Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Na początku siedmnastego stulecia znajdowała się w Leydzie szczególna i tajemnicza pracownia, do której za wielką tylko prośbą i staraniem wstęp był dozwalany; łatwiej i prędzej można było uzyskać posłuchanie u Papieża, niżeli dostać się do malarza w tój pracowmi. Lubo rzeźki i ludowego, zatem krzepkiego pochodzenia, sam on przecież wchodził do swojej malarni z jakąś dziwną, poszanowania pełną bojaźnią. Cicho za próg przestąpiwszy, ostrożnie drzwi zamykał, i bez szmeru, bez hałasu, cichuteńko szedł do siedzenia, ku zaczętej pracy. Nienawidził kurzu i pyłu. Stał kilka chwil nieruchomie, oddychać się niemal obawiając i poglądał ku światłu, czy nie padła gdzie mucha lub pyłek jaki. Skoro się przekonał, że wszystko cichem jest i nieskalanem, otwierał pudełko z farbami, a dobrawszy je po własnej woli, przystępował do roboty. Z tego poznać można Gerarda Dow, który przedstawiał najdokładniej dwie wybitne strony holenderskiego charakteru: czystość i cierpliwość.
Urodził się on 7. kwietnia 1613. r. w Leydzie. Ojciec jego, rodem z Fryzyi, był szklarzem, rzemieślnikiem ubogim, ale pojmującym rozkosze artysty. Cały żył w synu swoim. Gerard Dow uczył się rysować u sztycharza na miedzi Dolende, następnie przeszedł do malarza na szkle Konvenhouven, któremu wkrótce zrównał. Szklarz zachwycał się synem, ale w obawie niebezpieczeństwa, na jakie taki syn był wystawionym, kiedy na lekkiem i wątłem bardzo rusztowaniu wyniesiony, poprawiał malowania w oknach kościelnych, postanowił zrobić z niego malarza olejnego, i zaprowadził go do Rembrandta.
Gerard Dow miał wówczas lat szesnaście. Rembrandt malował wtedy jeszcze pierwszym sposobem swoim, nader starannie i wszystko wykończał dokładnie. Dow naśladował go sumiennie, był bowiem głęboko przekonany o gienialności swojego nauczyciela i mistrza. W ośmnastym roku otworzył własną pracownię. Słynął on już bardzo z wytwornego wykończenia i pysznego kolorytu, i każdy niemal ze znakomitszych obywateli pragnął mieć portret malowany przez młodego Gerarda Dow; ale w pół roku potem nikt już ani słyszeć o nim nie chciał, bo długiemi posiedzeniami niecierpliwił najcierpliwszych nawet w Holandyi. Na odmalowanie jednej tylko ręki aż pięć dni potrzebował.
Wtedyto Gerard Dow wziął się do malowania cudownie pięknych obrazów, które się dziś znajdują po wszystkich europejskich muzeach, owych szarlatanów, grajków, prządek, karciarzy, kucharek, a te obrazy podziwiają ci najbardziej, którzy nad wszystko w^yżej kładą ducha cierpliwości. Nie sądzimy żeby gieniusz zależał na cierpliwości. Gieniusz swobodnie i nieoględnie buja. Wzbija się lotem orła, a nie pełznie jak żółw. Z żalem przypominamy sobie jak Gerard Dow powiedział, że na odmalowanie miotliska aż trzech dni potrzebuje. Z tego względu nie poszedł on za przykładem zwinnego i śmiałego Rembrandta. Przyznać trzeba jednakże iż Gerard Dow zachowuje ogień pod popiołami w powolnej robocie swojej. W tem prawdziwy tryumf, nawet cud; ale sztuka jest właśnie cudów boginią. Koloryt Gerarda Dow, mimo powolnego malowania, nie blednieje ani nie stygnie, lecz zawsze jest świeży i harmonijny.... Niesłychane wykończenie łączy on prawie zawsze z niezaprzeczoną siłą.
Czyż Gerard Dow jest rzeczywiście uczniem Rembrandta? Czy można w tym względzie dać wiarę samej historyi? Tak jest, trzy lata Gerard Dow usiłował lękliwy swój pędzel zmusić do rączych skoków tego lwa: Cała tajemnica w tem leży, że Rembrandt urodził się wielkim malarzem, a Gerard Dow małym. Nigdy Dow nie popadał w zwątpienie, nie wahał się w kolorycie; on zawsze jasny, czysty, ponętny i gładki, jak natura po wierzchu; dlatego on nigdy nie zstępuje w głębiny myśli, a horyzont jego tak jest tylko rozległy, jak oczami sięgnąć może.
Umarł on w sześćdziesiątym siódmym roku życia, w Leydzie, po życiu pracowitem, które przyniosło mu bogate owoce w sławie i majątku. O domowem, skromnem jego życiu, można powziąć wyobrażenie z niektórych obrazów, przedstawiających jego mieszkanie. I tu dołączony portret Gerarda Dow jego własnej roboty, ma związek z dość ciekawym epizodem jego życia; powieść więc tę podajemy tóm chętniej, że nas zapoznaje ze szczegółami domowego pożycia tego malarza.
Wchodzim do malarni Gerarda Dow. Wejrzenie jej godnem jest podziwienia. Sprzecznie z pracownią jakiego Rembrandta albo Teniersa, gdzie najrozmaitsze przedmioty i sprzęty, w gienialnym prawie nieładzie leżały i stały dokoła, tu panowała czystość i porządek we wszystkiem, od największych do najdrobniejszych rzeczy. Meble i sztalugi poustawiane malowniczo; dla każdego sprzętu odpowiednie miejsce dobranem było jak najstaranniej. Najdowcipniejszych użyto pomysłów, aby małe, na sztalugach stojące obrazy, jak czyste perły zawsze wykończone, ochronić od zakurzenia i pyłu, bo tem najwytworniejszą pracę mógłby łatwo zepsuć, pozbawiając świetności blasku. Na ścianach obitych bogatą materyą, porozwieszane były symetrycznie i według najstosowniejszego światła i efektu różne obrazy. Zasłony przy oknach w tak kunsztownych fałdach spadały, że widać zaraz było jak mistrzowska układała je ręka, i możnaby robić studya z nich pod względem fałdów i łamania się światła w przysłonach.
Mistrza nie było w pracowni. Sztalugi jego z mahoniu, bogato wysadzane słoniową kością, osłonięte były do połowy kobiercem. Na ścianie wisiał pyszny jego aksamitny kapelusz, szpada nabijana wytwornie złotem i srebrem, a obok niej skrzypce ze smyczkiem; z niezmiernie kształtnej ich formy, z złocistego blasku, i zręcznie wykrojonych effów poznać można było, że to narzędzie pochodzi ze słynnego warsztatu W łocha Amati w Cremonie. Gerard Dow, jeden z znakomitszych malarzy, mistrzował także w sztuce grania na skrzypcach, a narzędzie to z powodu trudności jakie przedstawia, nie zdołało jeszcze niebiańskiemi tony swemi wyprzeć zupełnie używanej podówczas violi di Gamba i teorbanu.
Oprócz sztalug mistrza, stało ich jeszcze dwoje w malarni. Przed każdemi siedział młodzieniec: bylito pełni talentu uczniowie Gerarda Dow: Franz Mieris i Gabryel Metzu.
Gabryel Metzu, kształtny, miłego wejrzenia młodzian, pociągał ujmującym wyrazem twarzy, którą pyszne długie otaczały włosy w pierścieniach spadające. Pracował nadzwyczaj pilnie, jakby zamierzał skończyć zupełnie obraz swój nim wieczorna pora nastąpi. Metzu w ubiorze swoim tyle był starannym co i w wykończaniu obrazów, idąc w tern za przykładem mistrza.
Franz Mieris za to niedbałej wyglądał. Na jego twarzy nie było ani śladu owej spokojności, jaka na licach Gabryela Metzu panowała. Piękne oko jego błyszczało niepokojem i namiętnością: trapiony wewnętrzną jakąś troską, często rozrzucał ręką gęste włosy; minut kilka malował, ale przestawał co chwila, wstawał, chodził, wzdychał i niezrozumiałe słowa rzucał przez zęby. Nareszcie zerwał się, cisnął pędzel i paletę, i zaczął dużemi krokami chodzić po malarni.
— Cóż ci jest dzisiaj?—zapytał Metzu, odwracając się do niego.—Ani chwili nie możesz usiedzieć spokojnie. Czy cię jaki zły duch opętał, i ciągnie od pracy do szynku, gdzie czekają na ciebie lekkomyślni i próżnujący przyjaciele?
Mieris, który wtedy zaczął już prowadzić rozpaczne i rozwiązłe życie, które go przedwcześnie do grobu wtrąciło, odpowiedział: — Tak jest, mój Gabryelu, cierpię mocno; strapiony jestem niezmiernie, ale mylisz się bardzo sądząc że tak wzdycham do kart i pełnej wina szklanicy. Gdyby to tylko było! Ale powiadam ci, że mnie to cierpienie zabija, bo już mnie prawie rozumu pozbawiło.
To mówiąc, trudne do opisania spojrzenie rzucił na obraz wiszący na ścianie. Wyobrażał on postać kobiety mistrzowską ręką Gerarda Dow odmalowanej, w całym blasku młodości i wdzięków, jasnowłosej, różanej Niderlandki. Byłato Brygida, młoda małżonka malarza, która prześcigała w piękności kwitnącą wdziękami córkę jego z pierwszego małżeństwa. Zdawało się że Mieris nie może oderwać oczu od tego obrazu. Metzu pogonił oczyma za jego spojrzeniem, wzruszył smutnie ramionami i zamyślił się głęboko. W tem odezwał się zewnątrz świeży, dźwięczny głos kobiecy. Mieris szybko schwycił kapelusz i płaszcz, i wyleciał na półciemny korytarz, i spotkał żonę swojego nauczyciela.
Zatrwożona Brygida uciec chciała przed młodzianem; ale on śmiało schwycił ją za rękę i przycisnął do serca. Brygida hoża i ponętna, piękniejsza niźliby z obrazu wnosić można, odepchnęła go zrazu, a na twarzy jej bojaźń się wybiła; potem zaraz uśmiechnęła się uroczo, lecz niezmiernie smutno.
— Idź sobie, von Mieris—szepnęła.—Dziś przynajmniej bądź zdaleka odemnie. Dziś więcej niż kiedykolwiek czuję com winna panu mojemu i mężowi, i jak dalece zawiniłam, żem oczy moje odwróciła od niego, i przez chwilę myśleć mogła o tobie. Dziś jest rocznica mojego ślubu, o tej godzinie szliśmy z Gerardem do kościoła, zaprzysiądz sobie wieczny związek i wierność wzajemną.... Idź więc odemnie, Mieris! Kocham cię, wyznaję to otwarcie; ale przywiązanie do męża nie wygasło jeszcze we mnie, owszem, żywotniejsze jest sercu niżeli było poprzednio. Od dzisiejszego więc dnia przestań ścigać mnie oczyma twojemi i unikaj mnie. W Holandyi dość kobiet i dziewic, które cię obdarzą miłością, bo odemnie spodziewać się jej nie powinieneś.
Von Mieris padł na kolana przed ukochaną.
— O nie uwodź się sama, nie łudź się daremnie!—zawołał silnie wzruszony.—Mnie i siebie o nieszczęście nie przyprawiaj. Dziś albo nigdy, dziś roztrzygnąć się muszą losy nasze. Dziś rocznica zawiązania pęt które nas rozdzielają, dziś więc pęknąć one muszą, inaczej u nóg twoich życie sobie odbiorę.
— Co mówisz, Franz?—jęknęła Brygida, drżąc na całem ciele z przerażenia.
Mówię, żebyś podała mi rękę i wraz ze mną ten dom, miasto i kraj opuściła, i pod rozkosznem niebem Italii została moją!—odpowiedział Mieris, zaślepiony namiętnością.—Źa dwie godzin wszystko do ucieczki przygotuję: wtedy powrócę, i na wieki twoim już będę, i twoje losy, o najdroższa, na zawsze z moimi połączę....
Brygida zdumiana, słowa wymówić nie mogła; wtem zaskrzypiały drzwi od domu. Brygida pobiegła do pokoju, a Mieris zerwał się na nogi. Tymczasem Gabryel Metzu, posłyszawszy że Gerard Dow wraca do domu, zamknął pocichu drzwi od malarni, i rzekł do siebie: Jak tu go uratować? Jak odwrócić złe, szlachetnej duszy twojej, drogi mistrzu, grożące? Odkryję ci wszystko co przeciwko tobie knują.
W tem Dow wszedł do pracowni. Miał on lat blizko pięćdziesiąt, twarzy wosołej, pogodnej i ujmującej. Lata lekko szronem przypruszyły długie jego włosy. Dow, przy rzeźkiej, szlachetnej bardzo postawie, pięknym był jeszcze mężczyzną. Pilnie obejrzawszy pracę obu uczni swoich, potem zbliżył się do Gabryela Metzu i przyjaźnie poklepał go po ramieniu. Gabryel układał właśnie w myśli, jakby mistrzowi gładko wiadomą opowiedzieć przygodę; lecz w tej chwili pojawił się Mieris, i ukazaniem się swojem przerwał to jego przedsięwzięcie.
— Moje chłopcy, rzekł Dow z uprzejmym uśmiechem, oto macie pięć sztuk złota, idźcie i zabawcie się w kole młodych przyjaciół waszych. Dzisiejszy wieczór chcę sam na sam przepędzić z żoną, i przypominać sobie czas ubiegły. Wy zaś pijcie za nasze zdrowie; niechaj żyje sztuka za waszą sprawą; ale ty, Franz, nie przeholuj miary, jak zwyczajnie ci się zdarza.
Mieris prawie ponuro spojrzał dokoła, Metzu zaś lżej zrobiło się na sercu. Brygida cały wieczór siedzieć będzie z mężem, a on w duszy przyrzekł sobie że ani na chwilę nie spuści z oka Mierisa, i całej użyje wymowy, aby go odwieść od zuchwałego przedsięwzięcia, i myśli jego skierować ku innemu przedmiotowi.
Uczniowie uścisnęli mistrza, wzięli się pod ręce, i wyszli z domu na ulicę. Gdy stanęli na dworze, Mieris spojrzał ku pierwszemu piętru. Widać było piękną głowę Brygidy. Mieris z wyrazistem spojrzeniem przyłożył rękę do serca, następnie ujął za rękojeść szpady i zawołał: — Tern żelazem piersi sobie przeszyję, jeżeli srogą dla mnie będziesz!
Musiała Brygida doskonale zrozumieć to poruszenie, bo wzniosła obie ręce ku niebu i uciekła od okna.
Metzu, nabrawszy teraz serca, zaczął robić przyjacielowi przedstawienia. Ale Mieris, opamiętawszy się natychmiast, zanadto był zręcznym, żeby poczciwego i dobrodusznego Gabryela podejść i złudzić nie potrafił.
— Podsłuchiwałeś nas, bracie—rzekł zwykłym lekkim, prawie obojętnym tonem.—Ale cóż chcesz? Widzisz tam ogromne rzeczy gdzie nic niema! W szakże znasz F ranza Mierisa, i wiesz że z djabłem grałby komedyą, skoro go nudy napadną. Ręczę ci że ta komedya z Brygidą jest cudnym pomysłem, i bawi mnie bardzo; inaczej, byłbym już dawno umarł ze znudzenia w tym klasztorze Gerarda Dow; w tym wybranym, wypucowanym, wychuchanym warsztacie.
— A więc nie czujesz tak, jakeś mówił? — zapytał dobroduszny Metzu.
— Uchowaj mnie Boże! a wszakże wiesz doskonale, że kocham się na zabój w czarnookiej Basi, i że ona całe mi zajmuje serce.
— Ale to rzecz bardzo nieprzystojna, zakłócać spokojność tak szlachetnej pani, jak żona naszego mistrza — rzekł Metzu.
Roześmiał się Mieris na to.
— Ej! bo i ona tem samem okiem patrzy na to co ja!—zawołał:—Lecz jej potrzeba rozrywki; kiedy my oba i m istrz malujemy, ona siedzi sama w pokoju 1 bawi się z papugą. Przyznasz że dziś wieczór mogliśmy się zabawić bardzo dobrze.
Metzu wzruszył ramionami, bo nie wiedział co ma myśleć.
— To nie zamierzasz już uciekać do Włoch z Brygidą? — zapytał wreszcie, aby stanowczego nabrać przekonania.
— A to po co!—zawołał Mieris.—-Dziś sobie będziemy hulać, grać i śpiewać. Chwała Bogu, dopływamy już do przystani naszej, do oberży pod „Jasną Paletą.” Teraz czuję się znów w swoim żywiole.
I rzeczywiście, Mieris nie usuwał się bynajmniej z koła wesołych przyjaciół, którzy przyjęli obu malarzy. Metzu spokojniejszy, wychylał sumiennie gęsto krążące kielichy, a oszołumiony winem, rychło zapomniał o wszystkiem. Nie uważał nawet tego, że Mieris znikł już od pewnego czasu.
Franz pospieszył prosto do mieszkania Dowa. Zbliżył się pod ogród, do którego przytykał dom malarza, i wśród ciemnych krzewów, podsunąwszy się pod jasno oświetlone okno pokoju Brygidy, silnie dwa razy klasnął w ręce.
Okno na pierwszem piętrze otwarło się zaraz, i Dow ciekawie wyjrzał na ogród; ale nie widząc nikogo wśród ciemności, spokojnie okno napowrót zamknął, i zajął znowu miejsce obok Brygidy.
Piękna zaś Brygida, bladła, drżała, dręczona niezmierną trwogą. Kochała młodego malarza. Snuły się jej przed oczyma smutne obrazy, jak młody ten człowiek zabija się dla niej, jak skrwawiony, rzuca ku niej błagalne spojrzenia, jak wreszcie kona.... Słyszała klaskanie i przekonaną była, że to hasło Mierisa, który czeka na nią. Trwogę i niepokój z wielkim ukrywała trudem. Przez kilka chwil silnie ze sobą walczyła; wreszcie wyrobiła w sobie postanowienie, że należy go uspokoić, zakląć go żeby porzucił krwawy swój zamysł; chciała się zapewnić, że owładnięty szaloną namiętnością, nie dopuści się czynu, który jednak przy gorącym temperamencie, łatwo postanowić i wykonać gotów.
Znalazła jakiś pozór, opuściła spokojnego męża, i szybko jak raniona łania zbiegła do ogrodu.
Franz Mieris podbiegł ku strwożonej Brygidzie, i nie bacząc na nic, objął ją silnie w ramiona, z których wyrwać się daremnie usiłowała. Mieris tak ją błagał, tak zaklinał, tak zręcznie rzecz przekładał, że Brygida, zamiast opierać mu się stale, i zwracać go do opamiętania się, na prośby jego odpowiadała tylko płaczem. Płacząca zaś kobieta już niedługo opierać się jest w możności. Tak i tym razem było.
Roztropność i zdrowy sąd odstąpiły Brygidę. Już się nie oglądała za siebie, gdy posłyszała na rogu sąsiedniej ulicy tętent koni powozu, który miał ją uwieść daleko od spokojnego domu, z dorodnym młodzieńcem. Uległa ponętnym namowom, czarującym błaganiom natarczywej miłości, i chociaż drżała jak listek osiczyny od wieczornego wiatru, odważnie ujęła za rękę Franza Mierisa, i postąpiła kilka kroków, aby się oddalić z ogrodu ... Zdradliwa para już zaczęła ucieczkę…
U furtki ogrodu Brygida ledwie oddychając, zatrzymała się, i błędnem okiem rzuciła na dom swojego małżonka... Nagle, jakby nieznaną, potężną jakąś siłą głęboko w serce rażona, cała zadrżała.
Szczęśliwy Gerard Dow przyniósł wierne swoje skrzypce, otworzył okno, aby odetchnąć świeżem, cudnem nocy powietrzem; stanął u okna, i mistrzowską, wprawną ręką przyłożył smyczek do strun. Zabrzmiała tęskna przegrywka Palestriny; coraz silniej, poetyczniej rozlewały się srebrzyste tony wśród nocnej ciszy; kremońskie skrzypce śpiewały pysznym, dziewiczym głosem, głosem miłości; świegotały, wzdychały i jęczały w długich, dźwięcznych, czystych tonach, a mistrz, natchnieniem upojony, promienistem okiem rzucał w cienie nocy.
Brygida ledwie dyszała. Nie słuchała już głosu młodziana; całą duszą napawała się temi tonami, które ją krępowały czarodziejską jakąś siłą. Wyrwała się nareszcie z objęć Mierisa, który sam wzruszony, wahał się w postanowieniu.
Tu mistrz zagrał melodyjne przejście, nieuczone ale wielkie, i wyrażając biegle niezakłóconą, pogodną radość, zaczął jeden z tańców Niderlandczyka Kolanda Lasso, godnego współzawodnika mistrzów włoskich, Nanini i Zarlino, którego melodya wówczas świat cały czarowała.
Byłto menuet... ten sam, którego Dow tańczył z Brygidą w dzień swojego wesela.
Brygida została tem uratowaną.... Znikło jej senne marzenie w obliczu tego równie czarownego jak świętego przypomnienia. Nie myślała już o Franzu Mierisie... Wiara a nie gwałtowna namiętność odniosła tryumf w jej duszy. Niezdolna wysłowić co czuła, Brygida, zwróciła się ku oknu, w którem grał Gerard Dow, i wyjąkała:
— Menuet z mojego wesela....
Poczem z całą szybkością pospieszyła ku domowi, wbiegła do pokoju, i niezmiernie wzruszona, padła w objęcia mistrza.
Franz Mieris stał długo na miejscu jak posąg nieżywy, i z tego odrętwienia wyszedł dopiero. gdy Gabryel Metzu, przechodzący tamtędy, ujął go za rękę.
— Wszystko przepadło! — jęknął Mieris ponuro, wyznając szczerze przyjacielowi co zaszło.
— Owszem, wszystko ocalone! — zawołał wesoło Metzu.—Szczęśliwszego dnia nad dzisiejszy mgdym jeszcze nie widział. Brygida zostaje przy mężu, kochanym mistrzu naszym, a ty, dzielny chłopcze, mimo lekkomyślność twoję, potrafisz zwyciężyć namiętność która cię dręczy; daj mi na to rękę, przyjacielu!
— Masz ją!—rzekł Mieris przyszedłszy do siebie.— A na znak, że i sercem mojem władać umiem gdy zechcę, choć ono niełatwo hamować się daje, pójdź, uczcimy dzisiejszej nocy mistrza naszego....
I obaj poszli pod „Jasną Paletę” sprowadzili przyjaciół, zawołali gromadę grajków, i z wielkiemi pochodniami i latarniami weszli do ogrodu Gerarda Dowa. Zaczęła się muzyka, radość i wesele pod oknami szczęśliwego malarza, tak, że się ożywiło całe sąsiedztwo i zawrzało powszechną radością.
Brygida pozostała wierną małżonkowi. Od tej pory drogie skrzypce nieocenioną wartość w oczach jego zyskały; ze wzruszeniem brał je do ręki, a gdy wkrótce portret swój malował, wyobraził się z ulubionemi skrzypcami, które czarodziejską tonów swych potęgą zachowały mu skarb najdroższy.