Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane
KAWIARKA
ŚPIEWACZKA
CHEMIK
NARADA PRAWNA
UTARCZKA JAZDY
SZCZWANIE NIEDŹWIEDZIA
GERARD DOW
KRAJOBRAZ ZIMOWY
LUTNISTKA
SZYNK WIEJSKI
SZWACZKA
FRANZ MIERIS
N. PANNA Z DZIECIĄTKIEM
WYJAZD NA ŁOWY
GRACZE
WRÓŻBIARKA
DAWID Z GŁOWĄ GOLIATA
ADRYAN VAN OSTADE W PRACOWNI
BAKAŁARZ
METZU Z ŻONĄ
KARCZMA HOLENDERSKA
PRZEGLĄDANIE JAJKA
ESTERA I ASWERUS
TRĘBACZ
KORONKARKA
KRAJOBRAZ
KURY I JASTRZĘBIE
MAGDALENA
ŻONA PUTYFARA
GODY W KANIE GALILEJSKIEJ
DAMA W ATŁASOWEJ SUKNI
KARCZMA NIDERLANDZKA
MAGDALENA
DAMA PRZY KLAWIKORDZIE
DZIECI KAROLA I-go
KLASZTOR
SATYRY I NIMFY
UCIECZKA DO EGIPTU
GROSZ CZYNSZOWY
CHRYSTUS PROWADZONY NA GOLGOTĘ
CHRYSTUS I ŚW. MATEUSZ
POLOWANIE NA LWA
TRZODA
MARYA Z CHRYSTUSEM
POSEŁKA
WIDOK ZIMOWY W HOLANDYI
LOT Z CÓRKAMI
CÓRKA REMBRANDTA
WIECZÓR
DANAE I DESZCZ ZŁOTY
BRACIA
KURNIK
UCZTA ASWERUSA
CHRYSTUS W CIERNIOWEJ KORONIE
BYDŁO
WYRYWANIE ZĘBA
MAGDALENA
GOTOWALNIA
KURNICZKA
OBÓZ
JEZUS
PRZEWÓZ
SCENA ŁOWIECKA
GERARD DOW
ABRAHAM I AGAR
MATKA Z DZIECKIEM
ZABAWA WIEJSKA
REMBRANDT Z ŻONĄ
PORTRET NIEZNAJOMEGO
ŚWIĘTA CECYLIA
ODRZUCONA PROPOZYCYA
POLOWANIE NA DZIKA
CÓRKA REMBRANDTA
FAMILIA ŚWIĘTA
TRĘBACZ
DZIEWCZYNA CZYTAJĄCA
MARYA MEDICIS
ZŁOŻENIE CHRYSTUSA DO GROBU
SFORZA, KSIĄŻE MEDYOLANU
SYMEON W ŚWIĄTYNI
ŻOŁNIERZE RZYMSCY
MAGDALENA
ŚWIĘTA FAMILIA
CHORA NIEWIASTA
KAROL I KRÓL ANGIELSKI
CÓRKA HERODYADY
STAJNIA
ZUZANNA W KĄPIELI
DENTYSTA
UCZONY
POŁÓW RYB
UCIECZKA DO EGIPTU
TRWOGA
SEN JAKÓBA
PRZĄDKA
GOSPODA HOLENDERSKA
WENECYA
PRÓBA MUZYCZNA
SYNOWIE RUBENSA
MARCIN ENGELBRECHT
KOTLARZ
SPOCZYNEK W UCIECZCE DO EGIPTU
KUŹNIA
ŚWIĘTY JERZY
WYCIECZKA
LIST URYASZA
AMOR
MADONA
RYBIARKA
JAKÓB I RACHELA
ŚWIĘTY SEBASTYAN
JÓZEF I JAKUB
ZABAWA WIEJSKA
MADONA
TARAS
FAJCZARZE
NIMFY
MADONNA SYXTYŃSKA
ECCE HOMO
BYDŁO
NARODZENIE JEZUSA CHRYSTUSA
PORTRET SALVATORA ROSA
POLOWANIE NA JELENIA
NAJŚWIĘTSZA PANNA
PRZEKUPKA
PUSTELNIK
POLOWANIE
KURNICZKA
WERONA
KRAJOBRAZ
KLASZTOR
WIDOK DREZNA

STAJNIA


Stajnia
Stajnia

FILIP WOUWERMAN .

(Na płótnie, 2 stopy 2 cale wysoki, 2 stopy 8 cali szeroki).

Okropną wojna znów srożyć się zaczęła w pięknym kraju szwabskim. Rok jeszcze nie upłynął, od bitwy pod Tuttlingen, gdzie Francuzi pobili na głowę Bawarów, a postrach i nędzę po całym roznieśli kraju.

W roku 1644. znowu zjawili się na tej ziemi, zajęli Bryzgowie, cały późniejszy okręg nad jeziorem Badeńskim i posuwali się ku Freiburgowi, a waleczny wódz, Francois de Mercy, Lotaryngczyk rodem, i wierny jego towarzysz broni, Johannes von Werth, wstrzymać nie mogli ich pochodu.

W tym czasie Francuzi rozwijali niezmierną szybkość w poruszeniach wojskowych. Zwycięzca z pod Rocroy, waleczny książę Ludwik Bourbon-Conde, później wielki Kondeusz, stanął na czele ich zastępów. Młody ten wódz, urokiem ognistego ducha swego natchnął żołnierzy, niezmordowanymi ich uczynił, a niezmiernie szybkie poruszenia jego nieraz bawarskich dowódzców krwawą przejmowały trwogą. Szlachetny i odważny de Mercy, nie śmiał potykać się w otwartem polu z tym również mężnym, ale niezmiernie przebiegłym i chytrym francuskim jenerałem. Postanowił więc wybrać sobie silną podstawę działania, i na takiem stanowisku dopiero stać niewzruszenie jak skała. Za punkt centralny obrał sobie Freiburg. Stanowisko to, z natury już obronne, doskonałemi fortyfikacyami jeszcze wzmocniono, tak, że skutecznie bronić się dało przeciwko wszelkim usiłowaniom nieprzyjaciela. Tu Mercy czekał na przeciwnika. Daremnie książę Kondeusz różnych sztuk zażywał, na wyprowadzenie Bawarów z tego stanowiska, a mianowicie na pozycyą w słynnej dolinie Hollenthal, między zarośla, czahary i oparzeliska Czarnego Lasu, gdzie Francuzom wygodnie byłoby spaść niespodzianie na łup, otoczyć nieprzyjaciela i zniszczyć go bezpowrotnie. Małe oddziały Bawarów nieustannie Kondeusza niepokoiły; Mercy używał teraz wszelkich zasobów partyzanckiej wojny przeciwko Francuzom, a Kondeusz musiałby walną stoczyć bitwę pod murami Freiburg.

Wahał się jednakże Kondeusz na jeden raz stawić całą sławę swoją z tej strony Renu. Ale wahanie się nie przypadało wcale do serca młodego wodza. Utrudzony skrytemi i pozornemi ruchami i obrotami, na które bynajmniej ułowić się nie dawał doświadczony de Mercy, Kondeusz dumnie zrzucił maskę. Oczyścił całą okolicę z drobnych oddziałów bawarskich, i powrócił pod Freiburg, uszykowawszy skrzydła swoje w półkole, gdy tymczasem środek wojska szedł drogą bitą z Gunterstahl do Freiburga znaną teraz z bitwy partyzantów Siegela, w dniu 23. kwietnia 1849 r.

Tego wieczora z całej okolicy szczególne i widoczne panowało życie. Ożywiły się wszystkie wzgórki lasu Sternenwald, którym ciągnęły francuskie pułki piechoty. Tylko w głębi lasu paliły się małe ognie, przy których żołnierze gotowali. Zewnątrz było widać tylko trochę jaśniejsze kolumny powietrze, które wystrzelając po nad morze liścia, zdradzały obozowe ogniska. Gdybyś wszedł przypadkiem na gołobórz, na polankę między drzewami, i mógł rzucić okiem w głąb lasu, postrzegłbyś błyskające muszkiety, w których się odbijały dalekie ognie, i gęste hufy, cicho poruszające się wśród zarośli, i przezornie rozmawiających żołnierzy. Zresztą, w ciemnym gąszczu, na całej przestrzeni lasu było cicho i głucho, i tylko wprawne w obozowiskach oko żołnierza mogło rozeznać, czy tu i owdzie samotnie stojący przedmiot jest zwyczajny krzak, czy ułamane drzewo, czy jak podtenczas, francuski muszkieter, który nieruchomie jakby z żelaza ulany stojąc, sokolim wzrokiem wodził po falującym wzgórkowato gruncie, i straż czujną sprawował. Daleko ciągnęło się to skrzydło Francuzów, ażeby Bawarowie, których jak sarn gromadę obsaczono, przypadkiem nie uszli tajemnie przygotowanej im zagłady. Przyboczna gwardya Kondeusza, od kapeluszy z piórami zwana les Plumets, złożona z ulubieńców modnego świata i dam paryskich, wytwornych, pełnych ogłady i rozmiłowanych w wygódkach, ale zawsze nieustraszonych i mężnych w boju, obozowała w wiosce Horben, za lasem Sternwalde. Raytarya za to zuchwale wysuniętą była na trakt Freiburski. Rozłożyła ona biwaki, i śmiało paliła ognie śród nocy, a konie puściła na paszę w zboża. W tern miejscu stał pułk pieszy Orleańczyków, dzielnych i wprawnych do boju ludzi, i piękny pułk Monseigneura, którego każda kompania miała po dwudziestu pięciu Szwajcarów, uzbrojonych w wielkie, nader ostre berdysze. Przed wioską, Ebnet zwaną, pod zasłoną rajtaryi i piechoty, rozłożyły się potężne baterye francuskie. Jazda równie jak artylerya mogła dowolnie działać na lewo i na prawo, i udzielić w potrzebie pomocy morderczym hufcom, które się w lesie do uderzenia gotowały. Kondeusz namiętnie lubił urządzać takie zasadzki. Tej nocy czekała go przyjemność, że zobaczy jak mu się powiedzie ten nowy podstęp.

Mercy wcale nie wiedział o silnem obsadzeniu wschodniego czoła lasu Sternenwald, które dopiero wieczorem nastąpiło. Starał się on francuskiego książęcia zatrzymać jak tylko można najdalej od Freiburga, ażeby pierw stoczyć bitwę, a potem dopiero, na przypadek klęski, cofnąć się i trzymać w mieście; gdy tymczasem teraz zmuszonym już będzie do prostej obrony miasta. Oddział z 4,000 ludzi, po większej części piechoty, wyruszył ku Ebnet, po przykrej drodze, ażeby przez Horben zajść z tyłu nieprzyjaciela. Następnego ranka, o godzinie czwartej, Mercy postanowił wyjść z Freiburga bramą Szwabską i Martińską, przeprawić się za rzekę Dreisam, ażeby Francuzów odeprzeć w tył, i wrzucić na muszkiety wysłanego poprzednio oddziału. Ale tern właśnie wpadł w zasadzkę chytrego przeciwnika. Oddział ten ciągnął bez przeszkody, opuściwszy trakt do Ebnet, przez pyszne winnice, aż na kraniec lasu, który, dotąd ciemny i milczący, nagle otoczył się ognistym pasem, i z każdego krzaku padać zaczęły muszkietowe strzały, przy których blasku widać było zwarte szeregi z ciemności występujących muszkieterów, jak oni bez straty czasu zrywali się do marszu, przeskakiwali płoty i zasieki, biegli przez rowy leśne, i zatrzymywali się co piędziesiąt kroków, morderczą salwą pozdrawiając Bawarów. Nefle, dowódzca bawarski, widział niepodobieństwo przerżnięcia się, i w wielkim nieładzie cofnął się ku swoim. Szczęściem dla niego, pułk raytaryi francuzkiej, zaparty wśród winnic, opłotków i głęboko oranej roli, nie mógł dość szybko działać, ażeby pułkownikowi Nefle odciąć zupełnie odwrót do Freiburga, i zabrać go w niewolę wraz z całym zastępem, lub wyciąć co do nogi.

Jednakże następnego ranka Mercy zajął stanowisko przed Freiburgiem, ale w południe tegoż dnia musiał już z niego ustąpić, gdyż Francuzi grozili przejściem rzeki Dreisamu, i uderzeniem na przeciwną stronę Freiburga, od bram Zahringen i Prediger.

Dziwnym przecież sposobem Kondeusz nic nie przedsiębrał; trzy dni stał zupełnie bezczynny i zostawił Bawarom czas usypać wielki szaniec, na zagrożonych punktach, o strzał armatni od Freiburga, a gotowe już wały umocnić jak tylko się dało najlepiej. Podobnież wódz francuzki nie próbował bynajmniej zabrać lub zatrzymać znacznego konwoju żywności, który od południa prowadzono ku Freiburgowi, chociaż łatwoby mu było dokazać tego. Szczególna zaprawdę była przyczyna tej nieczynności. Tego wieczora, w którym Kondeusz przysposobił na Bawarów zasadzkę, udał się on daleko przed ostatnie czaty rajtary i ku Freiburgowi, z ulubieńcem swoim, majorem Xavier de l'Hospital, który poległ następnego roku w zwycięzkiem spotkaniu pod Allerheimem. Bawarów powtórnie już wyparto z pozycyi; na całej przestrzeni, jak okiem zasięgnąć, nie było widać żadnego nieprzyjaciela, a wieczór za nadto był nęcący i dogodny, żeby książę mógł się wstrzymać od rekonesansu aż pod same działa Freiburga. Jechał więc bez przeszkody, swobodnie, wśród wesołych żartów i dowcipnej rozmowy, z której słynął, z adjutantem, i pędzili obaj Freiburgskim traktem, a gdzie były przekopy lub nasepy, zjeżdżali na bok. Tak podsunęli się aż pod pierwsze szańce Bawarów. Kilkanaście strzałów wypadło, a kule daremnie świsnęły przez nocne powietrze, bo jeźdźcy uwagi nawet nie zwrócili na nie. Na zakręcie drogi ważniejsza zaszła scena. Kondeusz nie dobrze widział w odległości, i sprzeczał się uporczywie, że duża i szeroka massa, która mu się zdała na drodze ukazywała, jest daleko położonym mieszkalnym domem; gdy tymczasem l’ Hopital zapewniał go, że to jest formalna i doskonale usypana reduta nieprzyjacielska. Skoro Kondeusz stanowczo zdanie swoje powtórzył, l’ Hopital zamilkł zaraz, wyjechał tylko kilka kroków naprzód, żeby własnem ciałem zasłonić księcia, skoro się pokaże,iż owa mniemana kamienica jest niebezpiecznym szańcem. W tej chwili zuchwali awanturnicy posłyszeli za sobą głuche, nieregularne stąpanie szybko nadciągającego oddziału piechoty.

Ventre-saint-gris! mruknął książę, naśladując sławnego pradziada swego, Henryka IV. Zdaje mi się, że te niemieckie słonie chcą na nas z naganką polować. Trzeba zmykać, l’ Hopital; sądzę, że zwróciwszy się na lewo, ku temu domowi, dostaniem się znowu na otwarte pole. 

Udałoby się to niezawodnie gdyby owym domem nie była potężna reduta, co drogę zawalała.

Wer da? zawołano groźnie tuż przed jeźdźcami, którzy przestraszeni, ściągnęli lejce. Wer da? okrzyk ten obiegł po całym łańcuchu wart, rozstawionych na szańcu.

— Zsiądźmy! zawołał z cicha Kondeusz, zeskakując z dumnego taranta; stanął, i z jednej olstry dobył pistolet, a z drugiej kilka listów i papiery, które mu w obozie rajtaryi wręczono.

— Ależ mój Ajax! rzekł l'Hopital głośno, żałośnie, zsiadając niechętnie, gdy tymczasem szyldwach wypalił z muszkietu do niewidzialnych wśród ciemności jeźdźców. Cóż się z moim koniem stanie?

— To samo zupełnie co i z moim! odpowiedział Kondeusz; zeskoczył z drogi, i zaczął się piąć przez mur dosyć wysoki, co ogradzał winnicę.

— Na miłość boską, mój książę! Ja nie pójdę ztąd! rzekł l'Hopital i chciał znowu siąść na koń. Wolę umrzeć, a nie dopuszczę żeby który bawar dotknął się tego wiernego towarzysza dwudziestu sześciu bitew.

— Widzisz tego taranta! rzekł pysznie książę. Miałem go w bitwie pod Rocroy! 

L ’Hópital spojrzał na zbliżającego się nieprzyjaciela, na oddział piechoty, ciągnący tuż pod redutą, dobył pistolet i zastrzelił swojego Ajaxa.

— Hurrah! krzyknęły Niemcy, ujrzawszy nieprzyjaciela przy blasku wystrzału. Francuzi! Francuzi!

I wystrzelili na oślep -i głośno, okropnie zawyła garstka piechoty, która wybiegła z reduty a ra żoną została kulami własnej braci. Żołnierze z szańca wybiegli cofnęli się napowrót, ścigający zaś, słysząc krzyki i przekleństwa po niemiecku, zatrzymali się w przestrachu; tymczasem, dwaj Francuzi, korzystając z chwili, przedarli się za mur, wskoczyli do winnicy, i poczęli szukać drogi ku swoim

Pomimo tego, że Bawarowie nie zasypiali pogoni i rozsypali się na wszystkie strony, nie potrafili przecież schwytać ani odszukać dwóch śmiałych i chytrych francuzów. Ścigani korzystali z najmniejszej okoliczności, z każdego załomka gruntu; z zimną krwią przepuszczali koło siebie biegnących bawarskich piechurów. zwracali się to na lewo to na prawo, a z każdą minutą większa przestrzeń dzieliła ich od nieprzyjaciela.

Po dwu-godzinnej, bardzo trudzącej wędrówce, stanęli wreszcie i poznali, że najzupełniejsza cisza panuje do koła. Zaczęli więc dochodzić gdzie się znajdują,bo dotąd usiłowali tylko umykać przed pogonią. Zbliżyli się jeszcze bardziej do Preiburga niżeli poprzednio. Obronne wały na otwartem polu leżały jeszcze od nich daleko. Kondeusz, który do tej chwili ufny w szczęśliwą gwiazdę swoją, swobodnie żartował, zamilkł jak mnich, i wzdychał tylko z uciśnionej piersi; l'Hopital, nieustraszony żołnierz, jak równego nie było, klął okropnie, i począł, zupełnie zniechęcony, rozbierać następstwa, jakie wynikną dla francuskiego wojska, z nieochybnego już ujęcia w niewolę mężnego jego wodza. Rozwijał przytem taką przenikliwość, tak niepocieszającą przyszłość malował, tak stanowczo jak wyrocznia przewidywał wszystko, że Kondeusz, do żywego rozjątrzony, zgrzytał zębami, tupał nogą w ziemię, i nareszcie zatkał sobie uszy palcami. Przezorne bardzo przedsięwzięte kroki, dla zbliżenia się do zewnętrznej linii bojowej, pokazały dopiero wjak ciężką łapkę wpadł książę z towarzyszem swoim. A tu dzień zbliżał się coraz bardziej, w którym Bawary, albo co na jedno wychodzi, freiburgscy ogrodnicy, schwycą dwu Francuzów, jak wieloryba na piasku, co w czasie odpływu morza zabłąkał się między nadbrzeżnemi skałami. L ’Hópital co moment dobywał zegarek, i drżącemi palcami macał, bo dojrzec nie mógł, o wiele zbliżyło się dnia świtanie.

Kwadrans już może, obaj ci przed kilku jeszcze godzinami tak dumni, pewni zwycięztwa bohatyrowie, teraz upadli na duchu, siedzieli na ziemi między młodemi szczepami winnemi. Ani słowa żaden nie przemówił.

Nareszcie zerwał się Kondeusz i pałasz mocniej przypasał do bioder.

— Wstawaj, przyjacielu, rzekł dźwięcznym i donośnym głosem, którym wydawał rozkazy, kiedy zwycięztwo na jego chyliło się stronę. Trzeba zobaczyć co się da zrobić. Pojmujesz mnie. Usiłowania nasze, w najgorszym razie, śmierć i piekło zakończy, a gotów jestem tę najgorszy przyjąć dolę, jeżeli jutro rano nie będę między przybocznemi rajtarami mojemi. Chodź, mój Ksawery. Ale rozwesel czoło, bo takeś osowiał i sposępniał, że aż przykro patrzeć. Przyciągnij pasa od szabli. Nie uwierzysz jak dalece lżejszym to czyni na ciele i na duchu. 

L’ Hopital ściągnął się mocno pasem i poprawił szabli, ale to bynajmniej nie dodało mu serca. Dotąd, major kierował nocną wyprawą; teraz sam Kondeusz objął naczelne dowództwo. Zamiast oddalać się od miasta, zbliżył się owszem pod jego mury. Doszli na tak zwaną Górę Zamkową, gdzie stał mały klasztor Ś. Ottylii. Tu wszędzie cichość panowała; bawarowie nie postawili wojskowej załogi w tem świętem miejscu. 

Francuzi przezornie obejrzeli klasztor do koła, i usiłowali zajrzeć do dwóch wązkich okienek, z których słabe błyskało światło. L ’Hopital nie mógł się wdrapać do okien, ale książę Kondeusz, niesłychanie zręczny w gimnastycznych ćwiczeniach, dopóty się mordował, aż wreszcie dostał się do ramy okna.

Spojrzał w małą, gotycką izbę duchownego, który przy klasztornej lampce, pomimo bardzo spóźnionej godziny, niezmiernie był zajęty pisaniem listów. Widać że posłyszał jakiś szelest ze dworu; gdyż obejrzał się niespokojnie, poprawił czapeczki na głowie, podniósł duże okulary i słuchał przez chwilę uważnie. Potem jął się znowu do pisania.

Kondeusz jednem spojrzeniem wiele zobaczył. Duchowny ów, lat około czterdziestu pięciu mający, sądząc z ubioru, należał widocznie do Jezusowego bractwa, do zakonu Lojoli. 

— Jezuici! szepnął książę, zeskoczywszy na ziemię; Ksawery, wiesz, to Jezuici! 

— A Bogu dzięki! mruknął L'Hopital; Jezuici! Wraca mi nadzieja! Z nimi wszystko da się zrobić.

— Tem snadniej że ów lis niezawodnie jest francuz! dodał żywo Kondeusz. Długie, kręcące się włosy, wejrzenie, a szczególniej wzrok ma czysto francuski; i pewno się nie mylę, gdy ci powiem, że mamy tu współziomka,—może jakiego przyjaciela i sługę naszego arcy szanownego kardynała Mazariniego, i naszej dostojnej ciotki, Anny Austryackiej. Ocalić on nas musi, chociażbym miał tej nocy zapisać cały majątek i wszystkie dobra jemu i sławetnemu jego zakonowi.

— Doskonale, kochany książę, zawołał L'Hopital weselej, bo zbył się już istotnej obawy o los naczelnego wodza Francuzów. Tego punktu trzeba się trzymać wytrwale, bo z tej strony jedyny jest przystęp do tych szatanów. A zaraz zapowiedz to z góry, żeby się nie mylił co do szczodrej wdzięczności naszej, i nie dał Mercy emu wiadomości, pierwej niźli się z nim załatwimy.

Kondeusz ledwie się wstrzymał od głośnego śmiechu. 

— A czy dostaną co się im przyrzecze, to inna rzecz, i pokaże się dopiero w końcu.

— Ba! kruchoby z nami było, mój drogi, gdyby szanowni ojcowie nie wierzyli słowu Kondeusza Burbona i nie mogli na niem budować tak pewno, jak silnie stoi stary tum na opoce w Freiburgu.

Uwagę tę uczynił książę sucho, jakby urażony, i rozwiązał szarfę, którą otrzymał z pięknych rączek hrabiny Louison de Vervieres. Szybko i zręcznie wlazł pod okno, cichuteńko wybił szybę, której kawałki zebrał w szarfę, otworzył okno, i jednym skokiem stanął za szerokiem krzesłem jezuity.

Zatrwożony, zerwał się on i otworzył usta; ale krzyknąć nie zdążył, gdyż książę objął go silnie ramionami i zatkał gębę. W takiej zajmującej postawie, z której jezuita wydobyć się usiłował wszelkiemi siłami, następna szła rozmowa:

— Najpoczciwszy ojcze! najdroższy, najszanowniejszy księżulku! Chwila cierpliwości! Nic ci nie będzie! słowo honoru, nic! A uspokój się trochę i tak się nie szarp. Stójże spokojnie, do pioruna! Gdybyś krzyknął, to życiem przypłacisz Przebiję cię jak zająca, jeżeli dłużej wydzierać się będziesz, lub piśniesz choć słówko....

Groźba ta uspokoiła cokolwiek strwożonego jezuitę. Ożywiona szamotaniem twarz jego zbladła teraz i zzieleniała; usiadł znowu spokojnie na krześle,pokazując wejrzeniem i gestami księciu, że bezwarunkowo posłusznym będzie.

— ,,Będziesz więc rozsądny, ojcze Hieronimie?” zapytał Kondeusz, tonem żartobliwym, powtarzając te słowa z pysznego hiszpańskiego romansu: „Pierścień,” który podówczas robił furorę w Paryżu.

— Ja się nie nazywam Hieronimem odrzekł jezuita cichym, trwożnym głosem. Imię mi Feliks, a jestem koadjutorem tego domu, w którym założoną zostanie, na rozkaz szanownego rektora kolegium Freiburgskiego, szkoła naszego zakonu....

Wszakżeś francuz? Jeżeli Kondeusz dzisiejszej nocy uderzył na Bawarów i zwyciężył ich, to proszę cię, panie oficerze, ażebyś obchodził się ze mną przyzwoicie, bo i ja jestem Francuzem, nadto katolik; a sądzę, że w tobie i w żołnierzach Francyi, nie wygasła jeszcze dusza francuska Znajduję się zaś w tych miejscach dla czuwania nad sprawami przenajświętszej religii naszej, i nad interesami Francyi, ojczyzny mojej Ciężka odpowiedzialność spadłaby więc na ciebie, panie oficerze, gdybyś się poważył ukrzywdzić mnie w czemkolwiek, a nie użył wszelkiego wpływu i powagi, ażeby mi pomoc i opieka daną była! 

Książe chytrze zatoczył oczyma, spojrzał bystro w twarz jezuity, ale w jednej chwili przekonał się, że ukryciem własnego położenia wcale go sobie nie polepszy.

— Ojcze Feliksie, odpowiedział więc szybko, nie ty u mnie, ale ja u ciebie pomocy i opieki szukać muszę. Kondeusz nie zwyciężył Bawarów, lecz raczej sam się dał zwyciężyć.....

Jezuita niedowierzająco spojrzał na wojskowego. 

— Książe znajduje się w mocy Mercyego, chociaż ten jeszcze o tem nie wie....

— Uchowaj nas Boże od tego! zawołał ojciec Feliks, zrywając się nagle z krzesła, z wybuchem niezaprzeczonego patryotyzmu. Kondeusz nie tak łatwo da się złapać tym niemieckim bawołom....

Książe żywo wzruszony uściskał jezuitę. 

— Że się nie da, to prawda, dopóki będzie miał francuskie serca za sobą! rzekł wreszcie. Ale niestety! piekielnem zrządzeniem, ojcze Feliksie, nie koniecznie łatwo dostać mi się przyjdzie do moich muszkieterów.

Jezuita teraz dopiero przypatrzył się uważniej młodemu wojownikowi. Kapelusz jego z piórami zupełnie był pognieciony, całe ubranie powalane, w największym nieładzie; jednak nadzwyczaj piękna i bogata bielizna, kosztowny diament u złotej rękojeści szabli, a więcej niżeli to, szlachetna twarz, wskazywały zacny ród i wysoką godność młodego księcia—miał dopiero lat dwadzieścia trzy—a z błyszczącego oka widno w nim było wodza do rozkazywania nawykłego.

— Jesteś więc Kondeusz, książę Ludwik Kondeusz? zapytał Jezuita zdziwiony, i skłonił się z uszanowaniem. Poznaję cię rzeczywiście, szlachetny książę ale w jakże niebezpiecznem położeniu!

Z obu stron udzielono sobie bliższe objaśnienia. Jezuita, znajdujący się tu wśród bawarskiego obozu, służył nietylko widokom swojego zakonu, ale i człowiekowi, który, jak wielki Richelieu, silną ręką powodował losami Francyi. Ojciec Feliks był wysłańcem, sprawozdawcą kardynała Mazariniego i to za wiadomością swojego zakonu, który rad był zaskarbić sobie silne poparcie i względy potężnego ministra francuskiego. Bractwo Lojoli skutecznie działało w interesie polityki Mazariniego, to jest utrzymywało rozdwojenie i niezgody w sprawach Niemiec, ażeby je osłabiać względnie do Francyi. Mazarini sam nawet wyparł się niemieckich i protestanckich sojuszników, i nawzajem znowu miewał ludzi co katolików zdradzali. Stosownie do chytrej polityki Mazariniego, książę Kondeusz otrzymał rozkaz, żeby Wojsko francuzkie jak najbardziej oszczędzać, ile możności najmniej staczać bitew, ale nakładać wszędzie kontrybucye i wybierać daniny gotowego grosza. 

Ojciec Feliks wiedział dobrze, iż obowiązki względem Mazariniego nakazują mu koniecznie ratować księcia Kondeusza, chociaż książę ten nastawał na władzę Kościoła, za którą walczyć obowiązany był zakon jezuitów. W jednej chwili rozważył, jak wielką zasługę położy u dworu, jakie względy zyska sobie jego zakon takiem uratowaniem francuskiego wodza, i to jeszcze księcia Kondeusza; postanowił więc odważyć się na wszystko, byle dokazać tego. l’ Hopital wdrapał się do okna po szarfie Kondeusza, i wszedł do pokoju: wtedy pozamykano się na wszystkie strony i złożono walną radę. 

Dla zupełnego uspokojenia młodych wojowników, ojciec Feliks oświadczył im zaraz, że jest w możności podejmować ich i ukrywać nawet przez kilka tygodni. W całym klasztorze on tylko jeden był członkiem zakonu; oprócz niego, mieszkało tam tylko dwóch tak zwanych scholastyków, rodem z Rzymu, którzy pilną nauką gotowali się do egzaminów na wyższe święcenia.

— A prócz tego, ciągnął ojciec Feliks, mamy tu jeszcze gospodynię....

— To źle! po co tu kobieta? rzekł L ’Hópital. Staraj się przynajmniej, szanowny ojcze, żeby nas nie widziała. Za nadto wielka to tajemnica, aby kobieta utrzymać ją mogła.

— Ja właśnie na tej kobiecie buduję cały plan ocalenia waszego! przerwał Feliks. I ty, szlachetny książę, i ty, panie majorze, nie wielkiego jesteście wzrostu; oba macie piękne, długie włosy, a meszek ten z brody łatwo się zmiecie. Ręce zaś i nogi wasze zupełnie kobiece. Przebierzecie się tedy w suknie Anastazyi, za dziewczęta, a o brzasku wyprowadzi was ona sama za szańce.

L’ Hopital przysięgał wprawdzie, że raczej da się żywcem upiec, niżeli się z szablicą rozstanie i kobiece wdzieje suknie; ale Kondeuszowi podobała się właśnie komiczna strona tego środka ratunku; domagał się tedy, żeby natychmiast dokonać tego przeobrażenia.

— Każ zawołać owej Anastazyi! rzekł książę.

Ojciec Feliks stłumił wybuch zadziwienia, i zastukał do drzwi w bocznej ścianie będących. L ’Hópital znacząco spojrzał na księcia, ale jezuita przybrał nader poważną postawę i rzekł tęsknym, a nawet smutnym głosem:

— Anastazya to córka moja! Córka nieoszacowanej żony mojej, której śmierć uczyniła mi świat nieznośnym i zwróciła mnie ku służbie kościelnej. Widzicie więc, że co się tycze tej dziewczyny, możecie być spokojni i pewni jak mnie, chociaż zapewne słyszała waszą rozmowę; bo to ciekawe dziewcze.

Zdawało się, że oczy księcia nagle innym zupełnie zajaśniały wyrazem. Namiętny i żadnego hamulca me znający jego duch, nowym zagorzał płomieniem, jak wnosić należało z roziskrzonych jego źrenic, na wiadomość o Anastazyi; z niezmierną też ciekawością wyglądał jej rychło się ukaże.

— Dziewcze niebawem wyszło z ciemnej celki. Ubraną była zupełnie, lubo ubiór jej był cokolwiek zaniedbany, jakby z umysłu. Anastazya, olśniona światłem, przez kilka chwil oczu nie mogła otworzyć, a potem, gdy wielkie swe tęskne i ciemne oko zwróciła na pałające źrenice księcia i przenikliwy wzrok l’Hópitala, musiała je zamknąć coprędzej. Wysoka, smagła i zgrabna ta dziewczyna, z świeżem i jak ranna jutrzenka jagodami, z ciemnym włosem, w lubym nieładzie związanym przepaską, na sposób starożytnych— takie wywarła wrażenie na księciu K ondeuszu, jakiego od pierwszej jego miłości, nie sprawiła na nim żadna piękność, chociaż był niezaprzeczenie najwykwintniejszym i najpiękniejszym młodzieńcem wśród świetnego francuskiego dworu. Jezuita postrzegł ten wpływ piękności swojej córki; roziskrzyło mu się oko, i instynktowo ujął ją za ręce, jakby dla osłony przed tym zdobywcą i tępicielem niewieściej cnoty.

— Anastazya oddaliła się dla przygotowania sukni. Z zarumienionemi licami powróciła, i poprosiła obu wojowników, ażeby weszli do sypialnego jej pokoju i dokonali przebrania. W okamgnieniu dwaj nasi żołnierze stanęli w skromnej klasztornej izdebce, w której przed chwilą spoczywała niewinna, czarowna dziewica. Gdyby wzruszenie księcia podsycenia potrzebowało, spotkałby je tu na każdem miejscu. Nie zważał na przekleństwa L'Hospitala, który pozdejmował buty i kaftan, ale klął się na wszystkie świętości, że się za nic w świecie z krótkiemi rajtuzami nie rozstanie. Zapuszczał się z zachwytem w ten nowy świat dla siebie, a podobał mu on się więcej, dziewiczym wdziękiem i skromnością, niżeli bogate budoary wielkich dam wersalskich. Zamyślony, rozmarzony, włożył nareszcie suknię Anastazyi na siebie. Zaledwie słyszał, że l’ Hopital zanosi się od śmiechu, na widok tego przeobrażenia wodza swego; nie uważał, że Ksawery wystąpił na środek, jakby do menueta, podał mu rękę i gwałtem prawie pociągnął za sobą do pokoju ojca Feliksa.

I jezuita śmiał się także; Anastazya zaś, postrzegłszy dwie takie dziewczyny, nie mogła powściągnąć wybuchów głośnego śmiechu. Zaprawdę, nie brzydkie to były dziewczęta; a gdy Anastazya ułożyła włosy, najprzód księciu, potem towarzyszowi jego, włożyła na głowy ich małe, zgrabne czepeczki, i kołnierzyki z kryzami na szyje, nasi wojownicy między kobietami nawet za piękne dziewczęta ujśćby mogli. 

Tymczasem świtać już zaczęło. Kondeusz zapewnił jezuitę o wiecznej wdzięczności swojej, uściskał go, podarował kosztowny brylant ze szpady, i gotował się na podróż a raczej przeprawę do francuskiego obozu.

Anastazya przyjaciółkom tym dała podróżne opończe, sama się podobnież ogarnęła, i z zadziwiającą śmiałością poszła wraz z niemi do oficera, dowodzącego wartą, między dwoma szańcami stojącą. Anastazya jako tako mówiła po niemiecku, Francuzi zaś ani słowa tego języka nie umieli. Bojażliwie i skromnie stali oni o kilka kroków z tyłu, kiedy Anastazya tłumaczyła bawarskiemu oficerowi, że te dwie burguncłzkie dziewczyny, bliskie jej krewne, pragną, odwiedzić braci, którzy służą w armii Kondeusza, i prosiła, żeby im nie wzbraniano udać się do francuskiego obozu.

— Chcesz się zobaczyć z narzeczonym, z kochankiem? rzekł oficer, bardzo płynną francuzczyzną, zbliżając się do Kondeusza i głaszcząc go po silnej lecz białej szyi. Wprawdzie nie życzę wam tych łotrów Francuzów, boście nie szpetne dziewczyny ale kiedy wam się tak żąda, to idźcie sobie do nich; pokłońcie się tylko od nas i proście, ażeby jak najrychlej uderzyli, bo nam pałasze pordzewieją, a chcielibyśmy co prędzej wyszlifować je na ich karkach. Powiadasz tedy, rzekł zwracając się do Anastazyi, ze niebawem powrócisz? Gdzież tu mieszkasz w Freiburgu?

— Tam, w kolegium ojców Jezuitów; prowadzę gospodarstwo! odpowiedziała Anastazya.

Cała postać dziewczyny tchnęła tak dziewiczą czystością i niewinnością, że bawarski oficer me śmiał wygłosić grubego żartu, który już miał na języku, z powodu tej wycieczki do obozu Francuzów. 

Trzy dziewczyny szły tedy pomiędzy szańcami, często zaczepiane od wartowników. Kondeusz wziął Anastazyę pod rękę, żeby mu gdzie nie umknęła; potem bystrym wzrokiem przeglądał fortyfikacje, rozkład wałów, liczbę armat, które dość licznie błyszczały po okopach, i zapisywał sobie w pamięci każdą ważniejszą okoliczność, co go jako wodza obchodziła.

— Tu, w tern miejscu, kochany Ksawery, a raczej moja Ksawerko, gorąca będzie rozprawa za dni kilka. W nocy podprowadzę tu całą rajtaryę moją, tak, że ani jedna kula jej nie dosięgnie.

— Gdybyśmy wczorajszego wieczora wiedzieli o tern przejściu, to miałbym do tej pory mojego Ajaxa, szpadę i złote ostrogi, i nie wlókłbym się tu, jak cyganię jakie za pajaca przebrane!

— Błogosławię tej niewiadomości! rzekł książę. Inaczej bowiem nie spotkałoby mnie pewno szczęście poznania Anastazyi.

— Czyliż to szczęście? zapytała zdziwiona dziewczyna. Ah! tak; inaczej dostalibyście się może w niewolę....

— W cięższą ja popadłem niewolę, niżeli u Bawarów.....

I tu dopiero Kondeusz począł wystawiać uczucia swoje pięknej Anastazyi, a czując że z każdą chwilą rośnie w nim miłość, prawdziwy szturm do serca jej przypuścił. Całą sztukę wysilił na opanowanie duszy młodej dziewczyny, a zbudzić w niej pragnął nietylko serca ale i zmysłów porywy; powiodło mu się w tem usiłowaniu, bo zaczerwieniały się lica Anastazyi, oko jej pałające zwracało się często na powabnego młodziana, całą dreszcz jakiś przejmował i w głosie czuć było jakąś niewysłowioną trwogę.

— Nigdy pewno Anastazya nie zbliżyłaby się w tak krótkim czasie do księcia, aniby dała uwieść się jego słodkim namowom, ani tak zabrać sobie serca. Ale Kondeusz, przebrany za dziewczynę, poufale prowadził się z nią pod ręce, tak, że z początku nie mogła się oswoić z myślą, że to nie jest rzeczywista przyjaciółka lecz nadobny młodzieniec; to sprawiało, że poufalszą była w rozmowie, słuchała go z wielką śmiałością, i przebraniem się książę więcej zyskał zażyłości niżeliby zdołał długiem obcowaniem. Bez obrony rzeczywiście dostała się księciu, a on wszystko czynił, ażeby biedna dziewczyna nie mogła się otrząsnąć z tego pierwszego odurzenia i poił ją ułudnym miłości nektarem. 

Już dawno minęli forpoczty bawarskie. Słońce wspaniale wybiegło na niebo, a daleko na przedzie, wśród falistej płaszczyzny,promienie jego oświeciły szerokie halabardy Szwajcarów i miecze ciężkiej raj tary i, która się w szeregi szykowała.

— Minęły nieocenione chwile roskoszy, Anastazyo! Muszę spieszyć się, ażeby te szaleńcy karków tu nie pokręcili; bo tak się źle uszykowali, że aż patrzeć przykro! Słówko więc jeszcze, dziewczyno! Idź przodem, Ksawery!

Kondeusz daremnie namawiał i błagał Anastazyę, ażeby poszła z nim do francuzkiego obozu. 

Obiecywał, przyrzekał, co mu tylko do głowy przyszło, klął się na wszystkie bogi. Wszystko na próżno. Jednej przecież dokazał rzeczy: Anastazya przyrzekła widzieć się z nim, tak, żeby ojciec Feliks o tern nie wiedział. Zaklinała go jednak, ażeby dla niej życia znowu na szwank nie narażał. Z tajemną, niewypowiedzianą wszakże roskoszą słuchała, jak Kondeusz przysięgał, że nim północ nadejdzie, on stanie u okna jej pokoju. Kondeusz zdjął pyszny pierścień z palca.

— Niech to będzie pamiątką dla tej, którą dotąd najsilniej kochałem! rzekł wzruszonym głosem. Tobie on należy się, Anastazyo, bo ty, wybawczym moja, od dziś będziesz gwiazdą mej duszy Bywaj zdrowa! Pocałunek na pożegnanie....

I porwał w objęcia opierającą się dziewczynę. 

— O północy! zawołał do uciekającej, palcami posłał jej jeszcze pocałunek i pospieszył ku swoim. Lecz niechcąc żołnierzom pokazać się w kobiecem przebraniu, skręcił do karczmy, trochę na stronie stojącej, zwoławszy pierwej l’Hopitala.

Obaj weszli do zajazdu, i zastali w stajni konie kilku oficerów francuskich; gospodyni oberży krzątała się, jakby w czasie największego pokoju; zwożono siano z łąk i układano na stogi.

Nasi wojownicy pożyczyli sukni od oficerów, przebrali się coprędzej i dosiedli koni. Niedługo bawili, bo tak Kondeusz był niespokojnym o swoją rajtaryę, jak i l'Hopital o swój szwadron, który jechał na czele.

L'Hopital pierwszy wyjechał na pole i postrzegł pędzący swój szwadron.

— Powaryowali, do pioruna! zawołał Patrzno, książę! cały mój szwadron pędzi, jakby go diabli gnali a szalony Courbiere na przedzie He! do stu piorunów! Stójcie! Courbiere! gdzie cię szatan niesie! Stać! Cóż zamierzasz, mości panie Courbiere....

I zatrzymał przecie rozpędzonych żołnierzy. Książe kazał im cofnąć się napowrót i zsiąść z koni, odkładając sprawienie szyku na później.

Rozmarzona, zadumana, strwożona wróciła do domu Anastazya. Czas do pólnocka wiekiem jej się wydawał. Gorączka ją niemal trawiła. Pilnie teraz uważała wszystkie poruszenia Francuzów i Bawarów. Rozpierzchłe dotąd i bez celu snujące się myśli, silnie teraz skupiała do jednego przedmiotu, który cafem jej sercem owładnął....

Wieczorem, Kondeusz, w męzkich sukniach, ukazał się pod klasztorem; następnego wieczora, toż samo, ale już nie miał pozostać na dworze.

Lecz ojciec Feliks w nocy przywołał córkę do siebie, a książę śmiałym skokiem dostał się na mury. Jezuita postrzegł go jednak przez okno; musiał się więc wrócić i przyznać kto jest. Kondeusz składał się tern, że przyszedł zażądać od niego wiadomości; że postanowił uderzyć na Freiburg, pragnie więc różnych notatek o stanie obrony i siłach załogi miasta.

Jezuita jak najspokojniej udzielił mu żądanych wiadomości. Kondeusz postrzegł, że wymówka jego na dobre posłużyć może, że Freiburg da się zdobyć zręcznym napadem, i w tej chwili ułożony w myśli plan natarcia, z całem zaufaniem powierzył ojcu Feliksowi. 

— Ja się połączę z wami, przerwał ojciec Feliks, i sam was poprowadzę ku tej stronie miasta, gdzie obrona najsłabsza, bo tylko stoi tam stara i źle opatrzona wieża. Rektora naszego kollegium ostatecznie zjednam dla Francyi, a za pieniądze znajdziem dość obywateli i żołnierzy, którzy nam w stanowczej chwili otworzą bramę i kraty.....

Książe więc postanowił uderzyć na miasto. Następnego ranka, miał przesunąć się między szańcami i z nienacka uderzyć rajtaryą Jezuitę uwiadomił co ma czynić i rozkazał mu być w pogotowiu; poczem ruszył do swego obozu.

Następnego poranka, niszczyciele krążyć i plądrować zaczęli po winnicach. Pierwszy szaniec wzięty został—rzecz niesłychana—przez rajtaryę francuską,, a Kondeusz na czele muszkieterów, bez oporu prawie dotarł do zabudowań klasztoru S. Otylii. Ukazał się i ojciec Feliks, pozdrowił księcia promieniejącego w wojennym przyborze, i poprowadził stromemi ścieżkami ku milczącym murom, nad któremi panowała potężna baszta.

Tu Kondeusz kazał dać trzy strzały karabinowe, jako hasło, umówione między jezuitą a przekupionemi Niemcami, do otwarcia bramy. W istocie, brama roztworzyła się natychmiast i Francuzi, pod przewodem Kondeusza i l’Hópitala, z dobytemi pałaszami, wpadli w ulicę i popędzili mostem, na dwóch szerokich łukach przez rzekę rzuconym....

— Jezus! Marya! zabrzmiał tysiącem głosów bawarski okrzyk wojenny. Zdawało się, że piekło rozwarło się przed nimi, a grad ciężkich kul muszkietowych posypał się na Francuzów ze wszech stron, z murów, z baszty, z placu i z boków, zmiatał ludzi i konie. 

— Zdrada! zdrada! zawyli Francuzi i rzucili się wstecz; książę, prądem porwany, nie mógł wstrzymać popłochu. W ściśniętych szeregach następowali Bawarowie, a grzmiące salwy z muszkietów i haubic niosły gromy mordercze.

Pierwszy zastęp Francuzów połamanym szykiem ustąpił. Kondeusz zebrał znowu walecznych muszkietników swoich i prowadził na bawarską piechotę, której szeregi mnożyły się ciągle napływającym ludem z miasta i fortyfikacyj. Książe ochłonął już z pierwszego wrażenia, tą straszliwą zasadzką sprawionego, i udało mu się zrównać walkę. Skoczył do l’Hópitala, który jak szalony pędził przed szeregami, i dał mu rozkaz, żeby uszykował do odwrotu nowe szwadrony francuskie, które, pewne zwycięztwa, na plac boju spieszyły.

— Gdyby tego psa ubić, wszystko dobrzeby poszło! krzyknął major i z dobytym pałaszem rzucił się ku jeźdźcowi, który co żywo zdążał w miasto.

Był to ojciec Feliks, który nie zdołał był jeszcze dokonać odwrotu. Skrył on się w fossę, kiedy jazdę francuską zdradziecko puszczano przez bramę, a potem wymknął się cichaczem. W wojennym kaftanie, opasany szarfą bawarską, umykał co siły; w pędzie, spadł mu z głowy kapelusz; w ręku trzymał pistolet, w który dla osobistego bezpieczeństwa był się zaopatrzył, ale z trwogi ani mu na myśl nie przyszło użyć go teraz.

L’ Hopital ścigał go pod same muszkiety Bawarów, którzy wołającemu żałośnie o pomoc na ratunek wyskoczyli. Koń l’ Hopitala, kilkakrotnie kulą ugodzony, zwinął się, padł na ziemię, i jeźdźca trupem swoim przywalił.

Książe Ludwik Kondeusz, pomny wielkich obowiązków względem wojska swojego, zwrócił pysznego konia i popędził na równinę.

— Nie piechurem lecz jenerałem urodziła mnie matka! mruknął jak Publiusz Scipio, wyskakując z ciasnego placu ku miejskiej bramie, i zostawiając dzielnych rajtarów własnym losom i waleczności. Pora też była dla niego pospieszyć do wojska, ażeby je uchronić od zniszczenia w pojedynczych oddziałach, a sprawić do ogólnej walki; Mercy bowiem, ile tylko mógł najwięcej wyprowadzał wojska przed bramę S. Marcina, i niebawem ujrzano, na lewo pola bitwy,żelazne hełmy i błyszczące kirysy ciężkiej jazdy bawarskiej, która piechocie na pomoc biegła.

Ale Kondeusz o wszystkiem zapomniał, skoro postrzegł że wierny jego l’Hopital z koniem pada na ziemię. Zaiskrzyły mu się oczy, stal błysnęła w ręku i donośnym zawołał głosem:—Towarzysze! naprzód! Zginę tu raczej, a l’Hopitala wyrwać muszę z rąk wrogów; czy on żywy czy nie żywy! 

Kilku rajtarów francuskich poskoczyło za wodzem. Ale natychmiast wyjechało przeciwko nim trzech kiryśników bawarskich i zaczęła się straszliwa, pojedyncza bitwa. Jeden niemiec legł za pierwszem zwarciem; drugiego zwalił rajtar francuzki cięciem szabli, lecz trzeci tak silnie natarł na księcia, że byłby go na miejscu położył, gdyby go nie uratował dzielny siwosz, który, ugodzony spisą w piersi, spiął się dęba i tern śmierci wysileniem pana od morderczego zasłonił razu. Tymczasem żołnierze bawarscy porwali i uprowadzili l’ Hopitala, a Kondeusz uszedł do swoich. Francuzi nie zdołali utrzymać się w zabranych poprzednio szańcach, i w nieładzie cofnęli się na płaszczyznę ku Ebnet. Tu dopiero Kondeusz odmienił szyk swojego wojska; rezerwy nadciągnęły z Morbon; massy piechoty stanęły przeciw rozwijającym się zastępom bawarów, a o godzinie dziewiątej z rana, to jest po cztero-godzinnym boju, niepokonany bohatyr Francyi znowu dał uczuć, i to ciężko, jenerałowi Mercy, przewagę swojego geniuszu i męztwa swoich żołnierzy.

Zwycięzki pochód Mercyego zatamowany został, i odpierano go krok za krokiem do Freiburga, a własne jego szańce, w czasie tego odwrotu, o krwawe przyprawiły go straty. Pomimo to jednakże tak Bawarowie jak i Francuzi przypisywali sobie zwycięztwo dnia tego. Skutki przecież pokazały, że Mercy istotnie został pobitym. Gdy bowiem, w kilka dni po bitwie, Kondeusz zaprojektował wymianę jeńców, głównie dla odzyskania l'Hopitala, Mercy za trzech bawarów ledwie miał jednego francuza do zwrotu.

Klasztor świętej Otylii wiele ucierpiał, gdyż bitwa tuż pod nim stoczoną była. Dach i ściany powiercone były armatniemi kulami; okna potłuczone, a mieszkańcy zbiegli. Pokazało się jawnie, że ojciec Feliks zaprzedał Francuzów de Mercyemu; ale dopiero za powrotem l ’Hopitala przekonano się stanowczo o tej łotrowskiej sprawce; przywiózł on bowiem list, który mu Mercy wręczyć kazał, a było w nim co następuje:

„Mości książę! kiedyś był w największem niebezpieczeństwie, obszedłem się z tobą jak człowiek honoru i Francuz, i uratowałem cię, z narażeniem własnego życia. A tyś mi odpłacił, ty, bogacz,tyle co król Dawid mający owiec do rozporządzenia, zabraniem jedynego jagniątka, któreś niemiłosiernie poświęcił przeklętej chuci i bezwstydności twojej. Poprowadziłeś Anastazyę na grzech i hańbę. Mszcząc sie za to, przygotowałem ci klęskę pod Freiburgiem. Zemsta dopiero się zaczyna. Odtąd, za każdym krokiem który uczynisz, drżeć ci należy, gdyż nieszczęście i sromota, przysposobiona przezemnie, zawsze ścigać cię będzie, aż cię odda w ręce szatana i wspólników jego, do których i ty należysz....

„P. Feliks de Joliette, Coadj. S. J .”

Gdyby Ludwik Kondeusz czyste miał sumienie, rozśmiałby się tylko z tego wybuchu fanatyka; ale list ten głębokie zrobił na nim wrażenie. Wzmocniło się ono jeszcze bardziej, gdy następnego rana, w czasie rekonesansu, tuż koło pikiet francuskich, wystrzelono do niego, a kula urwała złotą główkę u jego siodła. Kondeusz nie wiedział, czy przyjaciel czy wróg strzelił do niego. Wstydził się niepokoju trwogi, która go mimowolnie ogarniała; napisał zaraz do kardynała Mazarini, z zapytaniem, czy utracił jego przyjaźń, że na niego skrytobójców naseła.

W sześć tygodni odebrał Kondeusz, za pośrednictwem nunciusza papieskiego na Wiedeńskim dworze, list pieczęcią Ś. Piotra zapieczętowany, donoszący że O. Koadjutor Feliks Nathanael de Joliette wyprawionym został, przez Ankonę i Alexandryę, do missyi jezuitów w Chinach.

Dalsze staranie księcia Kondeusza, aby dowiedzieć się o losie Anastazyi, przez Mazariniego, pozostało bez skutku. Kardynał uporczywie milczał co do tego, a Kondeusz mógł się tylko domyślać, że nadobna jego wybawicielka, wraz z ojcem pojechała do Kantonu.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new