Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

WINCENTY VAN GOGH (1853-1890)



W TYM WSZYSTKIM młodym którzy o głodzie i chłodzie borykają się z losem Ii dzielą chleb z paletą, tym co bezinteresownie w pocie i męce dążą na Parnas, którzy za trud swój ukochany zbierają jako żniwo urągliwą krytykę, którzy przechodzą przemilczani, niespostrzeżeni i niezrozumiani, którzy walczą nie tylko z niewiarą tłumu i kolegów, ale z własnem zwątpieniem, zwłasną rozpaczą, którzy znużeni walką chcą się usunąć z niej na zawsze i zrobić miejsce karjerowiczom i szczęśliwym wybrańcom losu, chcą spocząć zapomniani pod zieloną darnią, temu tłumowi cierpiącej braci malarskiej od smutnej Polski do słonecznej Japonji patronuj nieszczęsny a wielki synu Apolliński – Wincenty van Goghu! 

O tobie przychodzi mi dziś mówić i nie dość się czuję silnym i godnym, by dotknąć – nie twego talentu, lecz twoich ran, któremi kupiłeś sobie nieśmiertelny wieniec laurowy! 

Jestli to zresztą tylko twoje własne życie? 

Czyż my wszyscy w poszczególnych twoich epizodach nie odnajdujemy samych siebie? Obłąkani od wczesnej młodości urokiem Sztuki, głusi i obojętni na głos rozsądku, z wiarą póki młodości starczy, pniemy się na strome stoczą Parnasu, oblanego łzami i przekleństwem naszych matek i ojców – wieczne Syzyfy w znoju i ciągiem zwątpieniu podsyconem nadzieją toczące skazańczą bryłę ku szczytowi poto, by jedni wcześniej, drudzy później dać ostatnie tchnienie u stóp tej wszechwładnej Pani Sztuki – co obdarzając szaleństwem wiecznego pragnienia nie daje sił wyczerpaniu, wiary – zwątpieniu, tylko zatrutą miłość – illuzji. Życie van Gogha, to życie nasze. Wszyscy jesteśmy warjatami w życiu codziennem, a normalnym; w tworzeniu i pracy i wszyscy dążymy do samobójstwa, spalając własny entuzjazm. 

Nędza, choroba i sztuka, trzy motory kierujące życiem jego. Kiedy słuchamy opowiadań współczesnych i oglądamy jego autoportrety, staje przed nami ta dziwna postać, która jest raczej szersza jak dłuższa, o wyglądzie epileptyka i aresztanta zarazem, głowa zdeformowana, czaszka pokryta jasnym skąpym włosem nisko strzyżonym, czoło bardzo wysunięte, oczy niebiesko-zielonkawe głęboko utkwione w orbicie, boleśnie spoglądające, nos dość szeroki, policzki wystające, ozdobione lekko ryżym zarostem. Całość niezgrabna, ale ujmująca prostotą i pełna wyrazu głębokiego. Zaniedbanie w stroju i trzymanie się jakby znużonego, świadczyło, że człowiek ten nie żyje dla siebie, o sobie mało myśli i obojętnym mu sąd drugich o nim. 

Historja jego życia zaczyna się tak, jak winna się zaczynać biografja każdego artysty: Był sobie w połowie XIX wieku wielebny pastor z Lundert, Teodor van Gogh, który miał trzy córki i dwu przyzwoitych synów i jednego malarza. Otóż jak w każdej przyzwoitej rodzinie musi być jeden wyrodek i utrapienie rodziców, tak i tu pierworodny <ur. 30 marca 1853) nie udał się zupełnie. Uczy się bardzo miernie, rodziny nie lubi albo przynajmniej jest mu obojętną, z kolegami nie żyje – za to przepada za samotnością, uwielbia przyrodę, zbiera kwiaty, rośliny i owady i wszystko to znosi do domu. Nie zaznał ciepła ni rodziców ni rodzeństwa i to wyryło silny stygmat na całem jego życiu. Troskliwa i praktyczna natura ojca postanowiła dość wcześnie zapewnić byt synowi. Gdzież go oddać, by zrobił majątek, jak nie do handlu, który to zawód jest bardzo wysoko ceniony w Holandji. Trzech braci pastora wzbogaciło się w ten sposób, to też za poradą i protekcją jednego z nich umieszczono to-let- niego Wincentego w domu Goupifa w Haadze. Była to firma paryska wydawnictw akwafor- towo-litograficznych, mająca filje w Londynie, Bruxeíli i w Nowym Jorku. 

Zasypywała świat cały reprodukcjami pompierów, jak Cabanel'a, Gerome'a, Juljusza Lefevre a i tym podobnych. Zaznajomienie się zróżnymi malarzami współczesnymi z rycin rozszerzało zapas wiadomości Wincentego i pogłębiało w nim umiłowanie sztuki. Brak podstaw głębszego wykształcenia oraz wiek młody nie mogły orjentować młodzieńca w wyborze. To też na całe życie pozostanie u niego dziwny i śmieszny zespół nazwisk artystów i autorów ulubionych, miernot i mistrzów. Natura zamknięta jego przecież szukała odpływu uczuć i podzielenia się myślami. Wybrał swego brata młodszego Teodora, do którego stale pisywał. Korespondencja ta zaczyna się z Haagi 1872 r. i trwa do końca jego życia. 

VAN GOGH, PORTRET WŁASNY („à l'orcillt coupée“, ol.).
VAN GOGH, PORTRET WŁASNY („à l'orcillt coupée“, ol.).

Dzięki jej znamy dobrze wewnętrzny rozwój artysty. Stosunek Teodora do brata jest jednym z najpiękniejszych przykładów miłości braterskiej. Dzięki pomocy materjalnej brata oraz ustawicznej opieki moralnej, artysta mógł rozwijać się i przeciągnąć swe cenne acz smutne życie do 36 łat. 

W maju 1973 r. przenosi się nagle do Londynu – do drugiej filji Goupil'a. Zamieszkał u wdowy po pastorze protestanckim Loyer, która ma młodą córeczkę Urszulę. Miłość jest to nasienie, które wszędzie wschodzi – na żyznym i na skalistym gruncie. Ten mazgajowaty młodzian zapalił się do pięknej LIrszulki – niestety spotkał go przykry zawód. 

VAN GOGH VAN GOGH, NA DRODZE KOŁO TARASCON (ol.).
VAN GOGH VAN GOGH, NA DRODZE KOŁO TARASCON (ol.).
Oświadcza mu, że go nie kocha i że ma już narzeczonego. Przeklął Londyn i uciekł czemprędzej do rodziców – niezmiernie zmartwionych tym niespodziewanym powrotem. Znów dzięki protekcji stryja dom Goupil'a przyjmuje go do siebie, tym razem do Paryża. Przebywa tu od maja 1875 r – do marca 1876 r. Zdawałoby się, że Paryż, stolica rozrywek i sztuki, porwie młodzieńca i da lek zapomnienia na bolesny zawód. Bynajmniej! Prowadzi życie zaciszne w domu, gdy za oknem szalał wesołością i rozpustą rozbawiony Paryż. Zgarbiony nad dziełami filozoficznemi i religijnemi, młody Faust stara się wydrzeć tajemnice stronicom i odpowiedzieć na żrące duszę: »Czemu?« Nie dostał jej, więc zniechęcony nagle wyjeżdża do domu ojców w Etten. Ze smutkiem przyjmują rodzice syna marnotrawnego i pozostawiają mu swobodę działania. Pod wpływem dzieł Michelet'a i Renan'a i innych dzieł religijnych postanawia żyć według biblji. Ciągnie go przecież wspomnienie niedawnej miłości w Londynie. To też przyjmuje tamże miejsce profesora języka francuskiego u pastora w pensjonacie dla dzieci. Przypuszczać należy, że paromiesięczny pobyt w Paryżu nie dał mu głębokich podstaw tego języka <jak zresztą stwierdza Paul Colin).

VAN GOUGH, DZIEWCZYNA (ol.).
VAN GOUGH, DZIEWCZYNA (ol.).

Miał nadto za zadanie ściągać z rodziców dzieci pensję miesięczną. Była to przeważnie klientela nędzarzy. To też przebiegając ulice Londynu zazwyczaj najbiedniejsze, zetknął się z najpotworniejszą nędzą – poznał krzyczący kontrast społeczny uprzywilejowanych i wydziedziczonych. Jego czułe i dobre serce nie może spoglądać i przechodzić obojętnie wobec takiej niesprawiedliwości – daje się porwać słowom Chrystusa: »rzuć wszystko a pójdź za mną«, postanawia zostać apostołem niosącym pociechę nędzarzom. W połowie lipca 1876 r. pozostaje pomocnikiem=kaznodzieją. Niestety »Duch święty«, co zstąpił w postaci ognistych języków, ominął jego głowę. Zacina się, jąka i miesza, wystawiając siebie i słuchaczy na przykrą próbę. Nie tak łatwo stosować metodę leczniczą Demostenesa! Zniechęcony, czterykroć syn marnotrawny wraca na Boże Narodzenie r. 1876 do rodziców. Uproszony stryj Wincenty – lubo w najwyższym stopniu zniechęcony do bratanka – jeszcze raz udziela mu protekcji i umieszcza go w księgarni w Dordtrechcie. Zetknąwszy się z greką i łaciną zapala się do nich, ale wnet ostyga entuzjazm jego wobec ogromu systematycznej pracy, jakiej wymaga nauka języków. Osamotnienie oraz chęć szukania siebie samego znów go zaciągają do studjów teologicznych. No tym razem jest pewny, że się nie myli – czuje ducha bożego w sobie – pozostanie pastorem. 

VAN GOUGH, SYPIALNIA ARTYSTY W ARLES (ol.).
VAN GOUGH, SYPIALNIA ARTYSTY W ARLES (ol.).

Nieszczęśliwi rodzice godzą się na to i wysyłają go na studja do Amsterdamu. Ma się tu przygotować do wstępnego egzaminu na uniwersytecie. Ale co łatwo młodzieńcowi, który się systematycznie uczył w szkole średniej – to nie z letniemu dryblasowi, któremu dawno wywietrzała nauka z głowy. Profesorowie przemówili mu do rozsądku, iż w lipcu 1878 r. porzuca Amsterdam i wraca do ojców. Utrapienie i rozpacz ich! Stary chłop i bez zawodu! Póki żyją, gotowi na wszelkie poświęcenie – ale jak ich nie stanie – co będzie z tym niedołęgą życiowym? Wicuś się uparł zostać apostołem. Czytanie biblji w rodzinach protestanckich jest bardzo często źródłem powołania życiowego. Ustępuje synowi i zawozi go do Bruxelli do znajomych pastorów, którzy godzą się przyjąć młodzieńca. Po 3=miesięcznej instrukcji mają go wystać do zakazanej zapadłej dziury Borinage między nędznych górników, gdzie żaden pastor nie chciał żyć. Nareszcie jest u źródła prawdy! Poświęca się gorliwie studjom teologicznym. Tu po raz pierwszy ukazały się oznaki zaburzeń umysłowych, zwłaszcza w pisanych kazaniach wiele bredni niezrozumiałych.

VAN GOGH, NOCNA KAWIARNIA W ARLES (ol.).
VAN GOGH, NOCNA KAWIARNIA W ARLES (ol.).

Chęć poznania Boga posunął tak daleko, że, lubo protestant, chodzi czasem do kościoła katolickiego, a nawet do synagogi. Borinage jest to okolica miasta Mons <w Belgji>, która składa się z małych wiosek – kopalń węgla. Osiada najpierw wPâturages, wśród warunków okropnych. Uczy dzieci, odwiedza chorych, głosi ewangelję, a w nocy, by powiększyć dochody, rysuje karty geograficzne. W styczniu 1870 r. posyła go komitet do miasteczka Wasmes. Tu egzaltacja jego dochodzi do szczytu. Ciągle w uszach mu brzmią słowa Chrystusa: -»Rzuć wszystko apójdź za mną«. Jest jeszcze zbyt bogatym, opływa we wszystko – gdy wokół nędza trzęsie swój pusty żołądek od głodu, gdy goły grzbiet marznie od zimna. Bierzcie te pieniądze, których mi za dużo, pościel, która mię zbytnio grzeje i wydelikaca, okryjcie waszą goliznę moją garderobą – starczy mi jedna koszula, jedno ubranie, jedne trzewiki! 

Piekarza mieszkanie to pałac, wystarczy mi skromna buda sklecona z desek. Nic, że wiatr w niej hula – to muzyka, co pieści ucho i wyobraźnię,- że deszcz zacieka – to hartuje ciało. Ah! móc otworzyć swoją duszę przed tymi prostaczkami, o których Chrystus rzekł, że ich jest Królestwo niebieskie! Palą go grzechy przeszłości, palą go żądze obecne. Patrzajcie, jam straszny grzesznik, ja niegodny być nawet waszym sługą. Słuchajcie, ja taki a taki jestem – to co robię jest zaledwie cieniem pokuty ogromnej na jaką zasłużyłem. Przed wami przepaść, otwórzcie oczy! Ciężka to była mowa, któż ją mógł zrozumieć? Święty Franciszek to, czy Djogenes? Entuzjasta czy warjat? Minęły niepowrotnie czasy bosonogich apostołów. Zjawisko takie dziś nazywa się obłędem. Prostaczkowie brali wszystko od biednego świętego, ale uważali, że brak mu piątej klepki w głowie. Do tego samego przekonania przyszedł i komitet – naśladowanie Chrystusa w praktyce uznał za skandal i zwolnił go z posady. 

VAN GOUGH, OLIWKI (ol.).
VAN GOUGH, OLIWKI (ol.).

Z rozpaczą i smutkiem wrócił z mistycznej tyberjady między smutną rzeczywistość, odarty z iluzji własnego powołania i prawości ludzkiej. Ale na dnie gleby jego duszy kiełkuje i wschodzi inne ziarno, które dotychczas nie mogło się rozwinąć, gdy inne pędy bujnie puszczałyi zabierały wszystkie soki. tem ziarnem była sztuka. Trzeba było tragedji dla całej jego ideologji społecznej, by się odezwało silniej w nim zamiłowanie piękna. W naturze tak bogatej w materje duchowe, mała iskra powodowała nowy pożar. Zetknięcie się z pastorem Pietersenem <w okolicy Bruxeíli>, który był także malarzem, jego zachęta i ocena jego pierwszych prób rysunkowych, oraz zakupienie dwu rysunków – decyduje o nowem powołaniu. Postanowia zostać malarzem. Z polecenia tego przyjaciela spędza 6 tygodni u pastora w Cuesmes, gdzie może bez troski oddać się sztuce. Gościna się skończyła, kąta własnego niema – trzeba odłożyć wszelki wstyd na bok i wrócić znów w rodzinne progi (sierpień i Syg). Jakże mu ciężko żyć w tej atmosferze, którą stwarzała jego osoba »podejrzana, niemożliwa, nie budząca zaufania«. Jeść gorzki chleb wdzięczności, słyszeć dnia każdego morały i brać wszystko za przytyk do siebie – to stokroć lepiej wrócić do swojej pustelni mistycznej i nieodżałowanej tyberjady – Borinage, wśród nędzy, gdzie będzie się czuł niezależnym i bogatym choćby własnem złudzeniem. Tam mu nikt nie przeszkodzi w długie wieczory lub dnie słotne czytać pełnego życia i szlachetnego Dickensa, albo bogatej wiedzy i pięknego stylu Micheleta – tam może bez troski kopiować grawiury i chwytać z natury pełne charakteru typy górników godne ręki Breugela starszego. Na utrzymanie posyła mu ojciec 10 franków, zaś brat Teo 50 fr. Tu zaznajamia się w ilustracjach z Juljuszem Bretonem, który go przejmuje entuzjazmem. 

Dziwić nas to dziś może, jak taki pompier malarz scen ckliwych wiejskich mógł porwać młodego artystę. Należy niezapominać, że Van Gogh żyje odcięty od świata, że nie styka się ze sztuką wprost, lecz w reprodukcjach, że dostają się mu reprodukcje różnych miernot, że sztuka reprodukowania nie stała tak wysoko jak dziś, oraz iż wchodzi tu pierwiastek uczuciowy. Lud całe życie dostarczał natchnienia Wincentemu. To też kiedy jednego dnia zobaczył na mapie, że Courrieres w Pas de Calais, siedziba juljusza Bretona, nie jest tak zbyt odległe od Borinage, by piechotą nie mógł się tam dostać – wybiera się w drogę mając 10 fr. majątku w kieszeni. Czegóż sobie nie obiecywał z tego spotkania! Duch wielkich ludzi jak duch święty zapładnia maluczkich i czyni ich twórczymi! Głupstwo, że podarły się trzewiki, że nogi krwawią – nie na Golgotę, lecz na Parnas drze się. Stanął przed pracownią artysty, wyciągnął rękę by zapukać i – owładnęło nim nagle zwątpienie. Dwadzieścia cztery godzin krążył wokół wymarzonej świątyni i nie miał odwagi wejść do niej. Nieśmiałość? Niedocenienie własne? Skromność? Tak! To piękny rys wielkiego ducha, któremu dziś przeciwstawia się wśród artystów bezczelną śmiałość, zarozumiałość i przecenienie własne! zawracał do domu o głodzie i chłodzie. W obawie przed żandarmami, by go nie wzięli za włóczęgę, spędza noce w polu. Nieudała wycieczka po złote runo nietylko nie zniechęciłamłodego artysty, ale nawet wzmocniła w nim wiarę w nowe powołanie. Rysuje zażarcie według litografij zwłaszcza Milleta, wierząc że na tych wzorach nauczy się rysować. Takie wzmaganie się wśród samotności <lubo jest w domu rodzicielskim) trwa do października. Nakoniec skrystalizowało się w nim postanowienie nauki systematycznej rysunków. Wybiera się do Bruxelli, gdzie ma zamiar zapisać się do Akademji, ale porzuca tę myśl pamiętając, jak rychło się nuży wśród obcej atmosfery. 

Przez brata Teo zaznajamia się z holenderskim malarzem Van Rappard, człowiekiem zamożnym, który w dyskretny sposób pomaga Wincentemu. Potrwa do odjazdu tego mecenasa, to jest do 12 kwietnia 1881 r. Znów osiada na lodzie – znów zniechęcenie i smutny powrót do domu rodziców w Etten. By nie zawadzać rodzicom i rodzeństwu, przenosi się do spichlerza, który przemienił na pracownię. Pracuje dzień cały od rana do późnej nocy, jeśli się oderwie to dla jakiejś książki, a filozofuje coraz mniej. Rodzice są z niego zadowoleni. Niestety harmonja ta miała się wnet zepsuć. Oto przyjeżdża w gościnę kuzynka, wdowa z dzieckiem, która odrazu wpadła w oko i serce artysty. Odżywiony i wypoczęty, zapomniał rychło o swem niedawnem ascetycznem życiu w Borinage – poczuł wiosenną miazgę płynącą pod skórą w szybszem tempie. Niestety, to los był jego kochać się bez wzajemności ! 

Kiedy objawy uczucia jego stawały się coraz bardziej natarczywe, niedobra kuzynka poprosiła o opiekę rodziców i poskromienie młodego rozpalonego Fauna. 

Nastąpiła gwałtowna scena z ojcem, której następstwem było zerwanie z rodzicami i przeniesienie do Haagi. Bóg niespokojnych duchów i włóczęgów nie prędko wyzuwa z swej łaski swoich wyznawców. On sprawił, żew mieście tem osiadł spowinowacony rodziny Van Goghów malarz Mauve, cieszący się dość uznaniem, bo robił bardzo grzeczne obrazki odpowiadające gustowi ogółu – słowem był to klasyczny pompier. Przy pomocy tego krewniaka wyszukuje sobie skromną pracownię i pod jego kierunkiem maluje. Niestety mistrz nie był tak wielki, by imponował uczniowi, a charakter ucznia gwałtowny, niezależny, nie znosił tyranji profesora. Po trzecim razie, gdy mu Mauve podarł rysunek, tak się zeźlił i pokłócił i nawymyślał zwłaszcza od najboleśniejszego wyzwiska »pompier«, że wszelkie stosunki między nimi zostały zerwane. Miałem sposobność w Amsterdamie oglądać i zestawić obrazy obu i nie dziwię się, że bezkrwisty, mdły i banalny majster nie mógł odpowiadać ognistemu temperamentowi ucznia.

VAN GOGH DOM NA WSI (ol.).
VAN GOGH DOM NA WSI (ol.).

Zostaje teraz sam ! Samotność mędrców mistrzyni jakże staje się nieznośną dla młodzieńca pokłóconego ze wszystkimi. Chce zapomnieć o swej niedoli, szuka bratniej duszy przed którą mógłby się wywnętrzyć – zbyć ciężaru, co sercu dolega. Włóczy się po mieście, po rozmaitych zaułkach i plugawych barach, aż wkońcu znalazł w jednej spelunce tego anioła stróża, strąconego towarzysza Lucyfera w postaci brzydkiej, ospowatej, starszej kobiety, matki czworga dzieci, pijaczki i ostatniego próżniaka! Sprytna, ofiarowała mu się pozować za darmo! Ale słusznie mówi Marcel Prevost, że najdroższa kobieta jest ta, która się za darmo oddaje. Tak, to była pijawka, która się wssała w biednego artystę, iż nie mógł się od niej oderwać. Z niej zrobił piękny rysunek znany powszechnie z podpisem »Sorrow«. Przytłumiona dotychczasową ascezą i dość późno obudzona namiętność rozpętana przy tei heterze i litość nad nią i jej czworgiem dzieci uwięziły go przy tym demonie, który pochłaniał nie tylko wszystek grosz jaki posiadał, ale niszczył twórcze pierwiastki w marazmie ducha. Niebawem do ich wódką i brudem śmierdzącej izdebki zawitała taka nędza, jakiej nawet w Borinage nie zaznał. Dwadzieścia miesięcy takiego życia wśród zrywań się ku niebu i pławienia się w bagnie i rozpaczy. 

VAN GOGH, ŻUAW MILLIET (ol.).
VAN GOGH, ŻUAW MILLIET (ol.).

Zarówno rodzice jak i całe miasteczko wyrobiło mu imię ostatniego rozpustnika i uwodziciela kobiet. Jeden tylko poczciwy Teo nie gorszył się postępowaniem brata i postanowił go wyrwać z pod uroku Kalibana. Udało mu się. Po długiej walce zdołał go nakłonić do opuszczenia Haagi i osiedlenia w Drenthe, gdzie kiedyś ojciec jego żył. Tu w osamotnieniu przetrawia tragedję dotychczasowego swego życia, wyczerpany fizycznie, zdeprawowany moralnie i pozbawiony środków. Pozostała mu bezczelna śmiałość, kpiąca z wszelkiej opinji. Wraca do rodziców do Nuenen (październik 1883) poto, by po 6-mjesięcznym pobycie porzucić ich.

VAN GOGH, SŁONECZNIKI (ol.).
VAN GOGH, SŁONECZNIKI (ol.).

Świątobliwy pastor nieomieszkał napiętnować dotychczasowego jego prowadzenia i chciał odpowiednimi radami podnieść ducha upadłego. 

Natrafił na skalny upór. Dawny ewangelista apostoł przedzierzgnął się w ostatniego cynika, który zgrozą i zgorszeniem przejmował rodzinę i mieszkańców miasteczka. Pożegnawszy ojców, z którymi jeszcze zupełnie nie zerwał, przenosi się do zakrystjana kościoła katolickiego. Co za kpiny! Syn pastora protestanckiego. Atoli nieszczęście czasem włóczy się wszędzie za człowiekiem, jak wierny pies. Opinja uwodziciela kobiet i wiatrogłowy nie przeraziła pewnej kobiety i to nawet bogatej. Zakochała się w bohaterze romansowym. Niestety rodzina jej sprzeciwiła się tak stanowczo, że ta, widząc niemożliwość związku z ukochanym, targnęła się na własne życie. Ciężko chorą odesłano do szpitala w Utrechcie. Naturalnie wszystkiemu złemu winien ten bezbożnik, cynik i deprawator kobiet. Stosunki z rodzicami tak się naprężyły, że do siebie nie mówią – nawet patrzeć na siebie nie mogą. 

VAN GOGH, CYPRYSY (ol.).
VAN GOGH, CYPRYSY (ol.).

Jedyną ostoją tych tragicznych dni jest brat Teo, do którego on pisze sążniste listy, posyła mu studja i kompozycje – z tych czasów pochodzi obraz »jedzących ziemniaki«. Ten stan naprężenia przerywa nowa tragedja, śmierć ojca 26 marca 1885 r. Teo przyjeżdża na pogrzeb i widzi się z bratem. Wincenty chce po pogrzebie jechać z bratem do Paryża, lecz tenże radzi mu pozostać i poczekać, aż on przygotuje mieszkanie. 

Godzi się na to nasz artysta, zwłaszcza, że wiosna przykuwa go do miejsca. Jesień zazwyczaj budziła w nim niepokój i wypędzała go w świat. Maluje zaciekle do późnego lata, a następnie przenosi się do Antwerpji, gdzie zapisuje się do Akademji sztuk pięknych. Przetrzymał zimę, lecz z wiosną <marzec 1886 r.> zrywa się w nim tęsknota lecenia w szeroki świat i jedzie do Paryża. Ledwo przybył, daje bratu znać, że go czeka w Louvre w sali »carrée«,

VAN GOGH, BULWAR W ST. REMY DE PROVENCE (ol.).
VAN GOGH, BULWAR W ST. REMY DE PROVENCE (ol.).

Tu zamyka się pierwszy okres jego twórczości. Pierwsze kroki, jakie stawia, są niedołężne. Rozpoczyna od kopiowania grawiur zwłaszcza z Milíeťa. Obchodzi go wtedy więcej treść, jak forma i barwa. W połowie 1882 r. poznaje wybitnego holenderskiego malarza Breitnera, który odkrywa młodemu artyście właściwy cel obrazu: farbę. Zamiłowanie wrodzone do ludu potęguje się pod wpływem czytania dzieł Zoli, który apoteozuje życie robotnika i wieśniaka. Nie mniejszy wpływ wywiera Daumier. Należy przytoczyć także Józefa Izraelsa, epika biedoty żydowskiej. Jak widzimy, nie świetnie zapowiada się karjera artystyczna Van Gogha. Jest to niedołężne jeszcze zmaganie się walorów a nie barwy. Paleta jego, która później układa się w świetlaną tęczę, ogranicza się teraz do smutnych, przytłumionych barw: białej, czarnej, żółci neapolitańskiej, ugru jasnego i czerwonego, kobaltu, błękitu pruskiego i cynobru. Zajmuje go szczególnie charakter osób, który umie pochwycić z akcentem karykatury. Zdaje się jakby nań spłynął duch tradycji małych holenderskich mistrzów Stenów, Ostadów, Teniersów i Brauwerów. Niema w jego postaciach nędzarzy, ani szlachetnej dystynkcji Milleťa, ani liryki ckliwej Mauve'a, ani zadumy Izraelsa. 

Skąpą jego paletę barw rozciera na płótno jakaś cierpka, brutalna siła, przystosowana do najgorszych warunków. Otoczony nędzą, przejęty jej dolą, maluje tylko ją. Świat górników-robociarzy, rolnikówi rybaków, świat szary i smutny, więcej mówiący kształtem niż barwą (porównać obrazy Meunier'a), charakterem wpadającym w karykaturę odpowiadał doskonale tej skąpej syntetycznej palecie barw. Najwięcej znane z tej epoki są małe obrazki »Jedzący ziemniaki«, »Kobieta z patelnią«, »Studjum trzewików«, »Naprawiająca sieci«, »Głowa wieśniaka z fajką«, bardzo liczny poczet martwych natur it. d. Miałem sposobność w Amsterdamie, jak również na wystawie zbiorowej artysty u Bernheima w r. 1924 oglądać dość liczną kolekcję tej epoki i zestawić z epokami późniejszemi. Wyglądały one na monochromowe czarne ilustracje o mięsistem nakładaniu materji barwnej. Gdyby na nich zakończył swą karjerę artystyczną, nigdyby nie zwrócił na siebie uwagi. Zestawiając te prace z późniejszemi zauważymy jednakowo rys wspólny, t. j. temperament nakładania farb i umiejętność charakteryzowania modela. 

W marcu 1880 r. instaluje się u brata 1 eo na Montmartrze. Zaczęło się nowe życie natury wiecznie głodnej wrażeń, szybko je wchłaniającej i jeszcze szybciej je przetrawiającej. Pozostawał na dnie grunt wiecznego niezadowolenia. Świetnie charakteryzuje go brat w jednym z listów, które są świadectwami heroizmu brata Teo, znoszącego z anielską dobrocią różne przykrości ze strony Wincentego: »Są dwie istoty w nim, jedna cudownie uposażona, delikatna i łagodna, druga samolubna i nieczuła. To pewne, iż jest nieprzyjacielem samego siebie, ponieważ nietylko zatruwa życie innym, ale i sobie«. ' 

Idąc za poradą brata zapisuje się do pracowni jednego z największych pompierów: Cor- mon a. Atoli natura dzika i kapryśna nie nadawała się do rutyny szkolnej, odrabiającej systematycznie stałą ilość godzin. Zniechęca się szybko, opuszcza pracownię pociągając za sobą inną subtelną naturę <z którą się zaprzyjaźnił), Toulouse Lautrec'a. Przez brata poznaje różnych impresjonistów, których właśnie teorje zwyciężają. Spotyka się z obrazami Monticellego, za- przyjaźnią się z Gauguinem, Guillauminem, Emil-Bernardem, Seurat'em, Signac'em, a także ze sztuką japońską – barwnymi drzeworytami, które tak przypadły do duszy artysty, iż nie- które przełożył na język olejny. Jakby mu bielmo spadło z oka i poraz pierwszy oglądał świat skąpany w słońcu. Oczyszcza paletę z ciemnych barw, akładzie na nią tęczowe. Unika światłocienia, przedmioty ustawia w pełnem świetle. Od Delacroix a kierze energiczne pociągnięcia pędzla tak odpowiadające jego temperamentowi – służą mu do podtrzymania plastyki. Od Japończyków dekoracyjne zestawienia barwne i kontur, podkreślający sylwetę. Czas jakiś pozo- staje pod wpływem dywizjonizmu Seurat'ai Pissaro'a, ale ta minjaturowo-mozaikowa praca, przeważnie mózgowa, nie odpowiadała żywiołowemu charakterowi Wincentego, u którego duch trząsł się wulkanem. Maluje jak upity szałem od rana do nocy w domu, na ulicy lub w okolicach Paryża (Asmieres, Bougivol, Suresnes, Chaton). Powstają liczne widoki, w których przebijają różne techniki i wpływy, liczne martwe natury, jak i portrety o charakterze silnie dekoracyjnym. Doskonałym typem tej epoki jest szalenie barwny portret handlarza obrazów Tanguy dziś w muzeum Rodin a. Karykaturalna o kocim wyglądzie postać na tle drzeworytów japońskich. Wszystko tam gra fortissimo, lecz harmonijnie, jakaś opera egzotycznych instrumentów. 

Atoli ta nawałnica wrażeń i uczuć stargała rychło słabe nerwy człowieka, który choć przybył z cichych okolic, żył silniej i burzliwiej niż inni urodzeni w stolicy świata. Zaczęły się rychło niesnaski i kłótnie z bratem tak, że pobyt pod jednym dachem stawał się niemożliwym dla obu. To też kiedy z porady Lautrec'a postanowił Wincenty wyjechać na południe, z chęcią się zgodził na to biedny Teo, wieczna ofiara zmiennych humorów brata, niewolnik psiego przywiązania. W lutym 1888 r. wyjeżdża do Arles. Tu na tej ziemi klasycznej, zalanej strugami rozżarzonego słońca, pełnej gwałtownych kontrastów: światła i cieni, szarzyzny i barw silnie zdecydowanych, rozwija się błyskawicznie talent jego – niestety i choroba umysłowa. 

VAN GOGH, „LE PÈRE TANGUY“ (ol.).
VAN GOGH, „LE PÈRE TANGUY“ (ol.).

Zdała od paryskich przetargów artystycznych, gdzie wartości kapryśnie ulegają zmianom mody, interesom handlarzy i snobizmowi ludzi przekulturzonych, w bezpośredniem zetknięciu się z potężną naturą, odpowiadającą gwałtownemu charakterowi artysty, znajduje jego sztuka własną formę. Rodzi ją jego instynkt malarski, który zawsze jest głównym motorem jego twórczości. Niema w nim nic wyrozumowanego. Otoczony pomnikami starożytnej kultury rzymskiej, nie daje się im porwać. Ciągnie go strona malarska przyrody, a nie historyczne dzieła. Nawet kiedy zabiera się do malowania »Aliscampu«, alei grobowców rzymskich i gallickich, nie wynikałoz hołdu dla tych dzieł, ale z kontrastu malowniczego, jaki przedstawia długa aleja cyprysów i pinij, u stóp których drzemią białe sarkofagi. 

Zapewne że podziwiał potężną arenę rzymską świetnie zachowaną lubo zeszpeconą wieżami z czasów średniowiecza. Może nieraz dumał pod jedyną klasyczną kolumną teatru rzymskiego. Podziwiał resztki potężnych ruin term Konstantyna Wielkiego w pobliżu wartkiego i wspaniałego Rodanu. Modlił się przed portalem kościoła St. Trofim, który jest biblją rzeźbiarską z epoki romańskiej. Atoli to wszystko wytwarzało w nim melodję pełną melancholji, która kolebiła jego wyobraźnię skłonną do smutku. Instynktownie bał się tej pieśni i uciekał w pola, za miasto, w stronę ruin opactwa Montmajor albo mostu Langlois, gdzie wężami ciągną się szare sady oliwek podbite czerwienią spalonej ziemi, gdzie w słońcu wygrzewają się białawe fasady domków <masć> o kształtach wykwintnych, gdzie rozległy horyzont zamyka łagodny błękit wzgórz. Dziwnem zrządzeniem losu miałem sposobność osobiście poznać prawie wszystkie miejscowości, wchodzące w zakres życia Van Gogha, a szczególnie południową Francję, gdzie bawiłem parę razy przed wojną, a w czasie wojny byłem tamże internowany lat pięć. Z pictyzmem zwiedzałem te stacje kalwaryjskie naszego nieszczęśliwego artysty. Pojmuję cały urok, jaki mogło rzucić nań południe, niosąc mu błogosławieństwo talentu i przekleństwo choroby. 

Jak wymorzony głodem, gdy dorwie się misy, pracował żarliwie od rana do nocy, a czasem nawet w nocy. Jasne gwieździste niebo, ciemne cyprysy, do których przytulone domki drzemią oblane poświatą księżyca, porywały artystę i nie dały mu spać. Deseczki kawałek przymocowany do głowy stanowił świecznik, który mu oświetlał paletę i obraz. Nie normalna praca, lecz wyścig nienasyconego pragnienia. Czasem trzy razy dziennie zmieniał płótno o większych nawet rozmiarach, bo Nr. 25 i 30. Drwił sobie z ognistych promieni słońca, które na południu spalają latem wszelką wiotką roślinność, którym nawet ulegają wiecznotrwałe listowia oliwek dębów, czy drzew szpilkowych. Malował bez parasola, a nawet bez kapelusza. Trudniej atoli było walczyć z piekielnym wichrem południa, »Mistralem«. To największy wróg malarzy. A przecież znamiennymi elementami talentu Van Gogha jest harmonja tych żywiołów: żar południa i jego wicher. Odtąd pierwiastki te wchodzą w koloryt jego – w fakturę i rysunek. Żaden inny malarz, poza Cezanne m we Francji, nie oddał lepiej bogactwa duszy przyrody południowej, niż Van Gogh. Pociąga go także pustynna kraina delty Rodanu »Camargue«, zwłaszcza jej nadbrzeżne miasteczko St. Maries, miejsce sławne z odpustów, do którego w maju ściągają cyganie z całego świata. Tam wykonał tuszem wiele pięknych rysunków, których sposób wypowiedzenia uderza oryginalnością i świadczy o wielkim zmyśle graficznym. Odrywał się od kontemplacji przyrody i zatęsknił za towarzystwem ludzkiem. Szukał go'tam, gdzie je znajdował dotychczas – wśród sfery robotniczej. Są to kawiarze Ginoux, listonosz Roulin, żuaw Milliet i inni. Każdy z nich służył za model malarzowi i każdy potem obdarzony był portretem. Niestety ludzie ci nie umieli ocenić wartości tych dzieł i zazwyczaj ulegały one zniszczeniu. Sam zresztą artysta nie cenił wysoko swych prac. Wiemy np. że w Paryżu zwinięte fascykuły 5 – 10 obrazów sprzedawał po 50 fr. ! 

Ten stan podnieconej twórczości począł się wyczerpywać z końcem lata. Odczuwa brak towarzystwa artystycznego i dlatego zaprasza do siebie Gauguin a. Teo wziął na siebie pokrycie kosztów tej wizyty. Zetknęły się dwa ogniste temperamenty. Gauguin starszy, cieszący się już uznaniem, umiał panować nietylko nad sobą, ale i towarzyszem. 

Z początku panuje między nimi zgoda. Robią wycieczki w okolice do Montmajor, St. Gilles (cudna fasada kościoła!), Raphele, Beaucaire, Tarascon i Montpelier. Razem malują w polu, razem piją w kawiarni, razem odwiedzają domy publiczne i wszędzie i zawsze prowadzą rozmowy, w których dla świętego spokoju gość ustępuje gospodarzowi. Van Gogh np. lubi Daubigny, Ziem'a, Rousseau, a zwłaszcza Meissonier'a, których Gauguin nie znosi. Nie cierpi Ingres a, Rafaela, Degasa i Cézanne'a, których Gauguin podziwia. Gustaw Coguiot w swej świetnej książce o Van Goghu stronniczo staje po stronie van Gogha, podkreślając silnie zarozumiałość i złą wolę Gauguin'a. Zaprzecza nawet kategorycznie wpływom jego na twórczość Van Gogha, do czego się nawet sam Wincenty przyznaje w liście do krytyka Alberta Aurier'a. 

VAN GOGH, MAMKA (ol.).
VAN GOGH, MAMKA (ol.).

Nadmierna praca, złe odżywianie, niepowodzenia materjalne, dotychczasowe przejścia, a przedewszystkiem choroby (syfilis i epilepsja) spowodowały rychło katastrofę. Gauguin był tylko zapałką, która wznieciła pożar nagromadzonych palnych materjałów. 

Wieczorem raz, podczas gorącej sprzeczki w winiarni, rzucił Wincenty pełną szklankę napoju w głowę towarzysza. Na szczęście tenże w samą porę zdołał się uchylić. Bez protestu opuścił Gaugin lokal. Nazajutrz Van Gogh przeprosił go, przypominając sobie słabo, co zaszło. Tymczasem tego samego dnia <23 grudnia 1888 r.> wieczorem pędzi za Gauguin'em z brzytwą w ręku przez plac publiczny, chcąc go poderżnąć. Spokój i silny wzrok Gauguin'a przyprowadziły do otrzeźwienia napastnika. To nakłoniło Gauguin'a do odjazdu. Nazajutrz wychodząc ze swego mieszkania widzi tłum, oblegający dom Van Gogha. Wszyscy zwrócili się do przybywającego posądzając go, iż zamordował towarzysza. Pokazało się, że Van Gogh, zaniósłszy jednej z »nimf« na talerzu świeżo odcięte swoje ucho, zwiał, znacząc za sobę krwawy ślad, do swego mieszkania, gdzie zamknął się, głuchy na wszelkie wezwania zaniepokojonego krwawemi śladami tłumu. Wezwano komisarza policji, który kazał wyważyć drzwi i stwierdził, że Van Gogh żyje, tylko w przystępie szału odciął sobie ucho. 

Sprawa ta dotychczas nie wyjaśniona. Gauguin podaje, że odciął sobie ucho przy samej skórze, zaś siostra Wincentego twierdzi, że tylko koniec ucha. Nie czekając obudzenia się kolegi, zapewne nie chcąc drażnić go swym widokiem, opuszcza Gauguin Arles, zawezwawszy telegraficznie brata Teo. Chorego odwieziono do szpitala, gdzie pozostaje do 7 stycznia 1889 r. Obfity upływ krwi uratował mu życie, odzyskuje spokój pod wpływem brata i rozumnej opieki Dra Rey, moralnej opieki pastora Salles i przyjaźni poczciwego listonosza Roulin'a. Robi wtedy ich portrety i trzy widoki ze szpitala. Wraca do mieszkania osamotnionego, pełnego smutnych wspomnień. Cierpi – chciałby raz na zawsze skończyć z sobą. Poczyna się w nim rozwijać manja prześladowcza pod wpływem zachowania się złośliwych sąsiadów, którzy sobie robili igraszkę z jego nieszczęścia i wyolbrzymiali zjawisko aż do zagrożenia ich bytu. Zebrali paręset podpisów i zażądali od burmistrza, by zamknął niebezpiecznego warjata. Ku radości zgromadzonego motłochu, w towarzystwie dwu policjantów zawleczono biednego drżącego artystę do szpitala. Sławetni Arlatanie nie nadarmo odziedziczyli arenę rzymską, która do dziś im służy do zaspakajania swych krwiożerczych instynktów – w walce byków. W braku tego, dobry, gwoli uciechy, i skromny warjat. O krótkowzroczna czeredo, okrywająca wieczystą hańbą ten wspaniały gród! 

Po takim wypadku stan zdrowia uległ pogorszeniu, zwłaszcza gdy mu oświadczono, że nie wolno mu nadal pozostać w tym mieście. Z porady lekarza Rey, sam każę się zamknąć w szpitalu dla umysłowo chorych w St. Remy, gdzie stanął 8 maja 1889 r. Z początku pozostaje pod ścisłą obserwacją, więc nie wolno mu nietylko wychodzić poza mury, ale nawet malować. Choroba jego jest kapryśną, a leczenie żadne. Dr. Peyron uważa za najlepszy system pozostawienie pacjenta działaniu przyrody, a w najgorszych razach tusz zimnej wody. Chory ma nieraz długie okresy spokoju, w ciągu których maluje »martwe natury«, autoportrety, widoki z okna lub z dziedzińca, oraz wolne interpretacje z rycin: Rembrandta: »Zmartwychwstanie«, Delacroix »Miłosierny samarytanin«, Daumiera »Pijacych«, Dorego »Więźniów«, Milleta »Siewcę«, »Żniwiarzy« i »Powrót z pola«. Obrazy te, lubo są kopjami, są pracami twórczemi,- bo począwszy od swobodnego rysunku, odpowiadającego temperamentowi artysty, aż do kolorytu, wszystko sam stwarza. Zwłaszcza koloryt interpretuje treść tak indywidualnie, tak pięknie, że bez ujmy można te prace zestawić z oryginałami. Niestety, przeżywa także chwile straszne hallucynacyj zwrokowych i słuchowych, przybicia zupełnego, czarnej melancholii i zniechęcenia do życia – i nieświadomości swych czynów, iż czasem bezwiednie zjada farby. Pod koniec rocznego pobytu, dwa miesiące pozostaje w stanie zupełnej nieświadomości. Dopiero z wiosną odzyskuje przytomność i pragnie opuścić zakład – co następuje wbrew woli Dra Peyron'a. Dnia 17 maja 1890 r. staje u brata w Paryżu, gdzie bawi 3 dni, poczem z porady brata jedzie do małego miasteczka pod Paryżem Anvers sur Oise, gdzie ma malować pod dozorem wytrawnego lekarza Dra Gacheťa, wielkiego przyjaciela malarzy. 

Okresy w Arles i St. Remy należą do najwięcej obfitych i najciekawszych w życiu artysty. O ile życie jego wchodzi w dziedzinę anormalności posuniętej do warjacji – o tyle twórczość jego wykazuje najwyższą równowagę, najwyższe uświadomienie środków technicznych i najwyższe napięcie ducha. Dr. Jean Vinchon w książce swej ciekawej »Sztuka i szał« tłomaczy to zjawisko w następujący sposób: 

»Działalność umysłowa wzmożona i ciągła na usługach jakiejś namiętności, która zmusza ciągle do tworzenia, zużywa dusze o charakterze niskim, rozbudza dążności chorobliwe stare, aż do utrzymania ich w ukryciu, przesadza zdolność wzruszenia, jak np. u Romantyków, powoduje czasami psychozę wyczerpania, jak np. u Van Gogha«. <Str. 20>. 

VAN GOGH, KOBIETA Z ARLES (ol.).
VAN GOGH, KOBIETA Z ARLES (ol.).

»Uczuciu artystycznemu musi służyć potęga wzruszenia wyobraźni i darów technicznych, lecz musi być ono podtrzymane w tymsamym czasie, aby było twórcze, przez równowagę między tymi czynnikami«. <Str. 32>. 

»Człowiek płomienny, uczuciowy io wyobraźni nie może prowadzić życia cichego i regularnego, jak kupczyk ze sklepu«. <Str. 32>. 

»Możemy obecnie stwierdzić, że uczucie, główny motor genjusza, jest zjawiskiem normalnem a nie patologicznem, jak utrzymywał Lombroso«. <Str. 30>. 

»Serja chronologiczna twórczości Van Gogha poucza nas, że obłęd nie przyniósł zmian wybitnych w jego manierze i jakości malarstwa. Jesteśmy świadkami jego ewolucji, która się przeciwstawia monotonji czasowej w dziełach warjatów. Maluje między innymi obrazami męski oddział szpitala z tymsamym talentem, albo jeśli się chce powiedzieć z tymi samymi błędami co niegdyś. Listy Van Gogha i wspomnienia lekarzy opisują nam godziny podczas których mógł malować i które są jedynemi godzinami szczęścia w jego biednem życiu. Walczy o nie z warjacją w heroicznym pojedynku, w czasie którym opiera się silnie o uczucie, aby nakazać poszanowanie swemu strasznemu przeciwnikowi,- to uczucie, to miłość płomienna do sztuki. Epizody tej historji, łatwe do skontrolowania dzięki dokumentom Coguioťa, są scenami tragedji korneljańskiej, w której sztuka i obłęd grają główne role... Opowiedzieliśmy je szczegółowo, ponieważ myślimy, że nie jest ona wyjątkową i że dzieło jakiegoś malarza, który stał się warjatem, nie musi być koniecznie patologiczne. Pewne dyspozycje mogą długo stawiać opórwśród zaburzonej inteligencji i są tylko przedłużeniem życia normalnego w chorobie«. <Str. 17 i 18>. 

Obrazy Van Gogha z okresu prowansalskiego są w pierwszej linji dziełami malarskiemi. Każde uderzenie pędzla wydaje dźwięk muzyczny, któremu odpowiada drugie i trzecie i dalsze uderzenie, a razem tworzą potężną żywiołową symfonję. Słońce i ruch są to dwa pierwiastki, które stwarzają życie obrazu. Pociągnięcie pędzla krótkie i energiczne, to puls uczucia, który kierował ręką. Nieraz staje się on gwałtowny i niepokoi widza (cyprysy, snopki, słońce). Nic dziwnego, że nawet Cézanne patrzał na te prace jako na czyn warjata. Forma jego niektórych problemów malarskich bardzo zawikłanych układa się w umiejętną syntezę <np. gęstwina drzew, pól, sadów – czy winnic). Rozwiązanie ich proste, mocno dekoracyjne. Zaznajomienie się w Paryżu z drzeworytami japońskimi, z impresjonistami i dywizjonistami wywarło wpływ na pojęcie tego malarstwa niewalorowego, lecz dekoracyjnego. Maluje grubo farbą, czasami wyciska ją wprost z tuby, łagodząc jej surowość uzupełniającą barwą, położoną obok lub na wierzchu poprzedniej. Jak prawdziwy instynktowy malarz uwielbia farbę dla jej nasycenia – z którego nie chce uronić najmniejszej dozy. Niestety używa ku temu niektórych barw nie* trwałych, albo których łączenie staje się nietrwale, jak: zieleń Weroneza, błękit pruski, trzy odcienia żółci chromowej i cynobru. Przedmioty podlegają nie modelacji światłocienia, lecz modulacji barwy, podpartej nerwowym przerywanym konturem. Kontur stały monotonny, spo* tykany u styíizatorów daje drut, osłabia życie, przerywany wytwarza wibrację. 

Ostatni akt tragedji Van Gogha trwa bardzo krótko, bo od 20 maja do 29 lipca 1890 r. Chcąc zagłuszyć owe straszne »memento mori«, które dzwoniło mu zawsze i wszędzie, trawiony głodem tworzenia, miotany nieufnością we własne siły, niezachęcony choćby najmniejszem powodzeniem materjalnem, rzuca się do pracy, by w niej zapomnieć o wszystkiem. W przeciągu 2 miesięcy namalował 50 obrazów i kilkanaście rysunków! Ta nadmierna, gorączkowa praca podcięła jego system nerwowy. Llderza znów w niego fala smutku i rozpaczy tem silniejsza, że przestaje wierzyć w swoje uleczenie, a myśl rozwiązania swej tragedji samobójstwem świta mu jako jedyne uwolnienie od cierpień. Nęciły go niegdyś dalekie wycieczki, obecnie maluje w najbliższem sąsiedztwie. Chwilowo zapali się w towarzystwie Dra Gacheťa, którego robi piękny portret, jak również rodziny i innych mieszkańców, zachwyci go ogród Daubignego, to znów go nęcą kwiaty, zwłaszcza ukochane słoneczniki. Rozrusza się odwie* dżinami brata, żony jego i ich dziecka – pojedzie na chwilę do Paryża, by odwiedzić krytyka Auriera, zjeść śniadanie z Toulouse=Lautrec'em, ale to są ostatecznie przebłyski woli, chcącej się wyrwać z objęć strasznej siły, większej niż życie – śmierci. Oglądałem jego przedostatni obraz: kruki lecące na tle ciemnego błękitu nieba nad łanem pszenicy – sumarycznej w formie i kolorze, ciekawy raczej jako dokument życiorysu. Odzwierciedla ten okropny nastrój, w jakim tonęła już nieszczęśliwa dusza samobójcy. Głęboki smutek musi ogarnąć patrzącego, wiedząc, że pracę tę wykonuje skazaniec, który niebawem przestanie istnieć – jedna z najciekaw* szych postaci malarstwa nowożytnego i jedna z najnieszczęśliwszych istot! 

Dnia 27 lipca wybiera się malować efekt wieczorny: dwie grusze na tle żółtego nieba w głębi fioletowy zamek obramowany zielenią. 

VAN GOGH, PORTRET WŁASNY („aux fleurs“ ol.).
VAN GOGH, PORTRET WŁASNY („aux fleurs“ ol.).

Patrząc na to zaczęte dzieło, zrozumiał bezowocność szamotania się, stanęła mu przed oczyma przeszłość pełna nędzy, walki i cierpień – nieuznanie jego talentu i przyszłość, wlokąca swój marny byt po wytyczonej ścieżce dotychczasowej. Komu potrzebne jest jego życie, jego cierpienie, jego sztuka? Świat będzie się toczył, jak dotychczas-zniknięcie jego nie sprawi krzywdy nikomu. Teo? Ale on ma żonę i dziecko. Zresztą wszystkie uczucia zamarły w nim – prócz jednej chęci – niecierpieć, nieistnieć! Kula w pierś – jedyne wyzwolenie i wieczny spokój! Krzepkim krokiem, brocząc krwią, niosąc w ręku cały swój rynsztunek malarski wrócił do swego pokoju prosząc gospodarzy, by go zostawili w spokoju. W oczekiwaniu końca zapalił sobie ulubioną fajeczkę. Powiadomiony Dr. Cachet robił wszystko, by uratować życie nieszczęśliwa – lecz nic nie pomagało. Być może, że zabieg natychmiastowy chirurgiczny pomógłby, ale ciężko było tego dokonać na prowincji. Dzień następny spędził jeszcze przytomny, pocieszał jak mógł zrozpaczonego brata.

Wyzionął ducha dnia 29 lipca o wpół do drugiej rano. Wyzwolił się od demona, który zatruwał jego cel istnienia – sztukę. 

Teo przeżył go tylko o parę miesięcy. Pochowany został obok brata na cmentarzu w Anvers sur Oise. 

Oto przeraźliwie smutna droga krzyżowa artysty, która wiodła go do wierzchołka sztuki i góry stracenia, u stóp której dziś handlarze obrazów i różni spekulanci dobijają targu o pozostawione mienie. Stawiają go na piedestale między genjuszami obliczając, iż tem więcej na nim zarobią, im więcej zasadzą wawrzynu na jego grobie. 

* * * 

Van Gogh, podobnie jak Cézanne, zyskał uznanie u szerokich mas dopiero po śmierci. Obrazy jego zdobią dziś muzea światowe i sławne kolekcje i płaci się za nie dziesiątkami tysięcy złotych. 

Podobnie jak Cézanne, wywarł głęboki wpływ na pokolenie poimpresjonistyczne. Zaroiło się na wystawach od martwych natur, widoków i typów à la Van Gogh, od przesadnego konturowania, nakładania farb i od koszlawienia formy i perspektywy. Jeno gdy u obu artystów usterki wynikają z nieudolności i nieobserwacji, co samych głęboko martwiło – u naśladowców ich jest nieszczere i śmieszne, bo urasta to do zalet, cnót i kanonów. Wielka sztuka obu, cicha, skromna, niepretensjonaína, stała się konfesyonałem dla młodych adeptów, czy to tak zwanych »fauves«, czy »Ecole de Paris«, gdzie nieudolność, blaga, bezczelność i snobizm biorą łatwo rozgrzeszenie za swoje czyny. Torturować rysunek, zdeprawować formę, packać farbę, wyprawiać błazeństwa w imię nowych dróg, chlubić się, że maluje się z kartek pocztowych, fotografij i ilustracyj – podnosić do godności sztuki znudzoną wypocinę bogatych snobów – nieudolną, dziecięcą bazgraninę celników, kanalarzy, handlarzy ziemniaków smażonych, kucharek, akuszerek – wszystko to bezczelnie się dziś reklamuje jako spadek artystyczny po obu mistrzach. 

MARCIN SAMLICKI

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new