Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
NICOLAS BERGIEM
(Na płótnie, 2 stopy 5 cali wysoki, 4 stopy 9 ¾ cala szeroki).
Mikołaj Berghem, czyli Berchem, urodził się w Harlem 1624. r. Rodziny jego nazwisko jest van Haerlen. Według podania kawalera Karola de Moor, ojciec Mikołaja, dzieckiem jeszcze będącego, gonił za nim aż do Van Goyena, u którego uczył się malarstwa. Van Goyen lubił Mikołaja, nawet kiedy figle płatał; zatrzymał tedy ojca na progu pracowni i obracając się do innych uczni, zawołał: Berghem, co znaczy: schowajcie go. I zostało mu to przezwisko.
Piotr Van Haerlen był nędznym malarzem; zarabiał na chleb powszedni cierpliwie kopiując dla mieszczan Harlemu ryby, naczynia srebrne, chińskie figurki, owoce, ptaki i cukierki. Berghem zaczął się uczyć u ojca, niebawem jednakże pojął, że van Haerlen jest nauczycielem, który zgubić może młode jego zdolności. Poszedł więc do Van Gayena prosząc żeby go przyjął do swojej pracowni. Ojciec przepowiadał mu że nic dobrego nigdy nie zrobi, dając przez to do zrozumienia, że porzucając martwą naturę, własnowolnie zrzeka się dochodów, sam bowiem, przy niezłej wprawie i cierpliwości niemały zarobek ciągnął z codziennej pracy swojej.
Berghem, jak każdy dobrze uposażony talent, nie mógł długo pozostawać w jednej szkole. Z pracowni Van Goyena przeszedł do pracowni Mikołaja Moyaerta, niebawem przeniósł się do Piotra Grebbera, nakoniec, znęcony cudnemi robotami Weenixa, prosił żeby mu pozwolił pracować pod jego okiem. Przewyższył on wszystkich tych nauczycieli, powiada Decamps, zostawiając tylko chwałę, że się u nich uczył i czasami pracował z nimi. I u Weenixa nawTet niedługo zostawał. Zawsze goniąc za nieznanem, sam otworzył pracownię; ale dostał jeszcze piątego nauczyciela, z następującego powodu. Zauważył w kościele piękną dziewczynę, której prostota i wdzięk choć nie ze wszystkiem klassyczny, przyciągały go coraz bardziej; byłoto jedyne dziecię dość dobrego pejzażysty Jana Willis. Przez pół roku szedł za nią gdy ją spotkał na ulicy, i uwielbiał gdy się modliła w kościele. Rozkochawszy się szalenie, poszedł wreszcie do pracowni Jana Willis i powiedział mu: „Uczyłem się już u wszystkich dobrych mistrzów, tylko mi jeszcze u ciebie uczyć się trzeba. Jan Willis znał śmiały pędzel Berghema w niebach, wodach i figurach. „Niczego cię już więcej nauczyć nie jestem w stanie—odrzekł Willis—lecz jeżeli chcesz u mnie studyować, miło mi będzie malować w tak dobrem towarzystwie.
Wkrótce postrzegł że Berghem niekoniecznie po samą naukę przychodzi do niego; nie było dnia żeby młody pejzażysta nie wzywał panny W illis do pracowni, aby zasięgnąć u niej rady to w tern to w owem. Jednego wieczora ojciec zszedł ich tworzących piękną grupę przy oknie. „Dość będzie tej nauki, moje dzieci; czas już skończyć tę sprawę. Chętnie ci oddam moję córkę, ty chętnie ją weźmiesz, jak widzę, a więc zgoda gotowa. Przyprowadź ojca, to kontrakt podpiszemy. W owym czasie i w poczciwem mieście Harlem, miłość zawsze kończyła się małżeństwem. Berghem radby obiema rękami kontrakt podpisał. Jednakże córka Willisa w posagu dostała tylko piękną twarzyczkę i nic więcej. Lecz czyliż artysta, który majątek ma na palecie, powinien żądać innego posagu? Szczęśliwe to były czasy!
Berghem najął sobie niewielki domek u bram miasta, z którego miał widok na rozległe, bogate pastwiska, dalekie widokręgi i zachód słońca. Uważał się za najszczęśliwszego człowieka na święcie; wprowadził w rzeczywistość marzenie wszystkich dusz poetycznych: miłość i sztukę w jedno splecione.
Spodziewał się że codzień wykrywać będzie w żonie swojej tysiące niewinnych wdzięków co miłemi czynią dom i pożycie małżeńskie; urządził dla niej na dole owego domku, pod swoją pracownią, wytworny i przyjemny pokój. Owoż, jednego dnia, po południu, podczas rzadkiego w Holandyi słońca, które tyle ponęty daje krajobrazowi, atak poetycznie rozwesela serce, Berghem, wychylony oknem, jakby badał samą naturę, nim da pejzażowi który właśnie kończył, te ostatnie dotknięcia pędzla, dziełem gieniuszu będące. W tem weszła jego żona; spojrzał na nią czule, objął ręką za szyję, ucałował jasne jej sploty i powiedział słodkim głosem, co to z serca płynie i sercem tylko może być pojęty: „Piękne słońce! piękna kobieta! piękny krajobraz! Mówiąc ostatnie wyrazy, Berghem poprowadził żonę ku obrazowi swemu. „Chwała Bogu! — rzekła — zawsze na jednem stoisz miejscu; czyżto warto doskonale umieć rzemiosło, kiedy robota idzie żółwim krokiem! Berghem kilkakrotnie spojrzał na żonę. „To nie pojmujesz, że arcydzieła nie tworzą się pędem? Cóż powiesz o twoim ojcu, u którego duch cierpliwości jest wszystkiem?
— To stary waryat, który tylko czas marnuje na gładzenie swoich obrazów, choć przez to nie są lepsze. Piękną mi też zostawił puściznę; zamiast posagu dał mi tylko błogosławieństwo. Może i ty zamierzasz to samo zostawić dzieciom naszym; ale Bogu dzięki, ja tu czuwać będę nad tobą i nad niemi. Berghem nie mógł przyjść do siebie z zadziwienia; pierwszy to raz słyszał żonę odzywającą się w ten sposób. „Oszalałaś chyba —rzekł z przymuszonym uśmiechem.— Czyż nie ufasz moim zdolnościom i talentowi? W szakże ten pejzaż jest już sprzedany żydowi Samuelowi za sto pięćdziesiąt guldenów.— „To tyś oszalał! Kiedy obraz sprzedany, poco nad nim czas trwonić? Powinienbyś natychmiast zaczynać inny.
Berghem, lubo z natury lubiący swobodne i nieoględne życie, nie wiadomo dlaczego dał się zawojować żonie i ta powodowała nim dowolnie. Po kilku miesiącach pożycia, siedział w domu jakby w więzieniu zamknięty; żona nietylko wychodzić mu nie pozwalała, ale pilnowała go żeby nie stracił darmo ani jednej godziny. Dla świętej spokojności, biedak dał się wodzić jak dziecko, w nadziei że po pewnym czasie tak osobliwej niewoli, potrafi, zarobiwszy sporo grosza, rozbroić żonę. Ale córka Willisa nienasyconą była; wszyscy historycy zgadzają się pod tym względem. Hagedorn naprzykład powiada: „Byłato kobieta niesłychanie skąpa; niedość że męża od rana do wieczora trzymała w pracowni, lecz pilnowała jeszcze żeby pracował bez ustanku. Kiedy nie mogła siedzieć przy nim, bawiła w stancyi będącej nad jego pracownią; a gdy nie słyszała ruchu lub śpiewu, z obawy aby nie zmarnował trochę czasu lub nie zasnął, pukała nogą w podłogę aby go zbudzić. Skąpstwo i chciwość posuwała do tego stopnia, że mu odbierała wszystko co zarobił, nie zostawiając ani grosza do jego własnego rozporządzenia.
Czyż być może aby człowiek z geniuszem, choćby i głupi, jak to się trafia dość często ludziom gienialnym, dał się okiełznać w taką niewolę? Powiadają że biedny Berghem, który bardzo lubił kupować ryciny i rysunki — jedyna to była dla niego uciecha po pracy, — musiał na to pożyczać pieniędzy od swoich uczniów. Rozwinęła się w nim przez to namiętność do rycin i sztychów, tak dalece, że płacił po sześćdziesiąt guldenów za szkice, jak naprzykład za Wymordowanie niewiniątek Rafaela, przez Marka Antonina. Na zapłacenie tych sztychów, udawało mu się czasem zrobić nocą jaki obrazek, który Sprzedawał kryjomo przed żoną. Przyjaciele szydzili z niego że tak żyje jak więzień; on pierwszy nieborak drwił z siebie. „Gdybyście wiedzieli jaką przyjemność robią żonie mojej pieniądze które zarabiam! Przyrzekłem żyć dla niej; jeżeli ona szczęśliwa, czyliż to nie dosyć dla mnie?
Just van Huysuin, uczeń Berghema, ojciec sławnego malarza kwiatów, powiada, że ten poczciwy człowiek malował prawie zawsze śpiewając. Ile razy Just van Huysum przyszedł do pracowni, zastawał już zawsze nauczyciela swego, który o wschodzie słońca wstawał do roboty, latem i zimą. Nie żalił się nigdy, ani nawet na żonę. „Cóż chcecie?—mawiał z tęskną i łagodną rezygnacyą — pocieszam się malując; więcej żyję w moich pejzażach, niżeli we własnym domu.“ Należał on do szczęśliwej szkoły filozofów opiewanej przez LaFontaina. Zawsze miał w ustach jakie zdanie pocieszające. Nie miał dzieci, ale uczniów swoich uważał za rodzinę.
Niektórzy historycy utrzymują że Berghem podróżował do Włoch, inni że się nie ruszył z Holandyi. Przy takiej żonie pewno nie mógł sobie pozwolić podróży tak kosztownej. Tym co znajdują w jego dziełach wspomnienia neapolitańskiego lub florenckiego nieba, dałoby się odpowiedzieć: że przede wszystkiem był malarzem fantazyjnym, wyszukującym pieczołowicie wszystkich wysileń natury, tak w obrazach włoskich pejzażystów, jak i w krajobrazach Holandyi. Jednakowoż trudno stanowczo wyrokować w tym względzie. Możnaby powiedzieć że Berghem, nie mogąc jechać do Neapolu, pod rozkoszne włoskie niebo, usiłował złudzić siebie, malując widoki z tego utraconego raju, i pożyczając od słońca najcieplejszych promieni.
Lebrun twierdzi, że niektóre obrazy Berghema, jak naprzykład Zachód słońca o godzinie czwartej, malowane były we Włoszech na włoskich płótnach. Czyliż to nie miano w Holandyi płócien przysposabianych w Rzymie? Tym sposobem niektóre obrazy Ruysdaela i Pottera mogłyby dowodzić, że i oni w Rzymie malowali holenderskie pastwiska.
Jan Both, powróciwszy z Włoch, walczył o sławę z Berghemem; akademie i amatorowie spierali się o to, który z nich jest większym pejzażystą. Burmistrz Dortrechtu chciał tę sprawę rozsądzić; naznaczył przeto konkurs i zażądał jednego obrazu od Berghema, drugiego od Botha. Nagrody naznaczono ośmset guldenów, prócz tego bogaty dar miano ofiarować zwycięzcy. Berghem przeszedł samego siebie. W kilka dni odmalował krajobraz górzysty, w nim mnóstwo zwierząt różnego rodzaju, jak w Stworzeniu świata Breughela. Krajobraz jego zadziwił wszystkich sędziów; uznano że zwierzęta jego żyją, a drzewa sokiem są podsycane. Krajobraz Botha, prostszy i wznioślejszy, przypominający wielce Claude-Lorraina, także był uwielbiany. Wyrzeczenie sędziów było takie: „Panowie! nie zostawiliście nam wolności wyboru i obaj zasłużyliście na dar przyrzeczony, albowiem dosięgliście oba najwyższego szczytu sztuki.
Jeden z wielkich magnatów zabrał go do swojego zamku pod Utrechtem, wraz z żoną, obowiązując się płacić mu po dziesięć guldenów dziennie. Rok przeszło mieszkał tam, malując polowania i pory roku z sąsiednich okolic. Powoli nazwyczaił się do wytwornego i wesołego życia na zamku, lubo nie należał do wszystkich zabaw; ale żona jego, dostrzegłszy po ścisłej rachubie, że więcej zarabiał malując u siebie w domu, skłoniła go by wrócił do Harlem. W tem mieście umarł z pędzlem w ręku, w lutym 1683. r. właśnie kiedy rodził się van Huysum. Miał lat pięćdziesiąt dziewięć. Wyprawiono mu pogrzeb godny jego serca i talentu. Pochowany został w zachodnim kościele Harlemskira. Jego zbiór rysunków i rycin bardzo drogo został sprzedany. Któż tedy odziedziczył majątek tak chciwie zbierany przez córkę Willisa? Historya nie wspomina o tem. Zapewne jaki krewniak, który nigdy nie podziwiał krajobrazów poczciwego Mikołaja Berghema.
Wyobraźnia unosiła często Berghema daleko od natury. Jednakże niejeden obraz jego świadczy że miał szczęśliwe chwile, w których prawda pędzlem jego kierowała. I tak, wyobraził Rano, Południe., Wieczór i Noc, a patrzący odrazu poznaje myśl twórcy. Oto są te cztery obrazy:
Rano: Słońce wschodzi i mgły rozprasza; czuć jeszcze chłód nocy; budzi się milcząca natura. Kmiecie jednak wychodzą już do pracy. Na murawie, pokrytej rosą, widać już ślady racic powolnego wołu, idącego w jarzmo do pługa, choć go jeszcze sen morzy. Z jednej strony, pachciarka pędzi muła ku miastu; z drugiej? podróżny stoi z koniem przed kuźnią wiejskiego kowala. Niema jeszcze ruchu, ale przeczuwa się że niebawem cała przyroda działać zacznie.
Południe: Słońce wzbiło się wysoko na niebie, skwar dokucza, oscyllująca para rozpala powietrze w dolinie. Krowy zmordowane, porzucają pastwisko i szukają cienia, jedne w wydrążeniach skał, inne pod rozłożystemi drzewami. Pasterz, leżąc na trawie, dzieli się z psem skromnym posiłkiem.
Wieczór: Słońce schyla się ku poziomowi, a widokręg porysowany jest purpurowemi bruzdami. Chmury mieszają się w odległościach mglistemi i fioletowo błękitnemi tonami. Trzody wracają pod strzechę; zdaje się że słychać smętne ich dzwonki. W końcu tego pochodu, Berghem nie zapomniał umieścić brodu, który wiecznie się spotyka w jego obrazach. Pasterz, malowniczo siadłszy na konia, jedzie za stadniną, a za sobą posadził wieśniaczkę, która z obawy, aby nie spaść w wodę, miłośnie tuli się do młodego parobka.
Noc: Długi smug bladego i brudnożółtego tonu wskazuje, że słońce oddawna już zaszło. Podróżni i zwierzęta przechodzą przy świetle księżyca. Na łące trafiają na bagnisko; zapalają więc pęki słomy by sobie oświecić drogę. Żywe światło z płonącej słomy, jasną tyntę rzuca na ziemię i odbija się w wodzie jaskrawym blaskiem. Pomimo tego epizodu, czuć tam doskonale ciszę i spokój nocy.
Cechą Berghema, jest swoboda w dotknięciu, rozmaitość, pojęcie światła i cienia. Jak Ruysdael, miał on trzy sposoby malowania: pierwszy, przypominający Weeninxa, był niewystudyowany, żółty i rudawy. W tedy dochodził tylko do prawdy przybliżonej, bez cechy stylu i szczeroty. W drugim sposobie więcej się zbliżył do natury. Na ówczas to zaczął naśladować cokolwiek Jana Botha, Ruysdaela, Zacht-Leevena, Jana Meela. Obrazy z tej epoki przedstawiają całą siłę tego mistrza; śmiałe i potoczyste użycie pędzla, prawdziwe cechy poezyi i malowiczości, przy wykończeniu, o które starał się z zamiłowaniem. W trzecim jego sposobie widać że zbyteczna łatwość przyprawiła go o zgubę. Niema tam już takiego życia, ani takiej siły; koloryt jego nabrał ceglatych tonów; liściem jego wiatr już nie porusza; w pustych wąwozach jego duszno już , brak powietrza i swobody; przechodząc w bród strumyki jego, już nie zamaczasz nogi. Griffier, który dotąd daremnie silił się naśladować go, w tym trzecim sposobie tak biegle go udawał, że nawet znawcy często się mylą. Dowodzi to jak wielce Berghem podupadł.
Kompozycye jego zalecają się harmonią i rozmaitością. W obrazach jego widać zawsze wielkie massy, a szczegóły, chociażby najbardziej wykończone, nigdy nie rozstrajają całości. Celował w wydobywaniu żywych tonów w cieniach, które odbijał w wodzie, albo na jaśniejących ciałach, tak , że obszary jego ciemne na pierwsze wejrzenie, pełne są jasnych i przezroczystych effektów. Bardzo zręcznie i trafnie mieścił figury w swoich pejzażach albo w pejzażach przyjaciela swego Ruysdaela. Zwierzęta jego rysowane są wprawnie, wykonane biegle i delikatnie, tylko koloryt ich za żywy. Obznajmiony był wielce z pogańskiemi bożyszczami. Tyle lubiał to, ile holenderską krowę Pawła Pottera. Przebiegając utwory jego, trafia się kolejno na pejzaże historyczne, na fantazyjne i na układane z okolic w których mieszkał. Tu masz kąpiącą się rzymską wieśniaczkę, tam biblijną eklogę, jak Ruth klęcząca przed Boozem, tu znów Jowisz karmiony przez kozę , tam jaki widok z okolic Harlemu. Trudno większej rozmaitości: znalazłeś tam rzymskie patrycyuszki w łowieckim stroju, flamandzkiego rybaka nad brzegiem jakiego kanału, widok Koloseum, widok Wschodu z niewolnicami, widok mostu Groningi i majtków śród niego. Malował on wszystkie pory roku i we wszelkich wejrzeniach. Możnaby powiedzieć że odmalował wszystkie trzysta sześćdziesiąt pięć dni roku. Jako prawdziwy poeta, zapóźniał się w ostatnich wieczorach jesieni. W chwilach roztargnienia, malował sceny kuglarzy, szarlatanów, nie ujmując Karolowi Dujardin. Zostawił także kilka bitew, ale brak w nich zaciekłości. Odmalował nawet jeden obraz religijny, lecz to było nie poznać siebie i Swój talent. Krytycy jednak zapewniają że obraz ten: Powołanie apostoła świętego Mateusza, w którym Weeninx odmalował ptaki, liczy się do najznaczniejszych jego utworów. Uważają w nim rozmaitość głów i wysoki smak architektoniczny. Pewniej jest jednakowoż uwielbiać Berghema w zwyczajnym pejzażu, który jest romansem natury jak pejzaż Pawła Pottera jest jej historyą, jak krajobraz Ruysdaela tajemną jej poezyą.
Jak po większej części malarze holenderscy, Berghem sztychował aqua fortis. Można powiedzieć że w rytowaniu trzymał się tej samej metody co w malowidle. Dowcipny i delikatny rylec jego wiele miał ognia i jędrności. Znany jest jego roboty ciekawy zbiór owiec i kóz; zostawił on także znaczny zbiór rysunków własnej kompozycyi, piórkiem, prawie wszystko lawowane sepią albo tuszem chińskim, o które dobijali się najsławniejsi holenderscy rytownicy. Utworów Berghema jest moc niezmierna. Bracia Witscher, Le Bas, Alliamet, oddali najlepsze jego dzieła rylcem godnym pędzla Berghema.