Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
I.
O ile pamięć mnie nie myli, to dotychczas w historyi konkursów malarskich nie było zdarzenia, aby publiczność została powołaną na sędziego, z prawem rozdawania nagród. Plebiscyty, urządzane od pewnego czasu przez pisma francuskie, przeważnie przez Figaro, zajmując się rozmaitemi kwestyami, nie rozciągały się do malarstwa. Śmiało więc rzec można, że redakcya i wydawcy Tygodnika ilustrowanego, ogłaszając „konkurs malarski“ i dając części ogółu prawo wynagradzania najbardziej podobającego się temuż ogółowi obrazu, mogą sobie przypisać pierwszy krok zrobiony w nieznanym kierunku.
Pierwszy z przed pięciu i drugi z przed dwóch lat konkursy rysownicze ogłaszane przez Tygodnik, nie miały żadnej wspólności z obecnie rozstrzygniętym. Tam chodziło przedewszystkiem o urozmaicenie pisma, o podnietę dla ilustratorów. Tutaj, lubo i te względy niejaką odgrywały rolę, na pierwszym planie stała kwestya sztuki.
Gdy w dawniejszych konkursach prenumerator Tygodnika miał sobie dane w starannie odrobionych reprodukcyach wierne kopie rysunków, wybranych poprzednio przez gremium redakcyjne, w którym zabierał jeszcze głos ówczesny kierownik artystyczny, malarz mógł z czystem sumieniem wyjawić swe zdanie, głosując za jednym lub drugim.
Konkurs taki jest to sprawa domowa, prywatna, pomiędzy redakcyą, prenumeratorami i współpracownikami doraźnymi, ożywia on pismo, daje pewien bodziec dla ilustrujących artystów i nie rości sobie prawa do szerszego znaczenia.
Zabawka dla jednych, trochę korzyści materyalnej dla drugich.
Wcale w innem świetle przedstawia się ta rzecz, gdy owa zasada plebiscytu z powodzeniem w łamy pisma wprowadzona, przeniesioną zostanie na przestronniejszą arenę, gdy owa publiczność ma sobie daną możność ferowania sądów ostatecznie decydujących w kwestyach poważniejszych.
Kreowanie publiczności, choćby jej cząstki nawet, jak w obecnym wypadku, złożonej wyłącznie z prenumeratorów Tygodnika i członków towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, na sędziów w sprawie wymagającej znawstwa, wiedzy specyalnej i poczucia istoty malarstwa, jest nowością, która wszakże w żadnym razie nie może przynieść sztuce jakichkolwiek korzyści.
Nie dotykam w tej chwili kwestyi z punktu obniżenia poziomu malarstwa, ale zapatruję się tylko ze strony praktycznej.
Pytam więc naprzód, jaka w tem korzyść dla sztuki, a następnie jaki pożytek wyniosła publiczność z całego przebiegu konkursu.
Czy chodzi tu o przekonanie wszystkich, że publiczność zna się lepiej na malarstwie, niż malarze? Chyba nie.
Cały więc rezultat konkursu daje się streścić w tem, iż z kilkunastu obrazów nadesłanych przez artystów, jeden najwięcej się ogółowi podobał. Oto jest cała przyjemność dla publiczności, nie ma ona bowiem tej nawet satysfakcyi, aby obraz nagrodzony uważany być mógł za najlepszy; tego przeświadczenia nie ma i mieć nie może, gdyż prawo wyrokowania w kwestyach specyalnych nie należy do ogółu choćby najinteligentniejszego.
Że zwykłe konkursa źle bywają osądzone, to się zdarza nieraz, chociaż i tu przyczyny szukać należy w oddziaływaniu postronnych niefachowych żywiołów, wprowadzanych, u nas szczególnie, do każdego jury artystycznego. Może być różność zdań, w skutku różności kierunków, rozstrzelenie się następne głosów i wynik niewłaściwy. Ale, jeżeli skład sądu konkursowego wyłącznie ze specyalistów jest złożony, każdy rezultat ma swą racyę bytu, gdyż sędziowie jasno zdają sobie sprawę, dlaczego taki a nie inny wydali wyrok, - potrafią zdanie swe obronić i uzasadnić. Taki wymotywowany wyrok posiada tę przynajmniej zaletę, że nie ma nic wspólnego z przypadkiem.
Przypadek za to jest panem samowładnym wszelkich plebiscytowych orzeczeń.
Jakaż więc, raz jeszcze zapytuję, wynika z tego korzyść dla sztuki, której poziomy podnieść pragnął Tygodnik, urządzając swój konkurs; jakie znaczenie ma rezultat, oparty nie na znawstwie sędziów, nie na ich wykształconym smaku, lecz wprost na przypadku; jaka jest wreszcie korzyść dla owej publiczności sądzącej, skoro jej wyroków nikt na seryo brać nie może?
W całości wygląda to na miłą zabawkę, na lekcyę ucznia wykładaną profesorowi.
Z tych właśnie powodów konkurs obecny, aczkolwiek liczebnie należący do najświetniejszych i w swym ostatecznym rezultacie, jak to w dalszym ciągu wyjaśnię, zupełnie racyonalny względnie do swego założenia, trudno mi zaliczyć do poważniejszych objawów w dziedzinie sztuki, gdyż, powtarzam raz jeszcze, jedynym czynnikiem była w nim przypadkowość.
II.
Nie odchodząc ani na chwilę z drogi obiektywnego zapatrywania się na konkurs niedawno rozstrzygnięty, stoję wciąż na gruncie zasadniczego traktowania idei jego. Chodzi mi wciąż o zasadę, nie zaś o ten lub inny rezultat.
Daleki jestem od robienia wydawcom jedynej naszej ilustracyi zarzutu z inicyatywy konkursu; przyznaję nawet, że myśl jego dowodzi u nich ruchliwości i starania o podniesienie pisma - konkurs pod tym względem przeszedł nawet oczekiwanie, zainteresował on ogół, urozmaicił szpalty Tygodnika i nadał chwilowy ruch poważnemu przybytkowi sztuki.
lnicyatorowie byli w swojem prawie, i jako wydawcy pisma obrazkowego przedewszystkiem na zupełnie właściwym gruncie oparli podwaliny swego pomysłu.
Wystawa konkursowa tego rodzaju powinnaby nawet być urządzoną w lokalu redakcyi i dopiero wtedy uniknęłoby się nieporozumienia co do jej celu.
Jeżeli mam co komu do zarzucenia, to chyba komitetowi Towarzystwa Zachęty, nie dlatego, że na konkursową wystawę udzielił lokalu - co u nas w Warszawie w braku stosownych lokali stało się nawet koniecznością - ale, że w przeprowadzeniu do skutku konkursu opartego na powszechnem głosowaniu publiczności wziął czynny udział.
Biorąc pod mozolną egidę konkurs, usankcyonował poniekąd zasadę podobnych konkursów, które stanowczo dla sztuki i jej rozwoju ujemny tylko wpływ wywrzeć mogą, nie przyczyniają się bowiem do rozszerzenia jej horyzontów.
Sztuka podnosi się tylko tam, gdzie artyści mają wpływ na publiczność, a nie tam gdzie ogół wskazuje im drogę.
Wiem, że w sprawie nas obecnie obchodzącej jedynym powodem przyjęcia przez komitet czynnego udziału, była nadzieja niezwykłego plonu materyalnego, w porze roku odznaczającej się stagnacyą w ruchu artystycznym. Cel ten sam osiągniętym by został przez proste i do niczego nie prowadzące użyczenie lokalu. Tymczasem komitet uznał za stosowne brać udział czynny - jakem to wyżej nadmienił - i udział ten zamanifestować dwukrotnie: naprzód stanowiąc wraz z delegatem Tygodnika rodzaj jury d’admission, czy też koncesyi kwalifikującej dzieła sztuki na wystawę, powtóre kładąc swoje veto na jednym z najważniejszych warunków konkursu.
Inicyatorowie w zgodzie z celem całego swego przedsięwzięcia, dozwolili prowincyonalnym prenumeratorom wygłaszać swoje zdanie, podkreślając na przesłanych im drukowanych kartkach nazwisko artysty, godnego nagrody. Konsekwentnie z tą myślą Tygodnik pomieścił kopie wszystkich wystawionych na konkursie obrazów w reprodukcyach cynkograficznych.
Czy z owych kopii czytelnik mógł mieć jasne pojęcie o obrazach, to kwestya inna - wydawcom widocznie chodziło o sprawienie przyjemności swym prenumeratorom, kiedy użyli tego a nie innego środka, by ich powołać do wzięcia udziału w sądzie konkursowym.
Otóż tu komitet Towarzystwa postawił swoje veto, nie uwzględniając przy obrachowaniu kartek w sądzie na obrazy, całej tej falangi zamiejscowych sędziów. Stąd w oficyalnem sprawozdaniu z przebiegu konkursu przy nagrodzie na obraz, figuruje tylko cyfra 111 głosów miejscowych, wtedy kiedy obraz otrzymał wszystkich głosów 165.
W rezultacie ta zmiana pierwotnej myśli konkursu nie wpłynęła na wynik jego ostateczny, gdyż w obu grupach głosujących największą liczbę zwolenników miał obraz zaszczycony nagrodą.
Gremium komitetu wraz z delegatem Tygodnika stanowiąc komisyę kwalifikującą, o czem wyżej wspomniałem, nie wszystkie obrazy uznało za godne figurowania na wystawie konkursowej. Porównywając spis nadesłanych na konkurs obrazów ze spisem w następstwie w Tygodniku pomieszczonym a zakwalifikowanych przez komisyę, widzimy, że dzieła kilku artystów zostały nie przyjęte. Jakiej zasady komisya przyjmująca się trzymała, nie mogę jasno pojąć. Jeżeli wyborem kierował cel wyższego artyzmu, to komisya powinnaby się okazać bardziej surową i nie pozwalać na wystawienie kilku z zakwalifikowanych ku temu obrazów. Dowód pobłażliwości komisyi, jaki widnieje ze ścian wystawy, każe mi żałować tych malarzy, którzy padli ofiarą.
Wogóle nie pojmuję zacieśnienia prerogatyw konkursu, komisyami przyjmującemi. Wystawa konkursowa nie jest zwykłą wystawą, tak jak wogóle każden konkurs, dostępną ona jest dla wszystkich i dopiero wartość dzieł nadesłanych oceniać może sąd konkursowy, szczególnie gdy, jak w tym wypadku, nie było żadnych specyalnych zastrzeżeń.
Trzeba było zostawić zupełną swobodę działania inicyatorom konkursu, i nie brać na siebie odpowiedzialności ani za urządzenie wystawy, ani za jej artystyczną wartość.
III.
Po wyczerpaniu kwestyi zasadniczej konkursu przystępuję do szczegółowej oceny dzieł wystawionych.
Obrazów olejnych nadesłano sporo. Swojego czasu Tygodnik ilustrowany, pomieścił ich spis zupełne, komisya jednak przyjmująca, złożona z komitetu Tow. Zach. Sztuk Pięknych i delegata redakcyi, odrzuciła z nich kilka, redukując całość wystawy konkursowej do 25 obrazów, 21 autorów.
Wystawa była urządzoną gustownie i elegancko, co już w całości zapisać można na karb gospodarza, Leona Wyczółkowskiego. Na oko, przedstawiała się pokaźnie i harmonijnie. Szkoda tylko, że w sali pozostawiono kilka obrazów niebiorących udziału w konkursie. Należało całą środkową salę oddać na usługi konkursu, obrazy miałyby więcej miejsca i możnaby je było zawiesić wszystkie na wysokości oka patrzącego. Brak miejsca, a raczej zajęcie sporej jego części przez inne obrazy, spowodowało, że np. „Modlitwa“ Grocholskiego wisiała za wysoko i w niekorzystnem świetle; „Konferencyjka“ zaś Hirszenberga tak nizko, że trzeba było schylać się aby widzieć. Przez oddanie sali w całości dziełom konkursowym, uniknęłoby się również konieczności przyczepienia karty przy kilku postronnych obrazach, brzmiącej, że są „poza konkursem“, co w zupełności odpowiadając tak popularnemu w sferach artystycznych francuzkiemu wyrażeniu, hors concours, odrazu pasowało Podkowińskiego, Rosena i Ryszkiewicza, na artystów zajmujących uprzywilejowane stanowisko, przez otrzymanie poprzednich nagród. Tymczasem ich obrazy nie będąc wcale na konkurs przeznaczone, tyleż miały prawa do tytułu hors concours co i wszystkie inne równocześnie w sąsiednich salach zawieszone.
Aby scharakteryzować całość wystawy, obejmując ją jakby jednem spojrzeniem, trzeba dojść do wniosku, że jest na niej kilka zaledwie dobrych obrazów, na tle większości utworów nieprzekraczających zwykłego poziomu naszej codziennej produkcyi artystycznej.
Zważywszy na niechęć jaką okazali w większej części artyści dla konkursu opartego na plebiscycie publiczności, rezultat taki można nawet uznać za niespodziewany.
W konkursie Tygodnika ponad innych rywalizujących artystów wzniósł się monachijski malarz Stanisław Grocholski, swoją „Modlitwą Żydów”; obraz ten był bezwzględnie najlepszym z pomiędzy konkurujących.
Grocholski nie od dziś jest znany jako artysta myślący, szczerze rozkochany w naturze, i w pochwytywaniu jej niezwykłych stanów, spowodowanych wyjątkowem oświetleniem, szukający motywów zasadniczych do swych ciekawych kompozycyi.
Motywem obecnego obrazu, który, nawiasem mówiąc, ma już za sobą uznanie krytyki i artystów, zdobyte w Monachium i Berlinie, jest owa przejściowa pora dnia, niezdecydowana, nieokreślona, w której czuć jeszcze cień nocy, zaledwie tracący na swej sile, przez pierwsze brzaski świtania. Niebo coraz się wyjaśnia, coraz więcej opalowych tonów wkrada się na firmament, zwiastunów gorącej czerwieni, pierwszych promieni słońca.
Ogólny nastrój przewyborny. Scena odbywa się w wagonie III klasy, i oświetlenie swe zawdzięcza ważkim szybom wagonowych okien. Jeden z modlących się Żydów, typ wzięty żywcem z bruku jakiegoś miasteczka, w tak zwanej śmiertelnej koszuli, z księgą w ręku, stoi przy oknie i czyta. Dwaj inni siedzą, jeden nawet, pierwszoplanowa figura, we śnie jest pogrążony. Celem, jaki sobie zakreślił artysta, był ów niezdecydowany mrok świtu, rzucający blade, jakby bojaźliwe, oświetlenie wewnątrz wagonu na znajdujące się tam postacie. Zadanie to przeprowadził doskonale, z wyzyskaniem wszystkich szczegółów, z jasnem pojęciem o wartości półtonów, mnożąc ich liczbę i wydobywając nimi wrażenie prawdy.
Że w całości swej, w równowadze artystycznej, w skończoności i wreszcie w zaletach techniczno-malarskich, był to najlepszy obraz konkursowy, nie ulega według mnie żadnej wątpliwości. Byłby on jeszcze lepszym, gdyby artysta zarzucił właściwy mu sposób malowania, rozdmuchany, rozwiany. Ta dążność do zatracania konturów, do zatuszowywania granic pomiędzy tłem a przedmiotami, ujawniać się zaczyna w dziełach Grocholskiego coraz częściej.
Zarzut to jednak czysto techniczny, który w niczem nie wpływa na wrażenie, jakie się odnosi z całości, zaznaczam go dlatego tylko, że, mając wielkie uznanie dla niepospolitego talentu tego malarza, pragnąłbym go widzieć pozbawionego nawet cienia maniery.
Zupełnej nieznajomości gustów ogółu dał dowód Grocholski, nadsyłając na konkurs swoją „Modlitwę Żydów"; obraz ten wrażenia nie wywarł i nie mógł wywrzeć, gdyż pozbawiony treści literackiej, a w wykonaniu szczery, ale bez śladu uganiania się za łatwymi efektami, musiał w oczach publiczności zejść na plan dalszy, bardzo nawet daleki, jak to widzimy z wynotowania liczby głosów. Otrzymał on z Warszawy 9 kartek, z prowincyi 2 tylko.
Nie powinno to dziwić nikogo. Dzieło sztuki im jest subtelniejsze, im więcej w niem pierwiastków artystycznych, tem trudniej mu dostać poklask tłumu, znaleźć uznanie, stać się popularnem. Naginanie się zaś do poziomu szerszych mas, uprzystępnianie, że się tak wyrażę, sztuki, aby łatwiej zrozumianą i odczutą być mogła, nie leży w naturach artystów, idących drogą samodzielną ku osiągnięciu własnych swych ideałów.
Do liczby takich właśnie malarzy należy Grocholski.
IV.
Widocznie do wszelkich zaszczytów i odznaczeń, jakie w ostatnich kilku latach wieńczą artystyczną działalność Juliana Fałata, brakło mu gałązki wawrzynu, zdobytej wśród swoich.
Tą myślą zapewne powodowany zwycięzca na turniejach wszechświatowych, nadesłał na wystawę konkursową Tygodnika dużą kompozycyę „Powrót z polowania na niedźwiedzie”.
Obraz ten, odznaczony już w zeszłym roku w Monachium medalem klasy II, malowany brawurowo, o kompozycyi łatwo przemawiającej do większości, gdyż czerpanej z sympatycznego dla ogółu świata myśliwskiego, jest typowem dziełem konkursowem.
Na pozór zdawało się, że bez żadnej kwestyi Fałat dostanie nagrodę, tymczasem plebiscyt postanowił inaczej. W sumie ogólnej głosów nazwisko Fałata figuruje na czwartem miejscu po Alchimowiczu, Lindemanie i Wrońskim; głosujący z Warszawy umieścili go na trzeciem, po Alchimowiczu i Lindemanie, - prowincya zaś aż na dziewiątem t. j. po Alchimowiczu, Wrońskim, Kasiewiczu, Szteuclu, panią Fanny, Stasiaku, Hirszenbergu (portret) i Lindemanie.
Wziąwszy za punkt wyjścia wszelkich plebiscytowych sądów przypadek, podobny wynik wcale nas nie dziwi; zdaje się jednak, że zdziwił on wielu, a wśród innych i redakcyę Tygodnika, gdyż usprawiedliwiając niejako rezultat konkursu, uważała ona za stosowne w swem sprawozdaniu (Nr 183) napisać te słowa: „Obraz Juliana Fałata „Niedźwiedź “, nagrodzony złotym medalem na wystawie w Berlinie), otrzymał głosów 81; prawdopodobnie atoli wezwani do głosowania uważali właśnie ze względu na jego poprzednie odznaczenie, iż na obecnej wystawie stoi niejako poza konkursem".
Autor „Powrotu z polowania na niedźwiedzie" do niedawna jeszcze specyalnie malujący akwarele, z werwą i życiem schwytanem nieledwie na gorącym uczynku, te dwie główne właściwości swego temperamentu artystycznego przeniósł i na malarstwo olejne. A nawet rzec można, że czysto techniczne względy, które zawsze krępują artystów przy robocie wodnemi farbami, wyrobiły w Fałacie wielką łatwość wykonawczą, czyniąc go odrazu, gdy się przerzucił na malarstwo olejne, wirtuozem pendzla.
Bo rzeczywiście czemże jest kompozycya obecna, jeżeli nie popisem wirtuoza, igrającego z trudnościami napotykanemi, umiejącego jakby odniechcenia kłaść szeroko plamy, zaznaczyć masy świateł i cieni, podkreślać niektóre szczegóły, aby wobec innych lekko puszczonych przemawiały plastyką.
Werwa, nieledwie gorączkowość młodzieńcza, biją z obrazu. Całość pojęta dekoracyjnie, za dekoracyjnie nawet, jak na obraz średnich rozmiarów, robi wrażenie wielkiego, umiejętnie narzuconego szkicu. Nie jest to szkic pod wpływem natury robiony, pośpieszny, nierówny, - nie. Jest to umiejętnie wyzyskana wiedza malarska, w rzutach stanowczych, eleganckich, smacznych; jest to szkic, ale umyślny.
Najlepszą stronę obrazu stanowi śniegiem pokryte wnętrze leśne, ukośnie oświetlone różowym odbłyskiem słońca, efekt dobrze w naturze podpatrzony; najsłabszą, zbyt ogólnikowy i zbyt pobieżny rysunek figur kroczących wśród zasp śnieżnych.
W tej brawurowej karcie, skończonego już i uznanego artysty, jabym zarzucił brak, że tak powiem, szczerszej miłości dla swego dzieła. Dzieło to poczęte w charakterze właściwym swemu twórcy, charakteryzujące dosadnie jego dążności, jest jakby niedopowiedziane, niewyzyskane; mógłby Fałat jeszcze robić i robić przy swym obrazie i ręczę, że toby wyszło na dobre.
Ten sam zarzut można uczynić Samuelowi Hirszenbergowi, artyście obdarzonemu niezwykłym wrodzonym talentem. Obraz jego, zatytułowany „Konferencyjka“, jest również w całości niedoprowadzony do zupełnego wyzyskania środków, jakimi malarz ten rozporządza. Pobieżność, aczkolwiek okryta spokojniejszą techniką niż u Fałata, jest przyczyną, że obraz ten nie ma dość równowagi w swych częściach składowych.
Zadanie, które sobie malarz postawił, jest rzeczywiście trudnem; walka dwóch świateł: świecy i poranku, a trudnem tem bardziej, że Hirszenberg efekt dotychczas przeprowadzany przez innych, drogą studyów przeważnie światłocieniowych, postanowił wydobyć li tylko kolorem.
Że scenę przedstawioną artysta malował na miejscu, że drogą samodzielnych eksperymentów dochodził do uzmysłowienia natury, która się przed oczami jego znajdowała, to jest widocznem dla każdego malarza, a nawet i dla ludzi bardziej efektami w naturze widzianemi zaciekawionych. Szkoda jednak, że przez wrażliwy umysł artysty w chwili studyowania majaczyły zbytecznie najnowsze prądy malarskie, zaniebieszczyły mu one cienie i nie dozwoliły konsekwentniej przeprowadzić idei głównej obrazu. Więcej panowania nad sobą, a obraz byłby bez zarzutu - teraz zaś kolorowość cieni odejmuje blasku światłom.
Gdzie jednak autor „Jeszybotha“ okazał się sobą, to w charakterystyce postaci, w ich pozach, ugrupowaniu, a nawet twarzach. Ludzie ci żyją i są dalecy od komunałów typowych, a tak było łatwo popaść w komunał! Tego właśnie Hirszenberg się ustrzegł, dzięki zamiłowaniu do natury i prawdy.
Artystycznie rzecz biorąc, mniej zajmującym jest „Portret damy" tegoż artysty. Siedząca postać kobieca, trochę mniejsza od natury, ma, jakby za krótkie nogi i jako dzieło sztuki nie odznacza się wybitnemi zaletami, które w dawniejszych portretach Hirszenberga zawsze odnaleźć można było.
V.
Z kolei należy się bliżej przyjrzeć obrazowi Wincentego Wodzinowskiego.
Artysta ten znany jest z naszych wystaw już od lat kilku. Zaliczyć go można jeżeli nie do najzdolniejszych, to w każdym razie do najruchliwszych malarzy młodszego pokolenia. Warszawa w ostatnich czasach miała sposobność oglądać kilka jego kompozycyi. Mówię „kompozycyi", gdyż Wodzinowski, wierny tradycyom szkoły krakowskiej, której jest wychowańcem, główny nacisk kładzie w swych utworach na literacką treść obrazów, nie zaś na ich treść malarską.
Przyznam się otwarcie, że dotychczasowa działalność artystyczna Wodzinowskiego nie przemawiała do mego przekonania. Jego rozsławiony przez dyletancką krytykę obraz „Na swojską nutę“, dla mnie był wprost niesympatycznym; pod pokrywką bowiem jakiegoś fałszywego sentymentalizmu, jakiejś czułostkowości zdawkowej, był to szablonowy, szkolarski zlepek rozmaitych modeli, malowanych w pracownianem oświetleniu, bez cienia dążności do indywidualizowania postaci, bez chęci nawet czerpania wątku do swej pracy w skarbcu prawdy życiowej. Obrazy takie każdy z nas tysiącami widywał na przeróżnych wystawach.
Widziałem potem inny obraz tego artysty, „Grzyby trujące", utwór już o wiele lepszy, bo bardziej samodzielnie traktowany; następnie portret czy studyum młodej kobiety, odznaczającej się wielu zaletami malarskimi.
Z ostatnich prac Wodzinowskiego widocznem się zdaje, że, porzuciwszy drogę łatwej sławy i popularności, zaczął poważniej na malarstwo się zapatrywać i w głębi swego ducha szukać motywów do twórczej pracy. Nie jest on jeszcze wyrobionym artystą, niewiadomo nawet jakim będzie, lecz w każdym razie jest na ścieżce ku wyrobieniu się.
Obraz konkursowy „Bratnie dusze“ nie jest dość jasny w założeniu, tytuł nie uczy nas niczego i ma tę jedynie zaletę, że pięknie brzmi. Wolałbym żeby obraz nosił nazwę „W pracowni“, widz miałby pole do fantazyi, a teraz tytuł ten krępuje.
Zdaje mi się, że autorowi chodziło o pewien idealny nastrój, o pewną symfonię, którą malarsko chciał zrozumiałą uczynić. Cisza i pustka w przybytku pracy, artysty niema, obraz tylko stoi na sztalugach. I naraz promienie porannego światła zaczynają zapełniać się nieokreślonej barwy atomami, w powietrzu czuć ruch jakiś zagadkowy, kołysze się ono, gęstnieje i na tle szarych ścian zarysowują się niewyraźne kształty, chwieją się, falują i coraz stają się wyraźniejsze. Z chaosu wyłaniają się wreszcie w eterze skąpane, powiewnemi szaty osłonięte, w jasności tonące, cztery kobiece widma. Są to stworzone przez mistrza figury jego obrazów, które het gdzieś z innego świata, przypłynęły, aby dzieło tego, który je wymarzył, oglądać. Cała ta wizya zniknie za chwilę, rozwieje się, ulotni, przy pierwszym zgrzycie klucza w zamku drzwi pracowni.
Może się mylę, ale zdaje mi się, że Wodzinowski miał taką myśl przewodnią. Pomysł sam w sobie, aczkolwiek nie jest zbyt malarskim, to jednak w konsekwentniejszym procesie twórczym przetrawiony, mógłby być treścią fantazyjnego obrazu. A właśnie tu nie ma dość tej, koniecznej dla każdego dzieła sztuki plastycznej, konsekwencyi w wydobyciu na jaw myśli autora. Figury kobiece są stanowczo za ciężkie, za materyalne, na widziadła migocące wśród fal powietrza. Widziałem zagranicą obraz jakiegoś malarza, którego nazwiska nawet nie mogę sobie przypomnieć. Obraz ten wyobrażał wnętrze poddasza; w głębi w zupełnym cieniu spoczywał jakiś człowiek, może nawet artysta. Przez otwarte okno wpadał szeroki snop jasnego słonecznego światła. I po pewnej chwili w migotliwym blasku słonecznym rozróżniać można było łańcuch ludzkich postaci, które zupełnie tonęły w promieniu.
Tego wysubtylizowanego poczucia nadzmysłowych istot nie odnajduję w pracy Wodzinowskiego.
Zbytek materyi w idealnej części obrazu należało zastosować raczej do jego strony rzeczywistej, to jest wnętrza pracowni. Tu zaś artyście zabrakło siły, szczególnie w kolorze. Całe wnętrze, fotel, sztaluga, jednem słowem wszystkie szczegóły, nie są dość plastyczne, dość realne. Blady ton wizyi spoczął na wszystkiem: widzimy całość, jakby przez lekki tiul lub gazę. Tę wadę zaliczyć można również na karb braku obmyślania logicznego treści. Malarz-twórca powinien zawsze jasno widzieć cel, który pragnie osiągnąć, inaczej przy najlepszych chęciach nie może jasnym być dla innych.
Przez sam fakt rozpisania się dłużej nad obrazem Wodzinowskiego, wytykając mu wady, nie wykonawcze lecz kompozycyjne, daję dowód, że uważam „Bratnie dusze“ za obraz, godny poważnej dyskusyi. Przechodząc do strony technicznej, zaznaczyć muszę brak finezyi rysunkowej w postaciach kobiecych.
Widoczny wysiłek myślowy w treści i spożytkowanie wiedzy fachowej, jaką artysta w danej chwili posiada, czynią pracę Wodzinowskiego zajmującą, przymiot, który z trudnością można zastosować do utworów Aksentowicza i Radziejowskiego, znajdujących się również na wystawie konkursowej.
Pierwszy z nich od najdawniejszych swych samodzielnych usiłowań na polu malarstwa, od studyów, w monachijskiej Akademii wykonanych, przedstawiał się, jako wyjątkowy temperament malarski. Aksentowicz, dziś już wyrobiony i otoczony uznaniem artysta, łączy pierwszorzędne zalety kolorysty z precyzyą rysowniczą.
„Studyum wieśniaczki“ w charakterystycznym stroju jest tylko, jak mówią Francuzi, kartą wizytową, zaznaczeniem obecności Aksentowicza w gronie wystawców konkursowych.
O „Świcie “ Stanisława Radziejowskiego, autora tylu oryginalnych obrazów, niewiele się da powiedzieć. Jest to podobno jedno ze skrzydeł malowanego obecnie przez niego tryptyku. Widać na sporych rozmiarów płótnie las, śniegiem zasypany, trochę bliżej widza, ale nie na pierwszym planie, dwóch ludzi, prawdopodobnie zmarzłych. Jednostajność niebieskawego tonu w kolorze, jednostajność pni drzewnych w liniach, małe znaczenie, dane w kompozycyi figurom, tworzą całość nieinteresującą, trochę niezręczną. W każdym razie ze zdaniem ostatecznem wstrzymać się należy; jest to fragment, który może mieć pewne znaczenie w ogólnej myśli tryptyku.
Z bardzo dobrą „Nocą zimową“ wystąpiła Zofia Stankiewiczówna. Chwila wiernie zaobserwowana w naturze dała możność zdolnej pejzażystce stworzyć harmonijny, pociągający obraz naszej przyrody. Utwór ten należy do najszczęśliwszych dzieł Stankiewiczówny z ostatnich paru lat. Siła wykonawcza, jaka cechowała początkowe prace artystki, w późniejszych trochę wkraczająca w manierę, zdaje się na nowo powracać, wzmocniona niepospolitą dozą wiedzy, jaką w rozwoju swej karyery artystycznej zdobyła.
VI.
Pośród malarzy, biorących udział w konkursie, oddzielną grupę stanowią: profesor Gerson i Alchimowicz.
Kierunek od tak dawna w malarstwie naszem charakteryzujący się w działalności profesora Gersona, ma i w jednym z najlepszych jego uczniów, Alchimowiczu, szczerego wyznawcę.
Stoją oni i obecnie na gruncie przez siebie uprawianym, jakby trochę na uboczu, związani wspólnością idei i celów, nie łącząc się prawie żadną nicią przewodnią z ruchem nowatorskim, którego daleki odgłos z Zachodu i do nas dolatuje.
Profesor Gerson, wierny zwykle wszystkim konkursom, niezmordowany szermierz idei, które ukochał, stanął i tym razem gotowy do współzawodniczej walki. Wystawę jego stanowią dwa dzieła: „Wśród przepaści“ i „św. Salomea”.
Nadzwyczaj rozwinięta działalność artystyczna, która z latami zdaje się jeszcze wzmagać, czyni z prof. Gersona jednego z najruchliwszych i najżywotniejszych malarzy warszawskich. Widać go zawsze przy każdej sposobności w pierwszym szeregu, z hasłem, zwykle młodości właściwem, kroczącego z ufnością w swe cele.
Czy słusznie uczynił, przystępując na równi z innymi do konkursu, którego wyrok spoczywał w rękach tak kapryśnego sędziego, jakim jest ogół? Czyż już nie oddawna należy on do owej nielicznej plejady naszych artystów, których głos opinii pomieścił niejako w Panteonie naszej młodej sztuki, jako jednego z jej pionierów, jako działacza przez tak długi szereg lat, zasłużonej oddanego pracy? Czyż już nie zbierał wieńców prawdziwych tryumfów, czy nie odradza się w szeroko rozpostartej działalności swych licznych uczniów, którzy dalej przez niego podjęte zadanie prowadzą? Żebyśmy mieli na wzór Francyi, n. p. doroczne wystawy, gdzieby najgodniejsze utwory otrzymywały nagrody w postaci medali lub innych odznaczeń, ręczę, że prof. Gerson, jeszcze za swą, pełną niezrównanego uroku, idyllę „Dzieci Góralskie”, byłby zaliczony w poczet artystów hors concours.
Dlaczego miejsca, które mu krytyka, artyści i ogół wreszcie, od tak dawna przeznaczyli, a przyszły historyk sztuki z pewnością potwierdzi, prof. Gerson nie chce zająć, dlaczego usuwa się dobrowolnie z wyjątkowego stanowiska, stając w szeregu tych, którzy dopiero chcą dojść do czegoś?
Co do mnie, z przyjemnością widziałbym kartkę z napisem hors concours, przyklejoną na obrazach autora „Opłakanego apostolstwa” w obecnym konkursie, tak samo jak to przed kilku miesiącami uczynił Andrzej Pruszyński, wystawiając doskonałe swe medaliony na konkursie rzeźbiarskim. Jest to wprawdzie tylko kwestya formalistyki, gdyż ręczę, że i bez kartki większość sądzącej publiczności prace jego, poza niepewnymi losami rezultatu ogólnego głosowania, pomieściła.
Z dwóch konkursowych prac prof. Gersona, bezwarunkowo pierwszeństwo przyznać należy, w poważnym kolorystycznym nastroju wykonanemu krajobrazowi tatrzańskiemu. W odwzorowywaniu dzikiej, poetycznej przyrody Tatr i Karpat, artysta ten zawsze celował i właściwość ta mu pozostała. Tak ją zna, tak się z nią zlewa, że w utworach, których motywem są krajobrazy, staje się prawie inną indywidualnością artystyczną. W kolorze n.p. krajobrazy prof. Gersona są zupełnie różne od jego historycznych kompozycyi, są więcej harmonijne, bardziej życiem drgające, a przedewszystkiem tym nieokreślonym urokiem poezyi owiane.
W ostatnich czasach w technice prof. Gersona zaszła pewna zmiana. Obecne jego prace są szerzej, dekoracyjniej malowane. Takimi są właśnie oba obrazy na konkurs nadesłane. Drugi z nich, wyobrażający św. Salomeę schodzącą do groty, zyskałby znacznie na zredukowaniu formatu. Sam nawet motyw, wskutku swrej jednostajności, więcejby robił wtedy wrażenia.
Od pierwszej mojej bytności na Wystawie konkursowej Tygodnika doszedłem do wniosku, że najlepiej zrozumiał znaczenie jego i wymagania, jakie przygodni sędziowie będą stawiali wobec nadesłanych obrazów, Kazimierz Alchimowicz. Inni artyści, umieszczając swe utwory, nie mieli wcale na uwadze wyjątkowych warunków, w jakich konkurs ma się odbyć; nie zastanowili się, że areopagiem sędziowskim będzie kierowało tylko wrażenie. Główny nacisk trzeba więc było kłaść na sympatyczność treści przedewszystkiem. Widzimy z rezultatu, że zdaniem pojedynczych jednostek, z samowiedzą rzucających swe głosy, a które dopiero razem zebrane, utworzyły większość przypadkową, gdyż stworzoną nie drogą dyskusyi, narady wspólnej, lub ubocznych jakich impulsów, kierowało przedewszystkiem osobiste ich przekonanie. Ani głośna sława, zyskana zagranicą, jak to widzimy na Fałacie; ani tyloletnia pożyteczna dla sztuki działalność prof. Gersona; ani zalety czysto malarskie, występujące wybitniej w utworach Grocholskiego, Hirszenberga i w części Wodzinowskiego, nie przeważyły na szali wyroków plebiscytowych. Te wszystkie powody, któreby prawdopodobnie były brane na uwagę w dyskusyach na sesyi jury zwykłego, ogółowi nie zaimponowały wcale. Dał on nagrodę Alchimowiczowi, bo ten najbardziej przemówił do umysłów większości, zajął ją tematem, wskrzesił w pamięci wielu widzianą scenę, zajął nareszcie, nie zmuszając do żadnego intelektualnego wysiłku.
W przekonaniu mas, obraz istnieje po to, aby wywierał przyjemne wrażenie, aby w niezajętych ważniejszemi kwestyami chwilach mógł pobudzić do swobodniejszych myśli.
O tem wszystkiem artyści konkurujący powinni byli pamiętać; w rzeczywistości zaś, jasno sobie to zadanie przedstawił tylko Alchimowicz.
Przedewszystkiem obraz jest niewielki; formatem odpowiadający zadaniu swemu, którem jest: ozdoba ściany. Tytuł „Najem robotnika" nie jest wprawdzie do sceny zastosowany, ale nie razi też zbytecznie. Gdy chłopi stoją w zbitej grupie obok z waszecia wyglądającego jegomości, mogą również dobrze najmować się do pracy, jak szukać porady, lub traktować o wypuszczenie zajętej przez dwór trzody i t. d. Malarsko biorąc, jest to zupełnie obojętne, publiczność jednak znalazła możność zainteresowania się samym przebiegiem akcyi. Temat swojski, typy znane, wykonanie nierażące oczu zwykłego widza żadną jaskrawszą plamą, lub zbyt artystycznem zacięciem, wszystko złączone w jedną całość, utworzyło z obrazu Alchimowicza najodpowiedniejszy utwór pendzla ku otrzymaniu nagrody.
Jeszcze raz powtarzam, przypadek, jako jedyny motor zdania ogółu, najwięcej w sprawie konkursu zaważył; na mocy jednak teoryi prawdopodobieństw, na mocy studyów nad gustami naszego społeczeństwa, które w malarstwie trzyma się stale zasad konserwatyzmu, do odgadnięcia wyniku dojść można było przed jego ogłoszeniem.
Alchimowicz znalazł się w tem szczęśliwem położeniu, że mógł odpowiedzieć zadaniu, nie zbaczając z drogi, którą zawsze szedł; nie potrzebował naginać się do okoliczności. Obraz jego obecny, jak zresztą wszystkie, które wychodzą z jego pracowni, nosi wybitne cechy, stanowiące naturę talentu twórcy „Pogrzebu Gedymina”.
Celom artystycznym, które w głębi swego ducha wyrobił, nadał jasno określone granice. Świątynia sztuki, w której pracuje, ma oddawna zwarte sklepienie, poziom ich ani się podnosi, ani opada. Nie przekracza on nigdy linii demarkacyjnej, dzielącej znane od nieznanego. „Nieznane” nie zajmuje go wcale, stąd nigdy nie zna rozczarowań. To, czego chce, wie, że dokona.
Na takich podstawach urobiony talent Alchimowicza mógł się rozwijać i szybciej i w szczęśliwszych warunkach, miał bowiem mniej od innych przeszkód. Musiał tylko zwyciężać okoliczności, ale nie siebie samego, co mu znacznie ułatwiło zadanie.
Obraz nagrodzony doskonale charakteryzuje swego autora. Publiczność nasza, wieńcząc wawrzynem uznania „Najem robotnika“, uwieńczyła całą działalność Alchimowicza, który umiał zawsze przemówić do niej zrozumiałym językiem, który dał jej tyle chwil estetycznego zadowolenia.
VII.
Poświęciwszy szczegółowe sprawozdanie obrazom, które, dzięki swym artystycznym zaletom, podpadały poważniejszej krytyce, staję teraz wobec balastu malarskiego, jaki z konieczności stanowi zwykłą większość konkursowych popisów.
Balast ten jest jednak potrzebny, stanowi on bowiem doskonałe, bo szare i bezbarwne tło, na którem dopiero lepsze dzieła sztuki, przez porównanie i kontrast, rzeczywistą swą wartość jasno uwydatniają.
O ile ta falanga byłaby liczniejszą, bez współudziału komisyi kwalifikującej, nie wiem, w każdym razie w liczbie, w jakiej się przedstawia, balast konkursu Tygodnika jest dość pokaźny i ciężki.
Trzymając się zasady niezajmowania się w moich szkicach i notatach dziełami, nienoszącemi cech wyższego artyzmu, czy będą one płodami poronionymi znanych malarzy, czy też utworami niedouczonych lub pozbawionych talentu pracowników pendzla, zbywam je zwykle milczeniem, i tym razem to samo prawdopodobnie uczyniłbym, gdyby nie jedna okoliczność, która mi każe od zasady odstąpić.
Oto, z owego szarego końca, z dyskretnego półcienia, dzięki głosowaniu publicznemu, wydobyły się na pierwszy plan dwa obrazy i stają jako współzawodnicy do nagrody.
Są nimi: „Plac Zamkowy w Warszawie" Emila Lindemana i „Przed burzą" Stanisława Wrońskiego.
Zupełnie niespodzianie, jedynymi niebezpiecznymi rywalami Alchimowicza ukazują się dwaj przed chwilą wymienieni malarze.
Niezwykłe powodzenie wśród publiczności zmusza mię choć pokrótce przyjrzeć się tym faworytom tłumu.
Obraz Lindemana jest sobie bardzo przeciętną produkcyą, o której trudno powiedzieć, żeby była złą, nie posiada jednak nic takiego, coby w oczach krytyki mogło ją wyróżnić i uczynić godniejszą uwagi. Prace tego młodego artysty obecnie już są zmanierowane. Chociaż wchodzi on dopiero na arenę działalności malarskiej, widzi już naturę przez pryzmat własnych uprzedzeń, które każą mu ją uplastyczniać według urobionego z góry pojęcia o formie i kolorze. Brak w nim zupełny szczerości, uczucia, jakie każdy, młody szczególnie malarz, wobec majestatu przyrody znaleźć w duszy powinien; brak mu chęci wydobycia z widzianych rzeczy tego czegoś, co czasami jednem pociągnięciem pendzla, jedną kreską, odrazu może uplastycznić, scharakteryzować malowany przedmiot.
„Plac zamkowy” nie zajmuje, nie posiada bowiem ani owej drobiazgowej, portretowej, że się tak wyrażę, dokładności, ani artystycznego rozmachu. Wykonaniem zbliża się prawie do oleodruków, - czyżby to był rzeczywisty powód jego powodzenia u publiczności?
Jaką już dawną w malarstwie epokę wskrzesza obraz Stanisława Wrońskiego! Epokę, w której pejzaże nazywano jeszcze bohaterskimi, lirycznymi, w których płaczące brzozy przypominały opuszczone kochanki, rozłożyste dęby szlachetnych ojców, a chmury posępne - kir rozpostarty!
Obraz Wrońskiego jest, jakby widziadłem z tamtego świata.
Dla mnie jest to dziwny specymen dobrej woli w trzymaniu się metody, o której zapomnieli już wszyscy, jako niemającej podstawy, zgodnej z prawdą życiową. Wroński n. p. dotychczas jeszcze nie uwzględnia oświetlenia powietrznego, zmiany tonów w stosunku do oddalenia; refleksa są mu zupełnie nieznane, jak również pojęcie mas. Obraz ten robi wrażenie, jakby jego autor malował jedno drzewo po drugiem, jeden listek po drugim i przy każdem pociągnięciu pendzla zmieniał punkt widzenia, zbliżając się na jednaki dystans do każdego ze szczegółów swojej pejzażowej kompozycyi. Co tu mówić w takich warunkach choćby o przybliżonem odzwierciedleniu natury, o kolorze lub perspektywie. Całość robi wrażenie, jakby jakaś siła niezwykła wstawiła część krajobrazu pod olbrzymią maszynę pneumatyczną i powietrze zeń wypompowała. Może w takim tylko razie byłoby w naturze coś zbliżonego do utworu Wrońskiego.
Aby dać zupełny obraz wyniku, na plebiscycie opartego konkursu, pomieszczam tu tabelkę, wykazującą ilość głosów, otrzymanych przez wystawców:
Każdy chyba przyzna, że trudno o większą rozmaitość.
Gdyby kto chciał z porządku, w jakim wypadły nazwiska artystów i z ilości danych im głosów, wyciągnąć pozytywne wnioski co do smaku naszej publiczności i jej estetycznego wykształcenia, w wielkim znalazłby się kłopocie.
Wolę i ja nie wchodzić w żadne w tej kwestyi wywody, podając rezultat głosowania bez komentarzy.