Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
ANTONI VAN DYK
(Figury naturalnej wielkości. Na płótnie, 5 stóp 3 ½ cala szeroki, 4 stopy 8 cali wysoki. )
*****
(VAN DYK W LONDYNIE)
Antoni Van Dyk, książę portretowych malarzy, powołany od króla Karola I , zajmował pyszne letnie mieszkanie w Londynie, z szczodrobliwości tego dostojnego władcy.
Byłoto w wieczornej porze. Malarz chodził po obszernej, pysznie i ze smakiem ubranej y sali. Van Dyk, smagły, piękny mężczyzna, jeszcze młody, bo ledwo trzydziestego sięga roku; wyraziste duże oko jego ogniście błyska, a czoło ma zachmurzone. Ubiór Van Dyka wygodny, bogaty, ale zaniedbany, piękne włosy w nieładzie.
Z całego wyrazu szlachetnej jego głowy, z całej postaci układnej, tęsknota jakaś patrzyła. Zdawało się jakoby mistrz obrzydził sobie i świat i siebie samego, jakby się pogniewał na wszystkich co go otaczali; zdawało się, że niechętnie znosi życie, choć mu się ono tysiącem ponęt uśmiechało. Bo też namiętny artysta, z ognistą, romantyczną duszą, dotkliwie uczuwał przesyt wszystkiego. Rozdąsany, gniewny prawie, rzucił się Van Dyk na poduszki miękkiej sofy i ponurym wzrokiem zmierzył dwóch panów którzy przy nim stanęli.
Bylito Digby, prawdziwy przyjaciel malarza, i wielbiciel jego książę Buckingham. Digby, blady, wysoki, poważny małoco był starszy od Van Dyka; miał na sobie strój ciemny, co mu i prostoty i szlachetności dodawał. Książę Buckingham tak świetnie był wystrojony, jakby szedł na królewskie pokoje. W postawie jego i obejściu, widna była arystokratyczna duma i nazwyczajenie do rozkazywania.
— Wzywam was, panie Van Dyk, urzędownie do Whitehall, do króla Karola, —rzekł książę.— Kazał mi on zapewnić was, o wysokiej życzliwości swojej, i prosi abyście przekonani byli, że nic zmienić nie zdoła łaskawych jego względów dla was.
— Bardzo dobrze!—odpowiedział Van Dyk niechętnie.— Znam ja doskonale te łaskawe względy Anglików! Gdybym pamiętał był jak mnie tu za pierwszym razem w Londynie przyjęto, nie potrzebowałbym teraz żalić się na nowe przykrości. Nic wiedzieć ani słyszeć nie chcę, szlachetny książę, bo wszystko mi tu już obrzydło; szczególniej zaś Anglia i Anglicy, a najbardziej wasz dwór nieznośny. Pojadę do Antwerpii, tam przynajmniej spokojnie doczekam śmierci.
— Ale czegóż żądasz!—zawołał Buckingham żywo—na co się żalisz? Król Karol otoczył cię zaszczytami, jak zasługujesz na to; wszakże ot leży wysadzany brylantami portret jego, który ci dopiero co podarował; jesteś kawalerem najwyższego orderu naszego, orderu Łaziennego; przynajmniej na sknerstwo Anglików narzekać nie możesz!...
— Tylko się nie pysznijcie!— zawołał Van Dyk zrywając się z sofy.—Dałem ja Anglii nieocenione skarby w dziełach mojej ręki; obrazy, którem tu utworzył, na sta się liczą.. . Nie potrzebuję przeto żadnych darów, tylko zarobione wynagrodzenie; jestem spracowany, słaby, wycieńczony, szanowny książę; a jednakże, kiedym przed trzema tygodniami prosił o prywatne posłuchanie, król Karol odprawił mnie pod błahym pozorem, kazał mi powiedzieć, żebym innego dnia przyszedł, jak gdybym był jego sługą, a nie swobodnym artystą, którego władcy całego świata poważają.
— Ależ mój drogi, — odezwał się Digby, — teraz, kiedy republikańscy purytanie, szaleni zagorzalce wstrząsają tron królewski, kiedy szemranie malkontentów wymaga całej czujności władzy, kiedy Szkocya gotuje się do powstania, to mógłbyś śmiało wybaczyć, że dobro całego państwa pierwej miano na względzie, niżeli twoje prywatne widoki.
— Król był chory i cierpiący,— powiedział Buckingham. — A Bóg widzi, że sam sobie winien, jak to najlepiej poświadczyć może Digby, szczery twój przyjaciel. To jedyna jest przyczyna jego nieznośnego humoru, i dlatego wszystko w przeciwnych widzi barwach…
— Tak,— rzekł Van Dyk, przybierając znowu utrudzoną, znękaną postawę, - widzę tylko sprzeczne tynty... Zieloną i jasno-czerwoną, jasno-niebieską i szarą, czarną i żółtą.
— Doskonale! Van Dyku!— zawołał Buckingham. Cieszę się, żeśmy cię z Digbym doprowadzili do zamierzonego punktu. Przyznajemy, żeśmy po to tylko przyszli do ciebie, abyś się wyspowiadał przed nami.
Van Dyk kiwnął głową.
— Tak, Antoni — rzekł Digby, przyjaźnie ujmując w dłonie miękką rękę mistrza. Książę prawdę powiada. Widzimy jak słabo walczysz i pasujesz się z wirem, w który niebacznie skoczyłeś, jak szamoczesz się w tej otchłani rozkoszy i zmysłowych uciech; a strawią cię one bezpowrotnie, jeżeli się silnie i rychło z nich nie otrząśniesz.
— Ah! moi drodzy—zawołał Van Dyk, któremu wróciła zniewieściała niechęć do życia, —dajcie mi pokój. Wszystko mi już obrzydło, i znudzenie i przesyt mnie dręczy! Naprzykrzyło mi się życie.
— Boże uchowaj! — podchwycił z uśmiechem Buckingham, właśnie dopiero żyć zaczniesz, bo zamyślamy cię czemprędzej... ożenić. Przedewszystkiem rozpuść twój harem, owe nadobne dziewczęta, które ci za modele służą; przestań wycieńczać siły na rozpustnych orgiach i nocnych hulatykach, bo tern podkopujesz tylko majątek, zdrowie, a z niem niknąć, upadać będzie i twój geniusz... Dość już daleko zaszedłeś na tej drodze, dlatego radzibyśmy cofnąć cię z niej jak najprędzej. Potrzeba ci odżywienia, nowych sił do. życia, — ciągnął dalej Digby. — Sam czujesz że napróżno chciałbyś się zagłuszyć przepychem i rozpustą. W twoich piersiach nie zagasł jeszcze święty ogień artyzmu; dowodem tego, że się czujesz upadłym, znędzniałym, pomimo uciech i rozkoszy; a to dlatego, że Bóg wie jak dawno już nie wziąłeś pędzla do ręki.
Van Dyk zasępił się na taką mowę.
— Cóż to, ja dzieckiem jestem? — zapytał niecierpliwie. Któż wam powiedział, że mi co przedstawić zdołacie, czegobym sam znaleźć nie potrafił? Zkądże ta pewność, że wasze skarby mają jaką wartość w moich oczach, że moje nawet w wartości przewyższają?
Książę Buchingham sięgnął za suknię i dobył z zanadrza wielki, kosztownie oprawny medalion.
— Przypatrzno się tej twarzy, panie mistrzu! — rzekł uprzejmie, ale z zwycięzkim uśmiechem. — Potem dalej mówić będziemy. Prawda, że to nie pędzel Van Dyka, ale bogini ta tyle ma piękności, że nawet niedołężnemu artyście, czarowne jej wdzięki wymknąć się nie mogły.
Malarz wziął medalion i począł przyglądać mu się uważnie. Wnet zaiskrzały ogniem niedawno jeszcze przygasłe oczy; silniej ujął obraz; zarumieniły mu się lica, i mruknął coś niewyraźnie. Tak zatonął w obrazie, że prawie całkiem zapomniał o obecności swoich przyjaciół. Digby wywiódł go z tej zadumy.
— Czyj to portret?— zapytał malarz, jakby z głębokiego snu ocucony—powiedzcie mi, moi drodzy! Kiedym pierwszy raz ujrzał miss Melader (jedna z kochanek Van Dyka), uwierzyłem w rzeczywistą piękność; ale później przekonałem się, że ona mieści się tylko w rojących głowach malarzy. Ten przecież wizerunek przekonywa mnie zwycięzko, że piękność damy, którą przedstawia, przechodzi wszelkie marzenia... Któż to jest? ... Mówcież prędzej...
— Gdybyś zechciał być tylko cokolwiek rozsądniejszym, odpowiedział Buckingham, to ta dama, niezawodnie najpiękniejsza kobieta z trzech połączonych królestw, będzie twoją... twoją żoną; ręczę za to. Pani ta kocha cię, uważaj to sobie, kocha cię... Jestto Marya Ruthven, córka szkockiego para, hrabiego Gore. Jeżeli przyjmiesz królewskie zaprosiny i natychmiast pojedziesz z nami do dworu, to jeszcze dziś wieczór zobaczysz piękną Maryę.
Van Dyk wokamgnieniu wyrwał sie z odrętwienia; skoczył ze sofy i zawołał na służbę.
— Powoli, mój panie!—rzekł Buckingham.—Hrabianka nie będzie na dworskiej sali, i żeby ją zobaczyć, musisz użyć małego wybiegu. Widzieć ją tylko można na pokojach królowej; gdyż jako jej opiekun, naumyślnie wstrzymałem ją od dzisiejszej zabawy, a dla wszelkiego bezpieczeństwa, zakazałem jej pokazywać się na strojnych i szumnych zebraniach u dworu. Młoda hrabianka Gore jest ochmistrzynią Karola księcia Walii i dwóch sióstr jego. Jeżeli więc pragniesz ujrzeć tę , która na najświetniejszym dworze prowadzi klasztorne życie zakonnicy, to weź z sobą wszystko, co potrzeba do odmalowania portretów królewskich dzieci. Tym sposobem będziesz mógł spokojnie przypatrzyć się naszej piękności, a nawet rozmawiać z nią ile ci się podoba.
Van Dyk usłuchał tej rady. Pojechał z Buckinghamem i Digbym do Whitehall, przedstawił się królowi, który zwykłym sobie kwaśno-słodkim uśmiechem pozdrowił go, i zaraz prawie, na znak umówiony z księciem Buckingham, zbliżył się, ujął malarza za rękę i wyszedł z nim z sali.
— Pozwolisz, panie kawalerze,—rzekł Karol I., uprzejmie i łaskawie opierając rękę na ramieniu malarza, — że ci damy małą robotę; odmalujesz nasze dzieci.
— Szczęśliwym mnie czynisz, miłościwy panie!— powiedział Van Dyk.
— Buckingham objawił ci zapewne to życzenie nasze. Wprawdzie malce trochę za ruchliwe, nie zechcą ci stać spokojnie i trudno byłoby ci może trafić ich dokładnie, dlatego hrabianka Gore, —tu król uśmiechnął się złośliwie— będzie pilnować dzieci, żeby cię słuchały.
I weszli do pokoju królowej. Znajdowały się tam dzieci królewskie: Karol, później drugim zwany, James i Henrietta, a koło nich Van Dyk postrzegł dziewicę tak cudownej i jaśniejącej piękności, że gdy mu król przedstawił hrabiankę Maryę Ruthven, mimowolnie zamknął oczy. Kiedy się Van Dyk opamiętał, Karola I. już nie było
Malarz wziął się niebawem do rysowania królewskich dzieci, a na ich żądanie, i dwa piękne szkockie pieski w obrazie umieścił. Nazajutrz przyjechał i jeździł już ciągle do zamku; zdawało się, że tego obrazu nigdy nie skończy.
W kilkanaście dni, na wychodnem z królewskich pokojów, ująwszy rękę Maryi, wyznał jej miłość swoję. Dziewica, rozpłakawszy się z radości, padła w jego objęcia.
Odtąd zaczęło się nowe, szlachetniejsze życie dla malarza; niedługo bowiem książę Buckingham wydał za niego młodą hrabiankę. Ale zdrowie jego zbytnie już było podkopane.
Odbył on z żoną podróż do rodzinnego miasta swego Antwerpii, następnie do Paryża, gdzie miał malować Galeryę w Luwrze. Że zaś tę robotę oddano już Mikołajowi Poussin, powrócił do Londynu. Tu śmierć porwała go z objęć żony, w 1641. r., kiedy zajmował się spieszną robotą, przepysznych obić kartonowych dla króla.