Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Naród za grzechy swoje rozdarty, później w r. 1831 pokonany ale nie złamany, jęczał w niewoli całych lat trzydzieści, doznając jedynej pociechy w poezji, w której wielcy mistrze opiewali jego dawną wielkość, zachęcając młodzież do wytrwałości i wiary w przyszłość. Dzięki tej poezji, wyrosło pokolenie gorące, które szczerzej kraj kochało, niż Polacy z czasów Stanisława Augusta i pierwszych, lat epoki porozbiorowej.
Rozbudzona fantazja, krew gorąca i z mlekiem matki wyssane pragnienie wolności, nie pozwoliły młodemu pokoleniu spokojną a wytrwałą pracą ojczyzny się dorabiać. Przeciw najeźdźcy zaczęła się tedy walka skryta, podziemna, za pomocą schadzek, klubów, konspiracji. Ojcowie odradzali potrząsając głowami — a synowie, nie słuchając rad, szli za własnem natchnieniem.
Walka podziemna przybrała atoli w Warszawie, prędzej niż się tego sami konspiratorowie spodziewali, kształty wybitniejsze. Nastąpiły demonstracje. Moskwa przerażona widokiem spokojnie modlących się i pieśni narodowe śpiewających tłumów, kazała wojsku wystąpić, myśląc, że sam widok broni przerazi i rozprószy patrjotów . Stało się atoli inaczej. Tłumy, jakby do ziemi przykute, modląc się dalej śpiewały. W tedy zastępy białego cara bojąc się, aby każdy z tych klęczących nie stał się jutro bohaterem, dały ognia do bezbronnego ludu — i krew niewinnych ofiar zbroczyła bruk warszawski.
Tym, którzy nakazali brutalną siłą stłumić budzące się pragnienie wolności, zdawało się, ze odtąd niewolniczy pokój zapanuje w dawniej polskiej stolicy. Ale obliczenia znowu zawiodły. Tłumy drugi raz wróciły, i drugi raz, lecz już nierównie obficiej, polała się krew nowoczesnych męczenników. A nie były to już tłumy złożone z jednej tylko warstwy społeczeństwa, lub z samej młodzieży nie mogącej pohamować patrjotycznego zapału — tym razem strzelano do całego narodu, bo tam byli panowie i mieszczanie, księża i żydzi, starcy, kobiety i dzieci. Pierwszy to raz w Polsce stanęli wszyscy jak mąż jeden, jednym ożywieni duchem; pierwszy to raz wystąpili mieszczanin z żydem na widownię czynu, i zawołali:
— Jesteśmy!
Wieść o mordach na ulicach Warszawy lotem błyskawicy przebiegła Polskę od morza do morza i Europę całą. Polska okryła się grubą żałobą; Europa zdumiała się, a spojrzawszy dokoła siebie i widząc wszędzie tylko materjalizm, zapytała na pół z trwogą:
— Co to za ludzie, którzy jak pierwsi chrześcijanie idą dobrowolnie na stos ofiarny? Jaki to za naród?!
Kiedy to się działo w Warszawie w roku 1862, Artur Grottger był we Wiedniu, gdzie od roku 1853 kształcił się w Akademji sztuk pięknych na malarza — artystę.
Wrażliwa jego dusza, oddana cała czystej miłości dla sprawy narodowej, której ślady napotykamy we wszystkich drobniejszych szkicach, rysunkach i malowidłach, jakie po ten czas wyszły z pod jego ręki — odczuła te wypadki tak żywo, tak potężnie, że nie myśląc na razie o dalszych studjach technicznych, chwycił natychmiast za ołówek, aby na karton to przelać, co serce najgłębiej poruszyło.
Tak powstała Warszawa, złożona z siedmiu rysunków.
Któż nie pamięta wielkiego pogrzebu niewinnie pomordowanych ofiar, na którym była cała stolica? Kto z nas nie przypomina sobie majestatycznego widoku, gdy panowie, wieśniacy i włościanie szli z rabinem na czele, aby tym zgodnym udziałem okazać niespożytą siłę Polski, i równocześnie zaprotestować przeciw barbarzyństwu najeźdźcy, którego bagnetami najeżone zastępy, stały przerażone widokiem takiego pochodu, same nie wiedząc co począć... Równego widoku może świat już nie doczeka.
Na pierwszym kartonie Warszawy, widzimy tedy grupę z czterech izraelitów, pośrodku których idzie rabin. W świątecznych szatach, z książką do nabożeństwa w ręce lewej, a prawą lekko wspierając się na ramieniu jednego z towarzyszy, naczelnik wyznawców starego Zakonu w Polsce, postępuje zwolna, ale śmiało, bez bojaźni, z tym spokojem jakiego użycza świętość sprawy, której się służy, poczucie obowiązku, który się spełnić powinno. Oko jego patrzy przed siebie z poważnem skupieniem kapłana, który płacząc w duszy nad nieszczęściem ojczyzny, jest zarazem sam na śmierć przygotowany, bo kto wie, czy za chwilę Moskwa nie powtórzy wczorajszych gwałtów, i nie każe zkartaczować tych, którzy zabitym oddają ostatnią posługę. Ale on się nie cofnie, chociaż idzie pierwszy; z tym samym spokojem pójdzie naprzód, wśród ognia i gradu kul, póki z drugimi nie legnie.
Takiego moralnego olbrzyma stworzył Artur Grottger w rabinie warszawskim. Towarzysze jego prawie mu dorównywają pod względem spokoju i łagodnej rezygnacji, ale mimo to on ich przewyższa siłą ducha, skutkiem czego pozostaje główną, dominującą osobą. Tak się wywiązuje z założenia tylko prawdziwy artysta. Kompozycji nie rozbija on na atomy, na tyle obrazów, ile postaci, ale kosztem innych podnosi główną, aby dokoła niej, jak dokoła osi, przewodnia myśl wirowała.
Chcąc całej scenie więcej nadać życia, artysta kazał postaci na lewo spojrzeć w bok, chociaż rabin i drugi jego towarzysz patrzą przed siebie, jest w tern pewna rozmaitość, ale nie powiem, by ta dygresja wypadła na korzyść całej kompozycji. Widza niepokoi ten wzrok w bok rzucony, bo mimowoli postać ta robi na nim wrażenie człowieka, który popisując się swoim czynem, chce, by przed wszystkimi jego widziano.
W ślad za rabinem kroczy biało włosy włościanin w prostej siermiędze, niosąc sztandar żałobny, podtrzymywany przez dwóch ze szlachty w strojach narodowych. To treść drugiego kartonu. I ich twarze spokojne, poważne, ale podczas gdy panowie w boleśnem skupieniu w dół oczy spuścili, myśląc zapewne nie tyle o tem, co się stało, jak o tern, co jeszcze może nastąpić, — włościanin patrzy wprost, a na jego poważnem obliczu widać prócz żalu, mogącego każdej chwili rozlać się łzami, odcień groźby, wypływający z charakteru ludu wiejskiego, który nie pojmując zbrodni bez kary, radby sam pomścić się krwi niewinnie przelanej.
I tu kompozytor nie zapomniał o wymaganiach prawdziwego artyzmu, i tu postać środkowa siłą swoją przewyższa obie poboczne.
Po wielkim pogrzebie, jedynym w dziejach ludzkości, którego stronę nie fizyczną, ale duchową, i że tak się wyrażę narodowo-moralną nieśmiertelny Artur tak majestatycznie objawił — Moskwa chwyciła się ponownie siły brutalnej i drugi raz strzelała do modlącego się narodu.
Na kartonie trzecim widzimy przeto młodego człowieka w czemerze, jak z książką do nabożeństwa w jednej ręce. a w drugiej trzymając konfederatkę, stał pod murem, po za tłumami ludu, i modląc się śpiewał z innymi. Tu kula zabójcza serce jego znalazła. Zachwiał się, z rąk wypadła mu książeczka i czapka, — prawą dłonią chce się oprzeć o mur, a lewą przycisnął konwulsyjnie do czoła. Po twarzy śmiertelna rozlewa się bladość, nogi łamią się pod konającym, ale oko nie straciło jeszcze swojej siły, usta zaś konwulsyjnie i na pół ironicznie rozwarte zdają się wołać:
— Mordercy! mnieście zabili, ale nie ojczyznę!
Po takich ofiarach rodzą się mściciele…
On zginął, a w domu została żona z dwojgiem dziatek. Biedna wdowa grubą przywdziała żałobę, a ukoiwszy pierwszy wybuch boleści, wzięła dzieci za ręce, i poszła do kościoła, bo tylko tam jej ucieczka, tylko od Boga może w swojem nieszczęściu spodziewać się pociechy. Weszła do świątyni pańskiej, zatrzymując się tuż przy bramie wchodowej. Ileż bólu obok prawdziwie chrześcijańskiej rezygnacji na jej twarzy, ileż ufności w tem spojrzeniu, które w lepione w Chrystusa rozpiętego na krzyżu zda się mówić:
— Panie, ja wiem że ty mnie nie opuścisz!
Nie jest to zwyczajna kobieta, ale córka ojczyzny, starożytna Spartanka, która wie, że dla zbawienia narodu nie raz krwawych ofiar potrzeba. Jedno z dzieci chwyciło się matki na pół z przestrachem, a drugie rączkę przycisnąwszy do piersi, patrzy zapewne na główny ołtarz, ale z takim żalem, jakby już rozumiało wielkość poniesionej straty.
Po za tą grupą, na kartonie czwartym, widzimy w głębi kilka innych postaci w modlitwie zatopionych.
Na piątym, artysta ukazuje nam także w kościele kilka kobiet z drobnemi dziećmi, jednego starca i jednego wyrostka, wszystkich modlących się za spokój zabitych. Twarze ich przeważnie żałobne, i tylko jedna dziewczyna, klęcząca na drugim planie, składa chłopczykowi ręce do modlitwy, a energiczny wzrok jej mówi:
— Boże, pozwól, by z niego był mściciel!
Karton szósty jest dopełnieniem obu poprzednich. Scena odbywa się przed wielkim ołtarzem. Kapłan głęboko wierzący w Boga i jego miłosierdzie, ze spuszczonem w dół okiem i nadziemskim zachwytem na twarzy, błogosławi wiernych: i tę wdowę z chłopczykami, i te kobiety z niemowlętami przy piersi, i tę dziewicę szukającą mściciela, i tego wyrostka, który z twarzą rozanieloną, zapatrzony w Przenajświętszy Sakrament, wonne kadzidła roztacza dokoła symbolu Zbawiciela.
Ale jaki cel miał artysta, że nas wprowadził do kościoła i tak długo tam zatrzymał?
Bo oto gdy lud Warszawy zatopiony w modlitwie skarżył się przed Bogiem, skargą cichą, przez ludzkie ucho nie słyszaną — Moskwa przeraziła się modlitwy, a jeszcze więcej skargi, którą w powietrzu odczuła — to też gwałcąc boskie i ludzkie prawa, posłała pijanych żołdaków do świątyni pańskiej, aby pletnią i bagnetami zamknęli usta Polakom, i nauczyli ich niemego posłuszeństwa dla cara. Wpadli kozacy, znieważyli kobiety, poranili starców i dzieci, a kapłana, orderwawszy od ołtarza, wywlekli za bramy kościelne. Krew zbroczyła marmury święcone...
Nowy okrzyk grozy rozległ się po Warszawie, Polsce, Europie całej. Arcypasterz widząc zbezczeszczony dom Boży, w poczuciu świętego swego obowiązku kazał pozamykać wszystkie kościoły. I oto na kartonie siódmym i ostatnim, widzimy dwóch zakonników, zajętych spełnieniem woli swego biskupa. W głębi stojący trzyma mszał pod pachą, gdy tymczasem starszy na przedzie, z głową świeżo obwiązaną, bo ją kozaki zranili, palcami ręki lewej przyciska bramę świątyni, a prawą ostatni raz klucz obraca. Ile majestatycznej powagi w tym prostym, niewymuszonym ruchu, ile boleści, grozy i wielkości na obliczu tego zakonnika, który niestety aż nadto się przekonał, że u w roga nie ma nic świętego. Stojący za nim towarzysz ma wyraz żałośnego smutku. Obadwa patrzą w bok, bo opodal musiał się zebrać tłum wiernych, aby być świadkiem smutnego obrzędu.
Jak na kartonie pierwszym, izraelita patrzący w bok, traci na moralnej doniosłości, tak i tu kompozycja byłaby pełniejszą, gdyby obadwaj zakonnicy, zapomniawszy na chwilę o tem co ziemskie — wlepili swoje spojrzenia w drzwi kościoła, bo właśnie w ten punkt powinne być teraz zestrzelone wszystkie ich myśli. Szczególnie twarz zamykającego mnicha podniosłaby się w religijnem skupieniu i co do siły znacznie spotęgowała.
Tu kończy się Warszawa.
Wytłumaczywszy pierwszą serję rysunków Grottgera, i poczyniwszy krótkie uwagi nad kompozycją przy każdym kartonie, odkładam na później ocenę tak myśli przewodniej, jak szczegółów i samej techniki. Warszawa łączy się z polonią i Litwą węzłem nierozerwalnym, nie można jej przeto traktować z osobna, lecz tylko w połączeniu z obiema późniejszemi serjami.