Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane
KAWIARKA
ŚPIEWACZKA
CHEMIK
NARADA PRAWNA
UTARCZKA JAZDY
SZCZWANIE NIEDŹWIEDZIA
GERARD DOW
KRAJOBRAZ ZIMOWY
LUTNISTKA
SZYNK WIEJSKI
SZWACZKA
FRANZ MIERIS
N. PANNA Z DZIECIĄTKIEM
WYJAZD NA ŁOWY
GRACZE
WRÓŻBIARKA
DAWID Z GŁOWĄ GOLIATA
ADRYAN VAN OSTADE W PRACOWNI
BAKAŁARZ
METZU Z ŻONĄ
KARCZMA HOLENDERSKA
PRZEGLĄDANIE JAJKA
ESTERA I ASWERUS
TRĘBACZ
KORONKARKA
KRAJOBRAZ
KURY I JASTRZĘBIE
MAGDALENA
ŻONA PUTYFARA
GODY W KANIE GALILEJSKIEJ
DAMA W ATŁASOWEJ SUKNI
KARCZMA NIDERLANDZKA
MAGDALENA
DAMA PRZY KLAWIKORDZIE
DZIECI KAROLA I-go
KLASZTOR
SATYRY I NIMFY
UCIECZKA DO EGIPTU
GROSZ CZYNSZOWY
CHRYSTUS PROWADZONY NA GOLGOTĘ
CHRYSTUS I ŚW. MATEUSZ
POLOWANIE NA LWA
TRZODA
MARYA Z CHRYSTUSEM
POSEŁKA
WIDOK ZIMOWY W HOLANDYI
LOT Z CÓRKAMI
CÓRKA REMBRANDTA
WIECZÓR
DANAE I DESZCZ ZŁOTY
BRACIA
KURNIK
UCZTA ASWERUSA
CHRYSTUS W CIERNIOWEJ KORONIE
BYDŁO
WYRYWANIE ZĘBA
MAGDALENA
GOTOWALNIA
KURNICZKA
OBÓZ
JEZUS
PRZEWÓZ
SCENA ŁOWIECKA
GERARD DOW
ABRAHAM I AGAR
MATKA Z DZIECKIEM
ZABAWA WIEJSKA
REMBRANDT Z ŻONĄ
PORTRET NIEZNAJOMEGO
ŚWIĘTA CECYLIA
ODRZUCONA PROPOZYCYA
POLOWANIE NA DZIKA
CÓRKA REMBRANDTA
FAMILIA ŚWIĘTA
TRĘBACZ
DZIEWCZYNA CZYTAJĄCA
MARYA MEDICIS
ZŁOŻENIE CHRYSTUSA DO GROBU
SFORZA, KSIĄŻE MEDYOLANU
SYMEON W ŚWIĄTYNI
ŻOŁNIERZE RZYMSCY
MAGDALENA
ŚWIĘTA FAMILIA
CHORA NIEWIASTA
KAROL I KRÓL ANGIELSKI
CÓRKA HERODYADY
STAJNIA
ZUZANNA W KĄPIELI
DENTYSTA
UCZONY
POŁÓW RYB
UCIECZKA DO EGIPTU
TRWOGA
SEN JAKÓBA
PRZĄDKA
GOSPODA HOLENDERSKA
WENECYA
PRÓBA MUZYCZNA
SYNOWIE RUBENSA
MARCIN ENGELBRECHT
KOTLARZ
SPOCZYNEK W UCIECZCE DO EGIPTU
KUŹNIA
ŚWIĘTY JERZY
WYCIECZKA
LIST URYASZA
AMOR
MADONA
RYBIARKA
JAKÓB I RACHELA
ŚWIĘTY SEBASTYAN
JÓZEF I JAKUB
ZABAWA WIEJSKA
MADONA
TARAS
FAJCZARZE
NIMFY
MADONNA SYXTYŃSKA
ECCE HOMO
BYDŁO
NARODZENIE JEZUSA CHRYSTUSA
PORTRET SALVATORA ROSA
POLOWANIE NA JELENIA
NAJŚWIĘTSZA PANNA
PRZEKUPKA
PUSTELNIK
POLOWANIE
KURNICZKA
WERONA
KRAJOBRAZ
KLASZTOR
WIDOK DREZNA

PRZĄDKA


Prządka
Prządka

GASPARD NETSCHER. 

(Na drzewie, 11 ¾  cala szeroki, 9 ½  cala wysoki).

Wieść o odwołaniu Nanteńskiego edyktu, lotem błyskawicy rozbiegła się po Francyi, i mnóstwo obywateli, spokojnych mieszczan, kupców i przemysłowców, zmusiła do szukania bezpieczeństwa za granicą, przed zapowiedzianem jawnie prześladowaniem wszystkich, co nie uznawali suprermacyi katolickiego kościoła. Większa część tych wychodźców udawała się albo za Ren, albo przez Kaletańską ciaśninę do Anglii.

W tych to ciężkich czasach, zastukano wieczorem do skromnej chatki rybackiej, tuż nad morzeni leżącej. Deszcz lat potokiem, a morze ciskało w górę olbrzymie bałwany, jakby się przeciw boskiej mocy zbuntować chciało. Mieszkańcy w rybackiej chatce czuwali jeszcze: stara kobieta przędła przy kołowrotku, a młody, dwudziestoletni chłopak, palił z krótkiej fajki. I do tej biednej chaty wkradła się niezgoda; matka trzymała za katolickim kościołem, a syn za hugonotami.

— Powiadam ci, zawołał młody rybak, wydymając duże kłęby dymu zzakopciałej glinianej fajki, i gniewnie rzucając wełnianą czapkę na głowę, powiadam ci, żeś nie powinna modlić się za nich! Całe życie dokuczała ci bieda; marłaś głód, jak wilk w zimie, pracowałaś ciężko jak galernik a zawsze wzgardzona, zawsze opuszczona, jak i teraz; chcesz błagać o pomyślność bogatych panów, co roskoszne wiodą życie; ty, nędzny Łazarz, modlić się będziesz za marnotrawców, co nietylko ci się nie ulitują, ale ostatni grosz zabiorą ci w daninie!

Stara posunęła czepiec, podniosła głowę i spojrzała w błyszczące oczy młodzieńca.

— Byłam i jestem biedną, to prawda, znoszę to cierpliwie; ale za to czeka mnie większe błogosławieństwo, odparła silnie stara, niżeli ciebie za to bezsilne rzucanie się i gniew ten dziecinny. 

— Rozumiem, rzekł młody rybak z gorzkim uśmiechem. Wtedy to nastąpi, gdy cię przykryje cztery stopy mokrego piasku. No, no, moja matko; doczekam ja jeszcze tej pociechy, że wszyscy co mi za skórę zaleźli, srodze zapłacą za to.

Stara przeżegnała się zatrwożona i powiedziała tkliwie:—I za ciebie, Józefie, modlić się będę, bo ci pomoc boska bardzo potrzebna. 

Józef poszedł do obocznej izdebki, poprawił ognia pod kociołkiem, w którym gotowała się ryba z cybulą, solą i czarnym chlebem, a wróciwszy, zściśniętemi pięściami rzekł do starej: 

— Matko Małgorzato, przecież wiesz że was kocham, i dla tego właśnie, że was kocham, że rozumiem waszą i moją własną nędzę, której ty niby nie czujesz; dla tego wre we mnie nienawiść dla tych, co nam taki los zgotowali. Ale Francya będzie szczęśliwą, ja będę szczęśliwy, i ty stara kobieto, pod koniec życia, doczekasz dobrego dnia. 

Stara Małgorzata, niedowierzając, tęsknie spojrzała na syna. Słowo:—będziesz szczęśliwą! niewypowiedzianym urokiem napawa serce ludzkie.

— Kiedym była młodą, i ja tak myślałam; ale zostawszy żoną twojego ojca, przekonałam się, że życie, to tylko trudów, trosk i zgryzot pasmo.

— Dłużej tak nie będzie! zawołał Józef porywczo. Życie szczęściem jest i roskoszą, kiedy człowiek własną ma wolę! Słyszysz stara? 

Małgorzata smutnie kiwnęła głową

— Za nikogo więc modlić się nie będziesz, tylko za Francyę, za naszych, kończył rybak, za nas oboje i za Matyldę Bertin; na wszystkich zaś, co nam życie utrudzają, wzywać przekleństwa nieba. A kiedy tak modlić się będziesz, to i ja zrzucę drewniane trepy, jakby ta ziemia świętą była, i całą noc odmawiać z tobą będę pacierze. 

Jak powiedział tak zrobił: zdjął czapkę i fajkę położył na murku; potem uklęknął obok starej matki i zaczął głośno odmawiać modlitwę, kiedy nocna nawałnica trzęsła biedną chatą, morze coraz silniej się srożyło, a huk rozbijających się wściekle bałwanów zdejmował trwogą.

— Najświętsza, przeczysta Panno,—mówił Józef kornie schyliwszy czoło, z zapałem w oczach,— orędowniczko nasza, wstaw się u Boga, za wszystkie uczciwe serca Francyi. Dodaj nam odwagi i siły, błogosław nam, abyśmy złość szatańską przemogli i obalili.

— Amen! Amen! mówiła stara, bijąc się w piersi. 

Szczególna ta scena, słabo oświecona palącem się łuczywem, działa się w obecności jednego świadka. Przez okienko zaglądał blady ale przystojny mężczyzna, i patrzył jak stara z synem, wśród sieci, kół, pakuł, rzuciwszy kołowrotek i paździerze, uklękła, biła się w piersi i gorąco modliła. Nieznajomy ten bacznie uważał słowa młodego rybaka, i bladł coraz bardziej. Wreszcie, cofnął głowę z okienka.

Niezadługo potem silnie zastukał do drzwi chaty.

Józef zerwał się na nogi i Małgorzata także się podniosła, lubo z wielkim trudem. Młody rybak drzwi uchylił i wpuścił do izby wysokiego mężczyznę, w obszerny płaszcz owiniętego, w trójgraniastym kapeluszu z piórami. Zrzucił on płaszcz z obu ramion w tył, tak, że ujrzano bogaty mundur oficera z przybocznej straży królewskiej, a koń jego, którego za cugle trzymał, skwapliwie wsunął głowę do chaty, żeby się choć trochę od deszczu uchronić.

Józef milcząco przyglądał się nieznajomemu, mundurowi jego, ze złotemi sznurami i obszyciami, szabli i pistoletowi, który odwiedziony trzymał w ręku.

— Gdzie jestem? zapytał oficer rozkazująco.

— A toć widzicie! Stoicie przed rybacką chatą; na lewo macie poczciwe morze, a na prawo, z przodu i z tyłu, tyle mokrego piasku, jak tylko zapragnąć możecie! odpowiedział młody rybak wcale nie zalękniony.

Oficer zastanowił się trochę i całkiem wszedł do izby. Nakoniec rzekł do Józefa:

— Mój przyjacielu! przykro mi jest żem wam przerwał modły za Francyą, do których z całej duszy przyczynić się jestem gotów....

— Czy tak? mruknął Józef.

— Ale mi pilno, drogą mi każda sekunda....

— Cóż mnie to obchodzi?

— Zaraz się dowiesz, mój drogi, odparł oficer. Tej jeszcze nocy chciałbym stanąć w jednej oberży, o pół mili przed Boulogne sur Mer, a ty musisz mi przewodniczyć.

— Tak, jeżeli zechcę.

— Zapłacę ci dobrze, mój chłopcze. Przykroby mi jednak było, gdybyś pomimo tego odmówił usługi; bo oświadczam ci stanowczo, że w takim razie, przywiązać cię muszę na linkę, poganiać końcem szabli, a za wszelkie sprowadzenie z drogi, kulę w łeb ci wpakuję.

Chociaż Józef był porywczy i odważny, pobladł jednak trochę na tak stanowczą mowę oficera.

— Wieleż mi dacie za drogę do Boulogne? zapytał nieśmiało. Czas okropny, że i psa wygnać litość bierze; winniście baczyć i na to.

— Dam ci luidora za każdą godzinę drogi do Boulogne, byłeś mnie prowadził jak najspieszniej. 

— To czyni trzy luidory! rzekł Józef, wątpiąc czy oficer gotów dać tak niezmierną summę. 

Nieznajomy zaraz mu ją wypłacił. Stara aż skoczyła z radości na widok tak niesłychanego skarbu; wszystkie teorye młodego rybaka nie mogły się ostać przed blaskiem złota Domyślał się wprawdzie Józef, jakie powody skłaniać mogą młodego oficera do skwapliwej ucieczki, ale marzenia o poprawieniu bytu kochanej matce, których do tej pory , mimo usilnych starań i pracy, wykonać nie zdołał, teraz na widok trzech sztuk złota w pełnej stanęły mu rzeczywistości; postanowił przeto nie wglądać w nic i wypełnić zobowiązanie względem nieznajomego przyjęte. 

— Pójdziesz więc ze mną? zapytał nieznajomy.

— Czemuż nie? odrzekł Józef dość chętnie.

— Cieszy mnie usłużność twoja, ciągnął dalej oficer. Wydajesz mi się chłopakiem odważnym i dobrego serca; mógłbyś kiedy stać się zaszczytem honorowego sztandaru. Proszę cię przeto, zapomnij żem ci groził, sądząc, że w chacie twojej nie ma gościnności dla zbłąkanego podróżnego.

Oczy Józefa błysnęły, jak polerowne ostrze szabli. Od tej chwili, sercem i duszą przylgnął do nieznajomego. Wziął długą laskę żelazem okutą, wyszedł na dwór, i z upodobaniem pogłaskał koma, stojącego na deszczu.

— Jakże się nazywasz? zapytał oficer.

— Józef.

Dobrze więc, Józefie, ruszamy w drogę. Ale może pierw pomożesz co matce, i przygotujesz wszystko do noclegu. Ona tak stara....

-Dobre serce macie, kochany panie, rzekła stara. Właśnie łamałam sobie głowę, jak kociołek zdejmę z ognia, skoro Józef odejdzie.

— No, zwijaj się, Józefie.

Rybak, w gruncie duszy kochający starą matkę nadewszystko, lubo się sprzeczał z nią po całych dniach, bo jej tylko jednej okazywać mógł zły humor i wściekłość która nim miotała, spojrzał pełnem wyrazu okiem na oficera i ścisnął go serdecznie za rękę. Nieznajomy zrozumiał, że młody rybak wdzięcznym mu będzie za tę względność dla starej jego matki, która w całej okolicy—Bóg wie dlaczego— uchodziła za starą czarownicę—złośliwą i ohydną tak, że się jej wszyscy obawiali. 

— Ruszajmy teraz, panie kapitanie! zawołał Józef, kładąc za pas pół tuzina dobrze w tranie i smole namoczonych pochodni, a śiódmą zapalając. Dobranoc, matko Małgorzato; schowaj dobrze moje złoto A pan trzymaj się mnie z bliska, żebyś ciągle miał mnie przed sobą Nie chwalę się nigdy....- ale możesz podziękować szczęśliwej gwiaździe, że cię do mnie przyprowadziła bo założyć się można o dziesięć przeciwko jednemu żebyś niezadługo wraz z koniem ugrzązł po szyję, a nawet zatopił się gdzie w nadbrzeżnym piasku!

Ciemność nocy otoczyła wędrowników. Oficer szedł pieszo za Józefem, bo koń ledwo sam mógł wybrnąć z iłowatego, a czasami rzadkiego i z wodą głęboko pomieszanego piasku. Przy wzrastającej ciemności, nieznajomemu każden krok śmiercią groził. Józef zaś z całkowitem bezpieczeństwem i pewnością biegł między temi piaszczystemi przepaściami, po nad samem morzem, które miejscami zalewało wybrzeże.

— Czyby nie można posunąć się głębiej w ląd? zapytał oficer.

— Czemu nie, ale wtedy potrzebaby iść dwa razy tak długo, to jest sześć godzin, do Boulogne.

— Kiedy tak, to idźmy tędy, tylko prędzej, mój Józefie.

Po dość długim pochodzie, ukazywały się im od czasu do czasu, wśród deszczu i nawałnicy, jedno najprzód, potem, dwa, trzy światła, głębiej od brzegów; światła te wznosiły się w górę, to znów nikły, stosownie do załomów gruntu. 

— Czy to błędne ogniki?

— Nie, panie. Szczególna rzecz, za prawdę! to zupełnie takie pochodnie jak moja.—I jeszcze konno sobie jadą owi panowie Lecz, jak mi Bóg miły, jeżeli dalej w tym samym kierunku pociągną, to jutro rano ani śladu ich nie znajdzie.

Oficera uderzyło to widocznie.

— Jak to rozumiesz? zapytał.

— Między nami a temi tam pochodniami ciągnie się łacha ruchomego i mokrego piasku, na sto może kroków szeroka. Przy odpływie morza, to dobry i zwinny skoczek, jak ja, a przytem z gruntem obznajomiony, potrafi przeprawić się jako tako przez te piaski; ale skoro morze przybiera, to ów piasek zamienia się w prawdziwą myszołówkę. Możnaby katedrę z Boulogne postawić tam, a za pięć minut,, schowałaby się z chorągiewkami.

— Winszuję wam tam panowie, pomruknął oficer—życzę przyjemnej kąpieli Józef, zatrzymajmy się; podnieś pochodnię w górę, i mnie daj jedną, Trzeba żeby ci panowie dokładnie wiedzieli, że ja tu jestem; starać się będą zdążyć ku mnie, a tak zapoznają się z ową piaskowatą otchłanią.... 

— Uchowaj mnie Boże! zawołał poczciwy Józef. Byłoby to morderstwo ohydne. Któż to są ci ludzie Pewno ścigają za tobą?

— Domyślnyś chłopak.

— Ale cię nie dościgną; zagaszę pochodnię i możesz być bezpieczny.

— Nie czyń tego, krzyknął porywczo nieznajomy. Co mi potem,że dzisiejszej nocy wyjdę cały jeżeli jutro mam być schwytany i zabity. Jutro ci, którzy za mną od Paryża gonią, w piekle o tym czasie będą grzęznąć, a ja ujdę cały. W górę więc pochodnię!

— Wiadomo mi jest, że cię prześladują, ścigają, ale winieneś być wspaniałomyślnym, panie oficerze.

— I owszem, byle na tem bezpieczeństwo moje nie cierpiało,-—odparł nieznajomy. 

— Jakem powiedział, niech tylko zgaszę pochodnię, a tamci ludziska nie mogą mieć ani iskierki nadziei dojść tu do nas. Jeżeli zaś gdzie zginą, to przynajmniej śmierć ich nie spadnie na sumienie nasze. Podejmuję się, jeżeli słowu memu zawierzysz i słuchać mnie będziesz, i bez pochodni bezpiecznie przeprowadzić cię przez te trzęsawiska. Możesz teraz wybierać: albo przyjąć mój wniosek albo iść za swoją wolą. Nie boję się ani pistoletu ani pałasza twego i słuchać nie będę; wiem bowiem doskonale, że gdybyś mnie zabił, to ani z pochodnią ani bez niej, sam nie trafisz nigdy do Boulogne. 

Oficer zamilkł. Józef milczenie to wziął za zatwierdzenie jego myśli i szybkim ruchem wbił palący się koniec pochodni w piasek. Następnie, podał nieznajomemu jeden koniec długiego kija, kazał mocno ująć i szedł niezmordowanie naprzód, wśród ciemności burżliwej nocy. Zaraz po zagaszeniu pochodni Józefa, i dalekie owe pochodnie zaczęły na wszystkie strony migotać, jak błędne ogniki. Ale czerwone ich światło malało coraz bardziej, znikało; widać że niosący pochodnię wstecz się cofali.

Nasi podróżni najwięcej kłopotu mieli z prowadzeniem konia, który zmordował się okropnie, ustawał co chwila, i instynktowo opierał się tej drodze po niepewnym gruncie.

Do tej pory Józef ze stoicką cierpliwością słuchał narzekań oficera na opornego zwierza. Lecz skoro nieznajomy, w gniew wpadłszy, począł konia okładać razami, podał nowy środek:

— Panie, rzekł, z żalem widzę, że koń dalej nie pójdzie, iść nie zdoła. Ja wezmę tłomoczek, pan weź sakwy, wszystko co ważniejsze, i zostaw mi spełnienie śmierci wyroku. Odbędzie się to szybko i cicho; właśnie tu miejsce po temu.....

Gdy zdjęto z konia rzeczy, Józef puścił mu cugle i uderzył lekko prętem. Szlachetny zwierz skoczył w bok i tej zaraz chwili usłyszano konwulsyjne rzęzanie z bezdennej trzęsawicy. Świst wichru niebawem zagłuszył ciężki skon biednego zwierza.

Oficer dotąd mało rozmawiał z przewodnikiem. Najprzód nie dowierzał mu i strzegł pilnie każdego ruchu, a nawet wydał mu się wzgardy godnym, kiedy mu radził utopienie konia. Teraz jednak, swobodniejszy, bo nie potrzebował ciągnąć za sobą opornego konia, ani słuchać bezustannych krzyków oficera, który klął i bił biedne zwierze, Józef mógł pozyskać całe zaufanie nieznajomego, przez szczerą otwartość i prawdziwie dobre serce. Wkrótce zaufanie to nieskończenie wzrosło.

Ubiegały już prawie trzy godziny, które, jak twierdził Józef, trwać miała utrudzająca podróż do Boulogne, a jeszcze miasto kryło się za zarosłemi i nagiemi wzgórkami piasku, któremi otoczone jest dokoła od strony lądu. Darem nie oficer wzrok wytężał, aby dojrzeć wskroś rannej mgły, wilgotnej i gęstej, miejsce bezpiecznego schronienia.

Józef uśmiechnął się i rzekł -Ciężko panu będzie, przez tę mgłę dojrzeć starą naszą morza córkę, poczciwy Boulogne, dopóki do samych bram nie zastukamy. To prawda, że to niedługo nastąpi. Pragnąłbym dla tego, bo chcę panu usłużyć jak tylko można najlepiej, żebyś mi powiedział, w której stronie miasta zamierzasz stanąć, czy masz przyjaciół w Boulogne, i zapewne do Anglii zechcesz się przeprawić, czy spodziewasz się znaleźć kogo, coby cię wiernie i odważnie, za niewielkie wynagrodzenie, przewiózł na pokład jakiego angielskiego okrętu. Jeżeliś tu obcy, to sam ci usłużyć mogę i nastręczyć dzielnego chłopaka, który, pomimo wszystkich statków strażniczych, wywiezie cię na pełne morze, a tam niedługo czekać będziesz na żagiel angielski Ale decyduj się pan prędko; widzisz że tu właśnie krzyżują się drogi.

— Dziękuję ci mój przyjacielu, odrzekł oficer. Rozsądny, prawy i odważny z ciebie chłopak. Może tak się rzeczy obrócą, że będę potrzebował twojej, a więcej jeszcze twoich przyjaciół pomocy, i dlatego teraz już na ciebie rachuję. Ale dziś jeszcze nie myślę wchodzić do Boulogne.— Czy dobrze znasz te strony?

— Jak własną łódź i chatę! Gdybyś się obawiał w tern ubraniu wchodzić do miasta, to spuść się na mnie. Zaprowadzę pana w pewne miejsce, o którem wiem doskonale, że będzie wygodnem schronieniem, a gdybyś potrzebnem uznawał, to nikt nawet o panu nie zasłyszy.

— Gdzież to? dobry Józefie? zapytał oficer bardzo ufnie na pozór, ale badawcze i niedowierzające rzucił na rybaka spojrzenie.

— Niedaleko ztąd, odrzekł Józef, znajdują się dobra starego barona de Presnel....

— Co! zawołał oficer mimowoli.

— To znasz tego starego hugonota?.... Musisz też zapewnie wiedzieć, że on już od dawna schronił się do Anglii. Ojciec Xawery, spowiednik i serdeczny przyjaciel barona de Presnel, pozostał tu i starał się cichaczem sprzedać ten majątek, żeby co prędzej pospieszyć za baronem. Żyd jeden przedsiębiorczy, zgodził się na kupno wszystkich posiadłości barona z tej strony kanału. Ojciec Xawery zabierał się do podpisania układu z tym nabywcą, aż nagle zjawiła się jedyna córka barona, Antonina Dezydera du Presnel, objęła cały majątek na siebie i stanęła w zamku Presnel.

Usłyszawszy to nazwisko pani zamku, oficer westchnął i mimowolnie przyłożył rękę do serca.

— Straszniem zmordowany! rzekł. Zdjął z siebie płaszcz obszerny, rozesłał go pod kilku dużemi wiązami niedaleko od drogi, położył się na nim, i wezwał Józefa ażeby toż samo uczynił; młody rybak nie dał się długo prosić.

— A ta córka zapewne z Anglii przyjechała? zapytał oficer, po krótkim przestanku, ale jeszcze niepewnym głosem.

— Nie z Anglii panie, ale z Paryża. Baronów na Dezydera była przyboczną dam ą królowej. Wszystkie rozkazy, prośby zmartwionych rodziców nie mogły ją wyrwać z Paryża, by ujechać za granicę, co naówczas można było dokonać bezpiecznie. Ojciec Xawery umacniał ją w tym uporze, niewiadomo z jakiej przyczyny.

— Ale co ty masz do tego ojca, Józefie; ty zagorzały hugonot, rzekł oficer.

— Ja mu nic nie zrobiłem, ale on niezmiernie mi dokuczył....

— Cóż ci tak zawinił?

— Oto cała historya. Pewno pan nie uważałeś małej chatki, która leży na wschód naszej, o trzy kwadranse drogi. Mieszkał tam rybak bardzo stary, z młodą, piękną córką, tak jak w naszej mieszka staruszka z silnem chłopięciem. Starego rybaka nazywano ojcem Wilhelmem; jestto brat ojca Xawerego. Owoż nie miał on nic droższego na szerokim bożym świecie, nad swoją chatkę, łódź, sieć i córkę; ale przysięgam ci, panie, że ta córka pewno tyle wartą była co świat cały.

— W twoich oczach, Józefie, zapomniałeś powiedzieć! wtrącił oficer bardzo łagodnie, gdyż z upodobaniem patrzył na głębokie wzruszenie, malujące się na twarzy Józefa, na powabny wyraz jego rysów i rzeczywiście pięknych, błyszczących oczów.

— Ah, panie drogi, odparł młody rybak; trzeba ci było widzieć Matyldę; pewnobyś pan tak samo jak ja myślał.

Oficer zamyślił się trochę, potem rzekł: le — Zdaje mi się, żeś mówił o Antoninie du Presnel. Widziałżeś ją kiedy? — Codzień ją widywałem, dopóki mi wolno było chodzić na zamek Presnel, całować w rękę Matyldę. Ale będzie temu spełna dni piętnaście, ojciec Xawery własnemi rękami wyrzucił mnie z zamku a przy bramie wybił prętem.

— To Matylda mieszka w zamku? Widzę, poczciwy mój Józefie, ojciec Xawery wywiózł ci  Matyldę wbrew twojej woli 

— Porwał ją mnie, mojej matce, a co najgorsza staremu Wilhelmowi, i dlaczego? Pytam się, po co ten przeklęty klecha rodzonemu bratu zabrał dziecię jedyne, matkę moją pozbawił szczęścia największego, bo Matylda codzień przychodziła ją odwiedzać; po co mi porwał kochankę, która teraz byłaby już córką mojej matki a moją żoną rozumiesz pan, moją żoną Otóż, jak powiedziałem, ciągnął ponuro Józef, jednego wieczora hrabianka du Presnel przyjechała na zamek. Młodej pani towarzyszył tylko Jan, stary odźwierny, którego znam doskonale. Dezydera du Presnel oświadczyła, że w tym zakącie Francyi dopóty mieszkać będzie, dopóki się tylko da. Ale nie było na zamku ani jednej służebnej. W Boulogne znajdziesz tysiące dziewcząt, któreby ją ubierać i fryzować potrafiły. Ponieważ zaś nie miała zaufania w mieszkańcach Boulogne, kazała ojcu Xaweremu poszukać jakiej dziewczyny to w okolicy, a tak, mój panie, zabrano ostatnią owieczkę biedakowi i ofiarowano tej damie! 

Józef podniósł się z płaszcza, na którym był się trochę położył, pogroził pięścią, i spojrzał w stronę nieba, z której purpurowo-czerwone,złociste blaski, strzelały na ciemne, sino-lazurowe powietrze nad na morzem i zapowiadały wschód słońca.

Młody oficer, lubo także z górnych okolic rodem, zadługo bawił wśród zepsutej atmosfery paryskiej i dworskiego życia, żeby tak głęboko wzruszały go widoki natury, jak biednego rybaka północnej Francyi. Wrócił więc do myśli, która wnosząc z jego wejrzenia, najwięcej go zajmowała.

— Podziwiam cię, mój Józefie, rzekł oficer, tern bardziej, jeżeli kochana twoja Matylda taki anioł piękności i dobroci, jakeś tu opisywał. Zdaje mi się, żem gdzieś w Paryżu widział pannę du Presnel....

I o ile pamiętam, to wątpię żeby twoja rybacka piękność mogła dorównać szlachetnej baronównie....

-To pan widziałeś pannę baronównę? zapytał żywo Józef. Przyznaj więc pan, że pewno liczyła się do najpiękniejszych dam w Paryżu. Ale panna Dezydera dumna, zgryźliwa, porywcza, zła i gniewna i skryta, a zapewniam pana, że z tego powodu chód jej, ruchy, postawa, głos i spojrzenie nadzwyczaj wiele tracą z przyrodzonej piękności.....

Oficer z zadziwieniem spojrzał na młodego rybaka. Musiał on znać koniecznie jakąś niesłychanie cudną dziewczynę, kiedy piękną baronównę du Presnel potrafił osądzić tak prawdziwie i trafnie. W tej rybackiej córce, zdradziecko porwanej sobie, widzieć musiał obraz najczystszej dziewicy, kiedy w promieniejącej piękności tej frejliny królowej francuzkiej, dojrzał najlżejsze plamy i usterki.

— A Matylda? zapytał oficer ciekawie.

— Matylda, nieporównana panie! rzekł Józef z zapałem. Tam na wschodzie widać młodą jutrzenkę; lecz pogodniejsze,czystsze są jej lica; patrz, słońce wschodzi nad morze; promień jego nie tak pięknie i przyjaźnie świeci, jak oko jej niebieskie, a taka giętka jak trzcina nadbrzeżna, a taka biała jak wodna lilia; i chociażby panna baronówna jeszcze sztuczniej rumieniła sobie lica różową farbą, a biegła w tern niezmiernie, to pewno Matyldy mojej jagody nie rożowane, podobniejsze do róży.

— O, co tego, to panna baronówna pewno nie przyzna! powiedział oficer tonem wskazującym, jak go mocno obchodzi.

— Tak pan sądzi? Przecież sama nieraz mówiła mojej Matyldzie: Dobrze, ze tu nie ma mojego kochanka, bo gdyby cię zobaczył, ręczę, ile go znam, żeby mnie porzucił a zakochał się w tobie.

— Dezydera była zawsze i jest widzę dotąd egzaltowaną dziewczyną, rzekł posłyszawszy to oficer, raczej do siebie samego niżeli do rybaka. Cóż to, nie zna mnie? Przecież się nieraz przekonać była powinna o niezłomnej wierności mojej. A może, kto wie, słowa te baronówny kogo innego nie mnie dotyczą; może poznała się z kim, mimo mojej wiedzy? dodał w zamyśleniu. W takim przypadku, osoba moja wcale nie w porę zjawiłaby się na zamku Presnel, i przekląłbym godzinę, w której puściłem się do tej obrzydliwej prowincyi....

Zerwał się niecierpliwie z leżenia i obejrzał do koła. Rozwidniło się już zupełnie. Mgła, chłodnym wietrzykiem rannym pędzona, szybko znikała, i sunęła coraz dalej na morze, aż zupełnie się rozprysła gdy weszło słońce. Józef bardzo uważnie słuchał oficera i ani jednego nie stracił słowa; nareszcie zapytał ciekawie:

— Pana więc tyczyło się to, co panna baronów na mówiła o paryskim kochanku?

— Tak, mój kochany; sądzę że to mnie się tyczyło

— To pan jesteś, Wilhelm Burgwyl z Apenzell w Szwajcaryi. I rzeczywiście, przypatrując się panu lepiej, poznaję żeś bardzo podobny do obrazu, który baronówna odmalowała i pańskie imie pod nim podpisała.

— Nazywam się istotnie Wilhelm Burgwyl, odpowiedział oficer.

— Doskonale! mruknął Józef. Właśniem chciał poprowadzić pana do zamku Presnel i prosić tam o gościnność a pan, pan jesteś niejako panem domu, w którym podejmować go miano. Zapewniam pana, że młoda baronówna codzień niecierpliwie go wygląda, od czasu jak tu przybyła, i zapewne dla pana zostaje dotąd we Francyi, nie bacząc na wszelkie niebezpieczeństwa i ciągłe wzywania ojca. Spodziewam się tedy dobrej nagrody od panny baronówny: ale mało mnie to obchodzi, byle tylko ojciec Xawery dał się ubłagać, i ze względu na usługę jaką panu wyświadczyłem, pozwolił mi znowu odwiedzać drogą moją Matyldę, mówić z nią codzień.... 

Wilhelm Burgwyl bacznie spojrzał na młodego rybaka.

— Ale dlaczego tak smutnie i płaczliwie mówisz o tern wszystkiem? sądzićby można że Bóg wie jakie dotknęło cię nieszczęście, rzekł oficer z uśmiechem.

— Boże zachowaj mnie od wszelkiego nieszczęścia! zawołał Józef z bojaźnią, zabobonnie spoglądając na szwajcara, i włożył rękę za bluzę, ujął za krzyżyk i do piersi przycisnął. Cóżby się wtedy stało ze starą Małgorzatą i z Matyldą?....

Po chwili milczenia dodał: Ale nie traćmy czasu; pójdźmy oto pod te stare lipy, zkąd niepostrzeżenie wejść możem do zamku. Widzisz pan te duże kasztany? za niemi stoi zamek barona. Dostać się do niego można przez park, który ojciec Xawery zapuścił tak bezkarnie. 

I puścili się długim smugiem piasku, który się ciągnie między Boulogne a zamkiem Presnel, jak forteczny szaniec. Wilhelm Burgwyl, wszedłszy do parku, zdiął perukę i rzucił w krzaki, poprawił czarnych włosów na głowie, owinął się w płaszcz staranniej i z dość żywem biciem serca ruszył ku zamkowi, Józef szedł za nim tak, że drobna jego postać kryła się za oficerem. 

Ojciec Xawery właśnie wychodził z zamku i zaraz poznał naszego szwajcara.

— Burgwyl! zawołał zdaleka.

— Tak jest, szanowny ojcze!

— Chwała Bogu! odparł stary, ściskając rękę szwajcara. W szystko też gotowe do naszego odjazdu, i jak Lot Sodomę, tak my opuścim tę ziemię, na której niebawem huczeć będą najsroższe namietności i zionie cała złość ludzka.

Teraz dopiero ojciec Ksawery dojrzał młodego rybaka, i zaraz podniósł kij, na którym sie opierał, żeby skarcić nieproszonego gościa.

— Przebacz temu dzielnemu chłopakowi! On mi życie uratował! zawołał Burgwyl.

— O, ty nie znasz tego łotra; wszakże on przeklina wszystko co najświętsze na ziemi, i poważa się błagać Boga o zatracenie rzeczy, które my czcimy najmocniej!

— Sam słyszałem tę jego modlitwę, ojcze Ksawery; ale w mojej obecności przecież go bić nie będziesz. Jeżeli się nie mylę, to sprawować tu musisz godność intendenta panny baronówny; prosić cię przeto będę o śniadanie, dla siebie i dla Józefa. Zarobiliśmy na nie sumiennie. 

— No, no! dam ja mu śniadanie, ale pewno go jeść nie zechce! mruknął rozjątrzony starzec. 

— Nie bój się, mój Józefku; zjemy sobie razem, a potem da się widzieć, czy kto ośmieli się dotknąć ciebie. Spieszno się, stary zrzędniku. Widać, że masz podagrę nietylko w nogach ale i w głowie. Takąś przybrał minę, jakbyś i mnie chciał obić— to mi się podoba! 

— Boże drogi! rzekł Józef, żeby nie nadzieja zobaczenia Matyldy po tak długiej rozłące, natychmiast umykałbym z tego przeklętego miejsca. Ale ostrzegam pana, strzeż się tego starego; gotów jest zgubić cię, gdybyś go czem rozjątrzył; mściwa to gadzina. 

Baronówna du Presnel wybiegła, szerokiemi schodami, na przeciwko niecierpliwie oczekiwanemu kochankowi, właśnie kiedy ten wchodził na marmurowy ganek zamkowy. Z radości ledwo nie zemdlała, kiedy się poczuła w objęciach lubego, o którego życie lękała się najmocniej. Burgwyl odprowadził baronównę do pokoju; tam dopiero rozpłakała się na piękne; zarzuciła kochanka pytaniami, tak, że w najdrobniejszych szczegółach opowiadać jej musiał wyjazd swój z Paryża, całą podróż i przygody wszelkie.

Podczas tej rozmowy, Józef stał zdaleka, przy drzwiach; wiedział dobrze, iż byle się oddalił od swego obrońcy, dostanie się w ręce ojca Ksawerego,który go obije i bez miłosierdzia za bramę wyrzuci. Opowiadanie Burgwyla wzruszyło go mocno, choć wcale nie podzielał wyobrażeń, myśli i dążeń kasty, do której się liczył oficer szwajcarski.

— Ścigany byłem od wrogów aż nad same brzegi morskie, gdziem spotkał tego chłopca; gdyby nie on, byliby mnie zamordowali albo utopili; kończył Szwajcar, i spojrzał na naszego rybaka, który nie wiedział, że o nim rzecz, bo mówiono po angielsku.—Ale kiedym przetrwał wszystko, i dostał się tu szczęśliwie, dajmy temu pokój, mówmy o milszych rzeczach. Jestem nadto utrudzony i osłabiony; dziwię się, że mi sił tak długo starczyło, i tylko nadzwyczajnemu wysileniu woli to przypisuję.

Baronówna zadzwoniła, i prawie zaraz weszła do pokoju dziewczyna, niosąc wyszukane śniadanie na srebrnych tackach i talerzach. Oficer nie mógł powściągnąć podziwienia wykrzyku.

— To Matylda! zawołał Burgwyl.

Dezydera szczególnym wzrokiem spojrzała na kochanka, i uważała żywe zadowolenie, zapał, z jakim młody Szwajcar przypatrywał się tej rzeczywiście nadzwyczaj pięknej dziewczynie. Biedny rybak, stojący przy drzwiach, jak grzesznik na uczynku złapany, nie przesadził, unosząc się nad pięknością Matyldy. Nic wprawdzie nie przypominało, w postawie i wejrzeniu Matyldy, biednej córki rybaka, w nędzy i niedostatku wyrosłej; chyba jakaś niewysłowiona tęsknota, rozlana w jej rysach, nieśmiało, skromnie w dół spuszczone oczy i jakaś lękliwość w ruchach, co jeszcze milej odbijało przy szlachetnej rysów pięknocie. 

— Czyliż tak nadzwyczajnie piękną wydaje ci się ta rybaczka? zapytała baronówna, i zmarszczyła dumnie brwi nad zaiskrzonemi oczyma.

— Bardzo piękna, doprawdy, droga Dezydero!

— Doprawdy! Niechże więc Matylda, i ten brudas pójdą za drzwi, cieszyć się z przybycia paryskiego serc zdobywcy. Precz ztąd, nędzniku! nie walaj mi posadzki mokremi łachmanami....

Józef wyszedł co prędzej.

— Przecież to dla mnie tak przemókł, wtrącił Szwajcar.

— Nudny jesteś, mój kochany! odparła Dezydera ozięble i odsunęła się. Ale musisz być bardzo strudzony; bo myśli twe i cała istota w takim samym nieładzie jak i powierzchowność. Wypocznijże sobie; po południu poślę dowiedzieć się, jak się miewasz.

I jak komedyantka wielkiego teatru paryskiego, dramatycznym krokiem wyszła z pokoju. Biedna Matylda dawno już, jednym błyskiem oka namiętnej, gniewliwej, i dumnej pani swojej, wyrzuconą została, powiedzieć można, za drzwi.

Burgwyl czuł doskonale całą niewłaściwość położenia swego, jak również i niczem nieusprawiedliwione postępowanie swej bogatej przyjaciółki. Czegóż on chciał, biedny, ścigany żołnierz? Przyczepić się do losów tej damy francuskiego dworu, żeby wyjść cało z przepaści śmierci, która wszystkim jego współziomkom i współwyznawcom groziła. Burgwyl, lubo mu głód dokuczał potężnie, odtrącił zastawione śniadanie, i wziąwszy butelkę wina, zeszedł do ogrodu, gdzie, jak się domyślał, zastał Józefa w zapasach zzagorzałym ojcem Ksawerym. Dał biednemu chłopcu wino i ostatniego luidora, wrócił do pokoju i spać się położył. Posępne marzenia sen mu zakłócały, ale czasami ozłacała je przecudna postać Matyldy, pociechę i szczęście zapowiadająca. Oniemiał na prawdę, kiedy, budząc się nazajutrz bardzo wcześnie, ujrzał siedzącą przy sofie Dezyderę. Jeszcze pod wpływem tego wrażenia i snów niespokojnych, wystawiał baronównie swoje względem niej położenie, może za zbyt szczerze i otwarcie, gdyż piękne jej lica coraz większa posępność zalegała a czarne brwi ściągały się groźnie.

Ona przywodziła mu rozumowania, na które on swoje przytaczał argumenta; a smutna to rzecz gdy kochankowie rozumowaniem miłości swej dowodzić są w potrzebie.

— Prawdę mówi ojciec Ksawery, rzekła nareszcie baronówna, że okoliczności ludzi a nie ludzie okoliczności zmieniają.

— Ale to najnędzniejsza zasada! zawołał Burgwyl porywczo. Taka zimna, kamienna i przewrotna jak twarz tego starca.

— Twoje zaś postępowanie, panie Burgwyl, pozwól sobie to powiedzieć, zupełnie takie jak szwajcarskiego pastucha, który pokój szlachetnej damy francuskiej uważa za oborę lub szopę....

Burgwyl istotnie leżał wyciągnięty na sofie, w długich butach z ostrogami. Podniósł się, ale baronówna już znikła.

Niedługo się namyślał co ma począć. Nieodwołalnie postanowił powierzyć losy swoje dwom przyjaciołom rybaka Józefa, żeby się dostać na jaki statek angielski. W Boulogne mieszkał angielski konsul handlowy, szwajcar rodem; mógł mu zaliczyć kilkaset franków na to, co jeszcze Burgwyl posiadał w Szwajcaryi. Lecz ze me śmiał pokazać się za dnia na mieście, potrzebował koniecznie zobaczyć się z wiernym przewodnikiem swoim, Józefem, żeby go w nocy tam poprowadził. 

Z tego powodu starał się zbliżyć do Matyldy. W obrażonej dumie, wolałby umrzeć niżeli prosić o cokolwiek baronówny, choć ta z miłości i złości nieustannie płakała. Po długich zachodach, udało mu się nareszcie któregoś ranka upolować Matyldę w parku, koło bramy prowadzącej ku wybrzeżu. Z początku chciała uciekać, lecz zatrzymała się pod rozłożystą lipą. Drżąca, przyciska do siebie koszyk z różami, których kilka zatknęła we włosy. Zaczerwiniła się, zobaczywszy pięknego oficera. 

— Słówko jedno, piękna Matyldo! zawołał oficer najsłodszym głosem. Czy będziesz tak grzeczna i posłuchasz mnie chwilę. Chciałem pomówić z tobą o jednym ważnym interesie, Józefa i mnie mocno obchodzącym. Potem rzekł uprzejmie: Pozwól mi ten koszyczek; postawię go na ziemi, i usiądziem sobie na tej ot ławce; uważniej będziesz mogła wysłuchać co ci mam powiedzieć.

Matylda opierała się, ale Burgwyl gracko wziął ją za rękę, i przymusił prawie do tego, że wraz z nim usiadła pod lipą. Matylda, choć nigdy jeszcze z nieznajomym sobie człowiekiem nie była w takiem położeniu, ujęta przecież układnością młodego Szwajcara, siadła obok niego.

W tej chwili zaszeleściały gałęzie za ławką i ukazała się baronówna, jak śmierć blada. 

Skoczyła strwożona Matylda. Postrzegłszy zasępioną gniewem twarz Dezydery, biedna dziewczyna zalała się łzami, i załamywała ręce. I Burgwyla nie pomału zmieszało ukazanie się baronówny. Wyjąkał jakieś niedołężne, niezrozumiane usprawiedliwienie, na które baronówna odpowiedziała spojrzeniem wzgardliwej nienawiści.

— A! nędznico! miałam przeczucie! wołała Dezydera niewyraźnym od zawziętości głosem. Od pierwszej zaraz chwili postrzegłam te bezwstydne związki, które tu, w moich prawie oczach dokonać się miały Precz mi ztąd, bezwstydna! wynoś się z mego zamku; precz z moich włości.... 

I nieposiadając się, zapamiętała baronówna schwyciła biedną, niewinną, zapłakaną Matyldę, i popchnęła ku bramie. Burgwyl zrazu oszołomiony, niebawem opamiętał się na tak niekobiece postępowanie i zawziętość drogiej mu jeszcze niedawno Dezydery, i postanowił nieugiąć się przed niesprawiedliwym jej gniewem; zerwał się tedy, szarpnął ją za rękę i oswobodził biedną Matyldę. Bezprzytomna ze złości, baronówna darła rękawy z ciężkich brabanckich koronek.

— Pięknie, doprawdy! wołała z gorzkim, szyderczym uśmiechem. Bardzo pięknie; chciałeś tu odegrać komedyę, jak w waszym nędznym Olympie, w łacińskiej dzielnicy?

— Dezydero!.... odezwał się Burgwyl gniew hamując.

— Ty ty śmiesz tu?.... jąkała baronówna w szalonem uniesieniu.

— Doskonale, baronówno du Presnel! Raczże posłuchać co mam powiedzieć.... 

Dezydera wzgardliwie odwróciła się. Szwajcar poskoczył, bez ceremonii ujął ją za rękę i obrócił ku sobie.

— Moja pani, rzekł drżącym od wzruszenia głosem, gdyby ta niesłychana scena mnie tylko dotyczyła....

— Niesłychana scena? Doskonale Zdaje mi się żem go już widziała przed sobą w tak nieopisanie smutnym stanie Ale dalej, godny synu najwierniejszej Szwajcaryi!

— Gdyby to mnie tylko dotyczyło, ciągnął Burgwyl nie zważając na nic, daję pani słowo honoru, żebym się nie poniżał tak dalece, i nie rzekłbym ani słowa do niej. Ale ta biedna dziewczyna, niesprawiedliwie od pani pokrzywdzona, skłania mnie do tego, że najuroczyściej pani zaręczam, iż nic a nic nie zawiniła. Ani mnie ani jej w głowie nie postała schadzka miłosna, lub co podobnego. Ty, baronówno du Presnel, pierwej kochać mnie przestałaś, niżelim wśród tysiąca śmierci doszedł do ciebie....

— Ja kochać cię przestałam? spytała baronówna.

Szwajcar uczuł że mu serce silniej bije. Czyliżby te słowa powiodły kochankę jego do opamiętania się, do sprawiedliwości? Rzucił na nią spojrzenie, w którem błysnął ogień dawnego uwielbienia. To śmiałe i ogniste spojrzenie widać jeszcze bardziej rozjątrzyło baronównę.

— O, nie poglądaj pan tak zuchwale! rzekła. Mogę go upewnić, i w tej chwili przekonaną jestem, żem go mniej jeszcze kochała niżeli on mnie, to jest wcale nie.

Gdy Burgwyl znowu rzucił okiem na Dezyderę, postawa jej była jak lód zimna. Szwajcarowi zdało się, że ta dama bez serca zrzuciła z twarzy barwę wielkiego świata. Serce boleśnie mu się ścisnęło. Najsilniej uwierzył, że teraz baronówna powiedziała szczerą, prawdę.

— Tak, odrzekł, prawdę pani mówi! Nie kochałaś mnie nigdy! Pierwsza chwila mojego tu pobytu najlepszym tego dowodem. Tak, szanowna pani i szlachetna baronówno, z martwem sercem, rzuciłem ostatnią kotwicę, która mnie przy życiu jeszcze trzymała. Tą kotwicą była miłość twoja. Lecz widząc, że i to mnie zawodzi, chciałem ztąd się oddalić, porzucić zakrwawioną Francyę Myślałem 0 dzielnym przewodniku, który mnie onegdajszej nocy tu doprowadził, o Józefie, kochanku Matyldy...,, a jeżeliś, szlachetna baronówno, podsłuchiwała, to wiesz, żem prosił Matyldy, aby mi kazała sprowadzić tu Józefa; nie mogłem zaś samej pani prosić o to, bom stał się dla niej nieznośnym ciężarem. Że to co mówię, najświętsza prawda, przysięgam na honor i duszę.

Matylda, jeszcze zapłakana, obróciła się ku Burgwylowi, i nieszczęśliwy traf sprawił, że kiedy w żałości wyciągnęła piękne rączki, Szwajcar tak się właśnie obrócił, jakby ją chciał przyjąć w objęcia.

— Najlepszy tego widzę dowód! wrzasnęła baronówna. Prawda nigdy się nie ukryje! 

I szybko oddaliła się. Matylda zwróciła się ku oficerowi; nie rzekła ani słowa, lecz on ją zrozumiał.

— Idź natychmiast z zamku, i wracaj co prędzej do ojcowskiej chaty; niech cię Bóg prowadzi, moje dziecko! Daj mi różę; podarek niewinnej dziewczyny może przyniesie szczęście biednemu wygnańcowi....

Wziął różę z piersi i pocałował Matyldę w czoło. 

— Co! jeszcze? ozwał się głos Dezydery.

— Uciekaj! uciekaj!

I Matylda, chwyciwszy koszyczek z kwiatami, uciekła jak spłoszona mewka.

Pod wieczór, Józef zjawił się już na zamku i przedstawił się Szwajcarowi. Całkiem inaczej wyglądał jak poprzednio, jednakowoż okazywał się równie szczerym i otwartym jak zawsze. 

— Czy pan mnie potrzebuje? Sądzę, że Jędrek i Jasiek, bulońscy moi towarzysze, ciekawi zobaczyć, jak wyglądają pańskie luidory....

— O bądź spokojny, dam im co będę mógł. Dziś jeszcze pójdę z tobą. Będę u ciebie mieszkał, boś ty poczciwy chłopak, dopóki za twojem pośrednictwem, nie dostanę się na jaki okręt angielski. W tym zamku istne piekło....

— Wiem wszystko od Matyldy.

— Niech Bóg błogosławi tę dziewczynę! Skoro się zciemni, Józefie, ruszym w drogę....

Wyszli, ale tym razem oficer nie słyszał, z kim Józef rozmawiał przed odejściem. Nikt nie powiedział biednemu, opuszczonemu, ściganemu: bywaj zdrów!

Kiedy wydalał się z pustego parku du Presnel, łzy mu się prawie w oczach zakręciły; jednakże nabrał otuchy, bo pewny był, że wiernym pałaszem wszelkie odbije niebezpieczeństwo.

Ale tej nocy pałasz nie pomógł mu do zwyciężenia śmiertelnego wroga. Jak pierwszym razem, wierny Józef szedł przodem, cicho, milcząco. Weszli na mokrzadła i trzęsawiska, aż nagle Szwajcar krzyknął przeraźliwie, bo mu ziemi pod nogami nie stało.

— Józefie! Józefie! grzęznę, tonę!

— Dobrze! rzekł Józef zapalając pochodnię. Potrzeba mi światła, żeby się przypatrzyć, jak lecisz do piekła, psie ty przeklęty!....

I błyszczała pochodnia na ruchliwem trzęsawisku....

— Łaski, zmiłuj się! jam niewinny!....

— Podobnie jak Matylda....

Szwajcar utonął w trzęsawisku. Piasek zagłuszył ostatnie jego słowa. Sprawka to była Dezydery, która opowiedziała Józefowi domniemaną zdradę Szwajcara i użyła go za narzędzie swojej zemsty. 

Józef sam wrócił do domu. Chciał iść do chaty Matyldy, ale w obłędzie zemsty, zmylił drogę i wpadł w morze, które nazajutrz trupa jego na piaski wyrzuciło. Matylda wkrótce umarła, bo zranione zostało jej serce. W konaniu usta jej szeptały imie, ale nie kochanka, tylko Szwajcara. Dziwne to zwroty ludzkiej duszy! dla czegóż kochała Burgwyla a nie dziarskiego młodości swej przyjaciela? Stara Małgorzata przeklęła ją,i nie chciała widzieć po śmierci syna.

Dezydera, jakby czarami jakiemi przykuta, nie opuszczała zamku; nareszcie po kilku leciech pojechała do Paryża, i tam zginęła marna śmiercią, za Rejencyi, otruta przez chciwych dostatków jej krewnych.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new