Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

APOLONJUSZ KĘDZIERSKI


Najczęściej tak bywa, że życie, licznemi swojemi zawodami — jakich nic szczędzi zwłaszcza człowiekowi, który szczerze umiłował idealny świat sztuki otrzeźwia i studzi młodzieńcze zapały, pozbawia artystę entuzjazmu i wian, napawa goryczą, smutkiem, niechęcią. I zazwyczaj już jego wiek męski staje się „wiekiem klęski“. A cala reszta życia i artystycznej działalności przybiera wówczas tylko formę wegetacji i powolnego zamierania.

Zamierania wszystkiego: nie tylko entuzjazmu i wiary w sztukę, w siebie samego, we własną moc twórczą, ale i wiary w świat, w ludzi, w cały sens życia, w wartość ustawicznych wzlotów i nieustannego borykania się z coraz to nowemi trudnościami, zarówno w sztuce, jak i w życiu.

To są artyści-bankruci. Z lat ich Harysowych pozostaje czasem jakaś próbka, jakaś zapowiedź, jakiś dowód talentu i jakiś odblask tkwiącej bezsprzecznie w ich duszy prawdziwej bożej iskry. Na kredyt tej zapowiedzi oraz tego jednorazowo złożonego dowodu talentu — żyją nieraz długie lata, a przy pewnym sprycie i przy umiejętności obcowania z ludźmi, zajmują poczestne miejsce w hierarchii społecznej i w bieżącym t. zw. ruchu artystycznym.

Sztuka jednak niema z nich żadnej korzyści; raczej oni mają za życia swego niejedną korzyść ze sztuki, pasożytując na jej zdrowym organizmie.

Zdarza się jednak czasem — ale jak rzadko, jak niezmiernie rzadko! — że artysta zachowuje do późnego wieku dwa cenne dary, które są niemal wyłączną cechą i specyficznym przywilejem młodości a zarazem podstawowym warunkiem wszelkiej sztuki twórczej : szczery entuzjazm i głęboką wiarę w moc i w potęgę artyzmu.

Takim właśnie artystą jest Apolonjusz Kędzierski którego wielki i rzetelny talent jest i pozostanie chlubą polskiej sztuki.

Wystawia od r. 1880. A więc pół wieku zgórą. I jest wiecznie miody, w sposobie odnoszenia się swojego do sztuki, w sposobie traktowania problemów artystycznych w ogóle, a malarskich w szczególności; każdy jego obraz, każda jego notatka świadczy o niezwykłej wprost świeżości i żywotności jego ducha.

Nie wiem, czy ktokolwiek mógłby' wskazać — poza krótkim okresem działalności St. Wyspiańskiego — drugiego artystę z tego samego pokolenia o równie szerokiej skali artystycznych zainteresowań przy równoczesnem umiłowaniu przyrody, nie jako wzoru i przedmiotu naśladownictwa, ale jako wiecznie żywego źródła malarskich emocyj, źródła podniecającego artystyczną twórczą fantazję. 

Wiemy, że pokrewnym mu poniekąd artystą jeśli chodzi o psychiczną postawę wobec sztuki i przyrody — był może Stanisław Dębicki. Ale wiemy to my, nieliczni, którzyśmy Si. Dębickiego bliżej znali; wiemy to ze wspomnień własnych i cudzych, z prowadzonych z nim całemi godzinami dyskusyj. W jego spuściźnie artystycznej niewiele tylko możemy wskazać na to dowodów…

A. Kędzierski, obok St. Dębickiego, obok Wl. Podkowińskiego i J. Pankiewicza, był jednym z pierwszych naszych impresjonistów. 

Jakże szybko umiał ten artysta otrząsnąć się z tego wszystkiego, czego nauczyła go monachijska Akademja!

Oto świadectwo wytwornego krytyka i znawcy nowoczesnej sztuki, jakim byl dr. Konstanty M. Górski, który pozostawił po sobie m. i. szereg rozważań na temat „Polskiej Sztuki Współczesnej“ (z lat 1887- 1894), zanotowanych z okazji Powszechnej Wystawy krajowej we Lwowie w 1894 roku. Krytyk ten pisze:

„P. Kędzierski, artysta z Monachjum przesiedlony do Warszawy, idzie jeszcze dalej w impresjonistycznym kierunku. Światło słoneczne, przekładające się przez szczeliny jakiegoś nieprzejrzystego ciała, np. szparą zamkniętej okiennicy, rozbija się na wielorakie, różnobarwne, tęczowe promienie. Każdy z nas mógł to skonstatować, ale każdy musiał zarazem spostrzec, że, po pierwszem olśnieniu, stajemy się obojętniejsi na zjawisko, dostrzegamy mniej barw w szczelinie, zauważamy przedewszystkiem pomrok mieszkania, do któregośmy dopiero co wstąpili. P. Kędzierski chciał utrwalić na płótnie nasze doraźne wrażenie, nie wahał się olśnić nas barwami. Toteż na pierwszy rzut oka, rozumiemy go, przez krótką chwilę przenosimy się do jego stodoły. Obraz jest bowiem wybornie, mądrze, pilnie obserwowany. Te gry światła, blaski tęczowe, plamy czerwone i zieleniejące — istnieją w naturze. Po chwili złudzenia szukamy jednak pomroku, który nas objąć powinien, i nie znajdując go, przestajemy wierzyć artyście. Płótno p. Kędzierskiego nasuwa dużo uwag, któreby nas łatwo zawiodły na pole estetycznych rozumowań. Doszlibyśmy może do ocenienia istotnych granic impresjonizmu. Obecnie należy mi poprzestać na zapisaniu, że obraz ten, odznaczony srebrnym medalem, jest w każdym razie dobrem, efektownem, umiejętnie oddaném wrażeniem jednej krótkiej chwili“ (str. 25—26 cytowanej powyżej broszury, wydanie wznowione, Kraków 1907). 

Otóż, tak jak wspomniane płótno (w katalogu nazwane : Podsiewanie) — tak naogół każdy inny obraz Kędzierskiego, olejny czy akwarelowy, z dawniejszych czy' też z nowszych czasów, „nasuwa dużo uwag, któreby nas łatwo zawiodły na pole estetycznych rozumowań...“

W tern właśnie tkwi głębszy pierwiastek, a zarazem i bujna żywotność i niepospolita wartość jego sztuki.

Charakterystyczną cechą tej sztuki jest przedewszystkiem jej problemowość, t. zn. takie ujmowanie motywu zaczerpniętego z natury, że zmusza ono wprost do podjęcia zasadniczej dyskusji na temat struktury i celu „obrazu“, na temat środków technicznych i osobliwy cli a najgłębiej istotnych właściwości zadań, granic i celów malarskich. A także na temat malarskiej psychiki i ideowości... 

Drugą jej cechą jest wybitnie indywidualny sposób malarskiego wypowiadania się — własny. odrębny styl. Nie maniera — lecz pewien styl, pełen silnego wyrazu, prostoty określeń, taktu, umiaru i zajmującej treściwości.

Gama kolorystycznych możliwości jest u Kędzierskiego ogromnie rozległa i bogata. Możnaby powiedzieć, że artysta ten reaguje na wszelkie ciekawsze podniety świata zewnętrznego — przedewszystkiem kolorem, choć sam zwie siebie czasem „grafikiem akwarelowym“—gdyż rysuje pędzlem. 

A. Kędzierski, wielokrotnie nagradzany i wyróżniany na różnych wystawach krajowych i zagranicznych (Lwów 1894, Paryż 1900, Chicago 1904 etc.; Krzyż oficerski orderu „Polonia Restituta“ w 1923 r. Za całą artystyczną działalność nagroda P. Akademji Umiejętności w Krakowie z funduszu im. Barczewskiego w 1923 r., nagroda artystyczna m. Warszawy w' 1927 r.) — wymaga od siebie ogromnie wiele. W pracy swej nie ustaje — pomimo wszelkich trudności i przeciwieństw: jakgdyby przywykł do nich i zżył się z niemi.

Jest artystą w polni godnym czci — artystą bez kompromisu. Trzyma z młodymi i z młodymi raczej idzie naprzód, zamiast spocząć na laurach, tak bardzo zasłużonych i, za przykładem tylu swych rówieśników i kolegów, pogrążyć się w sennym artystycznym kwietyzmie.

Tych kilka słów, skreślonych na prędce, zamiast monograficznego studjum, które oddawna zamierzałem w Sztukach Pięknych poświęcić osobliwemu artyzmowi A. Kędzierskiego — niechaj czytelnik uważa za wstęp jedynie do tych luźnych, a wysoce ciekawych uwag <> swem życiu i o swojej sztuce, które w swoim czasie sam artysta, na prośbę Redakcji, raczył skreślić.

APOLONJUSZ KĘDZIERSKI O SWOJEM MALARSTWIE

(Tekst zestawiony przez M. T, na podstawie luźnych notatek, dostarczonych łaskawie przez Artystę).

URODZONY w 1861 r. w Suchedniowie — ziemi Kieleckiej, wychowywałem się w Radomiu, starym grodzie trybunalskim, wobec uroczych resztek staroświecczyzny, dziś bez śladu, tkwiących jedynie w mej pamięci lat dziecięcych - a oglądanych wtedy z okien domostwa przymiejskiego, gdzie zamieszkiwała liczna nasza rodzina.

Zamiłowania artystyczne wziąłem po matce, wraz z Jej błogosławieństwem na dalszą drogę. Religijność rodzinna była jej troską i zasługą. Odczucia tych czasów, typów, obyczajów i różnych drogich mi pamiątek zillustrowałem w cyklu scen i obrazków kilkunastu : Szlifierza kilka odmian, Dwie wieszczki, Psiarczyk, Djabeł u balwierza, Djabeł na Kanonji, Djabeł i czajki. i wiele innych czortów, następnie: Pokątny doradca, Tracze, Politycy i Stara panna. Nadto 50 przeszło rysunków dawnego budownictwa, wystawionych u Techników w Warszawie, r. 1908.

Chrzest artystyczny otrzymałem w szkółce, mając lat 8, za rysunek Lwa w uścisku węża boa, i zaraz dostała mi się „łapa“, linją siarczyście wymierzoną; dłoń spuchła natychmiast jak bania: kara za to, żem nie rysował tego, co było zadane (nudne kwadraciki). Z końcem roku pan Profesor obdarzył mię pierwszą nagrodą... 

W roku 1878, będąc uczniem Gimnazjum radomskiego, poznałem Józefa Brandta, już wówczas słynnego batalistę, co miało wpływ decydujący dla przyszłego malarstwa mojego. Nie przerywając kursów gimnazjum, rysowałem dużo podczas wakacyj szkolnych w Orońsku, etniej siedzibie mistrza, którego zapał pracowitość i nieocenione przymioty osobiste animowały mnie bardzo i rozjaśniały moje ubogie horyzonty artystyczne. Prof. Brandt nic wywierał nigdy na mnie żadnego nacisku w myśl własnych upodobań w sztuce, zachęcał natomiast do wysiłków samodzielnych. Dzięki tej pomocy, okazywanej mi w ciągu lat całych, nawet po ukończeniu Warsz. Szkoły Rysunkowej (Gerson—Kauciński) r. 1885 i następnie podczas pobytu w Akademji Monachijskiej u prof. Gysisa (Grek) r. 1887, stale w miesiącach letnich malowałem w Orońsku studja i obrazy; wystawiam też coraz częściej. Między innemi Astronom wiejski uzyskał nagrodę konkursową Tow. Zachęty a wystawiony w Chicago r. 1890 odznaczony został medalem i nabyty do Muzeum w Saint Louis. Do poważniejszych prac z owego okresu 1885—1889 zaliczyć mogę takie jak: Zwijanie partu, Cierń, Ogrodnik i wiele pomniejszych. Naogół obrazy te miały charakter raczej studjów dokładnie opracowanych jako nauki malowania w sensie plein-air’u, będąc zarazem uzupełnieniem prac akademickich. 

Rok 1898. Skończyły się lata sielanki Orońskiej i dysput akademickich. Wprost z Monachjum przerzuciłem się na Polesie — kraj dziki — pierwotny, dla oka malarskiego wielce frapujący. Natychmiast rozpiąłem płótno conajwiększe, 3 metrowe. Obraz: Poleszczuki, w jasnych parciankach, z olbrzymiemi naręczami kory dębowej na tle podobném, w głębi wycinanki leśnej. Całość obrazu — jakby w ogniu refleksów i kontrastów barwnych. Malowałem słoneczny' ten efekt w sposób, który wydawał się jedynie zbawczym — w kolorach czystych, najsilniejszych. Postacie wielkości naturalnej, praca ta zajęła mi dwa miesiące pracy mocno „roboczej“. Dumny byłem z odwagi malarskiej i wiozłem to do Warszawy, gdzie z punktu koledzy nazwali ten eksperyment — brutalstwem. Dałem spokój wystawianiu.

Zbity z tropu, wyniosłem się co tchu z miasta wraz z płótnami na pustkowie opoczyńskie, do miejscowości wprost wymarzonej, w Kuźnicach z resztkami ruin po opustoszałej hucie żelaznej — jakby po zbombardowaniu, gdzie jedyną jasną plamą był staw olbrzymi z rzeką fantastyczną. 

Kok ten zaznaczył się w mcm życiu silnym kryzysem duchowym. Szkoły, Akadcmje, Orońsk i Monachjum zeszły z drogi, a ich miejsce zajęły z powrotem dawne upodobania ku staroświecczyźnie — ku picrwotności.

Obraz, o którym dawno myślałem i w żaden sposób rozwiązać nie mogłem, a który zjawił się sam przez się w jednej i jedynej właściwej formie i barwie : Przesiewanie, wraz z licznemi studjami zajął mi całe lato aż do późnej jesieni. Obraz ukończony w samą porę, wysłałem zamiast do Warszawy, —wprost do Paryża r. igoo. Wystawa powszechna... Sukces (medal bronzowy), jaki mię spotkał, dał mi nową otuchę, a potrzebowałem jej jak nigdy. Lecz poza tern - żadnej pomocy — znikąd ! Żywiłem się więc zdobyczą na rzece i w' polu, byłem rybakiem z konieczności, i Rybactwa moc wtedy malowałem. Zresztą narzekać nie mogłem. Tuż za opłotkami, na piaskach, zaznajomiłem się z cala zgrają piesków bezdomnych, z któremi bywałem w jak najlepszej komitywie. Osobliwsze wyrazy zmiennych uczuć, klęsk, zachwytów i karesów. walki heroiczne z amatorstwa, jakby dla popisu, to wszystko chwytałem ołówkiem i sepią; właśnie ten z uchem naddartem — najbrzydszy i najchytrzejszy —grał z przedziwną zalotnością i poczuciem życia. Cykl kilkunastu scen psychiki psiej, gdzie nędza ze śmiesznością razem, zachował się jeno w resztkach, niewystawńany jak wiele innych; — rozeszło się to z czasem po ludziach.

Podobne perypetje miewałem na schadzkach z urwisami wiejskimi ze ścierniska. W cyklu tym naliczyłbym przeszło 25 scen z ugorów’ opoczyńskich.

Lecz oto, w chwili najmniej spodziewanej, kiedym już zagospodarował się jako tako, - zmuszony zostałem opuścić Kuźnice opoczyńskie i odtąd zaczęły się nieustanne włóczęgi z miejsca na miejsce,—życic bez jutra. Mogłem był ratować się—ot, zwyczajnie, lekcjami w mieście, które prosiły się same, ale ja wołałem, co los przeznaczył. I wędrowałem dalej, przesiadując na przydrożnym kamieniu, — poprzez realizm, impresjonizm, plein-air i zpowrotem ku sobie samemu. Co prawda, z nikim nic miewałem tyle kłopotu, co ze sobą samym. Przez kilkolecie pracowałem w Redakcjach pism illustrowanych i z pewnością byłbym oślepł, ale w porę drapnąlem dnia jednego, nie zawiadamiając Redakcji o zmianie życia. Opracowałem jednak sporą serję illustracyj powieściowych do: Prusa, Rodziewiczówny, Micińskiego, Gruszeckiego, a ostatnio 20 obrazów do Chłopów Reymonta z dużym nakładem pracy studjów i — ambicją też, by nie pokpić sprawy tak ważnej.

A teraz czemby tu pochwalić się jeszcze? Aha, zaraz —zaraz : Oto, interesował mię bardzo każdy objaw życia artystycznego. Przy minimalnych zarobkach z przypadku, wychylałem się kilkakrotnie poza granice kraju, — więc do Bruges (1902) dla obejrzenia frapującej mię wystawy Primitywu Holenderskiego i Flandryjskiego, następnie ruszyłem do Francji i jej opactw nadreńskich, wzruszających nastrojem średniowiecza. Niedługo potem, za ostatni grosz zdobyczny , ciągnąłem znowu jesienią wraz z ptactwem ku Genui i Turynowi, gdzie otwarta była nadzwyczaj pompatyczna wystawa dekoracyjna, ale nic zachwycałem się tą ekstrawagancją czczą i beztreściwą. Jedynie wydawnictwa z wyśmienitą grafiką na czele przedstawiały wartość niewątpliwą na przyszłość.

Tylko co wróciłem do kraju, kiedy otrzymałem propozycję całkowitego urządzenia „Kawiarni Udziałowej“, i zaraz potem czterech innych, — ostatnie dwie w stylu „koszykarskim“. Było to nowością w Warszawie. Jedynie „Café Bristol“ urządził architekt Wiedeńczyk nazwiska nic pamiętam, — ale było to pobudką dla przedsiębiorców’.

Prace te oprócz malarstwa, obejmowały dział meblarski, sztukatorski, stolarski, szklarski i metalowy, i wymagały wielu specjalnych studjów i przygotowań, — nadto pracy mocnointensywnej.

Kto inny zapewniłby sobie byt na cale życie, gdy dla mnie dostały się weksle i kwity; przeliczone po latach wojny, dały kwotę tak znikomą, że sięgać nie warto. Wogóle za tanio godziłem się.

Jednocześnie w szkołę koszykarskiej dra Benniego douczałem chłopców barwienia wikliny i techniki koszykatsko-meblowej (w Wiedniu to studjowalem) - w ciągu lat dwu bezinteresownie, dostarczając stale dość roboty na doraźne próby i ćwiczenia. Treściwy rękopis o koszykarstwie złożyłem do rąk dra Benniego. Całość została potem zużytkowana w podręczniku zbiorowym. W związku z tern, zajmowałem się i ceramiką, której modele i rysunki nie znalazły zastosowania, wojna przecięła bieg dalszy. Był to w mem życiu okres rozpraszania się w pracach najrozmaitszych — społeczno-artystycznych i kulturalnych (Zachęta, Rada artystyczna Magistratu, Tow. Artystyczne), a trwało to lat przeszło dwadzieścia. Dobrowolnie i celowo ustąpiłem z wielu tych placówek widząc usprawiedliwione aspiracje młodszego pokolenia.

Lata 1908—1914. A teraz jeszcze jeden skok w próżnię — nieco ryzykowny, lecz przedmiot polichromji kościelnej nie był mi obcy; —polichromia pozostaje przeważnie do dziś w ręku prostaków. Grono osób z Adamem Krasińskim na czele zawiązało T-w'o opieki nad zabytkami —- zwłaszcza w kościołach i na razie wyznaczono mi — między innymi polichromję kościoła w Sobocie. Spełniłem to zadanie, nic szczędząc pracy i studjów poważnych. Chrystus na Krzyżu z drobnemi aniołami bocznemi - kompozycja wielka, była pracą wykonaną z całym pietyzmem i zdaje się udaną. W ślad za tern polichromja w Głuchowie, w Mydłowie opatowskim, w Modlinie, Łęczycki strop gotycki są dalszemi etapami podobnych prac; brałem często udział w zbiorowych imprezach. Współpracowałem z L. Wyczółkowskim w wykonaniu Chrystusa na Krzyżu Koncepcja Wawelska) co sprawiło mi wyjątkowe zadowolenie i dało dużą korzyść malarską.

Podejmowałem te zajęcia w przekonaniu, że spełniam obowiązki art. malarza, który wiele lat przeznaczył, by odpowiednią wiedzę stosować w nastręczających się momentach. Niepodobna dziś — po latach — uprzytomnić sobie, ile tych prac wyszło z pod mojej ręki, - z okresu co najmniej kilkunastoletniego. Wliczyć tu wypada 16 główek portretowych stylizowanych do Salonu L. Goldstanda, nadto kilka większych prac dla różnych instytucyj. Wszystko to nie było ani reprodukowane, ani podpisane — rzadko tylko cyfrą liter; wiele potem z tych rzeczy uległo przeznaczeniu monogramu na inny…

Nie dziw więc — że obraz tej działalności przedstawia się niedość wyraźnie albo i wątpliwie, — a jeżeli dodamy nieprawdopodobną wprost ilość prac zachowanych dotąd w pracowni, nigdzie nie wystawianych, niefotografowanych, jakby nie istniejących, otrzymamy dowód niezbity: owego samozaniedbania, które uniemożliwia wprost wszelką możność sprawozdawczą.

Tymczasem z biegiem lat zmieniały się zadania i nastroje artystyczne pod nazwą kierunków, których nie zwalczałem nigdy jako ożywczych prądów' w psychice sztuki, tej gałązki poezji, nigdy nieskończonej, dopóki tylko duch ludzki trwać będzie w ekstazie upragnień ideowych ! Z tą wiarą nie rozstawałem się nigdy. Frazes nie wystarczał. Czułem aż nadto własną nieudolność…

I nadeszła taka chwila, że odżyły dawne bezpośrednie zainteresowania artystyczne; pragnąc odzyskać wolne ręce, usunąłem się od wszelkich zajęć ubocznych. W ciągu dwu sezonów, zdołałem ukończyć całą serję architektury parkowej w Jabłonnie pod Warszawą. Kollekcję tę 26 akwarel wystawiłem w Zachęcie r. 1916. Były to rzeczy jakby grafika akwarelą wykonana, sposobem, który najbardziej mi dogadzał i doraźnie streszczał skomplikowany materjał malarski. Chodziło o szersze - śmielsze ujęcie przedmiotu bardzo kapryśnego — w myśl zasady, że wszystko co zbyteczne jest szkodliwe. Pobudzony tą próbą, zwróciłem się w strony łęczyckie, ku architekturze wręcz odmiennej — do Tumu, tej granitowej Kollegiaty romańskiej, i jednoczę pasj do wszelkich głazów w polu napotykanych - bez miary.

Malowałem też kilka portretów, —rektorów Uniwersytetu: Szwejkowskiego, Mianowskiego, Józefa Dłużewskiego, p. Suleja i jego żonę, p. Dziewulską Aleks., p. Janowską portret mojej babki, Stanisława Lessla, portret mojej żony. Również malowałem sporo kwiatów).

Wszystko to w grafice akwarelą pojęte, fum — Kollegjata i Głazy, akwarele, w Londynie sprzedane. Cykl tych prac wystawiłem uprzednio w Zachęcie (odznaczony nagrodą Salonu Jubileuszowego).

W następnym sezonie — poniosło mię ku ziemi Chełmińskiej i lam znalazłem bogate pole doświadczalne dla ćwiczeń akwarelowych i stylistycznych. Skorzystałem wiele, pracowałem intensywnie i bez wytchnienia, aż mię zima z pola spędziła. Wykonałem 36 większych akwarel. Część wystawiłem w Krakowie na Jubileuszowej Wystawie „Sztuki“, resztę w Warszawce. Prace te odznaczały się nastrojem i większą jednolitością w ujęciu i traktowaniu. Sezon r. 1923 spędziłem wśród gór Zakopanego; cykl z 26 akwarel zachowałem u siebie, niewystawdając, w nadziei powrotu do nich dla trafniejszego zorientowania się w motywach górskich ; przytem Fałat dowodził mi w liście, że akwareliście siedzieć w bajorach i biocie najhonorniej i teraz nie wiem, co mam robić ze sobą. Fałat utrzymuje, że od nikogo nie zapożyczaliśmy się w malarstwie akwarelowym — ja też tak myślę, bo nic pamiętam, by mi obca pomoc coś dawała; zresztą Fałat ma rację, bo i on od nikogo nic nie wziął, ale od niego miljon brało. Ale i góry też powab wielki mają.

Tymczasem jednak zarzuciłem sieci malarskie na wybrzeżach Narwi z rybakami i wybrzeżami, z typami i całą malowniczością wodną. Małą tylko cząstkę z tych rzutów wystawiłem, większość około 50 akwarel zachowałem w pracowni. Licho nadało, że nie ilość decyduje o wartości prac, jeno wymowa artystyczna, ich kultura, styl, werwa malarska, trafne pojmowanie zadań malarskich. Słowem siła indywidualna. Sądzić o tych rzeczach nie mogę i nie chcę, wolę malować i psuć farbę dopóki sił i fantazji starczy, z czego wcale nie kwituję — nic i nie.

Aha! Zapomniałem do cna o jednej rzeczy. Znając na wylot t. zw. „Warszawkę“ i jej smak, gdzie blichtr i błaga artystyczna dworuje, kokietuje malowanemi kosztownościami - z dokładnością falsyfikatów, uwodzących wyobraźnię — w odwet i dla zabawy wystawiłem kilka obrazów ku zgorszeniu koltuństwa warszawskiego. Według katalogu nazwy:

„Brzydki obraz“ — salon r. 1921. „Ptasznik“ — abominacja dra Skrudlika. „Śladami Amundsena“ — w odpowiedzi na tematy naiwne Komitetu Zachęty.

Cóż można powiedzieć o upodobaniach „Warszawki“, gdzie wspaniała, uduchowiona wystawa Jacka Malczewskiego — nie zainteresowała ani trochę, zdemoralizowanej do głębi publiki. Woźni T-wa Zachęty dziwili się tej obojętności, gdy gdzieindziej — ta sama publiczność szaleje na widok bezsensownych pospolitości, t. zw. „natury jak żywej“, to znaczy kino-fotograficznej !

Dla dokładności notuję: pisywałem niekiedy recenzje artystyczne (Sfinks), polemiki w sprawie art. kierunków, uwagi o sztuce stosowanej (w Kurjerze Warszawskim), monografię J. Brandta (w Sfinksie), rozważania o malarstwie w Tygodniku Ilustrowanym, i nieco o zabytkach (w Tygodn. Ilustrowanym i w Gazecie Radomskiej). 

Prace swe wystawiałem w Warszawie, Krakowie, Lwowie, Poznaniu, Wilnie, zagranicą: w Paryżu, Monachjum, Berlinie, Dreźnie, Wiedniu, Chicago, Wenecji.

I o czem tu jeszcze gadać na Warszawskim bruku, gdy tkwię w tej chwili na czwartaku pod blachą rozpaloną do 36° a lufcik to świat cały? Ale idźmy dalej, drogi Panie Redaktorze po tej drodze mozolnej. 

***

Wyobraźmy sobie : całe malarstwo zamienia się od jednego razu w dekorację; i na świat spoglądamy —jak na dekorację; i nic, nic więcej —jak zwyczajne przedstawienie teatralne, z całą sztucznością, pozą, szminką, byle tylko kolorom było do twarzy... 

Ja zostawiam na boku ich dekoracje — niechaj mnie pozwolą żyć w malarstwie bez dekoracji — bez „upiększeń“ dla oka. Ależ ja mam prócz pary oczu także i inne narządy, które nie śpią i spać nie pragną! 

Mogą mi zarzucać: literackość w malarstwie? — Owszem, proszę bardzo.

Ja wdzięku nie szukałem i nie szukam — jest on nawet dla mnie czemś odstręczającem; jest banalnością jest maską kabotyna z salonowym uśmiechem.

Zdaje mi się, że długą drogę na piechotę odbyłem - nigdy nie ustając w dążeniu do doskonalenia się.

To prawda — wcale to nie łatwa rzecz rozpoznanie sensu i usprawiedliwienie tego malarstwa, w którem różni widzą i upatrują coś, gdy ja nic w niem więcej nie widzę tylko ogrom pracy w imię doskonalenia własnego wyrazu artystycznego.

Wszystko to należy do tych zagadnień intymnych, o których mówić — zgoła niezręcznie — trąci reklamą. Ale słowo się rzekło. 

Malarstwo moje nie było dekoracyjne (warunek powodzenia!; — ale i życie moje nie było dekoracją. Twarde i bezwzględne - poznałem je do dna wraz z tein, co ono niesie: lecz właśnie te rzeczy urabiały mnie w malarstwie na swój sposób — zgodnie z niem usposobieniem i z moją naturą. A zdrowie miałem mocne, zaprawione do trudów i nawet lubowałem się w tych zmaganiach i w życiu bez jutra.

Instynkt wrodzony był mi drogowskazem, tembardziej, że i upodobania moje malarskie uchylały się mimowoli z pod reguły szkolnej. Nie znaczy to, bym szkołę lekceważył — bynajmniej, ale niezawsze czułem się dobrze w tym zgiełku koszarowym.

Rozumiem, że malarstwo jest mową, językiem, słownictwem, którego rozmaici używają ludzie. Prostacy mówią rzeczy' pospolite w pospolity sposób; lecz językiem tym można też mówić o ideach, w ideowy' sposób, właściwym stylem nawet o pojęciach nierealnych, nawet o abstrakcji.

Czy dla prawdy syntezy potrzeba w obrazie sosny wyliczać wszystkie igiełki? Z oddalenia, nawet bardzo wielkiego — rozpoznajemy doskonale zjawisko sosny. Nawet tem intensywniej wdraża się w umysł całość, gdy nie widzimy nikłych cząsteczek sosny — absorbujących uwagę naszą nadmiarem drobiazgów. 

Porozumiejmy się teraz, co to jest życie w sztuce. Dla większości ludzi życiem są owe igiełki sosny i nic więcej…

Zdawna uroiłem sobie świat własny — na uboczu — zarówno w malarstwie, jak w zjawiskach z pozoru bagatelnych, lecz dla mnie — w sam raz interesujących.

Pragnąłem współżycia bezpośredniego z tem, co było wytworem mojej wyobraźni — w pracy i w myśli skupionej. Zadania jawiły się same przez się—a rozwiązywanie ich pochłaniało mnie całkowicie.

Psułem więc farby zapamiętale i na wszelkie sposoby: olej, akwarela, tempera i pastel, ołówek, węgiel i grafion. W malarstwie : pejzaż, ludzie i zwierzęta, ptactwo i rośliny. Architekturę wszelką wchłaniałem z pasją i z żarliwością — i traf zrządził, że najsympatyczniejsze odznaczenie, jakie mnie w życiu spotkało, to właśnie nagroda za obraz „Mury klasztorne“, w 1923 r. (Nagroda P. Akademji Umiejętności w Krakowie im. P. Barczewskiego). 

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new