Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Sztuka polska w XIX w.


W pracy Bayet sztuka polska jest zupełnie pominięte. Należało tę lukę zapełnić. Brak miejsca spowodował nieuniknioną pobieżność: musieliśmy ograniczyć się do artystów najwybitniejszych i poświęcić im jedynie krótkie wzmianki zamiast bardziej pełnych charakterystyk.

Malarstwo polskie rodzi się dopiero w XIX w. Wprawdzie jeszcze w XVIII w. byli artyści polacy jak Czechowicz (1689—1775) albo Smuglewicz (1745—1807), ale, wyszkoleni na wzorach włoskich, są tylko bladem odbiciem sztuki włoskiej z epoki jej upadku. Jedyny malarz polski wybitnie samodzielnego talentu — Chodowiecki, gdańszczanin, nie znalazł w kraju dla siebie warunków bytu i emigrował do Berlina, gdzie spędził resztę życia. W epoce klasycyzmu malował on portrety i sceny rodzajowe, zdumiewające prawdą typów i prostą ścisłością obserwacji. Pozostawił mnóstwo rycin również dalekich od szablonów klasycznych. 

Ruch umysłowy Ii-ej połowy XVIII w. i osobiste zamiłowanie króla Stanisława, spowodowały w jego epoce istny najazd artystów obcych. Jedni z nich jak Bacciarelli (1731—1818) zostali w Polsce na zawsze, — inni jak Jan Lampi (ojciec), Józef Grassi, modni portreciści obieżyświaty, spędzali tu czas jakiś; podobnież Bernardo Bellotto (zw. Canaletto) pejzażysta wenecki, francuz Norblin i inni. 

Największy był popyt na portrety. A więc kazał się malować bez końca piękny i próżny król, damy i panowie z arystokracji, wybitni działacze polityczni. Portret był rzeczą mody. Bacciarelli, malarz nadworny, wykonywał równie malowidła dekoracyjne dla Zamku i Łazienek. On podobnie jak Lampi i Grassi szczepią sztuce polskiej ową płytką, konwencjonalną manierę, cechującą na ogół malarstwo ówczesne. Jeden Norblin nie malował portretu, ale sceny z życia wsi i miasta, niekiedy pejzaże, wszystko godne uwagi jako wizerunki ówczesnej Polski. Z jego to szkoły wychodzi pierwszy artysta polski — Orłowski (1777—1832).

Od samego początku niewrażliwy na klasyczne mądrości, Orłowski był wiernym obserwatorem form, takich jakie są w rzeczywistości, zapalonym koniarzem i pełnym temperamentu rysownikiem. Po upadku kraju przenosi się on do Petersburga, gdzie resztę życia spędza. Malował chętnie pochody, obozowiska, ataki, kozaków etc., ale w tych pracach krępowany jest techniką malarską, której nigdy dosyć nie opanował.

A. Orłowski (1777 — 1832). Dandys.
A. Orłowski (1777 — 1832). Dandys.

Najciekawsze są rysunki. Wykonał ich mnóstwo, sypał garściami na prawo i lewo. Gdziekolwiek się znalazł — a był rozrywany w to warzystwie petersburskiem — wszędzie podsuwano mu ołówek, pióro, papier — i tak od niechcenia powstawały krocie szkiców pełnych charakteru, tem peram entu i humoru. 

Wypadki pierwszej połowy XIX wieku i stan ówczesny społeczeństwa polskiego stanowczo sztuce nie sprzyjał. Mimo to wegietuje ona — nazwisk polskich artystów którzy wyszli ze szkoły Stanisławowskiej jest spora garść. Są to jednak naw pół dyletanci. Sztuka nasza nie gra roli europejskiej, pozostaje daleką od poziomu nie tylko malarstwa francuskiego, ale naw et niemieckiego. Pierwiastki narodowe zaledwo w niej kiełkują. 

Z licznego szeregu nazwisk wyróżnia się dobrą szkołą i wybitnym talentem jeden Piotr Michałowski (1800—1855). Kształcił się w Paryżu, dokąd wyjechał po upadku rewolucji listopadowej. Zwiedził także Anglję, gdzie poznał w oryginałach dzieła Landseera. Kiedy po kilku latach wraca do swego majątku pod Krakowem — maluje sceny wojskowe, huzarów, ułanów i hetmanów. Ale najciekawszym jest u niego koń: ciężkie perszerony, kiedyindziej byki - zawsze pociąga go w zwierzęciu potęga i męskość. Prace tego artysty, po dziś dzień mało znane, znajdują się przeważnie w rękach rodziny.

Od jego czasów w sztuce polskiej snuje się nieprzerwany szereg artystów, stojących już na poziomie europejskim.

 Dziedzicem kierunku Michałowskiego okazał się Juljusz Kossak (1824—1899). Szkołą Kossaka, jak szkołą greckiego artysty, była nie akadem ia ale życie: bezustanna obserwacja zbliska świata który odtwarzał. Ale grek palił się do nagiego atletycznego ciała — a Kossak do konia. Studjował go na wsi, na dworach panów galicyjskich, których był miłym gościem. Ogromnie wrażliwy na formę, oddaje z dziwną subtelnością i niezm iernem poczuciem ruchu - rasę, wiek, płeć, temperament swoich bohaterów. Zwłaszcza przepyszne jako wyraz bezpośredni talentu są jego szkice, bo w obrazach łamał się ciągle z techniką, mimo nawet późniejsze studja w Paryżu.

Kossak maluje życie wsi szlacheckiej i wspomnienia dziejowe — świetną epopeję jazdy polskiej. Ale mimo ciągłą i bystrą obserwację form żywych nie jest on realistą, w historycznem znaczeniu tego wyrazu. W życiu wsi widzi tylko pewne strony i pewne rysy, które nadto intrepretuje po swojemu. Jest to wieś taka, jaką się widzi we wspomnieniach młodości: miła, słoneczna i pogodna, jak dusza tego niepospolitego artysty. 

Juljusz Kossak (1824 — 1896). Ogier arabski.
Juljusz Kossak (1824 — 1896). Ogier arabski.

Jest w tem romantyzm pewien właściwy epoce, pokrewny romantyzmowi Grottgera, ale różny od tamtego zupełnym brakiem pierwiastków tragicznych. 

Do pokolenia Kossaka należy znakomity portrecista Henryk Rodakowski (1823—1894).

Pierwszy wielki występ polskiego malarstwa obejmuje przedewszystkiem dwa imiona Grottgera i Matejki. I poraź pierwszy w ich dziele widzimy wielki i najsilniejszy może poryw uczucia. Uczucia, co płynie z tego samego źródła, co i ból wielkich poetów naszych. 

Grottger (1837—1867) malował i rysował wszystko: pejzaże, konie, sceny humorystyczne, portrety, a nawet kobiety nagie.

Artur Grottger (1837 — 1867).
Artur Grottger (1837 — 1867).

Malował pięknie z poczuciem formy i plamy. Ale siła i wielkość Grottgera tkwi gdzieindziej. Tkwi w owych cyklach, które mu wydobyła z głębi duszy ta krew, co się polała nad Wisłą. 

Grottger nie jest ilustratorem, nie oddaje wypadków jakiemi one były, ale jakiemi powinny były być ... Widzi je przez szkła duszy swojej, gdzie wszystko potężnieje i wyszlachetnia się.

Gdzie są te gromady półdzieci głodnych, źle uzbrojonych, zmęczonych i bezsennych? Gdzie obóz Langiewicza bezładny i niekarny? Ani śladu tego. Tylko jakieś pokolenie olbrzymów, natur żelaznych, co walczą bez nadziei, umierają bez jęku. Typy nadzwyczajne: przepolskie — rasowe, burki rozwiane, piersi potężne, spojrzenia orle, wilcze, jastrzębie — to znów jasne i anielskie, jak duch Ofiary... 

To nie ilustracje dramatu dziejowego — ale raczej hymn natchniony. Znikło tu wszystko co małe, co niedorosłe do roli, co było zgrzytem i dyssonansem; pozostał tylko jakiś akord wielki, synteza idealna, i zresztą zupełnie subjektywna. 

Dziwnie potworną jest ironja losu tego artysty. Jeżeli się nie załamał, nie umarł z głodu - to dzięki obcym. Stypendjum Franciszka Józefa, przyjaźń i opieka hr. Pappenheima zratowały go i pozwoliły dojrzeć. Polska nie znalazła dla niego serca, ani pieniędzy; był jej niepotrzebny, jak tylu innych przed nim i po nim. 

Obok Grottgera jak z pod ziemi wyrósł artysta największy może jakiego wydał wiek XIX — Matejko (1838 — 1893), genjusz dziwny, przypominający wielką rasę Odrodzenia, górujący ponad sztuką Europy siłą indywidualności i potęgą uczuć. W jego dziełach zmartwychwstaje cała tragedja dawnej Polski.

Szkoła historyczna znalazła i przedtem grunt u nas. Momenty dziejowe probował odtwarzać Lesser, bardzo zresztą niedołężnie, próbowali Simmler, Löffler, Gerson i in. bardziej poprawnie - ale chłodno, z recept akademickich, albo wzorów Delaroche’a. 

Matejko jest zupełnie innym: jest człowiekiem nie z tego świata. Na życie bieżące, codzienne patrzy jak lunatyk błędnemi oczami. Nie rozumie, nie chce zrozumieć jego pospolitości. Matejko nie umiał żyć w świecie skarlałych zdegenerowanych potomków wielkiego narodu - i odwrócił się od jego nędzy i szarzyzny. 

Od lat najwcześniejszych — starzec bez młodości — zatapia się w dawnych kronikach, pogrąża duszą w ten świat umarły, który miał z grobu wywołać a raczej stworzyć po raz wtóry... Ten świat umarły był dla niego — realnym, był jego światem, — a życie tylko ciężkim, często bolesnym snem.

Z Grottgerem nie ma on nic wspólnego. Tam ten mimo wszystko wiele zawdzięcza mistrzom epoki, sam do niej należy i wypowiada się jej środkami. To nam tłomaczy ten rys idealizmu, czy romantyzmu, tak znamienny dla jego sztuki.

Jan Matejko (1838 — 1895). Reytan.
Jan Matejko (1838 — 1895). Reytan.

Matejko — samouk genjalny — całą zdumiewającą doskonałość swych środków malarskich sobie tylko zawdzięcza. Wpływy Stattlera czy Anschü tza, Krakowa, Wiednia, Monachjum — nie tknęły go nawet. Czcił jedynie prawdę i naturę, innych mistrzów nie znał; cechuje go niesłychany, żywiołowy realizm, nie cofający się przed niczem. Piękno dla niego polega na prawdzie i sile charakteru przedmiotów. Z epoką i jej duchem nic go nie łączy; gdyby się urodził pół wieku później, lub pół wieku wcześniej, byłby z pewnością takim samym jakim go znamy. 

Już pierwsze jego prace jak Stańczyk, Kazanie Skargi, a zwłaszcza Rejtan — zdradzają duszę bólem nasiąkłą — i ten pessymizm, równie bezdenny, jak pessymizm Dante albo Michała Anioła, bo Matejko należy do tej samej co i oni rasy wielkich tragików świata. 

Z niepojętą intuicją przetwarza ten dziwny genjusz stare medaljony, czy stare portrety suche i sztywne na ludzi żywych, targanych całą gamą namiętności. Sztuka współczesna nie zna podobnego przykładu wyrazu od najsubtelniejszych odcieni nudy, obojętności, szyderstwa - do ekstazy, uniesienia, strachu, bolu, nienawiści.

Niepodobna w kilkunastu wierszach dać obraz tej niezwykłej, zgoła wyjątkowej indywidualności. Jednak Matejko nie mieści się jedynie w wyrazie twarzy jego bohaterów. Z jego olbrzymich płócien bije moc jakaś, poprostu nieludzka. Bitwa pod Grunwaldem jest potworną walką tytanów: straszliwy kłąb ciał ludzkich i końskich, przepysznych tkanin haftowanych, pancerzy, broni, siodeł, proporców, malowanych z namiętną miłością formy. Ma on wiarę w siebie proroka — a naiwność prymitywa XV. 

Dziełem Matejki jest także polichromja kościoła Marjackiego w Krakowie. Bezprzykładnie cudna harmonja całości zrobiła i robi po dziś dzień potężne wrażenie. Od tej chwili artyści rwą się do polichromii wnętrz — sztuki, dawniej porzuconej wyłącznie malarzom rzemieślnikom. 

Dzieło Matejki jest olbrzymie. On sam stoi poza obrębem szkół- jak skała odosobniona, kolos, obok którego nikną najwięksi artyści. 

A jednak szkoła historyczna już w czasach Matejki wydała dwóch wybitnych przedstawicieli — Brandta i Siemiradzkiego. Siemiradzki (1843 — 1902) urodził się w Charkowie, a kształcił w Akademji Petersburskiej, słynnej z kierunku pseudoklasycznego. Tam nauczono go reguł kompozycji, zaszczepiono mu „klasyczne" typy, gesty, pozy — wogóle cały konwencjonalizm akademicki, z tern Siemiradzki wyjechał z Petersburga i już w ciągu życia tych nabytków pozbyć się nie zdołał. 

Ale w dziełach tego malarza obok szablonu akademickiego, widzimy inne rzeczy, które nakazują szacunek i podziw: świetne barwy i świetną niebywale szeroką i śmiałą technikę. Siemiradzki jest wirtuozem pędzla, jednym z najświetniejszych w Europie, środek ciężkości jego obrazów tkwi, nie w figurach ale w pejzażu, w południowym, słonecznym, przepysznie malowanym i odczutym krajobrazie. Figury, jeżeli nie mają prawdy życiowej i głębi psychologicznej, to grają tu rolę plam, pięknych w barwach i szlachetnych w linjach. 

Brandt (ur. 1841) podobnie jak i Siemiradzki nie szuka w dziejach chwil niezwykłych, przełom owych, ale wybiera sceny rodzajowe; tylko, zamiast greków i rzymian, maluje kozaków, husarzy, lisowczyków i t. p. Daleki od realizmu Matejki, dba przedewszystkiem o dekoracyjny układ obrazu, o to, aby koń, człowiek, drzewko, chata i t. p. aby każdy przedmiot był barwną, piękną w sylwecie i smaczną w dotknięciu plamą. W kolorze mniej świetny niż Siemiradzki — jest B randt artystą płodnym, niestrudzonym, pełnym temperamentu i rozkochanym w swoich stepach, bahm atach i kozakach.

Wyjątkowo słabo w malarstwie polskiem rozwijał się krajobraz. Zaleski (1796 — 1877) wierny tradycjom Bernardo Beloto — maluje stare piękne zabytki budownictwa z zewnątrz lub wewnątrz, albo ulice miejskie skrupulatnie kopiowane dom ek po domku. Tą samą drogą idzie Grylewski (1833 — 1876), ale właściwym twórcą pejzażu polskiego jest Szermentowski (1833 — 1876). W jego obrazach widzimy po raz pierwszy motywy polskie—proste szm aty ziemi, zakątki bez żadnych wspomnień historycznych, malowane skromnie, ale z ogromnem odczuciem charakteru miejscowości, pory roku, pogody dnia. Szermetowski jako młody 25-letni artysta wyjechał do Paryża i tam już do końca życia pozostał.

Henryk Siemiradzki. Podpatrzona schadzka.
Henryk Siemiradzki. Podpatrzona schadzka.

Gerson Wojciech (1831 — 1901) jest bardziej znany ze swych obrazów historycznych malowanych dzielnie z wielkiem opanowaniem środków malarskich, ale zimnych i akademickich. Gerson jest jednak jednym z największych polskich pejzażystów. W młodości lubił wędrować po kraju, a z każdej wycieczki przywoził stosy akwarel i olejnych studjów. Tak zdejmował on maskę pośmiertną, z dawnej, znikającej już, ziemi polskiej, z Ojcowa, gór Świętokrzyskich, z piasków i lasów Mazowsza. Ale najbardziej może ukochał Tatry, dokąd jeździł do późnej starości. W krajobrazach tatrzańskich Gersona czuć jakiś podmuch romantyzmu: dzikie szczyty Rysów, rozległe doliny zarzucone rumowiskiem, chmury zbałwanione zamiatają sine sylwety gór.

Wojciech Gerson (1831 — 1901). Kościół.
Wojciech Gerson (1831 — 1901). Kościół.

*****

Do lat 60-tych udział Warszawy w ruchu artystycznym jest słaby. Zwłaszcza po stłumieniu rewolucji 31 roku kraj zapada w odrętwienie i apatję. Dopiero w końcu epoki Paskiewicza budzi się słaby ruch, powstaje rzędowo szkoła malarstwa, aw Warszawie grupuje się trochę artystów jak, Pillati, Gierdziejewski, Kostrzewski, wybitnie zdolny humorysta, Szermentowski, Bakałowicz i inni. Głową tej grupy był Gerson. Wspólnemi siłami zakładają wreszcie Tow. Zachęty S. P. W tymże czasie (1859) powstaje Tygodnik Illustrowany, który w ciągu pierwszych lat trzydziestu był ze sztuką w czuciu i oddał poważne usługi naszej illustracji, zwłaszcza w epoce, kiedy kierownikiem artystycznym pisma był Juljusz Kossak. 

Jednocześnie artyści polscy zaczynają — nie poprzestając na Monachjum — coraz częściej odwiedzać Paryż, ognisko bez porównania świetniejsze i wogóle — źródło wszelkich prądów w malarstwie europejskiem. Dzięki temu, jeżeli sztuka nie wydaje genjuszów miary Matejki, to wymagania, kultura artystów, zaczyna się szybko podnosić i dochodzi poziomu ogólnoeuropejskiego. 

W owym to czasie sztuka Zachodu przechodziła okres realizmu. Hasła prawdy możliwie bezwzględnej i objektywnej brzmiały po nad wszystko. W literaturze francuskiej ich wyrazicielem był Zola, — w malarstwie: Millet, Courbet, Meissonnier i in. 

Wówczas to zjawia się u nas Witkiewicz, pierwszy krytyk polski wielkiej miary, pisarz świetny, urodzony polemista, umysł głęboki i oryginalny. Jego artykuły były taranem, pod którym waliły się papierowe pałace domorosłych estetyków, miotłą, którą czyścił Augjaszowe stajnie polskiej krytyki artystycznej. Witkiewicz żądał od sztuki prawdy, ścisłości i głębi.

Ale realizm, jak go pojmowała szkoła francuska, w Polsce się nie przyjął i nie mógł się przyjąć u narodu z usposobieniem romantycznem. Nie przyjął się w sztuce dla tych samych racyj, dla których realizm polityczny nie przyjął się w polityce. 

Jedynemi niemal przedstawicielami tego kierunku są bracia Gierymscy. 

Starszy — Maksymiljan (1846—1874) jako młody chłopak brał udział w powstaniu — i później namalował kilka obrazów na tych wspomnieniach osnutych. W tych właśnie obrazach, jeżeli je zestawić z rysunkami Grottgera, odczuwa się duch całkiem odmienny.

Pierwiastku bohaterskiego ani śladu. Dają one wrażenie prawdy nagiej, dokumentów ogromnie, prawie fotograficznie ścisłych. Czuć po za niemi umysł obserwacyjny, ścisły, ale chłodny. 

Największą może zasługą Gierymskich jest to, że naprawdę oni pierwsi odkryli miasteczka polskie... Nędzne, brudne, błotniste miasteczka — pełne żydów, chałup mizernych o jakiejś osobliwej sylwecie. Odczuli je w całej ich prozie, w całej malowniczości, w charakterze tak odrębnym od wszystkich miasteczek całego świata.

M. Gierymski (1846 — 1874). Wiosna.
M. Gierymski (1846 — 1874). Wiosna.

Podobne motywy brał chętnie i Aleksander Gierymski (1849—1900), ale najbardziej może upodobał sobie wnętrza starych malowniczych świątyń, gdzie z niezrównaną ścisłością oddaje martwą naturę, blask świateł gotyckiej różycy, topniejący w mrokach kościelnych, połyski mozaik złotych im arm urów szlifowanych. Bohaterem tych jego obrazów jest światło. Szukał go także w ścieraniu się blasków gasnącej zorzy z płomieniem latarń gazowych, albo w arkadach Luwru, gdzie — nocą — fjoletowe światło lamp elektrycznych nasyca ciemne głębiny placu Zgody. Artysta niezmordowany, badacz zaciekły, wiecznie z siebie niezadowolony, wiecznie łamiący się w heroicznych zapasach z trudnościami, które sam sobie stawiał, i które doprowadziły w końcu do obłędu umysł, zatruty goryczą niepowodzeń i walk bezowocnych. 

Największym jednak artystą tego pokolenia jest Chełmoński (ur. 1849). Jako młody milczący chłopak lubił samotność, spędzał długie godziny w polu i lesie, podpatrując życie ptactwa i zwierząt, słuchając szumu wiatru i szelestu traw. 

Jako artysta malował wszystko: dojeżdżaczów, chłopów mazowieckich, szlachtę ukraińską, pijanych dziadów — rozhukane trójki i czwórki, z tak genjalnem poczuciem typu i ruchu, z tak namiętnem odczuciem charakteru każdego przedmiotu, z takim temperamentem w śmiałem, swobodnem uderzeniu pędzlem, jakiego nie znajdziemy u żadnego malarza współczesnego.

Józef Chełmoński. Trójka.
Józef Chełmoński. Trójka.

„Zadużo życia, zadużo życia " — mówili niemcy o jego koniach!... Ale co jest może najgłębszego u tego artysty — to jego odczucie przyrody. Przyrodę jednak malowali i doskonale malowali: Rousseau i Constable i Dupré. Ale u Chełmońskiego jest jakaś dziwna poezja i święte, mistyczne umiłowanie natury. Ten artysta przypadł piersią do ziemi, wysłuchał najtajniejsze jej zwierzenia, podpatrzył w najbardziej cichych jej chwilach — i oddał to wszystko z bezwzględną szczerością w swoich tak skromnych i prostych obrazach. Jego „żabie koncerty", strumienie wiosenne mgłyi szarugi jesieni, błota ukraińskie, wichry, cisze — to są poprostu wspaniałe poematy — wobec których słychać bicie własnego serca. I świat zwierzęcy — konie, psy, ptactwo — nie miał głębszego i bystrzejszego malarza. 

Z ruchem realistycznym łączy Chełmińskiego ogromne poczucie charakteru rzeczy, a także cały układ obrazów. Ani śladu stylizacji dekoracyjnej albo symbolicznej, ani też wyboru jakichś niebywałych momentów, albo wyszukanych punktów widzenia. Wszystko jest proste iw układzie niewyszukane- niekiedy prawie banalne. Ale jest w nim coś, co ramy obrazu rozsadza, potęga uczucia, poezja głęboka, silny temperament. Kto chce zrozumieć tego artystę niech przeczyta cudowną rzecz, jaką o nim napisał Witkiewicz w swojej Sztuce i krytyce. 

Do tegoż pokolenia i kierunku mniej albo więcej należą: Wyczółkowski i Fałat. Wartość obrazów pierwszego tkwi nie w literackich czy filozoficznych koncepcjach, wogóle nie w pomyśle ale w świetności wykonania. Wyczółkowski jest wirtuozem barw. Kocha się w efektach słońca zachodzącego—i doprowadza je do łudzącej doskonałości. Pomarańczowe blaski zdają się palić na twarzach, silne, niebieskie refleksy cieniów potęgują efekt. Równie świetny w pastelach jak olejnem malarstwie, oddaje z nieporównaną swobodą i lekkością twarze, kwiaty, martwą naturę, tkaniny przetykane złotem i t. p. Przedmioty ze skarbca na Wawelu były tak doskonale malowane, że wyglądały jak duplikaty oryginałów.

Pokrewnym mu z talentu jest Fałat. I on kocha w blaskach słońca niskiego na śnieżnych równikach — i ciemno granatowej strudze płynącej środkiem. Technika świetna: śmiała i szeroka nad wszelki wyraz. Ale najbardziej zdumiewające są akwarelle Fałata. Nikt — prócz chyba Besnarda — nie umie wydobyć z akwareli tak silnych, bogatych i przejrzystych tonów, nikt nie umie tak wyzyskać wody i techniki wodnej, dla otrzymania na wilgotnym papierze plam pięknych i szerokich. 

Fałat po Matejce był dyrektorem krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Zasługą jego na tem polu jest, że umiał wprzęgnąć do pracy pedagogicznej najwybitniejszych przedstawicieli polskiego malarstwa. Pracowali lub pracują w jej murach: Malczewski, Wyspiański, Mehoffer, Wyczółkowski jak również Axentowicz, Pankiewicz, Wejss. Ale duszą szkoły był Stanisławski. Nieporównany pejzażysta w maleńkich krajobrazach umiał zamknąć niezmierne przestrzenie Ukrainy, oddać całe bogactwo zmiennych efektów światła słonecznego, barw nieba, obłoków, głębi wody it. d. Charakter miejscowości odczuwał z taką siłą, że ktoś, co dobrze zna kraj, z łatwością na pierwszy rzut oka odgaduje, z jakich okolic dany pejzaż pochodzi. 

Alfred Wierusz Kowalski, wybitnie zdolny, malował niegdyś świetne sceny z polowania, wozy pędzące z rozbawionemi dziewczętami i parobkami, napady wilków, doskonale odczuty pejzaż wielkopolski. Zwłaszcza z ogromnem poczuciem kształtu i ruchu traktował konia. Późniejsze jego prace mają charakter pobieżny, powtarzają dawne tematy tylko gorzej, — w kolorze zaniedbane, nudne, sprowadzone często do paru tonów zasadniczych. 

Wszystkich wymienionych artystów prócz Kowalskiego cechuje nadzwyczajne poczucie barwy. W dziełach swych wyzyskali oni wszelkie efekty tego, co na Zachodzie nazywało się plenerem. Jednak i doktryny skrajnego impresjonizmu dotarły w czystej formie, aż do Warszawy. Najgłośniejszym epizodem tej walki starych i młodych, było ukazanie się na wystawie Zachęty 1888 roku „impresjonistycznych" obrazów — dwóch młodych artystów Podkowińskiego i Pankiewicza. Parę lat przedtem wyjechali oni do Paryża gdzie zetknęli się z doktryną „pryzmatyków" i ulegli jej. Wynikiem były owe „impresjonistyczne" obrazy, malowane: „czystą" ultramaryną, „czystym" lakiem, i innemi „czystemi farbami. Wywołały one w apatycznej Warszawie maleńką burzę drwin i gniewów: gniewali się „starzy", gniewali krytycy, gniewała publiczność, która ani w ząb nie wiedziała o co chodzi. 

W dalszym ciągu obaj szermierze „impresjonizmu" sprzeniewierzyli się ideałom młodości, — ale czas swoje robił i, kiedy po 20 latach Pankiewicza wystawił w tejże Zachęcie swoje dawne paryskie płótna, nie oburzył, ani zdziwił już nikogo. W sąsiednich salach wisiały płótna innych młodszych artystów, niemniej śmiałe i barwne... Przewrót był dokonany. 

Niepodobna tu wymienić wszystkich godnych uwagi artystów jak Lenc, Masłowski, Żmurko, z Warszawy, — Kossak Wojciech z Krakowa, Dębicki ze Lwowa, jak Ajdukiewicz i Pochwalski z Wiednia. Tak samo pomijamy wybitnych rysowników i ilustratorów jak Andriolli, Stachiewicz i Kamieński Antoni — tylko z braku miejsca, w tym króciutkim szkicu. 

Jeżeli kierunek realistyczny przyjął się słabo (zwłaszcza w porównaniu ze szkołą rosyjską), to przeciwnie, kierunek romantyczny w końcu XIX w. bierze górę i wydaje bardzo znakomitych przedstawicieli. Nie jest to jednak romantyzm z połowy XIX w. podbity Rubensem albo klasykami i mało samodzielny. W ten nowy kierunek wsiąkły i wielkie zdobycze realizmu, i studja nad sztuką średniowieczną i byzantyjską, i wpływ głęboki sztuki japońskiej. Neoromantycy wszystkich krajów są bardziej indywidualni, bardziej wyrobieni i głębsi w uczuciu od swych poprzedników. 

Już w sztuce Witolda Pruszkowskiego (1846 — 1896) bardzo zdolnego kolorysty, w dziełach takich jak Śmierć na kwiatach, Spowiedź albo Płaneciarz przebija wyraźnie duch nowy. Są w tych pracach zadania nowe, ale środki jakiemi je autor rozwiązuje mają wiele pokrewieństwa ze sztuką dawną. Dopiero następne pokolenie zaczęło szukać nowych dróg i nowych metod dla wyrażenia wszystkich kontrastów duchowych, wszystkich niewypowiedzianie znikomych nastrojów psychiki współczesnej. 

Pierwsze obrazy Jacka Malczewskiego (ur. 1855 r.) malowane pod wrażeniem klęsk 63 roku, w porównaniu z analogicznemi dziełami Grottgera odrazu świadczą o innym kierunku. Malczewski wybiera chwile nie uroczyste jak tamten, ale codzienne; maluje nie bohaterów, tylko ludzi zwykłych. Ale dramat tych zwykłych chwil i zwykłych ludzi oddaje on z całą potęgą realizmu, z subtelnością głębokiego psychologa i nadzwyczajną poprostu ścisłością rysunku. 

Wszystkie powyższe cechy odnajdziemy iw dalszym ciągu dzieł tego malarza. Ale w dalszym ciągu, oprócz Golgoty „Etapów" poznał Malczewski Golgotę Artysty. Teraz powstają te niezwykłe „stacje męki", gdzie jakieś potwory — pół-tygrysy, pół-dziewki, jurne i piersiste, dręczą przykutego do palety mężczyznę, oślepiają go blaskiem tęczowych skrzydeł, kuszą uśmiechem i świeżością młodego ciała. To jest cykl Sztuki i Artysty.

Jacek Malczewski. Autoportret.
Jacek Malczewski. Autoportret.

Potem powstaje inny o jakimś Derwidzie Tułaczu wiecznym, bliznami okrytym, — w sołdackim szynelu - co błądzi po świecie spragniony, szukający darem nie, z twarzą, cierpieniem pooraną — aż w końcu wędrówki z radością prawie, klęka u stóp Litościwej Pani — Śmierci-ukoicielki. 

W wielu kompozycjach Malczewskiego czuć tę swobodę i świeżość układu, jaką do sztuki europejskiej wniosła japońska, a także duch zupełnie współczesnego symbolizmu.

Biegunowo przeciwną tamtemu naturą jest Wyspiański (1869 — 1908). Formy realistycznej u niego ani śladu, ani śladu wymęczonych, wypracowanych studjów. Z życia bierze on to, co z niego wychwycą gorączkowa i chaotyczna wizja. Przedewszystkiem jednak, operuje linją. 

Kiedy ukazały się jego ilustracje do Homera, inteligentna publiczność witała je śmiechem. Nikt nie chciał, czy nie mógł, zrozumieć, że to pozorne barbarzyństwo rysunków jest w harmonii z barbarzyństwem genjalnego pieśniarza i, że w tej pracy 25 letniego chłopaka wypowiada się jedna z najoryginalniejszych indywidualności współczesnych. 

Wyspiański żył krótko i tworzył gorączkowo. Pochłonięty pracą literacką nie miał wiele czasu na malarstwo, którego zresztą nikt nie rozumiał. Jego wyjątkowe zdolności dekoracyjne przejawiły się w jedynej wielkiej pracy tego rodzaju: polichromii i witraży do kościoła Franciszkanów w Krakowie. Ale polichromja się niepodobała. Kiedy później Wyspiański ofiarował się malować za ceną kosztów kaplicę Marjacką na Jasnej Górze — nie chciano słyszeć o tern. Kartony witrażów dla Wawelu — również były odrzucone. Jest ich trzy: Henryk pobożny, S-ty Stanisław i Kazimierz Wielki. Najpotężniejszą, wprost straszliwą w swej grozie jest wizja Kazimierza Wielkiego — trupa, upiora w majestacie purpury i śmierci, — na twarzy zastygły wyraz potwornej zgrozy i rozpaczy. 

Stanisław Wyspiański. Ś-ta Salomea.
Stanisław Wyspiański. Ś-ta Salomea.

W licznych pastelach Wyspiańskiego wypowiada się jego subtelność w ujęciu (albo interpretacji) typu, a także ta linja, tak nerwowa, potężna i oryginalna. 

Nowy kierunek zabarwił nawet krajobraz, dotąd stosunkowo zaniedbany odłam malarstwa. Poraź pierwszy silnie i niezwykle przemówiło uczucie w pracach Ruszczyca takich jak Ziemia, Dworek, Nec mergitur — krajobrazy szerokie w traktowaniu, świeże i silne w barwach i głębokie w nastroju. Artysta ten wywarł silny wpływ na całe młodsze pokolenie pejzażystów. 

W końcu wieku XIX zrozumiano w całej Europie, ze sztuką jest nietylko obraz lub posąg, ale może nią być wytwór każdej gałęzi przemysłu: garnek, stołek, kilim, obicie, druk i oprawa książki i t. d. I t. p. Wszystko jest rzeczą godną ręki artysty. Nie były to pojęcia nowe (bo znały je dawne wielkie epoki artystyczne) ale zapomniane. Teraz postawiono sztuce ramy obszerne, w których mieści się życie całe — i teraz zaczynają się wielkie wysiłki w celę odrodzenia obumarłej twórczości na tych polach. Prawie wszędzie wprowadzano na miejsce zużytych stylów historycznych, motywy sztuki ludowej, dotąd mało znanej. Zresztą nie wyrzekano się skarbów przeszłości, ale jej formy przerabiano z wielką swobodą, naginając do wymagań epoki i smaku artysty.

U nas pierwszy zwrócił uwagę ogółu na skarby sztuki ludowej Witkiewicz w swych dzielnych pracach „o stylu Zakopiańskim". On pierwszy budował nawet wille w duchu sztuki górali. Dzieło Witkiewicza okazało się płodne: następne pokolenie nie schodzi z tej drogi, ale ją rozszerza — wprowadza do twórczości całą sztukę ludową — na wszystkich ziemiach etnograficznie polskich. Pod tern hasłem zawiązuje się 1898 r. w Krakowie Towarzystwo Polska Sztuka Stosowana i mimo potwornych trudności jakie mu piętrzą tępość, bezwładność ogółu, zakorzeniony zły smak it. p. — z energją pionierów toruje drogę lepszej przyszłości. Przy P. S. S. skupia się grono zdolnych i śmiałych artystów. 

Zanim jednak powstała P. S. S. i niezależnie od prądów jakie ona przedstawia, zjawił się w Polsce artysta pierwszorzędny, dekorator w wielkim stylu — Józef Mehoffer. Jako 25-letni młodzieniec bierze on I-szą nagrodę na międzynarodowym konkursie na witraż dla katedry we Fryburgu.

Józef Mehoffer. Witraż.
Józef Mehoffer. Witraż.

Dzięki tej katedrze Mehoffer znalazł wielką funkcję, wielkie zadanie dla swego talentu, który w kraju okazał się niepotrzebnym. Przepysznie projektowane jego polichrom je katedry płockiej, a także katedry ormiańskiej we Lwowie — nie doszły do skutku, ale do Fryburga zjeżdżają się dziś już krytycy i artyści z różnych kątów Europy, dla oglądania niebywałej piękności witraży polskiego malarza.

Mehoffer bardzo pilnie studjował sztukę średniowiecza — jedyną wielką szkołę dekoracyjności. Umysł refleksyjny i głęboki nie wziął stamtąd wzorów, ale zasady ogólne, wieczne i każdą sztukę obowiązujące. Te zasady były wytycznemi jego dzieł. Najwspanialsze z prac dekoracyjnych wykonanych w kraju, są w katedrze na Wawelu: kaplica Szafrańców i przepyszna polichrom ja Skarbca, Mehoffer studjuje pilnie środki techniczne malarstwa ściennego jak tempera, fresko, malarstwo na kazeinie, olejne na wosku it. d. W malarstwie europejskiem współczesnem Mehoffer jako dekorator niem a współzawodników. Jedyny artysta z którym wolno byłoby go zestawiać, to Klimt, ale w dziełach swych obaj ci artyści nic wspólnego ze sobą nie mają.

*****

Za malarstwem z trudnością nadąża rzeźba, bo rzeźbiarze jeszcze mniej mają pola do pracy. W ciągu długiego okresu trzymają się oni kierunku klasycznego z pewnemi drugorzędnem i odcieniami. Do tej grupy należy Sosnowski, Oleszczyński, Brodzki, Kamieński — także późniejszy od nich Weloński. Nowego prądu również nie zapoczątkował Rygier, — a Mularski i Kurzawa nie zdążyli tego dokonać, bo śmierć przedwczesna albo poniewierka życiowa zmarnowały te wielkie talenty. Bardziej współczesny kierunek ujawniają Szymanowski, Wasilewski, Laszczka, Otto, Breyer i Mazur. Ostatni przełom w duchu i w formie rzeźby jest dziełem Biegasa i Dunikowskiego. W pracach ich uczucie przerywa wszelkie tamy — i z ogromną siłą odzwierciedla wszelkie smutki i niedole artystów.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new