Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Wojna


W r. 1867 cały świat cywilizowany spieszył do Paryża, gdzie Napoleon III otworzył wystawę powszechną. Artur Grottger, mimo choroby piersiowej, która w zimie tego samego roku skończyła się jego śmiercią, postanowił wziąć udział w tym wielkim konkursie narodów oświeconych. Najpierw posłał na wystawę swoją Lituanię, a wkrótce potem sam do Paryża wyjechał. Zamiarem jego było prowadzić dalej przerwane studja i wykończyć nową kompozycję, która na wystawie ukazała się pod napisem: Wojna, albo: Dolina łez

Jest to ostatnia praca przedwcześnie zgasłego artysty. Składa się ona z dziesięciu kartonów, złączonych jedną myślą i jednastej karty tytułowej. Przejdźmy je kolejno, jakeśmy to dotąd z innemi czynili.

W pracowni malarskiej, siedzi artysta w czarnej, fałdzistej sukni. Przed nim wyciągnięte płotno, obok porozrzucane rysunki, w tyle mała bibljoteczka, a nad nią odlew gipsowy. Skromne umeblowanie pokoju, jak skromne życie jego mieszkańca. Za to dusza artysty bogata i potężna. W sercu i głowie powstała właśnie myśl wielka. Już ją chciał przelać na płótno, bo oto kredkę trzyma w prawej ręce, ale jeszcze się zadumał, aby ją lepiej w głębi duszy opracować. Na tem obliczu spokojnem, które ku piersiom skłonił, podpierając czoło na ręku, jaśnieje prawdziwa genjalność, a w oczach zamkniętych i nieznacznym ust załomie, widzisz boleść głęboką, jakiej w chwili tworzenia każdy artysta doznaje. Nawet śmiech, mający ludzi bawić, bolem się u niego poczyna. Żałoba jego tem głębsza, ile że kompozycja, która dotąd w błędnych zarysach migotała po wyżynach jego fantazji, ma przedstawić ludzkość w jej największym rozstroju, w walce bratobójczej. Ale tchnienie boże, którem pierś jego przepełniona, nie pozwala mu cofnąć się z obranej drogi... Cierpi, jednak z rezygnacją spełni wyższy rozkaz. Kiedy tak marzy, z obłokiem spływa ku niemu anielska postać dziewicy, cicha, łagodna i piękna, jak świat z którego przybywa — z jasną gwiazdą nad czołem. Głosem, którego nie słyszy ucho, lecz który brzmi w duszy, mówi rękę wyciągając: 

— Chodź, ja cię powiodę przez dolinę łez!

To Beatrix jego, to jego genjusz... Odkąd przybrała kształty wybitne, artysta wie jakie dzieło stworzyć powinien. 

Kompozycja kartonu pierwszego jest niezrównana — jedyna w swoim rodzaju. Głowa marzącego należy do najpiękniejszych zjawisk w dziedzinie sztuki. Równej nie zdarzyło mi się widzieć.

Beatrix wiedzie swego oblubieńca przez miasta i sioła. Wszędzie szczęście, swoboda. Natura jednak, odgadując prędzej przyszłość aniżeli człowiek, wie że wkrótce coś strasznego nastąpi. Jako matka kochająca wywiesza na stropie niebieskim jasną kometę świecącą w dzień i w nocy, która ludzi ostrzega przed grożącem im niebezpieczeństwem.  Weszli do wiejskiego ogrodu, gdzie kilka zastali osób. Każda z nich wpatruje się w kometę, widząc w niej złą wróżbę.

— Patrz — rzecze Beatrix — jak biednym jest człowiek!... Przed chwilą jeszcze, zanim ten znak na niebie się pojawił, ludzie ci należeli do najszczęśliwszych. Ta w bieli matka pieściła się swojem chłopięciem; obok siedząca babka cieszyła się że wnuczek podrasta; a ta w głębi para młodych ludzi marzyła tylko o swojem połączeniu i przyszłem swojem szczęściu. Złowroga wróżba nagle wszystko zburzyła... Matka niespokojnie wpatruje się w kometę; babka jako starsza i więcej doświadczona z przerażeniem ręce załamuje; a ten młody człowiek zwiesił głowę z bolesnym wyrazem. Smutnych myśli nie strąci mu z czoła nawet głos kochanki, bo przeczucie mówi mu, że ten znak zapowiada wojnę... On młody, więc może z urny fatalny los wyciągnie. Silniejsi każą mu zabijać tych, których nie zna, do których najmniejszej nie ma urazy… I będzie zabijał, dopóki sam nie zginie! Wymarzone szczęście u boku tej, którą kocha, pryska jak bańka mydlana... O biedna ludzkości!

Prawdę przepowiedział znak złowrogi. 

— Wojna! krzyczą dokoła, — na wojnę zbierajcie się młodzi!

Oto izba, w której odbywa się losowanie popisowych.

Na środku widzimy stół nakryty, na nim stoi urna fatalna; w niej losy pełne i próżne. Kto wyciągnie próżny wróci do rodziny; kto pełny stanie się niewolnikiem mocniejszych i pójdzie na wojnę.

Idealnie piękny młodzieniec włożył obnażoną ręką do urny. Na jego twarzy maluje się teraz wszystko co mu duszę wypełnia. Żal za wolnością, którą na długo utraci, jeżeli pełny los wyciągnie; spokojna rezygnacja na widok nieubłaganego fatum, którego trudno uniknąć— wreszcie słuszne oburzenie na ludzkość, która dla dogodzenia swoim zachciankom krwawe wyprawia hekatomby. Wzrok ukośny na urnę rzucony zdradza także pewną przebiegłość. Człowiek ma prawo żyć, a więc powinien bronić swego życia. Ilekroć może, broni się otwarcie; gdzie siły jego za słabe używa podstępu. Młodzian nie mogąc oprzeć się potędze, która istnienie jego podporządkowała wymaganiom państwa, spogląda ukosem na losy w urnie pomieszczone — ażali przypadkiem nie odgadnie, który z nich próżny…

Komisja wojskowa złożona z czterech mężczyzn znajduje się za jego plecyma.

Ten na pierwszym planie malowniczo siedzący oficer, którego piękny profil tak wyraźnie się rysuje, spogląda na losującego z prawdziwem współczuciem. W takiem samem położeniu znajdował się i on przed laty, a więc wie ile taka chwila kosztuje. Brodaty jego towarzysz, to żołnierz do szpiku i kości; odważny, zuchwały, tyrański. Rozkaz starszych jest dla niego przykazaniem. Zniecierpliwiony, że losowanie nadto się przeciąga, chce zawołać:

— A kończ-że mazgaju, do stu katów! 

Trzeci, wsparty na ręce, widocznie oficer od kirysjerów, poznać to bowiem po srebrzystym hełmie, z uśmiechem, w którym ironja zmięszała się z zadowoleniem, spogląda na dorodnego młodziana. Przez usta na pół rozwarte zdają mu się słowa wyrywać:

— Chciałbyś się może ożenić i na wsi żyć spokojnie, o nic z tego bratku! Pójdziesz z nami, śliczny z ciebie będzie dragon!

W głębi stojący sierżant czeka niecierpliwie z papierem i ołówkiem w rękach, kiedy skończy się długa ceremonja, aby nowego szeregowca wpisać na listę pułkową.

Przy drzwiach żołnierz z bronią w ramieniu, obojętnie wstrzymuje dwie kobiety, które pełne rozpaczy usiłują wejść do środka. To zapewne matka i narzeczona losującego.

Ile głów, tyle tu charakterów, tyle myśli odrębnych, a z pomiędzy wszystkich podnosi się głowa młodziana, jako najważniejsza. Harmonja w kompozycji wzorowa.

Spełniły się losy. Zabrano młódź najdorodniejszą, dano jej broń, wsadzono na konie i kazano ruszyć na nieprzyjaciela. Oto pułk kirysjerów pomyka przez wieś z powiewającym sztandarem. Jeden z żołnierzy wyciąga z pożegnaniem rękę ku kobiecie, która nie mogąc znieść serce rozdzierającego widoku, cofa się w głąb ogrodu z dzieckiem na ręku, pełna głębokiej i niemej boleści. Czy zobaczy jeszcze tego, który jej dziecku dał życie? Mimo smutnej treści, cała ta kompozycja dla swej prostoty i rzadkiej szlachetności, działa na widza prawie upajająco. Artysta unikając gwałtownych efektów i kontrastów, pozwala nam wielbić i prawie kochać tę scenę cichej boleści…

Krwawa walka zawrzała na całej linji. Wśród ciemnej nocy nieprzyjacielskie wojska podstąpiły pod miasto. Huk dział wstrząsa powietrze; kule zapalone lecą jak komety; domy stanęły w płomieniach, kłęby dymu czarnego lecą z wiatrami. Wśród ogólnego zamętu nieprzyjaciel szturm przypuszcza, a tymczasem niewinni mieszkańcy, zabijani nie wiedząc za co i dlaczego, uciekają bramą nie zajętą dotąd przez nieprzyjaciela, szukając w polu schronienia i przytułku…

Beatrix ze swoim oblubieńcem znajduje się na pierwszym planie. Ona wsparta o głaz, patrzy na płomienie z niebiańskim spokojem anioła, który wie, że bez woli tego, który ją na ziemię zesłał nic się nie dzieje; a więc i ta ofiara musiała być konieczną, skoro ją Bóg dopuścił. On, jako człowiek słabszy i nie mogąc pojąć tajnych wyroków. Opatrzności, zsunął się do stóp swego genjusza, a odwróciwszy twarz od krwawych płomieni płacze gorzkim płaczem, wzrokiem pytając niebiankę: 

— Co znaczy ta straszna hekatomba?

Ostatnie domy spłonęły, trupy zalegają przedmieścia i pola okoliczne. Kogo kula oszczędziła, ten błąka się teraz nie wiedząc co począć i jak żyć. Nieprzyjaciel zniszczył kraj dokoła, a zabrawszy wszelką żywność dla swoich żołnierzy i koni, skazał pozostałych mieszkańców na śmierć głodową…

Oto pod dębem rozłożystym, w pobliżu domu, który jeszcze dogorywa, zebrała się rodzina, złożona z mężczyzny, dwóch kobiet i dwojga dzieci. Mężczyzna wsparty o drzewo groźnie patrzy przed siebie. On złorzeczy nie tylko ludziom ale i Bogu. Bo za cóż cierpią, on, te kobiety i dzieci, cóż oni wszyscy zawinili? Czy taka sprawiedliwość na ziemi i niebie? Potężną jest ta postać, pełną grozy i wyrzutu.

Dzieci owinięte futrem, wyciągają do starszej siostry drobne rączęta, wołając: — Chleba! — Ona ze łzą w oku chleb im podaje, bo w koszu obok stojącym, wyniosła z domu nieco żywności; ale co się stanie, gdy jutro chleba zabraknie? Nad tem smutnem pytaniem zastanawia się przedewszystkiem matka, która zapatrzona w twarzyczki dzieci żałośnie głowę na rękę zwiesiła.

Ileż to scen podobnych można spotkać po każdej wojnie? 

Napad nocny i zburzenie miasta nie były atoli dziełem bohaterstwa i taktyki wojennej. Silna załoga byłaby szturm odparła, ale między mieszkańcami był zdrajca, który wyniósłszy się cichaczem pobiegł do obozu nieprzyjaciela, aby mu za pieniądze sprzedać swoich braci. Zwycięzca hojnie go nagrodził, a poznawszy w nim zręcznego szpiega poruczył mu drugą misję do spełnienia. Zdrajca schował dokument i poszedł gdzie go zły duch prowadził. Na szczęście jednak żołnierze pokonanej załogi, rozbiwszy namioty o kilka mil od miasta spalonego, postrzegli swego oprawcę. Przeczucie powiedziało im natychmiast że jemu zawdzięczają swoje nieszczęście. Na rozkaz oficerów pochwycili go, a przeszukawszy dobrze, znaleźli w głębi buta fatalne pismo. Tę chwilę uchwycił Grottger na kartonie siódmym.

Kompozycja rozpada się na dwie grupy.

Pierwszą tworzą dwaj żołnierze, którzy przetrząsają szpiega; drugą trzej oficerowie odczytujący pismo znalezione. Żołnierze dość rubasznie obchodzą się ze swoją ofiarą, oficerowie zaś z najżywszym pospiechem i zajęciem odczytują haniebny dokument, gdyż nie tylko szukają dowodu, że ten człowiek w rzeczy samej na śmierć zasłużył, lecz nadto jeszcze chcieliby poznać plany nieprzyjaciela. Na twarzy oficera, który stojąc pośrodku papier w ręku trzyma, pośpiech najlepiej jest uwydatniony.

Zdrajca z przerażeniem wytrzeszczył oczy na grupę oficerów, czekając kiedy z nich najstarszy głowę podniesie i zawoła:— Rozstrzelać tego łotra! — To spojrzenie jest nicią, tak wybornie łączącą obie grupy, że razem stanowią jednę całość. Gdyby zdrajca patrzał gdzieindziej, jednolita teraz kompozycja rozpadłaby się na dwie odrębne, skutkiem czego całość byłaby dosyć ciemną. 

Beatrix nie patrzy na tę scenę, ją widzimy odwróconą w głębi. Ten człowiek nie wart jej współczucia; jako zdrajca zasłużył na karę przykładną.

Głucha noc zalega nad ziemią. Blady księżyc z trudnością przedziera się przez chmur osłonę, aby oświetlić scenę pełną grozy najwyższej. Na pobojowisku leżą trupy. Kilka osób, które nie umieją poszanować spokoju umarłych i zwłok świętości, gnane niepohamowaną żądzą zysku, chociażby go nawet przyszło osiągnąć za pomocą najohydniejszego świętokradztwa, korzystając z nocy, przybiegły na miejsce gdzie w dzień zacięta toczyła się walka, aby coprędzej obedrzeć zabitych żołnierzy. Artysta nie pokazał nam twarzy tych nikczemników — bo widok ich musiałby w nas wstręt obudzić, czego sztuka unikać powinna. Po ich ruchach atoli poznajemy, że to złodzieje pobojowisk.

Beatrix odwróciła się od tego widoku, a artysta przytulił się do jej ramienia patrząc na ten rozbój z najwyższą grozą i oburzeniem…

— Czy to ludzie, czy szakale?! — woła przerażony nie mogąc zrozumieć takiej zbodni.

Ten widok tak głębokie zrobił na nim wrażenie, że porzuciwszy swoją Beatrix, wrócił na chwilę do znanej nam pracowni, i tam na płótnie świeżo naprężonem, przed którem widzieliśmy go w głębokiej siedzącego zadumie, zaczął kreślić postać rozgniewanego Boga. Stwórca pełen majestatu podnosi rękę do góry, którą rzuci pioruny na głowy świętokradzców. Rysownik wpatruje się z namaszczeniem w Jego oblicze, i tak jest przejęty swoją kreacją, że zdaje mu się iż słyszy głos Boga:

— O ludzkości, ty plemię Kaina!

Pochód przez dolinę łez nie skończony jednak. Genjusz ujął go znowu za rękę i wprowadził do izby, w której przed chwilą gościł nieprzyjaciel. Na ziemi leżą dwaj żołnierze — jeden ze sztyletem, drugi z rewolwerem w ręce. Dzikie było starcie — obadwa padli. Mimo że śmierć ich zmroziła, trzymają się jeszcze za ręce i piersi. Wieczny sen przejednał ich z sobą. 

Pod ścianą w siedzącej postawie widzimy zabitą kobietę; do niej zbliża się dwoje dzieci, istne dwa aniołki, i na pół ze strachem, na pół ze zdziwieniem wpatrują się w bladą twarz matki, nie wiedząc czy ona śpi, czy może zemdlała. Za drzwiami widać właściciela tego domu, jak z dzieckiem najmniejszem na ręku spieszy do izby, w której żonę zostawił. Trwoga przejmuje go do głębi, bo oto już zobaczył leżących żołnierzy... A jakiego dozna uczucia, gdy przestąpiwszy próg postrzeże żonę zabitą, którą mu teraz drzwi zasłaniają! 

Równie tragiczną scenę widzieliśmy w Polonii. Podobieństwa jednak między niemi nie ma żadnego; układ tu zupełnie odmienny, nowy i jak tam skończony. Człowiek stłumiwszy w duszy najdelikatniejsze uczucia, nie poprzestał na mordach, pożogach, zdradzie i świętokradztwie. Stawszy się gorszym od dzikiego zwierzęcia — targnął się w końcu na samego Boga i jego zbezcześcił.

Za artystą i jego genjuszem, wchodzimy do przedsionku kościoła. Przed chwilą byli tu żołnierze. Na krzyżu widzimy Chrystusa. Żołdacy obwiesili go ładownicami i szablami, a z boku poustawiali karabiny. U stóp krzyża stoją bębny, na nich leżą karty, obok dymi się fajka, a odkorkowana flaszka kubek z kostkami uzupełniają obraz znieważenia Zbawiciela. Bo i cóż ich ten Bóg obchodzi! Oni w zbrodniach zaszli już tak daleko, że ta nowa wydaje im się najmniejszą... Cóż więc dziwnego że tu orgię wyprawiali! Artysta odwrócił się od tego widoku i pełen bolu niemego przyłożył rękę do oczu — a genjusz, który z poważnym spokojem szedł przez dolinę łez, widząc ten największy upadek ludzkości, zasłonił sobie twarz szatą białą na znak najgłębszej żałoby, i poraź pierwszy konwulsyjnie ręce załamał...

Na karcie tytułowej całej Wojny, widzimy alegoryczną postać rycerza ze spuszczoną przyłbicą, który z pochodnią do góry podniesioną i z szerokim mieczem w prawej ręce, leci na rumaku przez pola wsie i miasta, otoczony innemi duchami, z których jeden trzyma kosę, drugi ma na ręce kajdany, a inne z rozpuszczonemi włosy, ruchami ciał i twarzy wyrazem zwiastują nieszczęście, jakie na ludzkość spadnie. Oto symboliczne przedstawienie wojny, niosącej pożar, mord, niewolę i rozpacz... Na pierwszym planie spotykamy Grottgera samego, w towarzystwie kobiety, przypominającej późniejszą Beatrix. Widzą oni te mary, i z nastrojem spokojno-bolesnym, odpowiadającym sytuacji, czekają aż widma przelecą. Wielkość, oryginalność i wspaniałość uderzają na tym rysunku.

Tu kończy się Wojna, będąca ostatniem dziełem Artura Grottgera.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new