Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Tytuł niniejszej pracy określa przedewszystkiem tło, na którem osnułem szereg luźnych i niezwiązanych ze sobą pojedynczych rozdziałów. Pozwala mi on odtwarzać sylwetki artystów, zaznaczać objawy ich działalności, śledzić powstawanie i przebieg idei i kierunków.
Książka moja nie jest zbiorem studyów, któreby w swym całokształcie dawały wyczerpujący obraz stanu naszego malarstwa, składa się ona raczej z notatek i szkiców, pisanych pod wpływem chwili, pod wpływem wrażeń lub wspomnień.
Wiem, że w skutku tego, brak jej równowagi, brak ustosunkowania właściwego szczegółów, lecz nie należy zapominać, że to jest cząstka fragmentów większej całości, która się może z czasem ułoży.
Warszawa.
W społeczeństwach rozwijających się normalnie, sztuki piękne są jednym z koniecznych czynników tegoż rozwoju; ich doskonalenie się idzie równolegle z innemi gałęziami wiedzy, tworząc w ogólnej machinie postępu jedną z części składowych.
Istnienie sztuk pięknych wypływa z potrzeby duchowej, jakie ma każde społeczeństwo, szukania zadośćuczynienia pragnieniom po za sfery materyalne przekraczającym. Aby jednak ta potrzeba, czysto abstrakcyjnej natury istniała, należy, aby naród stał wysoko w cywilizacyi, poczucie bowiem piękna jest wykwitem najwyższego rozwoju moralnego i umysłowego.
Podobnie, jak jednostka niewykształcona nie jest w stanie odczuć duchowej rozkoszy wobec dzieła sztuki, tak samo i społeczeństwo o nizkim poziomie intelektualnym, nie wytwarza sztuki, nie uznaje jej konieczności, gdyż jej nie potrzebuje. Wysoka cywilizacya rodzi sztukę, wysoki dobrobyt ekonomiczny daje jej możność istnienia.
U nas w ostatnich czasach sztuka, a szczególnie malarstwo rozwinęło się nadzwyczajnie, mimo, że w rozwoju moralnym i ekonomicznym dalekie jeszcze drogi mamy do przebycia. Zdawałoby się, że taki nagły wzrost jest w naszych warunkach anormalnym, - a co najmniej jest przedwczesny.
Malarstwo na naszej glebie nie ma żadnej tradycyi, żadnego łańcucha, którego ogniwa łączyłyby chwilę obecną z epoką, w której społeczeństwo nasze się formowało, a jednak zakwitło, jakby za skinieniem różczki czarodziejskiej. Czemże to wytłómaczyć?.
Co do mnie, rozwoju tego nadzwyczajnego, nie idącego w parze ani ze stanem innych gałęzi wiedzy, ani z warunkami dobrobytu ekonomicznego kraju, wytłómaczyć nie mogę inaczej, jak bezwiednym prądem, ściśle określić się, jak na teraz przynajmniej, niedającym.
Po za obrębem normalnym rozwoju kraju są pewne, że się tak wyrażę, odruchy moralne, które zmuszają całe grupy jednostek w danych epokach do bezwiednego wyrabiania się w którejkolwiek gałęzi wiedzy lub sztuki. Stąd gałąź ta pod wpływem owego impulsu rozwija się często ze szkodą innych. Dość wspomnieć epokę, gdzie poezya doszła do możebnego zenitu; był czas, nietylko zresztą u nas lecz w całej Europie, kiedy główną władczynią była muzyka. Teraz z kolei mamy na porządku dziennym - malarstwo.
Z każdym rokiem coraz większa liczba jednostek zaczyna się oddawać tej sztuce, coraz bardziej zwiększając falangę malarzy. Czy powodem tego było poparcie ze strony całego społeczeństwa, czy może zakłady specyalne znajdujące się w kraju wytworzyły malarzy?.
Nie.
Nikt u nas nigdy sztuk nie popierał, - a ruch najsilniejszy powstał właśnie po zamknięciu szkoły sztuk pięknych w Warszawie.
Że obecnie u nas malarstwo istnieje, to rzecz niepotrzebująca dowodzenia - lecz, czy ono jest wynikiem potrzeby moralnej naszego społeczeństwa? - czy też zrodziło się przypadkowo, pod wpływem owego bezwiednego impulsu o którym wspomniałem, - jest to kwestya do rozstrzygnięcia.
Malarzy przybywa z dniem każdym, lecz w największej części wykształconych zagranicą i tamże pracujących, - gdyż ogół rzeczywiście, ani ich wykształcić, ani dać im kawałka chleba nie jest w możności. To sprawia, że dzieła tych wszystkich artystów, często bardzo już nawet wybitne zajmujących stanowiska, mają w sobie cechy malarstwa krajów, w których ciż artyści przemieszkują, - szkół gdzie ich uczono.
Mamy własnych malarzy, - ale nie mamy własnej szkoły.
Pod postacią szkoły, rozumiem silne indywidualne cechy, wspólne wszystkim malarzom, pewien rodzaj spójni duchowej - dającej możność na pierwszy rzut oka rozpoznać narodowość artysty. Tego u nas niema - i to daje mi pochop do twierdzenia - że rozwój nagły naszego malarstwa jest czysto przypadkowym, a nie wypływa z prawidłowego kształcenia się tej sztuki i koniecznej jej na naszym gruncie potrzeby.
Gdy się cofniemy o kilka wieków, to ujrzymy ową sztukę u narodów, które ją dziś w zupełnie skończonej formie posiadają, - jako zupełnie dziecinną, archaiczną, często idącą po omacku, ale zawsze konsekwentnie z ogólnym rozwojem społecznym. Społeczeństwo mężnieje, coraz postępując naprzód po drodze cywilizacyi, sztuka dąży za niem - równocześnie się kształtuje - zatraca dawne formy, nabiera nowych, przeobraża się, wsiąka w siebie coraz więcej cech narodowych, indywidualnych, kojarzy czynniki, które ją wytwarzały, nareszcie obok zupełnie rozwiniętego społeczeństwa staje jako skończona, zamknięta w sobie całość, w której widocznym jest szczep z jakiego powstała i wszystkie warunki zewnętrzne, jakie równocześnie i na nią i na cały ustrój narodu działały.
Tak powstała sztuka w krajach, które czuły jej potrzebę. Tam ma silny grunt pod sobą, ma racyę bytu, jest koniecznym wynikiem, gdyż tysiącznemi węzłami z narodem jest związaną.
Dążności do wytworzenia sztuki w naszem społeczeństwie nigdzie nie widać w przeszłości. Gdy wypadła potrzeba namalowania portretu lub obrazu sprowadziliśmy Dollabelich i Baciarellich. Od czasu do czasu zjawiał się malarz z polskiem nazwiskiem, były to jednak jednostki, których działalność, jak obecnie ma znaczenie archeologiczne. Nigdy malarstwo nasze nie było krajowem - zawsze działały nań obce pobudki. Na indywidualny kierunek, biorący początek z otoczenia, oparty na warunkach miejscowych nie mogliśmy się zdobyć.
Przed laty pięćdziesięciu, gdy we Francyi wrzała walka ustępującego klasycyzmu z młodym romantyzmem, gdy obok siebie pracowali Ingres i Delacroix z równym zapałem, gdy w Niemczech Overbeck, Cornelius, Schwind, Kaulbach literaturę wprowadzają do sztuki, u nas spokój i cisza. Lesser naśladuje Cornelius’a i Kaulbach’a, Suchodolski wpatrzony w H. Vernet’a, tylko tytułami swych obrazów i podpisami okazują, że są polskimi malarzami. Obok nich Stattler, Hadziewicz, Kaniewski i paru innych obce nam wprowadzają żywioły. Nie byli to ludzie, którzyby mogli stworzyć szkołę polską, brakło im zdolności, a głównie dążności do wyrobienia w sobie cech indywidualnych.
W kilka lat później zjawia się na widnokręgu ogólno-europejskim potężny talentem malarskim portrecista: Henryk Rodakowski. Jest to pierwszy wielki malarz polski.
Zawiązki czegoś lepszego, jutrzenkę, zwiastującą narodzenie sztuki u nas, widzimy w latach mniej więcej 1854- 1857. Młodzi artyści, którzy wtedy albo pokończyli b. szkołę sztuk pięknych, albo powracali z zagranicy do kraju, jęli się do pracy, zaczęli tworzyć obrazki, których pobudek nie w naśladownictwie, lecz w umiłowaniu swojskiej natury szukać należy. Przebiegli kraj z kijem wędrownym i notowali typy i miejscowości. Prawie jednocześnie ogół zapoznał się z nazwiskami: Gersona, Kossaka, Szermentowskiego, Simmlera, Kostrzewskiego, H. Pillatiego, Gierdziejewskiego i w. I.
To są rzeczywiście ludzie, którzy pierwsi przemówili do ogółu zrozumiałym, bo swojskim językiem. Ze działalność ich nie wydała większych, trwalszych plonów dla następnego rozwoju malarstwa polskiego, to się tem tłómaczy, iż, jako pionierowie, pracować musieli na zupełnie nieuprawnej, nieledwie dziewiczej giebie; braku jednak chęci stworzenia czegoś trwalszego zarzucić im niepodobna.
W następstwie, z każdym niemal rokiem, liczba malarzy się zwiększa. Coraz częściej nazwiska o polskiem brzmieniu spotykają się w katalogach wystaw zagranicznych, nasze też wystawy są zwykle przepełnione. Jak dotychczas, ruch ten się rozwija crescendo, gdyż Monachium, Petersburg, Rzym i Paryż dostarczają ciągle sił nowych.
Narzekać nie mamy prawa. Obok nazwisk mistrzów grupuje się cały zastęp zdolnych malarzy, którzy szczerze i wytrwale pracują na niwie piękna.
Zczasem, gdy społeczeństwo pokocha tę sztukę swojską, da jej możność i lepsze warunki, aby się rozwijała i rozkrzewiała, i gdy nie będziemy potrzebowali zagranicą szukać wiedzy, wykształcimy u siebie nowe pokolenia artystów, owianych jednym duchem, postępujących własną drogą, a wtedy te pokolenia, tradycyą związane z poprzedniemi, stworzą dzieła oryginalne, stworzą szkołę, której dotychczas, pomimo wielkiej ilości artystów, nie mamy.