Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Doch die Kastraten klagten ALs ich meine Stimm’ erhob; Sie klagten und sie sagten Ich sange viel zu grob. Heine. Die Heimkehr 90.
W chwili ogłoszenia protestu malarzy monachijskich z p. Brandtem na czele, p. Fałatem pośrodku i p. Jasińskim na końcu, nie miałem czasu zająć się obszerniej tym ciekawym przyczynkiem do polemiki, toczącej się od lat kilku około moich artykułów o sztuce.
Teraz jednak, w myśl wezwania panów protestujących, postaram się głębiej „wniknąć w ich ducha, zrozumieć i określić ich indywidualność i zadania”.
Protest, jako środek ochronny przeciw sądom krytyki, o ile jest zawsze bezskutecznym, o tyle nie jest nowym.
Przed kilkunastu laty, Cypryan Godebski, oburzony gospodarką owoczesnego komitetu Towarzystwa zachęty sztuk pięknych, w jednym ze swoich artykułów w Gazecie polskiej, wyraził zadziwienie z powodu, że doskonały portret Rodakowskiego zawieszony jest gdzieś pod sufitem, „podczas kiedy roboty takich fabrykantów pierników, jak pan L. et consortes, zajmują najlepsze miejsca na wystawie przez całe lata“. Tak stanowczo i bez żadnych obsłonek wypowiedziane zdanie o jednym „z powszechnie wówczas cenionych koryfeuszów historycznego malarstwa”, wywołało skandal. Posypały się protesty „w imię godności” prasy, krytyki, rodziny, moralności, społeczeństwa… Stawali świadkowie, którzy się klęli, że znają pana L. od kolebki i wiedzą, że zawsze był najlepszym synem, bratem, kolegą, właścicielem domu i t. d. W. A. Maciejowski wołał, że przecież go pamięta jako nadzwyczaj pilnego i posłusznego swego ucznia jeszcze na ławie szkolnej. Wszyscy przyznawali panu L. cnoty i zasługi obywatelskie, lecz o sztuce, o prawdzie, nikt nie mówił; nikt nie starał się dowieść, że pan L. nie jest fabrykantem pierników, nikt nie próbował udowodnić, że oglądanie przez lat siedm i zblizka jego dzieła jest korzystnem dla społeczeństwa. O tem nie było mowy.
Natomiast posypały się insynuacye na Godebskiego. Jedno z pism, bodaj Kłosy, napisało, że p. Godebski tym tylko artystom oddaje sprawiedliwość, którzy u niego bywają na kolacyach!
- Nieprawda! - odpowiedział Litwos - pan L. nie bywa u p. Godebskiego wcale, a jednak ten oddał mu zupełną sprawiedliwość!
Tej świetnej odpowiedzi Gazeta polska jednak wydrukować nie chciała.
Wynikiem polemiki, prowadzonej w ten sposób, było to, że zdanie Godebskiego zostało niezachwianem; p. L. został i nadal fabrykantem pierników, natomiast społeczeństwo dowiedziało się, iż pomimo to jest on bardzo porządnym stałym mieszkańcem Warszawy.
Artyści nie oponowali wtedy wcale. - L. należał do starszego pokolenia, nie miał już z nowemi wspólnych dążeń i interesów, a ambicye i ambicyjki różniły go z bliższymi mu wiekiemi dążeniami, którzy też mieli swoje ambicye.
Dzisiejszy protest malarzy z Monachium, umieszczony został w Kuryerze warszawskim, w którym „wyczytała” go i powtórzyła na swoich szpaltach Gazeta Polska, nie zdobywając się jednak na tyle bezstronności dziennikarskiej, żeby „wyczytać” i powtórzyć znajdującą się obok moją replikę; protest ten, zostawiając na boku to, o co walczyć należało, t. j. skrytykowany przeze mnie obraz p. Rozena, zajmuje się głównie „godnością”.
„Nie wchodzimy w rozbiór, czy w tym wypadku zarzuty i uwagi p. Witkiewicza są słuszne lub nie, ale wobec stale powtarzających się wycieczek krytycznych, w imię godności krytyki, prasy, publiczności i artystów, czujemy się w obowiązku zaprotestować przeciwko sposobowi i formie, w jakiej p. Witkiewicz poglądy swoje wypowiada i to względem współ- kolegi”.
Oto są motywa wystąpienia pp. Brandta, Czachórskiego, Eismonda i t. d. przeciwko moim krytykom.
Przedewszystkiem powtarza się to, co się działo z Godebskim: ja mówię, że p. Rozen robi rude cienie i nie umie malować wielkich rozmiarów obrazów, - panowie ci, zamiast powiedzieć: Nieprawda! pan Rozen nie robi rudych cieni i umie malować dekoracyjnie, - panowie ci występują w obronie aż „czterech godności!”
Ani słowa, po rycersku!
Szkoda tylko, że zaraz w następnym wierszu zdradzają bardzo dziwne pojmowanie godności prasy i krytyki, wyrzucając mnie, że krytykuję „współkolegę!” Tym panom zdaje się widocznie, iż dosyć jest używać - na dwóch końcach świata - siccatiwu, cremserweissu i szczeciny, żeby, trzymając się za ręce, iść ławą i wspólnie okłamywać opinię publiczną!
My tu inaczej pojmujemy godność krytyka i artysty.
Krytyk, któryby nietylko kolegę monachijskiego, ale nawet rodzonego brata przedstawiał społeczeństwu za coś lepszego, niż on mu się być zdaje, okłamywałby to społeczeństwo, poniewierałby swoją godność, gdyż jedynie prawda, ta względna, na jaką stać ludzki umysł, nadaje jakąkolwiek godność człowiekowi w ogólności, a krytykowi i prasie po szczególe.
Nie znam takich osobistych obowiązków, ani uczuć, któreby były w stanie usprawiedliwić kłamstwo w sprawie publicznej.
Pod tym względem godności krytyki i prasy strzedz trzeba i należy, a u nas bardziej, niż gdziekolwiek, - lecz środkiem do tego nie są koleżeńskie reklamy, jakie pp. Brandt,. Kowalski, Kurella i t. d. chcieliby czytać na szpaltach dzienników.
Kiedy warszawska krytyka pisała tym panom najbardziej płaskie i idyotyczne pochlebstwa, kiedy tytuły ich obrazów podnoszono do znaczenia filozoficznych traktatów, a anegdoty, zawarte w obrazie - do wszechludzkich dramatów; kiedy w sponiewieranym żargonie reporterskim nazywają ich: „naszymi sympatycznymi mistrzami”, „młodymi, pełnymi przyszłości i nadziei, rokującymi wielką chwałę adeptami sztuki”, „dziatwą Apellesa”, lub kiedy, klepiąc ich po ramieniu, estetyk warszawski mówi: „No, ten, naturalnie p. Józef, albo p. Julian” - wtedy nikt z tych panów nie dopominał się o godność artysty, tańczącą jak clown przed opinią publiczną, - wtedy śmiejąc się w kułak, czekali aż sława robiona w ten sposób, nabrzmieje do składkowego obiadu w resursie Obywatelskiej, tej korony zaszczytów w polskiej sztuce... Wtedy nikt z was nie wołał: „Czujemy się w obowiązku w imię godności…” o! nie, wtedy pp. Szerner, Herman, Wodziński i inni siedzieli cicho!
My, w Warszawie, mieliśmy jednak dosyć tych wianków laurowych, ociekłych pomyjami reklamy; my wystąpiliśmy przeciw temu sztucznemu fabrykowaniu sławy i zażądaliśmy śmiało, żeby nas sądzono jako malarzy, artystów, sądzono poważnie i surowo, żeby z nas nie robiono błaznów, lub małoletnich niedołęgów, zachęcanych do pracy karmelkami pobłażliwości.
Dziś, kiedy, dzięki naszej walce, powaga i godność krytyki warszawskiej zaczyna się trochę podnosić, dziś panowie z Monachium występują przeciw mnie, który tę walkę podniosłem, który sam pierwszy wyśmiałem nadawane mnie głupie tytuły „doświadczonego mistrza paletry” (?)... i występują „w imię godności artysty!”
Dlaczego? Czy wprowadziłem do krytyki kłamstwo, oszczerstwo, reklamę, zawiść, czy starałem się obniżyć wartość obrazu poniewieraniem osobistem jego twórcy, jako człowieka? Nigdy! Wykazałem, że rude cienie są wadliwą stroną obrazu, i że najprawidłowiej nawet przyszyte guziki nic nie mówią o duchu żołnierza - to wszystko!
Ale panowie ci chcą, żeby krytyka „wnikała w ich ducha”. „Godność” artysty - malarza wymaga, żeby go ceniono za to, czem on się pokazuje w swoim obrazie, za malarstwo, za talent, tak samo, jak „godność” szewca polega na tem, żeby nie robił reklamy swoim butom reputacyą, zyskaną szyciem kamizelek. Malarzom monachijskim chodzi o to, żeby ich szanowano za „ducha”, za uczucie, za patryotyzm, może za filantropię, żeby wnikano w ich osobiste przymioty i zalety, żeby ich obrazy uważano tylko jako klucze do otwierania tajemniczych głębi ich duszy! Oni przywykli do tych krytyk, które pisały poemata na tle kartki, przyczepionej do obrazu i wyrażającej treść jego anegdotyczną. Dobre to były czasy! Jagiełło zbił Krzyżaków, Czarniecki przepłynął Bełt, lansierzy zdobyli Samosierrę, a chwała ich spadała na malarzy. W ich to umysłach jedynie powstawały te wielkie zdarzenia; oni byli tymi głębokimi myślicielami, w których duchu rozegrały się wszystkie wypadki dziejowe od Piasta do naszych czasów, im tylko świat zawdzięczał istnienie dramatycznych sytuacyj, wielkich uczuć… i t. d.
Sławę „wielkiego, głębokiego artysty”, dzięki tej metodzie krytykowania, zdobywał każdy, komu się udało wziąć mniej lub więcej popularny i drogi sercu czułemu temat, bez względu na to czy obraz, jako malowidło, jako wyraz talentu i indywidualności, miał lub nie jakąkolwiek artystyczną wartość.
Oczywista rzecz, że sława zdobyta w ten sposób, warta jest tyle, co sława inżyniera lub lekarza, zdobyta za pomocą czynów obywatelskich, dobroczynnych - w ogóle za pomocą życia cnotliwego.
Z chwilą, w której do takich sławnych malarzy, inżynierów i lekarzy, zastosowuje się krytykę ścisłą, kiedy malarza ceni się za jego obrazy, inżyniera za jego drogi lub mosty, lekarza za jego wiedzy medyczną, z chwilą tą zaczyna się szeregowanie i ustawianie wielkości na innej podstawie i wtedy, naturalnie, występuje się „w imię godności artysty i publiczności”, - wtedy niedyskretną krytykę stara się zabić wołaniem o „wnikanie w ducha!”.
„Celem krytyki już nie jest wydawanie sądów i wyroków, ale wniknięcie w ducha artysty, wytłumaczenie jego indywidualności, talentu, kierunku, zrozumienie i określenie zadania każdego pojedyńczego dzieła, w jakiejkolwiek dziedzinie ono się pojawi”.
W którego ducha? Czy tego, który jest wypisany na kartce pod obrazem, czy tego, który został pod kamizelką, a którego w obrazie niema?
Wiemy już, co jest to „wnikanie w ducha!” Tym panom mile dźwięczą frazesy warszawskiej krytyki w takim mniej więcej rodzaju:
„Jeszcze więc raz widzimy te mężne postacie i znowu pukają do okienka te sympatyczne dłonie, które niedługo porwą za oręż i przejdą wpław Ren… “ Albo: „Sympatyczny zawsze artysta rzucił na płótno uroczą postać, marzycielsko wspartą na rączce - Kobieta! to pole popisu dla tego tkliwego pędzla…”. Lub też: „Dzielny, naturalnie X., roztoczył przed nami całą grozę romantyczną i smętną wspaniałość litewskich mateczników, widzimy groźne postacie Nemrodów, żywione bigosem... i t. d.u Albo tak np.: „Takiego mistrza palety jak N., może starczyć na dzieło miarodajne, dzieło będące najgodniejszym pomnikiem; jest on poetą pędzla, zaklął w kształty szlachetne i powiewno - posągowe ideały, wyśnione w głębinach narodowego ducha” i tak dalej i dalej. Oto jest to „wnikanie w ducha“, które według monachijskich malarzy, nie obraża „godności artysty i krytyki”, przeciw któremu nikt protestów nie pisał.
To jest zapewne ta krytyka, którą panowie ci uważają za „objektywną”, która, podług nich, „opinii nie bałamuci“ i „odpowiada - według ich zdania - swemu celowi”, skoro przeciw niej nigdy nie powstawali.
Mnie się zdaje, że ona odpowiada jedynie celowi tych ludzi, którzy spekulują na uczciwej głupocie bliźnich, sprzedając stęchły towar z etykietą szanownych idei i uczuć.
Dokąd prowadzi taka krytyka i ciągłe wnikanie jedynie w „ducha” artysty, widać to dobrze po naszych ilustratorach. Dopóki siedzą w kraju i dla niego pracują, dopóty, czyniąc zadość wymaganiom wydawców i opiniom krytyki, „tworzą dzieła głębszej treści”, w których połamane kulfony przedrzeźniają uczucie, wypowiedziane w sentymentalnym podpisie. Chodzi im o ducha, o załapanie uczuć tłumu, obałamuconego kłamstwem reklamy. Z chwilą zaś, kiedy zaczynają pracować dla zagranicy, gdzie od nich żądają tego, co dać mogą, widać zaraz, że są zręcznymi, płytkim i talentami, i że w granicach ilustracyjnego założenia mogą robić rzeczy zupełnie dobre. U nas każdy musi pokazywać ducha, którego nie ma, którego żądają odeń ci, co kpią z ducha i żądają dla zadosyć uczynienia konwencyonalnemu kłamstwu, podniesionemu do godności teoryi estetycznej.
Panowie się mylicie: „Te czasy, w których krytyka apriorystyczne, absolutne stawiała zasady, te czasy, w których, poza pewnemi, z góry określonemi teoryami, nie było zbawienia”, czasy te, u nas przynajmniej, jeszcze nie minęły.
Nastąpiło tylko pewne tych ciasnych teoryj rozluźnienie, osłabienie ich absolutnego autorytetu, a stało się to bynajmniej nie wskutek protestów lub „apostolstwa” monachijskich malarzy, tylko dzięki Sygiętyńskiego i moim artykułom o sztuce.
Ja to pierwszy wystąpiłem przeciw sądzeniu i klasyfikowaniu malarzy podług tematów, co u nas nazywano kierunkami; ja to walczyłem i walczę, od początku aż do artykułu o obrazie p. Rozena włącznie, za zupełną niezależność indywidualności w sztuce.
Kiedy ja zacząłem pisać, estetyka polska dzieliła malarstwo na: religijne, historyczne, rodzajowo - historyczne, rodzajowe, dodając w nawiasie genre, pejzażowe i t. d. - i ceniła artystów według należenia do jednej z tych kategoryj. Ponieważ ci, co należeli do dwóch pierwszych, już przez to samo liczyli się do wyższej kasty, bez względu na swoją osobistą, artystyczną wartość, nie potrzebowałem ich bronić; Starałem się wykazać i dowiodłem: że kierunki w sztuce nie zależą od tematów, tylko od indywidualności artysty, i że w żadnym razie, jakikolwiek będzie ich rodowód, od Fidyasza, Michała Anioła, czy Matejki, nie nadają same przez się istotnej wartości dziełu sztuki, że wartość ta niezależną jest od tego, czy ono przedstawia Kaśkę z rzepą, czy Jana Zamoyskiego, - tylko od tego, czy ten, który je stworzył, miał talent, lub był niedołęgą.
Malarze monachijscy mówią: „Pan Witkiewicz, sam malarz, nie jest w stanie wznieść się do tej obiektywności i bezstronności, jaka od krytyka jest wymagana. Z szeregu artykułów, jakie z pod jego pióra wyszły, występuje agitator, przedstawiciel pewnych dążeń malarskich, zmiennych i przemijających, jak wszelkie kierunki artystyczne na świecie, który nie chce zrozumieć i odczuć, że w dziedzinie twórczości nie można żadnych wyznawać dogmatów, choćby nawet realizm czy naturalizm (nazwa jest obojętną), ale że wszelkie aspiracye mają swoje uzasadnienie i usprawiedliwienie”.
Wszystko to jest bardzo mizernym fałszem, dowodzącym, że panowie ci albo nie czytali ani jednego wiersza moich krytyk, albo też zrozumieć ich nie są w stanie. Jest to zresztą stała metoda wszystkich moich przeciwników od prof. Struvego do p. Gomulickiego, że zamiast polemizować ze mną, cytując bez zmiany moje słowa, wykazując faktami moje błędy, staczają walki z jakimś p. Witkiewiczem, którego ja nawet nie mam przyjemności znać osobiście. W mojem rozumowaniu, jak i w rusztowaniu faktycznem, na którem ono się wspiera, muszą być zapewne jakieś braki i wady, dotąd jednak żaden z tych panów nie wykazał mi ani jednego fałszu historycznego, ani jednego błędu logicznego - literalnie ani jednego. Wszyscy, razem z monachijskimi malarzami, wolą zwyciężać jakiegoś p. Witkiewicza, którego dla własnej satysfakcyi i wygody wynaleźli i który rzeczywiście byłby bardzo marnym krytykiem, gdyby istniał!
Ja to starałem się otworzyć jak najszersze horyzonty dla indywidualności, twierdząc, że cały świat myśli i uczuć, cały wewnętrzny świat człowieka i cały świat zewnętrzny, może być przedmiotem artystycznej twórczości i że granice powstawania nowych zjawisk w sztuce, leżą u granic istnienia ludzkości. Sądzę, że to dosyć szeroki świat, i nawet tak pełne „godności” dusze, jak artystów z Monachium, mogą się w nim zmieścić, zaledwie dostrzegalne.
Ponieważ w chwili, kiedy zacząłem pisać o sztuce, poniewieranymi przez warszawskich estetyków byli realiści, starałem się więc wykazać, że sekta ta nie jest w gruncie rzeczy tak obrzydliwą, i że bardzo porządni ludzie do niej należą. Rzecz bardzo prosta: nie potrzebowałem przecież bronić i zdobywać stanowiska dla tych, którzy siedzieli na tronie chwały, okadzani z trybularza reklamy. Cóż się zrobiło? Całe fałszywe w kolorze błoto monachijskich malarzy wylano na mnie, mnie robiono wyrzuty za wasze krzywe szkapy, zbierane po wszystkich stajniach, za waszą bezmyślność, za wasze wzajemne naśladownictwo. Moją estetykę, która zgadzała się nawet na waryatów, byle z talentem, - która chciała, żeby ten talent był szanowany, bez względu na to, czy maluje Madonnę, czy jesienne roztopy, - tę estetykę, która starała się wynaleść taką miarę oceny artystycznej wartości, w którejby się mieściły wszystkie różnice indywidualne, tę estetykę p. Łaszczyński wywodził z „monachijskiej knajpy!” Dziś znowu malarze monachijscy potępiają mnie za to, żem podniósł godność ich zbiorowego stanowiska w sztuce, jako lekceważonych dotąd malarzy od „koników na błocie!”.
Wszakże pisałem o Bocklinie, którego fantazya graniczy z obłędem, którego przeczulona dusza wyraża się harmonią i blaskiem barwy, doprowadzonej do szczytu, - i o Meissonierze, który stara się o matematyczną ścisłość rysunku, kształtu, o prawdopodobieństwo sytuacyi i naturalność układu, będąc jednocześnie marnym kolorystą - i pisałem z uwielbieniem. Pisałem o Mickiewiczu, o Chełmońskim, o Gierymskich, o Matejce, i ja, któremu przypisują specyalność szkalowania jego obrazów, powiedziałem, że wyrazy twarzy w tych obrazach są arcydziełami, którym równych niepodobna jest znaleść w całej dawnej i teraźniejszej sztuce; - pisałem o wielu jeszcze innych artystach, źle czy dobrze, lecz zawsze starając się wykazać ich cechy indywidualne i zawsze szanując to, co w ich dziełach było szacunku godnem. Pochlebiam też sobie że znacznie trafniej i sprawiedliwiej obszedłem się z ich indywidualnością, niż panowie malarze z Monachium uczynili to z moją.
Dla udowodnienia, że niema złych czy dobrych kierunków, tylko marne lub wielkie talenta, używałem wszystkich mnie znanych faktów z historyi sztuki, od rysunku na kości renifera z czasów przedhistorycznych, aż do dziś lub wczoraj stworzonych arcydzieł i brałem te fakta nietylko z malarstwa, lecz tak dobrze z poezyi, jak i z rzeźby.
Wszakże starałem się wykazać jednostronność teoryi Taine’a, podług której wielkość artysty zależy od tego, na ile jest on wyrazem zbiorowego ducha danej epoki; starałem się wykazać, że nietylko tak nie jest, lecz przeciwnie, często artysta o tyle jest lichszy, o ile swoją indywidualność podporządkowuje pod ducha współczesnych sobie ludzi, i że w każdym razie talent, ta tak osobista właściwość, jest jedynym do wielkości tytułem.
Musiałbym cytować jakie 10.000 wierszy moich artykułów, żeby pokazać, że zawsze stawiałem indywidualność i talent jako główne wartościowe pierwiastki dzieła sztuki.
Jest wszelkie prawdopodobieństwo, że niedługo wszystkie moje artykuły wyjdą w oddzielnej książce, - wtedy będziecie panowie mogli przekonać się, chociaż za późno, że cały wasz akt oskarżenia jest zbudowany na kłamstwie.
Protest malarzy monachijskich ma to wspólnego ze wszystkiemi, pisanemi u nas, wypracowaniami o sztuce, że się nie trzyma konsekwentnie swego założenia.
„Apostołowanie nie należy do krytyków, ale do twórców!” - wołają ci panowie.
Frazesy!
Patentu na apostolstwo nie wyrabia się, jak książeczki legitymacyjnej, na podstawie metryki i innych dokumentów. Apostołem jest każdy, kto ma jakąś ideę i ma odwagę ją wyznawać i propagować. Na tym punkcie protest, z całą swoją „godnością”, okaże się bezsilnym i nie powstrzyma ani mnie, ani nikogo.
Zresztą mijacie się panowie ze swemi zasadami.
Przypuśćmy, że istotnie apostołowanie należy tylko do twórców - do artystów; otóż, ponieważ nazywacie mnie „współkolegą”; p. Rozena, a tego ostatniego uważacie za waszego „kolegę”, siebie zaś za twórców, artystów, tem samem i ja podług was jestem artystą i mam prawo apostołować.
Lecz protest malarzy monachijskich, kilka wierszy niżej, dlatego właśnie uważa mnie za niezdolnego do apostołowania, że jestem malarzem, artystą, więc i twórcą!
Panowie z Monachium aż trzy razy mówią o tem: „Pan Witkiewicz, sam malarz, nie jest w stanie wznieść się do objektywności i bezstronności, jaka od krytyka jest wymaganą”.
Potem: „Pan Witkiewicz jest przedewszystkiem malarzem; jako taki, posiada bardzo stanowczy ideał malarski i nie pozwala, aby obok tego ideału mógł istnieć jakikolwiek inny“.
A dalej znowu: „Pan Witkiewicz jest przedewszystkiem malarzem, bo głównie techniczną stronę, obrazów rozbiera, z pominięciem strony psychicznej; tłumaczy teoryę cieniów, świateł, ruchów, refleksów, szkieletów ruchu (? ) i t. p „zapominając o tem, że my, malarze it. d.”
W chwili więc, kiedy na zasadzie dokumentów, wydanych przez samych protestujących, wylegitymowałem się z moich praw do apostołowania, jestem znowu ich pozbawiony, na zasadzie tychże samych kwalifikacyj!
Oto do czego prowadzą zbiorowe protesty, zlepki rozumowań, zebranych z rozmaitych mózgów, nie związane ani siłą indywidualnego przekonania, ani logicznej myśli.
Jeżeli ja, jako malarz, nie mam prawa - do propagowania moich zasad, w takim razie nie mieli ich ani Leonardo da Vinci, ani Michał - Anioł, ani Mickiewicz, ani Goethe, ani Wiktor Hugo, ani Delacroix, ani Courbet, ani Millet, ani Zola, ani Matejko, ani - o zgrozo! - malarze monachijscy z p. Brandtem na czele!
Nie na tem koniec sprzeczności i niekonsekwencyj w opiniach panów protestujących.
Raz uważają oni moje krytyki za „apriorystyczne, bezwzględne opinie”, nieoparte zatem na żadnych faktach ścisłych, pozytywnych; dalej znowu zarzucają mi, że jako malarz, zajmuję się głównie stroną techniczną obrazów, że tłumaczę teoryę cieni, świateł, ruchów, refleksów, szkieletów ruchu itp., czyli to wszystko, co jest najpozytywniejszym, co jest jedynym faktycznym materyałem, na jakim można budować sąd ścisły o dziele sztuki malarskiej.
Tak zwana „strona psychiczna”, o którą panom chodzi, jest właśnie tą stroną, na której zwykle budują się „apriorystyczne bezwzględne opinie”. Krytycy i komentatorowie poetów i artystów, napisali przecie całe góry tomów o „psychicznej stronieu Homera, Dantego, Szekspira, Michała - Anioła, w których ich dusze przybierają coraz to inne kształty, odpowiednio do duszy tego krytyka, który w nie wnikał.
W waszem pojęciu, objaśnić stronę psychiczną obrazu - jest to napisać parafrazę jego kartki tytułowej, rozprowadzić zawartą w niej anegdotę w masie słów, w ogromnym artykule, pełnym aluzyj do „pięknej duszy twórcy”.
Kto jednak chce odbudować duszą artysty z jego dzieła, ten musi zajmować się tem, co panowie z Monachium nazywają stroną techniczną, dając tem samem dowód, że nietylko potrafią wystąpić z fałszywem oskarżeniem, nietylko w polemice nie mogą utrzymać się w zgodzie z logiką, ale w dodatku nie mają jeszcze teoretycznego pojęcia o swojej własnej sztuce.
Pod tym względem podzielają oni błędne wyobrażenia najbardziej zapędzonych w „psychiczną stronę obrazu” warszawskich estetyków.
Nie, panowie, teorya cieni, świateł, ruchów, refleksów, nawet „szkieletów ruchu“, które was tak dziwią, to nie jest strona techniczna obrazu.
Stroną techniczną jest: olej, siccativ, farba, płótno, pędzle; jest kwestya malowania al fresco, olejno, akwarelą czy gwaszem; jest malowanie impastowe czy laserunkowe, gładkie czy chropawe, używanie szpachli i t. d., słowem to wszystko, co jest techniką, rzemiosłem, stroną czysto materyalną, której części składowe są nawet wyrabiane fabrycznie, bez żadnego udziału w tem artysty.
Ale: barwy, światła, cienie, kształty, t. j. ruchy, wyrazy i charakter rzeczy, pojedyncze tony i ich harmonia, logika światłocienia, są to wszystko środki artystyczne, pierwiastki, z których się składa artystyczna strona obrazu, które jedynie i stanowczo mówią o sile talentu, i na których tylko można zbudować sąd, choćby w przybliżeniu ścisły i prawdziwy, o talencie i indywidualności artysty.
W nich to ujawnia się styl danego malarza; one pokazują, czy talent jego jest głęboki czy płytki, - pokazują daleko ściślej i sprawiedliwiej niż kartka tytułowa i anegdota przedstawiona w obrazie.
A nawet „strona techniczna” więcej często może powiedzieć o energii, jasności pojęcia, sile fizycznej, o zmianach usposobień w czasie malowania, o zwątpieniach i o łatwości lub wysiłku przy tworzeniu - więcej, niżeli to, co panowie nazywacie „stroną psychiczną“.
Malarze, którzy z lekceważeniem mówią o swojem malarstwie, którzy żądają, żeby przedewszystkiem „wnikano w ich ducha“ z pominięciem tego, co oni nazywają stroną techniczną, a co jest artystyczną istotą malarstwa, - malarze tacy byliby dziwolągami, gdyby już nas nie przyzwyczaiły do tego wystąpienia Matejki i innych czcicieli idei w sztuce. Dziwnem jest tylko, że ten głos pochodzi z Monachium, w którem, na miejscu słychać tylko o technice malowania i technice sprzedawania obrazów!
Zresztą fałszem jest, że ja pomijam stronę psychiczną, stronę uczucia i myśli w obrazie. Wszakże starałem się wykazać, że altembas i kurdybanowe buty przeszkadzają idei w obrazach Matejki, i że perłowa masa i bransoletki nie podnoszą grozy dramatycznej w Świecznikach Siemiradzkiego. Czyż ostateczny wniosek, postawiony na końcu artykułu o obrazie p. Rozena, nie wskazuje, że owszem bardzo dbam o stronę psychiczną, skoro mnie nie są w stanie rozczulić tak porządnie odrobione lederwerki i mundury? Tylko, że ja chcę, żeby psychiczna strona była w samym obrazie, a panów zadawalnia to, że ona jest na kartce tytułowej.
Panowie mnie przypominacie, że sztuka jest trudna. Wiedziałem o tem bez was, - ale teraz przekonacie się, że i krytyka wcale nie jest łatwą, że trzeba dobrze się namyśleć i liczyć ze słowami, zanim się zabierze, „w imię godności“, do krytykowania nawet takiego krytyka, który podług was w formie „posługuje się drwinkami jako argumentami“.
W ogóle sposób i forma mego pisania nie podoba się panom z Monachium. „Czują się oni w obowiązku zaprotestować przeciw sposobowi i formie”, w jakich ja swoje poglądy wygłaszam; w dalszym jednak ciągu zapomnieli o tych głównych pobudkach swego wystąpienia i tylko przy końcu wspominają o „drwinkach, jako argumentach”.
A szkoda! Chciałbym, żeby raz naprawdę wykazano, w czem mianowicie leży ta niewłaściwość formy moich artykułów, gdyż zarzut ten spotykał mnie kilkakrotnie, lecz nigdy nie był poparty argumentami.
Przed dwoma laty jeden z poważnych dzienników zaangażował mnie na współpracownika w dziale sztuki. Napisałem artykuł o Szkole krakowskiej i otrzymałem odpowiedź, że redakcya zgadza się na wszystkie moje poglądy, że nie ma nic do zarzucenia treści, lecz nie może się zgodzić z formą artykułu. „Walić kijem - pisano do mnie - nie jest środkiem przekonywającym i skutecznym”. Nigdy kijem nie waliłem - odpowiedziałem redakcyi - a forma ta jest chyba odpowiednią, skoro mam zaszczyt być przez szanowną redakcyę zaangażowanym, nigdy zaś przedtem nie używałem innej formy. Skończyło się na tem, że artykuł wydrukowało inne pismo, że wielu ludzi zostało przekonanych, a ruch opinii, wywołany tą niby bezskuteczną formą, trwa dotychczas. Ja zaś dotąd nie wiem, w czem leży wadliwość mojej formy, sposobu; - przeciwnie, mam wszelkie powody myśleć, że ona jest bardzo właściwą i skuteczną.
Zabawnem jest to, że kiedym zaczął pisać o krytykach, większości malarzy bardzo się podobała moja forma, podziwiano „ciętość dowcipu i silę stylu”, z chwilą zaś, w której zaczynam pisać o malarzach w tej samej formie, staje się ona tak wstrętną, że aż ogłaszają przeciw niej protest zbiorowy!
Zapewne, nie należę do tych, o których mówi Hamlet, że „zanim ssać zaczęli, stroili już komplimenta do piersi mamki”, ale żeby moja forma miała obrażać aż cztery godności, w to trudno mi uwierzyć.
Nie używam nigdy ani grubiańskich obelg, ani tak ulubionych przez warszawską krytykę płaskich pochlebstw, tego służalstwa wobec „mistrzów”, tej uprzejmości dla „naszych znanych”. Nie piszę tym stylem, przeciw któremu panowie z Monachium nie mają nic do zarzucenia, który jednak jest równie zgubnym dla postępu prawdy, jak ubliżającym godności prasy, ponieważ pod stylowymi koziołkami kryje reklamę i głębokie nieuctwo, - ubliżającym godności publiczności, gdyż trzeba mieć za ostatnich głupców ludzi, do których się przemawia w ten sposób:
„Talent artysty nie posiada jeszcze tej subtelnej techniki, która barwą wsącza puls krwi gorącej i rozprasza monotonię smug jednolitych na harmonijną różnorodność półtonów”.
Albo: „Nietylko rzucona w głuchą przestrzeń bezdusznej materyi, ale i szarpana gorączką migotliwego czasu dusza ludzka poszukuje dla siebie palety”.
Albo tak np.: „Koloryt Matejki lokalny, nie zharmonizowany do jednego tonu, lecz mistrzowski”.
A choćby to: „Idealne pojęcie realnej rodzajowości nadaje mu ton moralny, który łącząc się harmonijnie z technicznym, materyalnym tonem malowidła, podnosi je nad powszedniość rutynicznej faktury”.
Albo też takie wyznanie: „Szeregując wybłyski dążeń nowych, według ich wartości wewnętrznej, zamierzamy przedewszystkiem zaznaczać tu istnienie myśli”.
Mógłbym zacytować więcej takich kwiatków i wskazać poważne pisma, w których to było drukowane, i również poważne nazwiska autorów.
Jeżeli panowie z Monachium uważają to za odpowiednie ich godności i wogóle jakiejkolwiek godności, to my tutaj dawno już potępiliśmy ten sposób robienia nierządnicy z myśli i języka.
Większość naszej prasy odznacza się nadzwyczajną tchórzliwością, społeczeństwo też przywykło do czytania prawdy między wierszami, do zatykania uszu bawełną, do omówień, do dawania do zrozumienia, do tych wszystkich sposobów porozumiewania się, używanych przez ludzi pozbawionych temperamentu i osobowości, i przez towarzystwa, w których bardziej ceniona jest bezbarwna przyzwoitość, niż siła przekonań.
To też dziś razem z monachijskimi malarzami społeczeństwo i prasa boją się każdej myśli, wypowiedzianej bez półsłówek, każdego śmiałego zdania. Jest ono jak człowiek, który tak przywykł podpatrywać przez dziurkę od klucza, że nawet kiedy ma drzwi otwarte na rozcież, stara się wynaleść szparkę, przez którąby najmniej światła się przedostawało.
Fałszywe pojmowanie dobra publicznego i różne inne względy wprowadziły to kłamliwe chwalenie, to przecenianie wartości ludzi, instytucyj, idei, dzięki któremu nasza opinia publiczna kołysana komplimentami, co chwila bankrutuje i wpada z omyłki w omyłkę.
Jeżeli we wszystkich gałęziach umysłowości i życia społecznego prasa nasza spełnia tak swoje posłannictwo, jak w dziale krytyki sztuki i literatury, to jesteśmy w fatalnej pozycyi ludzi okłamanych doszczętnie, którzy nie wiedzą wcale, co się z nimi dzieje, gdzie są i jacy są.
Brak wielkich idei w obiegu i silnych przekonań stworzył ten język, śliniący się komplimentami, te piruety w celu nieudeptania odcisków ambicyi, cały ten aparat płaskiej grzeczności, którą u nas ludzie się wzajemnie okadzają dla rozweselenia opinii publicznej.
W czasach wrzenia wielkich myśli, ścierania się silnych przekonań, nikomuby nie przyszło do głowy wołać publicznie: „Ten kawaler niegrzecznie mówimy nie chcemy się z nim bawić” - jak to uczynili ze mną malarze monachijscy.
Fałszywem jest twierdzenie, jakobym posługiwał się „drwinkami jako argumentami”. Argumenta faktyczne lub myślowe wypowiadam w formie plastycznego porównania, które panom się zdaje konceptem dla konceptu, - czego ja nigdy nie czynię.
Każdy robi teoryę ze swego temperamentu. Brandesa motto jest: Fortiter in re, suaviter in modo. Ja jestem zdania, że kto chce jakieś zasady burzyć i na ich miejsce stawiać nowe, powinien umieć rozumować spokojnie i zimno, a dowodzić z całą pasyą, na jaką się może zdobyć.
I dotychczas nie mam powodu wierzyć w bezskuteczność tej metody.
Gdyż panowie się mylicie, twierdząc, że ja „burzę, a nie buduję”. Jeżeli trochę, a nawet silnie nadszarpnąłem powagę warszawskiej estetyki, to na to miejsce wprowadziłem dużo pojęć blizkich prawdy, prawie ścisłych, “tłumacząc” - jak sami mówicie - teorye cieniów, kształtów, refleksów, barw, o czem przedtem nikt nie mówił, a co jedynie może pouczyć i wstrzymać od bałamuctwa i publiczność i artystów.
Zasady moje mają coraz więcej zwolenników, estetyka warszawska przyjęła je do użytku i używa, nie zawsze rozumiejąc, lecz zawsze wymyślając mnie osobiście, a artykuły moje mogłyby się dostać do bardzo wielu pism, żebym tylko się zgodził na ozdabianie ich komplimentami dla was… panowie!
Mógłbym panom pokazać bardzo pochlebny list klubu malarzy i rzeźbiarzy krakowskich, którzy nie wahali się pić nawet za powodzenie sprawy, której bronię i przysłali mi dokument z piękną pieczęcią, dokument wprost przeciwny waszemu protestowi.
Panowie z Monachium dają mi do zrozumienia, że zamiast pisać krytyki, powinienem sam lepsze obrazy malować. Mówmy bez hypokryzyi. Obrazy moje, jakkolwiek liche, nie są tak bardzo gorsze od waszych, a nadewszystko niema w nich ani koni, wyprowadzanych z cudzych stajen, ani cudzych psów, śniegów, figur, drzew, pomysłów, - ja się nie oryentuję w cudzej robocie dlatego, żeby handel szedł, jak to się praktykuje w Monachium.
Jeżeli jest dokument na podstawie którego możnaby malarzy pozbawiać głosu w kwestyach sztuki, to właśnie jest ów protest z Monachium.
Panowie, którzy mnie wyrzucacie, że burzę, a nie buduję, swoim protestem nie robicie ani jednego, ani drugiego. Nie zburzyliście moich teoryj, ponieważ nie dotknęliście ich wcale, walcząc z jakimś nieistniejącym p. Witkiewiczem; - nie zbudowaliście nic, ponieważ wasze twierdzenia zbijają się wzajemnie, ponieważ wasza logika rwie się co chwila, ponieważ braknie wam zupełnie faktów i dokumentów, potrzebnych do sprawy, którą podjęliście.
„Wniknąłem w ducha i wykazałem dążenia” monachijskiego protestu: jest on w założeniu oparty na fałszu, w przeprowadzeniu myśli nielogiczny, a jego forma, styl, przywodzi na myśl zdanie Goncourtów: La platitude da styl vient de l’ame.