Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Polonia


Polonia, jest serją drugą, złożoną z ośmiu kompozycyj i dziewiątej karty tytułowej, przedstawiającej w sposób alegoryczny Polskę ujarzmioną, którą synowie usiłują oswobodzić. W pojęciu i wykonaniu tej alegorji bardzo wiele poezji i talentu wiele, ale ponieważ alegorja mająca uprzytomnić nie jedno tylko pojęcie, lecz cały naród ze wszystkiemi jego boleściami, nadziejami, zawodami i usiłowaniami, jest rzeczą nadzwyczaj trudną, a tej trudności Grottger nie pokonał, pomijam przeto tę kartę, przystępując od razu do pierwszego rysunku. 

Mordy, gwałty, bezprawia, powtarzały się w Warszawie przez cały r. 1862. Starsi, zamknięci w sobie, przeciwstawili sile brutalnej opór niemy, ale pełen godności; młodsi zaś, nie mogąc znieść roli biernej, postanowili bądź co bądź upomnieć się głośno o wydarte im prawa, i przy pierwszej sposobności rzucić się na tych, którzy od stu lat byli ich ciemięzcami. Wróg w czas to odgadł, a chcąc zniweczyć gorące zamiary, polecił podwładnym władzom, aby jednej nocy pojmały wszystkich młodych ludzi, podejrzanych o nieprzychylne dla rządu zamiary i ubrały ich w sołdackie uniformy.

Miało to nastąpić w nocy z d. 22. na 23. stycznia r. 1863.

Jednych rzeczywiście pojmano i popędzono w głąb Moskwy — drudzy, w czas ostrzeżeni, bez odzieży i broni wynieśli się w lasy, aby z miljonową armją rozpocząć walkę pełną heroicznego szaleństwa, która mimo bezprzykładnej w dziejach wytrwałości, po szesnastu miesiącach miała skończyć się upadkiem fizycznie słabszego.

Na pierwszym kartonie Polonji, Grottger pokazał nam jednę z tych scen, których widownią był wówczas każdy dom polski, mający dorosłego syna albo brata. Oto wśród głębokiej nocy wpadli żołnierze, a otworzywszy drzwi jak można najciszej, i zbliżywszy się do łóżka, na którem spał młody człowiek, zatkali mu najpierw usta, aby nie wołał pomocy, a związawszy potem powrozami w tył ręce, wyprowadzili w jednej tylko koszuli. Wypadek chciał że w chwili, gdy wychodząc drugi raz drzwi otwierali, krzesło stojące pod półką z książkami, upadło; nagły ten łomot zbudził siostrę młodego człowieka, śpiącą w drugim pokoju. Wzłowrogiem przeczuciu biegnie do izdebki brata— a widząc go już za drzwiami, w towarzystwie żołnierzy, przeczuciem kobiety odgaduje całą rzeczywistość. Chce mówić — ból i przestrach nie pozwalają; nogi pod nią się chwieją, pada więc na kolana, a chwytając się drzwi jedną ręką, wydaje jęk przeraźliwy. Słyszy to matka, wpada bez tchu ze świecą do pokoju syna, i z głosem córki mięsza swój, pełen najwyższej rozpaczy.

Młodzieniec usłyszał te głosy; chciał się odwrócić i coś przemówić, ale żołnierze nie dopuścili.

Trudno o dramatyczniejszą kompozycję. Wszystko tu naturalne, nie wymuszone, a przecie nie realne, ale jakimś dziwnie idealnym owiane urokiem;— tak znakomicie umiał artysta pogodzić przykrą rzeczywistość z wzorowemi wymaganiami piękna. Drugi byłby może wprowadził żołnierzy, o twarzach dzikich, rozbestwionych, kazał się im szamotać z młodym człowiekiem, nareszcie byłby może przedstawił konwulsyjną walkę kobiet, i obudził w nas tym sposobem najwyższe oburzenie, nie będące bynajmniej zadaniem sztuki. Grottger tego nie uczynił. Przedstawiwszy nam jednę z najboleśniejszych scen, jaka w rodzinie może nastąpić, wlał tyle prawdziwego piękna w swoją kompozycję — że mimo smutnego tematu, od rysunku tego oderwać się nie możemy. Prawdziwie wzniosie jest obmyślaną postać upadającej dziewicy. Ile tragiczności w jej układzie, ile szlachetności w ruchach, nawet w fałdach białej odzieży! Mniej potężną jest matka, choć może ona powinnaby tu panować na pierwszym planie. Nie zdaje mi się jednak, bym odbiegł od myśli kompozytora, jeżeli pozorne to zboczenie wyjaśnię w sposób następujący: Przed siostrą brat nie miał tajemnicy, jak to w rodzinie najczęściej się zdarza; przed matką natomiast, jako osobą doświadczoną i surowszą, krył się ze swemi zamiarami. Siostra widząc go w rękach żołnierzy, przeczuła zaraz najgorsze następstwa, nawet rusztowanie; matka natomiast nie zdała sobie jeszcze sprawy z tego co się stało, a że nie wie, dlaczego się stało, więc nie przewiduje, jakie mogą być skutki uwięzienia. Oto zdaniem mojem powód, dla którego postać siostry jest nierównie tragiczniejszą, aniżeli matki.

Nie cała atoli młodzież została pojmaną i oddaną w sołdaty. Byli tacy, którzy w czas z domu się wynieśli — i ci właśnie wywołali ruch zbrojny.

Oto kuźnia, karton drugi, a w niej sześciu mężczyzn i siódma kobieta, która z niemowlęciem na rękach stojąc w głębi, ze smutkiem przypatruje się scenie, jaka się przed nią roztoczyła. Weszło trzech powstańców, w burkach, w czapeczkach z wysokiemi piórami i pistoletami za pasem. Jeden z nich zatrzymał się w sieni, aby pozostałym na dworze wydać stosowne rozkazy. Mają drzewca, ale nie mają jeszcze grotów, aby z nich były lance. Na kowadle leży rozżarzone żelazo; kowal chwycił je obcęgami, a w drugiej ręce trzyma młot potężny, którym uderza, aż skry się sypią. Starszy jego pomocnik dopomaga mu w tej pracy; młodszy rozpala na kominie drugi kawał żelaza. Czas nagli, a więc robota musi iść pospiesznie. Jeden z powstańców, gołowąsy młodzieniaszek, stanął naprzeciw kowadła w pełnem świetle, a opierając się o drzewce, które na grot czeka, patrzy z zadowoleniem na żelazo, jak się pod uderzeniami ugina, — bo młodą duszę cieszy myśl sama, że za kilka minut będzie skończonym ułanem, bo będzie miał lancę. Starszy jego towarzysz usiadł przy drzwiach — a wlepiwszy oko w czerwone żelazo, puścił myśli gdzieś daleko, może do opuszczonego domu, w którym zostawił matkę, siostrę, kochankę, albo żonę z niemowlęciem u piersi... 

Kompozycja tego rysunku jest więcej malowniczą, jak psychiczną. Brak tu już osobistości panującej nad całem otoczeniem, ale bo też i treść jest tego rodzaju, że w podobnem położeniu niepodobieństwem byłoby żądać nadzwyczajnej jednostki. Kucie lanc odbywało się nie tylko u nas i nie w jednym tylko r. 1863; artyście mogło tu zależeć jedynie na pięknem ugrupowaniu i ogólnej harmonji — z czego w rzeczy samej świetnie się wywiązał, Do koła żelaza, będącego treścią tego rysunku, wszystko wiruje, wszystkie spojrzenia ku niemu biegną. Kowal sam przejęty ważnem zadaniem jakie ma spełnić, zda się wylanym z żelaza.  Z lancami w rękach dosiedli koni i na krwawe wyruszyli boje.

Oddziały powstańcze z rożnem walczyły szczęściem. Jedne rozpędzały Moskwę, drugie ulegały przemocy, inne wreszcie nie mogąc przyjąć bitwy z silniejszym znacznie nieprzyjacielem, rozpraszały się dobrowolnie aby po niejakim czasie na nowo się zgromadzić w umówionem miejscu.

Niedaleko wioski, którą widzimy na kartonie trzecim, przyszło do: nieszczęśliwej utarczki; nasi pokonani musieli ustąpić z pola walki. Dwaj młodzi ludzie, z których jeden ranny w głowę, a drugi w piersi, spotkali w lesie jadącego wieśniaka. Poczciwy chłopek wziął ich z sobą i odwiózł do wioski najbliższej. Przed mieszkaniem okazalszem, należącem do cząstkowego szlachcica, wysiedli wszyscy. Wieśniak powierzywszy konie opiece przechodzących, zatknął batóg za pas, aby tem łatwiej pomódz niebezpieczniej rannemu wejść do domu. Towarzysz z obwiązaną głową zatrzymał się przed progiem. W tej samej chwili arendarz, mieszkający na drugim końcu wsi, widząc zdała nadciągające wojsko, chwycił pod pachę co miał u siebie najkosztowniejszego, a wziąwszy małego syna za rękę, wybiegł z karczmy w lekkiem odzieniu, mimo że na dworze zima, by co prędzej skryć się w bezpiecznem miejscu. Wie on dobrze, że obrońcy caratu lubią napadać i rabować, palić i mordować bezbronnych. Zbliżywszy się do dworku, o którym mowa, i widząc dwóch powstańców, zatrzymał się pełen przestrachu, a wskazując w głąb ulicy przez wieś prowadzącej zawołał:

— Moskale! 

Powstaniec ze skrwawioną głową odwrócił się, a przyłożywszy lewą rękę do czoła, aby się lepiej przypatrzeć oddalonemu miejscu, na które żyd wskazuje, i widząc w rzeczy samej nieprzyjaciół, prawą ręką podniósł strzelbę gorączkowo, gotów każdej chwili do przyjęcia nierównej walki. Córka gospodarza domu, postrzegłszy to przez okno, wybiegła na dwór, a chwyciwszy młodzieńca oburącz za ramię, usiłuje go do domu wprowadzić, aby się ukrył. Młodzian atoli nie widzi kobiety, ani próśb jej nie słyszy, jak skamieniały patrzy ciągle na Moskwę, gotów na spotkanie. Moskwa już niedaleko — bo oto pierwsze chaty zaczynają się we wsi palić, kłęby czarnego dymu unoszą się nad strzechami, ptactwo ucieka krzycząc przeraźliwie; jakaś wylękniona kobieta biegnie co tchu do domu — a nawet pies, trzęsący się z zimna pod płotem, patrzy z trwogą ku miejscu, zkąd jasny płomień wybucha. 

Streśćmy chwilę schwyconą przez artystę: żyd wskazuje ręką, — powstaniec patrzy z dłonią do czoła przyłożoną, — kobieta usiłuje odwieść go od szalonego zamiaru i wprowadzić do domu, — wieśniak wprowadza drugiego powstańca do sieni, — inna kobieta ucieka między chaty.

Pierwszy powstaniec jest skończonem arcydziełem; głowa jego należy do najświetniejszych kreacji, jakie wyszły z pod ołówka Artura Grottgera. Ile heroizmu w tych zapadłych policzkach i zaciśniętych ustach, — ile szalonej odwagi w tern oku wyrazistem! To niecodzienny człowiek, to nowoczesny Leonidas, mogący sam jeden stanąć naprzeciw miljonom i zawołać: 

— Tu kres waszej drogi! 

W scenie tej nad wszelki wyraz dramatycznej, bohaterski powstaniec panuje nad całem otoczeniem. Szkoda tylko, że kobieta jest mniej szczęśliwie obmyślaną; u Grottgera zdarza się to zresztą dość często. Z małemi wyjątkami kobiety jego są monotonne, wymuszone, prawie manierowane.

Scena na czwartym rysunku nie jest już dramatyczna, ale podobnie jak na pierwszym nad wszelki wyraz tragiczna. 

Do zamożnego dworu szlacheckiego, przyjechał ułan w towarzystwie drugiego młodego człowieka; z ubrania możnaby wnioskować, że należą do rodziny. Prócz kobiet, dzieci i ośmdziesięcioletniego starca, nikogo więcej nie zastali. Zaledwie mieli czas kilka słów wymienić, gdy w tem na korytarzu dał się słyszeć szczęk broni. Inny wydaje dźwięk broń moskiewska, a inny polska; — zapewne szpieg jakiś sprowadził tu kozaków. W tak ważnej chwili, gdy idzie o życie całej rodziny — młody człowiek długo się nie namyśla; skoczyli też obadwa ku drzwiom, które z całych sił podpierają, bo Moskale chcą je już wyłamać. Starszy trzyma w ręce rowolwer; ile ma w nim nabojów, tylu wrogów wpierw legnie, nim inni wejdą do środka. Po tych naprężonych muskułach poznać, że ułan jest na wszystko przygotowany, zwłaszcza że mu idzie nie o niego, ale o żonę, dzieci, matkę, siostrę i sędziwego dziadka.

Podczas gdy to się dzieje przy drzwiach wchodowych, na środku salonu niemniej tragiczna odbywa się scena. Żona zsunęła się z fotelu na ziemię, a załamawszy ręce i podnosząc rozpaczliwy wzrok do góry, błaga Boga o miłosierdzie, o cud! Babka obok niej uklękła, i rękoma zasłania dwoje drobnych dzieci, które nie rozumiejąc jeszcze grożącego im niebezpieczeństwa, tulą się dosyć spokojnie, a jedno z nich, dziewczynka, nie wypuszcza nawet lalki; siostra w głębi zakryła sobie twarz rękami, sędziwy zaś dziadek powstał przy pomocy laski, i spokojnie, bez bojaźni, wpatruje się w rozpaczającą matkę, ja kb y jej chciał dodać sił i odwagi. On się nie boi — on już tyle przebył, tyle wycierpiał i żył tak długo — że świat przestał mieć dla niego jakikolwiek powab. Dziś czy jutro , byle skończyć uczciwie— a jeśli można z chwałą. Cała ta figura jest nowem arcydziełem Grottgera — bo od ogólnego zamięszania, ogólnej rozpaczy cudownie odbija bohaterskim spokojem. Twarz ułana należy do najcharakterystyczniejszych. O bok determinacji czuć w niej także bojaźń — uczucie wywołane nie miłością dla siebie, ale dla żony, dzieci, całej rodziny. Kompozycja, mimo że karton rozpada się na dwie połowy: na scenę przy drzwiach, i drugą na środku salonu, nie przestaje być jednolitą. Co więcej, artysta postąpił tu sobie jak skończony dramaturg, który budując dzieło, zważać powinien, aby ostatnie dwa akty równały się doniosłością treści i akcji dwom pierwszym. Przy drzwiach widzimy tylko dwóch młodych ludzi, ale gwałtowne ich ruchy i olbrzymie zadanie jakie spełnić mają, robią z nich grupę tak silną, jak druga na środku salonu, złożona z sześciu osób. 

Ze wszystkich kompozycji Grottgera, najmniej szczęśliwą jest ta, którą spotykamy na kartonie piątym. 

Przed nami roztacza się rzadki bór sosnowy, przerżnięty małym strumykiem, a w nim widzimy włościan zajętych grzebaniem zabitych. Dwie kobiety wyszły szukać tego, kto im był najdroższy: pierwsza syna, druga męża. Znalazły go niestety! Leży z piersią przestrzeloną, na pół nagi — bo go kozacy obdarli; przy nim broń potrzaskana. Matka padła na kolana z głuchym jękiem: Boże, jakżeś mnie doświadczył ! żona zaś zatrzymawszy się w tyle z boleści prawie skamieniała. Ton, że tak powiem, w jakim są utrzymane obie te postacie, jest nierównie niższy, aniżeli każdej innej w rysunkach Grottgera — a co do kobiety młodszej, to bez uchybienia dla wielkiego talentu Artura, z całą słusznością mogę powiedzieć, że lepiejby było dla jego sławy i sławy Polonii, gdyby ta biedna wdowa wcale tu nie stała. Słabo ona obmyślana, a jeszcze słabiej wykonana. Całość kompozycji ratuje tylko włościanin, stojący między kobietami, który z nabożnem skupieniem odmawia pacierz za dusze poległych.

Przejdźmy do rysunku szóstego.

Przez wieś jechali rano kozacy. Dowódzca słysząc, że miejscowy właściciel, jakkolwiek nie bogaty, wedle sił wspiera powstanie, kazał dom otoczyć i pozwolił pohulać żołnierzom. Pohulali też dońcy ale po swojemu. Wy mordowawszy całą rodzinę, złożoną z męża, żony, jej brata i drobnego niemowlęcia, zrabowali wszystko; a potem jakby wstydząc się własnej zbrodni, dla zatarcia jej śladów, podpalili dom i uciekli. W ślad za nimi przybiegli powstańcy — lecz zapóźno. Jeden z nich, może starszy brat zabitego, przedarł się przez płomienie, wpadł do sypialni— ale w tej chwili oburącz zakrył sobie oczy, tak okropny widok u progu go uderzył. 

Tam na połamanem łóżku leży mężczyzna. Na białej poduszce rysuje się tylko jego głowa, martwa — ale nie bez życia. Oczy wprawdzie zgasły, tchnienie uleciało, wyraz jednak twarzy wzrusza do głębi majestatyczną swoją powagą. Prawą rękę, kurczowo zaciśniętą, podniósł do góry, jakby jeszcze groził swoim oprawcom, lewą zaś przycisnął do piersi, pragnąc w niej wstrzymać oddech ostatni. Obok niego, na poprzek łóżka przewisła zabita żona. W białym stroju porannym trzymała dziecię przy piersi; kula zabiła ją i niemowlę. Padając wypuściła dziecko, które jak aniołek usnęło na ziemi snem wiecznym; sama została pół ciałem na łóżku, a głową i rękoma nachylona nad dzieckiem — bo do chwili ostatniej przy niem głów nie były jej myśli. Na ziemi leży także jej brat, chłopiec może dwunastoletni. Jak cudownie wygląda ta blada twarzyczka, łagodna nawet po śmierci, jak wdzięcznie układają się palce tej ręki, rysującej się nad jego głową! Jak szlachetnie czuć trzeba, by skreślić taką postać!

Mimo tajemniczego uroku, rozlanego dokoła tej figury, głowa mężczyzny na poduszkach, podniesiona energicznym rąk ruchem, jest najpotężniejszą w całej kompozycji, nowem arcydziełem. Mniej szczęśliwie wypadł ruch kobiety, ze zwieszoną głową i szyją jak struna wyprężoną, bo tu dla prawdy artysta poświęcił piękno. Powstaniec przy drzwiach stojący nadaje życia tej smutnej krainie umarłych... 

Połamane sprzęty, pootwierane kufry i szafy, otwarte okno, na niem wywrócony wazonik z kwiatkiem, wreszcie upadające belki i czarny dym ścielący się dokoła — wypełniają obraz smutny, pełen grozy tragicznej, ale tak wzniosłe obmyślany i wykonany, że ani chwilę nie staje się dla widza wstrętnym. 

Długo bili się powstańcy, kilkanaście miesięcy wrzała podjazdowa walka na całym niemal obszarze dawnych ziem polskich — dopóki najwaleczniejsi nie legli snem wiecznym — dopóki nie brakło samej młodzieży. W tedy nieliczne oddziały zaczęły ulegać przemocy; jedni szli na wygnanie, drudzy w sybiryjskie śniegi…

Oto karton siódmy. Na nim widzimy wśród jodłowego lasu garstkę tych zdeterminowanych na wszystko bohaterów, którzy nie myśląc o poddaniu się, postanowili do ostatniej krwi kropli bronić narodowego sztandaru. Widocznie oddział został rozbity; pozostało ich niewielu. Pośrodku stoi wieśniak, trzymający sztandar; silnym głosem wzywa rozproszonych po lesie, aby się do tego znaku gromadzili. Moskwa naciera... Jeden strzela, drugi patrzy odważnie, gotów każdej chwili do wysłania kuli zabójczej; trzeci, pochyliwszy się nieco, przyłożył palec do ust, szukając badawczym wzrokiem wyższego oficera między nieprzyjaciółmi; czwarty nabija, wpatrując się bystro w głąb lasu; w tyle jeden pada, a na samym przedzie widzimy rannego, jak w ładownicy zabitego swego towarzysza szuka naboju. Z całego uzbrojenia został mu tylko pistolet... nabije go raz ostatni, wypali na kilka kroków, a potem legnie z drugimi. Ile głów, tyle tu odrębnych, pełnych wyrazu charakterów. 

Nic łatwiejszego, jak w tego rodzaju kompozycji popaść w naśladownictwo. Sceny jak ta, służyły już nie raz za temat celniejszym artystom. Grottger pojął ją atoli samodzielnie i z całą słusznością możemy przyznać, że nie naśladował ani jednego ruchu. Z drugiej znowu strony nic trudniejszego, jak utworzyć prawdziwą harmonję między tylą postaciami, zajętemi jedną tylko myślą; mogła tu nastąpić monotonność, albo co gorsze, rozbicie kompozycji na tyle odrębnych obrazków, ile osób. Tymczasem wieśniak ze sztandarem, postać najważniejsza, jest osią, każda z działających osób promieniem, a z wszystkich razem tworzy się pełne, harmonijne koło.

Ostatni większy oddział powstańczy został rozbity, a z nim ostatnie uleciały nadzieje.

Artysta wprowadza nas znowu na kartonie ósmym i ostatnim do dworu szlacheckiego, w którym, prócz małego chłopczyka, same tylko znajdowały się kobiety. Właśnie przyszedł najświeższy dziennik, a w nim wiadomość, że Polska po raz drugi w tern stuleciu została pokonaną. Zrazu kobiety nie chciały temu dać wiary; rzuciły nawet na stół dziennik z oburzeniem. Lecz nie długo to trwało, a wszedł powstaniec, z ręką na temblaku, i pani domu oddał list z czarną pieczęcią. Niestety! dziennik powiedział prawdę... Oddział rozbity, jedni legli, drudzy uchodzą. Między ostatnimi znajduje się i ten, którego kobiety pragnęły powitać jako zwycięzcę. Któż określi ból, wywołany taką wiadomością? Zadania tego nie mógł się podjąć Grottger, dla tego twarze wszystkich kobiet zasłonił. Ta przycisnęła do oczu list świeżo odczytany, tamte trzy przy stole zasłoniły się chustkami — ostatnia przy oknie jedną ręką o stół oparta, konwulsyjnie ciśnie chustkę do twarzy, a głowa jej podniesiona okazuje ból największy. To już nie płacz cichy jak innych, ale łkanie. Ona też musiała utracić najwięcej... Kto wie czy ten list nie pochodzi od jej męża, skazanego odtąd na wieczne tułactwo…

Chłopczyna stojący przy matce wpatruje się żałośnie i jakby z wyrzutem w odchodzącego powstańca. Serce go boli, że wszyscy płaczą, i za złe bierze przybyszowi, że z tak smutną przyszedł nowiną. Lecz cóż on temu winien? Spełnił swój obowiązek, jako dobry przyjaciel i towarzysz broni — a teraz wychodzi, zaciskając usta, bo i jemu na płacz się zbiera. Wyjdzie, ale zaledwie próg przestąpi, gorzkie łzy mu się puszczą... 

Kto widział arcydzieła sztuki, począwszy od greckich, a skończywszy na nowoczesnych, kto wpatrywał się w najrozmaitsze kompozycje, ten przyznać musi, że podobnej nawet śladu nie odkrył. Pięciu osobom na siedm zasłonić równocześnie twarze, a mimo to samem ciał poruszeniem ich boleść objawić, i nie popaść w manierę, przesadę , lub nawet pospolitość, takiego szalonego skoku w sztuce może dokazać tylko genjalny kompozytor. Przypatrzcie się temu kartonowi, a przyznacie mi słuszność. 

Tu kończy się Polonia w r. 1863.
keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new