworonożni jego towarzysze albo stali w smycze powiązani, albo pokładli się na ziemi, albo chłeptali jasną kryniczną wodę, wsparłszy się przedniemi łapami na skraju fontanny.
— Leżeć!
Stary Dawid, pod którego pieczą wychowała się przepyszna Diana, patrzał z zadowoleniem, gdy to posłuszne zwierzę wykonywało rozkazy jak dobrze wyćwiczony muszkieter. Diana wyciągnęła przednie łapy, śpiczasty pysk położyła między niemi, tylne nogi ściągnęła pod siebie. Z oczu jej widać było nieopisaną miłość ku panu; którą teraz, ledwie wesołem machaniem ogona objawiać poważała się, mając ważniejszą służbę przed sobą.
— To istna perła, pies taki! — rzekł stary Gaskończyk z Pie du Midi.
— Nie znasz jeszcze wszystkich cnót tego zwierzęcia! — powiedział Henryk tak głośno, że La scara, który poprawiał pasów u siodła na swoim koniu, obejrzał się mimowolnie — Posiada on przymiot, który nieocenionym byłby dla każdego z panów braci moich, naprzykład dla króla Angielskiego, a nawet dla Jego Katolickiej Mości w Madrycie.
— Cóżto za przymiot tak drogi?
— Pies ten nie szczeka na nikogo, tylko na skrytego mordercę! rzekł Henryk powolnym ale donośnym głosem.
Następnie król wykręcił się na obcasie, skinął na Dianę i skakać jej koło siebie dozwolił.
— Caballero! — zawołał król wesoło.— Widzę, jedziesz z nami.
— Myślałem, otrzymawszy onegdaj pochlebną bardzo pochwałę Waszej Królewskiej Mości.
— Zasłużoną! Ten strzał do odyńca, był prawdziwie mistrzowski.
— I pozwolenie królewskie, znajdować się w orszaku waszym Najmiłościwszy Panie, na każdem następnem polowaniu… mniemałem tedy… że…
— Point de faęons, kawalerze Laseara... Jedziesz z nami, bo taka jest wola nasza! Ale cóżto, niemasz strzelby ze sobą? Dziś przecież zapoznać się mamy z rączym danielem, Ventre-saint-gris!
— Jeżeli Najjaśniejszy Pan pozwoli, to będę polował ojczystym obyczajem moim, — odrzekł Hiszpan.
— Na łanie? — zapytał Henryk nagle i ostro.
— Tak jest, Miłościwy Królu.
— A jakiż jest ten sposób szczególny? czy bardzo ciekawy?
— Więcej zajmie Waszą Królewską Mość, gdy przed oczyma jego odbędzie się to polowanie, bez poprzedniego opisywania.
— Henryk wyraźnie objawił niecierpliwość i spojrzał nawet gniewliwie.
— Pojmuję, Najmiłościwszy Panie —rzekł zręczny Laseara, który właśnie co przypasał na przodzie do siodła dwa olstra przez paziów jego przyniesione, a niedźwiedzią osłonięte skórą. W górach Biskajskich idzie się na zwierza obces, dojeżdża się wprost do niego i zastrzelą.
— Z czego?
— Z tego! — rzekł Hiszpan, i odsunął wierzchnią klapę olstrów, z których wyglądały błyszczące kolby przepysznych pistoletów.
To poruszenie młodego Hiszpana tak było szybkie, że Diana stojąca koło króla, zastraszona, skoczyła w tył i szczekać zaczęła.
— Leżeć! Diana! Tym razem wychodzisz z roli swej—rzekł Henryk IV;—pamiętaj że masz przed sobą jednego z najdzielniejszych rycerzy dumnej Hiszpanii.
Lascara zdjął kapelusz i skłonił się głęboko. Następnie obejrzał siodło, popręgi i skoczył na konia, żeby ukryć niesłychane pomieszanie, w które go słowa Henryka wtrąciły.
Dawid w miejscu koniuszego przytrzymał strzemię; poczytywał zaś to sobie za taki zaszczyt, że gdyby mu go odjęto, pewnoby umarł ze zmartwienia; a Henryk IV. z lekkim, niepodobnym do naśladowania wdziękiem siadł na konia. Teraz dopiero poznać w nim było można prawdziwego męża. Bearneńczyk najpiękniejszym wydawał się na koniu. Ruszył cały orszak; na przedzie dojeżdżącze z kosztowną psiarnią, za królem kilku ulubieńców jego, pomiędzy temi Lascara, a dalej szły konie juczne i muły; pierwsze wodą i zapasami obładowane, drugie z kagańcami na pysku, z bogatemi kulbakami na grzbiecie, szły luzem, a zabrać miały bogate łupy z polowania i odwieść do zamku.
Orszak ciągnął nad rajskiemi, czarownemi brzegami rzeki, tysiąckrotnie przez trubadurów opiewanej, aż doszedł lasu kasztanowego, w który się strzelcy zapuścili.
Natychmiast rozpoczęło się polowanie. Król, chybiwszy pysznego kozła, zapalił się swoim zwyczajem, rzucił strzelbę o ziemię, porwał pajczę i ściągnął nią silnie dzielnego siwosza, który rozpuściwszy się, poniósł pana swojego na prawdziwie rycerskie łowy, to jest zmożenie zwierzęcia siłą.
Le Clou, który z argusową czujnością uważał dziś na wszystko, szczególnie zaś miał ciągle oko na króla i przyjaciela swego Lascarę, natychmiast spiął konia ostrogami i ruszył czwałem, żeby dopędzić króla; niebawem pokazało się jednakowoż, że siwosz królewski z damasceńskiej stali musi mieć muskuły, a zamiast krwi chyba żywe srebro w żyłach. Le Clou w dziesięć minut ze szczętem zmordował konia swego, zmuszony był tedy dać pokój pogoni i dojechaniu króla swego i pana.
Znajdował się przecież w orszaku łowieckim koń, który nietylko dzielnemu Omarowi w niczem nie ustępował, lecz przewyższał go jeszcze delikatnością budowy i składnością członków. Takim był andaluzyjski koń Hiszpana. L ascara uważał ten wyskok Bearneńczyka jako skazówkę, że wybiła godzina do spełnienia jego czynu, to jest ostatnia godzina dla Henryka. Nabrał więc hartu w postanowieniu i puścił wodze biegunowi. Nie skłamał on szlachetnej krwi, odziedziczonej po dzianetach Proroka i Kalifach Bagdadu. Pędząc dwadzieścia kilka minut z całej siły, postrzegł nareszcie srebrzystego rumaka, na którym Henryk mknął jak strzała między drzewami.
Lascara stanął i nastawił ucha; polowanie szło gdzieś daleko, rogów granie dochodziło, ale stłumione, urywane; sam na sam tedy znajduje się z Hugonotem. Skrzepił więc ducha gorącą modlitwą do serca Virgen Santissima i do patrona swojego, następnie wyjechał z gęstwiny, która go do tej pory zasłaniała przed wzrokiem Henryka.
Henryk znajdował się na dość obszernem gołolesiu, trawą zarosłem; przed nim leżał jeleń, zgrają psów otoczony; sam zaś, zdyszały, oddychał szeroką piersią, i stanąwszy na strzemionach, trzymając róg przy ustach, nasłuchiwał w którą stronę udała się reszta polowania.
Żaden wstyd ani trwoga nie wstrzymywała już Lascary i postanowił raz skończyć. Poskoczył więc bystro naprzód i w prost wypadł na Henryka, odpiąwszy poprzednio klapy od olstrów z pistoletami.
Ale orli wzrok Nawarejczyka, który tyloma kierował bitwami, wnet postrzegł niebezpieczeństwo, i w okamgnieniu, wraz z tern spojrzeniem pomyślał i wykonał co było najlepszem w tej stanowczej chwili. Spiął konia i z podniesioną pajczą, wesoło niby i radośnie, poskoczył król przeciwko Hiszpanowi, i szybko jak strzała przypadł do niego.
-Mordiour! — krzyknął w gaskońskiem narzeczu swojem i trzasnął z pajczy tak, że rozpędzony koń Lascary spiął się i silnie w tył rzucił.— Co za pyszny koń kawalerze! Toś mnie dopędził? I ledwo się zagrzał, kiedy mój cały spieniony! Zsiądźno kawalerze, bo Ventre-saint-gris natychmiast spróbować muszę tego andaluza i dzielności jego doświadczyć.
Wokamgnieniu Henryk zeskoczył na ziemię i stanął tuż przy mordercy. Lascara znajdował się teraz w jego mocy, gdyż Henryk konia jego trzymał za cugle, a rękę po przyjacielsku położył na kolanie jeźdźca. Lascara, tym wypadkiem w ciągu pięciu sekund dokonanym, zbity z tropu, zmieszany, zsiadł z konia. Henryk zajął jego miejsce, zrobił kilka skoków na koniu, a potem podjechał do samego jeźdźca.
Dobył wtedy jeden pistolet i wystrzelił w powietrze; z drugim uczynił toż samo. Potem, z majestatyczną postawą, ale nawet bez cienia gniewu w oku i na twarzy, oddał Lascarze konia.
-Siadaj na niego! a niech Bóg błogosławi i skrzepią rączość tego zwierzęcia; wielce ci ona potrzebną będzie. Powiedz jednakże przyjaciołom twoim, i zapewnij na Chrystusowy krzyż Bearneńczyka, że znajdą tu niedźwiedzi, jeżeli poważą się raz jeszcze takie łowy zakładać na łanie.
Lascara nie rzekł ani słowa. Siadł na konia, spiął go wściekle ostrogami i tym razem zniknął już na zawsze.
Niebawem nadjechał LeClou. Podniósł z ziemi pistolety i obejrzał niespokojnie, prawie z trwogą.
- Już dość tego polowania. Pojedziem do najbliższej wioski i tam się posilim cokolwiek. Wiele sztuk ubito?
— Z tą trzy!
— To wystarczy dla pięknych dam naszych, a myślę że i juczne konie będą miały co dźwigać. Dalej panowie, usuńcie się jeżeli łaska.
W poblizkiej prowanckiej wiosce rozgospodarowano się i uczta szła na dobre, aż nagle przerwaną została przybyciem ulubionego pazia Gabrieli d’Estree, który kurzem okryty, zdyszany, spocony, z dziwnem jakiemś wzruszeniem, rzucił się do nóg królowi.
— Żyjesz, Królu mój i Panie… — zawołał chłopiec.
— Widzisz przecie…
Pokazało się, że Joasia w czasie nieobecności panów, niespokojna w duszy, w obawie o los pana swojego, wypowiedziała pani wszystko co wiedziała z podsłuchanej rozmowy Luęona z Hiszpanem, tak, że cały zamek La Tour wokamgnieniu napełnił się trwogą i przestrachem. Luęon pieszo uciekł przez ogrody.
Wyprawiono natychmiast dojeżdżacza, żeby uspokoić damy zamkowe.
Za nim ciągnął orszak z łowów, powoli i wesoło. Henryk serdecznie drwił z tych łotrów, gdy tymczasem towarzyszący mu dworzanie wściekali się ze złości na nich. W najdoskonalszym humorze przybył do zamku i zajechał na dziedziniec środkowy, na lewo od głównego wejścia, gdyż w tern skrzydle zamku mieszkała Gabryela.
Ukazała się ona jak tylko Henryk zsiadł z konia. Stał on przy zmordowanym siwoszu swoim; otoczyli go zaraz paziowie Gabryeli, odpięli mu szpadę, manszety od butów i stylpy.
— Pani nieba zachowała nas pani naszej! — zawołał ochoczo, postrzegłszy piękną Gabryelę, wychodzącą z krużganku i skwapliwie na spotkanie jego biegnącą.
Le Clou zaś na koniu podjechał aż do samych słupów z piaskowca, bo za panią zamku ukazała się Joasia i miłosne rzucała ku niemu spojrzenia. Le Clou z uszanowaniem zdjął kapelusz.
— Miłościwa pani — rzekł do Gabryeli — racz przemówić za mną łaskawe słówko do tej trzpiotki, kiedyśmy się już pozbyli tego hiszpańskiego łotra… Inaczej, tak pewno jak żyję, pójdę za przykładem mojego rywala, i zniknę ztąd na zawsze.
— Nie masz się o co zaklinać, Jacques — szybko wtrąciła pokojówka.
Tymczasem weszły na dziedziniec muły zdobyczą obładowane; za niemi wbiegła psiarnia.
— To ubogim dać trzeba, Henryku! — zawołała Gabryela, rzucając się w jego objęcia.
— Istny anioł z ciebie.
I natychmiast, bez względu na delikatne dam powonienie, służba rozłożyła wielkie ognisko, zwierzynę obdarła ze skóry i porąbała na ćwierci; rożny w net zatknięto i zaczęło się wesele. Zbiegli się ludzie z sąsiednich wiosek na znany znak wieżowego trębacza i wesoła uczta była już gotowa.
Słońce dawno już zaszło, a ochocza zabawa, piosnkami i romansami przeplatana, ciągnęła się jeszcze. Henryk i Gabryela przypatrywali się z tarasu tej wesołej i malowniczej scenie.
Tymczasem opasły Luęon szczęśliwie przeprawił się za rzekę, przy pomocy jakiegoś poczciwego katolickiego chłopka, pożyczył sobie muła i puścił się w dalszą drogę, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na zamek La Tour. Zdawało mu się że jeszcze słyszy granie łowieckich rogów i z trwogą poglądał na szeroką łunę, która wśród nocy jaśniała nad zamkową okolicą.
— Nie udało się! wszystko daremne! — mruknął zniechęcony.— To słaba głowa! Ale tu, przysięgam ci, Bearneńczyku! na kości wszystkich męczenników, że kościół odetnie cię od siebie jak nieużyteczny członek i na ogień w rzuci!
Wiadomo światu, jak Ravaillac dokonał tej przysięgi.