Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Romantyczna epoka we Włoszech


Ostatnie dziesiątki lat piętnastego stulecia były może najświetniejszą epoką malarstwa w Toskanie. Wtedy wystąpiła na pierwszy plan dziejów niezwyczajnie liczna plejada malarzy dla których nic już w rysunku nie było tajnem i niedostępnem, którzy umieli myśl każdą wyrazić w sposób od razu zrozumiały a potężny i którzy posiadali jeszcze ów pierwotny i nieoceniony dar spostrzegawczy, który się w znacznej mierze zatracił, odkąd klasyczne pokolenie malarzy szesnastego wieku ustanowiło kanon kompozycyi i rysunku, i postanowiło jakie postawy mają być odtąd w malarstwie dozwolone.

Malarze ci posługiwali się za młodu jeszcze zbyt silnemi konturami, a do śmierci odgraniczali postacie swoje za pomocą widocznych linji rysunku; nie znali jeszcze malarstwa olejnego i używali farb suchych, rozpuszczonych na białku i zwanych al tempera ilekrotnie malowali obrazy sztalugowe. Barwy te nie zlewały się należycie z sobą i przeto koloryt tych malarzy był najczęściej nieśmiało blady, tak jak w epoce poprzedniej, a czasem jaskrawy; a że chcieli dodać obrazom blasku, używali jaskrawego szafiru zwanego ultramaryną i pozłoty. Ten brak kolorystycznej subtelności przenieśli ci malarze także na swoje freski, które przeto, przy całej potędze rysunku i całem niezmiernem bogactwie wyobraźni, robią wrażenie świetne, ale nie są tak subtelnie wykończone jak niektóre malowidła późniejsze. Dla tych to powodów nazywają tych malarzy zawsze pierwotnymi.

Malarze ci zanadto już wiele umieli, aby się mieli wyrzec malowniczych efektów, podobnie jak ich poprzednicy. Już Filip Lippi skusił ich na drogę nową i rozpoczął poniekąd epokę romantyczną malarstwa. Zamiast wielkiej prostoty poprzedników, zamiast uczonego układu następców, wystąpiło u nich na jaw zamiłowanie we wszystkich szczegółach i widokach, które mogły tylko oko bawić. Malarze ci usiłowali opowiadać, jak to już czynił Altichiero; kochali się w krajobrazach wykonanych z dziwną prawdą i wielką starannością: nagromadzili na swoich obrazach mnóstwo figur, bez żadnego względu na jedność kompozycyi, mieszcząc mnogie sceny na jednym obrazie, kładąc portrety ludzi współczesnych i współczesne stroje obok scen biblijnych, nie żachając się nawet przed nadawaniem rysów portretowych i częstokroć niepięknych postaciom biblijnym albo mitologicznym; kochali się w prawdzie, a dla niej poświęcali piękno; są tak bogaci w pomysły, mają tyle świeżości i oryginalności, że wielu znawców przekłada ich nad późniejszych klasyków. Wielka ich umiejętność i zupełne częstokroć zaniechanie prawideł kompozycyi, przeładowanie często chaotyczne ich wielkich kompozycyi, a sztywność symetryczna kompozycyi mniejszych, w których bywa mimo to zbyt pełno, usprawiedliwiają nazwę romantyków, którą tym malarzom nadaję.

O najdawniejszym pośród nich Piotrze synu Benedyktów, zwanym niewiedzieć dlaczego degli Franceschi już wspominałem (ur. 1416, umarł 1496).

Piotr malował często portreta współczesnych, a przytem rysował postacie tak twardo, ale równocześnie tak silnie i wypukło, że się wydają dobrze rzeźbione z drzewa, a kolor na nich jaskrawy, przypomina także widne pomalowanie drewnianych figur; twarze tych postaci brzydkie najczęściej, ale bardzo wybitne i wyraziste, graniczą czasem w energii swojej z karykaturą; typy męskie bywają najrozmaitsze, a ideałem niewieścim niepiękna kobieta o orlim nosie, wypukłem a ciężkiem czole, małych zapadłych oczach, a cienkiej przedługiej szyi. Największą przytem i wcale nową zalętą Piotra degli Franceschi umiejętność, z którą malował krajobrazy. W głębi jego obrazów widać prawdziwie włoskie okolice odgraniczone u widnokręgu siwemi urwistemi górami, pokryte sadami prawdziwie zielonych drzew i uprawnemi polami, przerwane przez spławne rzeki i wielkie sine jeziora, ożywione przez ruch pieszych, jeźdźców i łodzi żaglowych i ubrane prześlicznemi gmachami, w stylu antycznym wystawionemi. Najrozmaitsze niebo oświeca te piękne krajobrazy: czasem przyświeca im blask południa, a czasem czerwienieją przy zachodzie słońca; bywają nawet pogrążone w przejrzystej nocy, wśród której widnieją niebieskie światła. Rzeczy to znane już od lat kilkudziesięciu w Niderlandach, ale nowe we Włoszech i przez Piotra podobno samodzielnie wymyślone.

W chórze kościoła św. Franciszka w Arezzo dotrwały do dziś dnia najlepsze obrazy Piotra, malowane al-Fresko, jak zwykle, niestety, uszkodzone, w niedostatecznem świetle, tak że można je dobrze widzieć tylko w dzień pogodny, przed zachodem słońca. Widzimy tu żywe opowiadanie, mające zastąpić zabroniony dramat kościelny. Postacie działają znowu naprzeciw prawom malarstwa i widzimy znowu wśród jednych ram architektonicznych po kilka zdarzeń, następujących bezpośrednio po sobie, jak sceny w jednym akcie dramatu; widzimy jedną i tę samą postać w jednym obrazie po kilka razy przedstawioną. Widać jak Adam, pierwszy człowiek, umiera, otoczony i opłakiwany przez swoją rodzinę, i zaraz na tym samym obrazie jak go kładą do grobu, włożywszy pod język nasienie drzewa żywota; i jak wreszcie nowa tego drzewa latorośl wyrasta bujnie na jego grobie, potomnym wiekom na zbawienie.

Z czasem kazał król Salomon to drzewo ściąć i uczynił zeń most dla królowej Saby, która doń przybyła z Etyopii w orszaku prześlicznie ustrojonych dziewic: bo król Salomon myślał, że ta królowa, wybrała się w podróż daleką na to jedynie, by oddać hołd jego mądrości; a to tymczasem królowa po to wyjechała, aby uczcić drzewo, z którego most wybudowano. Widzenie pouczyło ją w Etyopii o przyszłej prawdzie Chrześciańskiej, i ona jedna na całym świecie mogła lud swój ochrzcić na tysiąc lat przed Chrystusem.

Wiele wieków potem inny król pogan miał podobne widzenie. Cesarz Konstanty spoczął wśród ciemnej nocy, pod namiotem w otwartem polu, otoczony przez zbrojnych towarzyszy, kiedy anioł nadleciał z głębi nieba, niosąc krzyż promienny, którego światło oświeciło fantastycznie część okolicy, a przedewszytskiem rozświeciło zbroje stalowe orszaku cesarskiego, które jakby własnem zapłonęły światłem. Konstanty ujrzał to widzenie i ślubował, że zapewni panowanie Chrześciaństwu, jeśli tylko przeciwnika swojego Maksencyusza pokona. To też zaraz naprzeciwko widać bitwę wojsk Konstantego z wojskami Maksencyusza, a wśród tej bitwy i strach na ludziach i nienawiść i zręczność i siłę i wszystkie inne namiętności walczących, widać niesłychaną rozmaitość zabitych i rannych; wszędzie świeci się oręż, wnet uchodzi już Maksencyusz, wnet już tonie w rzece Tybrze, a pośród uciekających widać parę jeźdźców w skróceniu malowaych aż nadto dobrze na owe czasy i postać pół nagą, zdradzającą głeboką znajomość anatomii.

Pobożna matka Konstantego, Helena, wybrała się niebawem do Jerozolimy, aby prawdziwy krzyż odnaleść; szukano go; w głębi studni znaleziono trzy krzyże, a na których przybito niegdyś Chrystusa i obydwu łotrów; ale niepodobna było prawdziwy krzyż Chrystusów poznać. Dopiero wiara cesarzowej podała na to radę, umarł bowiem podówczas człowiek znaczny w Jerozolimie. Zbliżono do jego ciała kolejno trzy krzyże, a przy dotknięciu krzyża Chrystusowego zmartwychwstał. Wyniesiono tedy uroczyście krzyż święty wśród Jerozolimy, a Pièr degli Franceschi  wszystko to odmalował za wielkim ołtarzem w kościele św. Franciszka w Arezzo, i odmalował jeszcze w dodatku Zwiastowanie i zwycięstwo bizantyńskiego cesarza Herakliusza, który wyrwał ten krzyż z rąk pogańskich Persów, i św. relikwię w tryumfie odwiózł do Jerozolimy; a dzięki tym obrazom sprawił, że się czasem podróżny zatrzyma w Arezzo, że się dowie o legendzie krzyża świętego, zapomnianej przez dzisiejsze bezbożne narody, i wspomni imię malarza, który z tej legendy skorzystał, aby w kościele umieścić swoje poetyczne, spokojne a poważne widzenie. Nigdzie na tych freskach nie ma tłoku; mimo ruchu jest raczej jakaś poważna, klasyczna, uroczysta i urocza sztywność. Twarze nie ze wszystkiem piękne, o portretowych rysach, często jakby przypłaszczonych, opromienione dziwnie poważnym a pięknym wyrazem. Krajobrazy w głębi puste, piasczyste, smętne, pokryte z rzadka odosobnionemi kląbami ciemnych drzew, a ciała ludzkie dziwnie dobrze i spokojnie rysowane, nawet przy najśmielszych skróceniach mają najczęściej barwę bladą, białą prawie. Gdy zrazu spojrzesz na te utwory wydadzą ci się pobieżnie robione bardzo pewną ręką, ale gdy się przypatrzysz bliżej przekonasz się, że włosy i najdrobniejsze szczegóły stroju, że refleksa światła i efekta perspektywy powietrznej, że klejnoty na ludziach i liście na drzewach, robione równie starannie jak postawy i wyrazy ludzi. 

Można się zaletom Piotra bliżej przypatrzyć na trzech obrazach na drzewie, z których jeden znajduje się w pałacu konserwatorów w jego ojczystem mieście Borgo San Sepolero w górach Umbryjskich, a dwa inne zdobią salę umbryjską w Galeryi Narodowej w Londynie.

Obraz w Borgo San Sepolero wyobraża Zmartwychwstanie Pańskie. Trumna kwadratowa kamienna leży na powierzchni ziemi, a przy niej pancerni żołnierze uśpieni. Wieko trumny spadło, a widać górną połowę postaci potężnego, nagiego Chrystusa, stojącego w trumnie; piersi jego Jowiszowe, twarz zbyt płaska i przeto niepiękna, ale pełna spokojnej potęgi.

Taki sam, tak samo z przodu widzimy, a na poły tylko przyodziany Chrystus stoi w Londynie, na wodach Jordanu, jakby na szkle. Podobny do Niego z twarzy święty Jan Chrzciciel stoi po Jego lewicy; widzimy z profilu przyodzianego w koszulę ze skóry i podnoszącego spokojnie prawicę, którą chrzcił Zbawiciela. Rosną dokoła drzewa, pod któremi stoją wielcy bezskrzydlni aniołowie; Jordan - płynie w głębi przez pustynię, z rzadka obrośniętą drzewami, a ludzie śmiało i pięknie narysowani rozbierają się nad brzegami Jordanu.

Na drugim londyńskim obrazie widać taką samą okolicę. Śliczne, białe Niemowlę Jezus leży nagie na ziemi, a biała, cicha, piękna Matka klęczy nad niem ze spuszczonemi oczyma i złożonemi rękoma. Grupa niebiańskich młodzieńców w długich szatach, a bez skrzydeł stoi nad Niemowlęciem, grając i śpiewając. Za Maryą, nieco w głębi siadł Józef z założonemi nogami. Starzec to siwy, brodaty, zadumany. Potężni a młodzi pasterze stojąc przy nim, prorokują mu o przyszłej chwale Nowonarodzonego; a z całego obrazu, i ze wszystkich tych obrazów wieje spokój święty.

Pomijając kilku florentyńskich malarzy mniejszej sławy, przejdę wprost do tego, który doprowadził najdalej sztukę opowiadania za pomocą obrazów, przeciwną naturze rzeczy i zadaniu malarstwa; a za pomocą której stworzono przecie w piętnastym wieku dzieła tak zajmujące, że poemata malowane mogą stanąć śmiało obok tych, które słowami spisano ku rozkoszy potomnych pokoleń, a mam na myśli ucznia brata Jana z Fiesole, któremu było na imię Benedykt czyli Benozzo Gozzoli (1420 - 1497).

Ówczesnym a bardzo dobrym obyczajem, Benozzo był zrazu tylko pomocnikiem nauczyciela swego i dopomagał jemu przy malowaniu fresków w Rzymie i w Orwiecie, tudzież przy malowaniu jego ostatnich obrazów na drzewie. Wskutek tego nie wiadomo, na pewne, czy prześliczne zwiastowanie malowane na złotem tle w naturalnej wielkości w kościele św. Maryi nad świątynią Minerwy w Rzymie, jest dziełem Benozza czy brata Jana; wskutek tego także przejął się Gozzoli tak zupełnie sztuką i duchem Angelica, że freski, które malował w Monte Falco w kościele św. Franciszka, a które wykończył w roku 1552 wydają się raczej dziełem żyjącego jeszcze nauczyciela, a nie ucznia.

Benozzo miał już prawie lat czterdzieści, kiedy zaczął malować najdawniejsze znane nam, a samoistne dzieło swoje, pełne już nastroju epoki romantycznej. Bogaci florentyńscy Medyceusze już od dawna przodowali w Rzeczypospolitej, a głowa ich rodu Kuźma czyli po włosku Cosimo posiadł książęce prawie znaczenie; opiekował się z dawna sztukami pięknemi, był założycielem klasztoru św. Marka, obronił niebawem Lippi’ego przed gniewem władzy duchownej, a teraz postawił sobie wspaniały pałac we Florencyi, który później przeszedł w ręce rodziny Riccardi’ch, a dziś służy jako prefektura prowincyi Florentyńskiej. W czasie, w którym Filipo Lippi był zajęty w Prato powołał Kuźma Medyceusz ucznia Angelica do siebie i kazał mu
swoją kaplicę pałacową przyozdobić freskami. Ta kaplica nie miała służyć samej tylko chwale Bożej; miała potomnym pokoleniom przekazać także pamięć świetności Florencyi, którą rządził Medyceusz; miała im prawić o tem, jako to wszystkie trzy głowy Chrześcijaństwa, papież i obaj cesarze Wschodu i Zachodu zjechali owego czasu do Florencyi na sobór powszechny, na którym ogłoszono chwilową unię obydwu kościołów. Medyceusz kazał tedy Gozzolemu odmalować w kaplicy pochód trzech królów i zażądał, aby w tym pochodzie pomalowano postacie i jego rodziny i wszystkich znakomitych gości, którzy w czasie soboru we Florencyi przybywali.

Kaplica zapewne zawsze była ciemną, a dziś wskutek przebudowy częściowej stała się jeszcze ciemniejszą, choć wielki ołtarz zniesiono i w miejscu jego otworzono wielkie okno. Aby te freski widzieć nawet w dzień pogodny, potrzeba pomocy ruchomego zwierciadła, którem sługa pałacowy światło dzienne chwyta i na ściany rzuca. Całość najoryginalniejszego pomysłu jest tedy niezrozumiałą, ale szczegóły występują z tym większym efektem.

Na ołtarzu był obraz al tempera, wyobrażający Przenajświętszą Pannę, który się dziś niestety nie wiadomo gdzie znajduje. W pobliżu ołtarza odmalował Gozzoli chóry aniołów, otaczające Królowę niebieską; a dalej, gdzie się kaplica nieco rozszerzała, widać orszak wspaniały, konny i pieszy, poruszający się na wszystkich trzech ścianach ku Bogarodzicy i Chrystusikowi. Ludzie to portrety pełne życia i prawdy; konie, to wspaniałe arabskie rumaki, stroje zadziwiają barwną rozmaitością, rysunek wszędzie poprawny, barwa pełna i prawie jaskrawa, lepiej zachowana, jak na innych freskach we Florencyi. Krajobraz wspaniale malowniczy, urozmaicony i prawdziwy, a rój zwierząt, ptaków i szczegółów wszelkiego rodzaju dowodzi jaką wagę przypisywał Benozzo do wszystkiego, co żywe i co wyszło z ręki Stworzyciela. Jest w tych obrazach mnóstwo pozłoty, na barwach i strojach, i pozłota ta łączy się ze szkarłatem i ultramaryną barw, tworząc jakoby jakiś pyszny jaskrawy kobierzec; nawet kontury aniołów, pióra ich skrzydeł i fałdy ich szat robione ze złota, a dziwne jakieś ptaki rajskie przenoszą zgoła w świat fantastyczny. Wrażenie, które ta kaplica robiła, musiało być niegdyś ogromne, gdy orszak trzech królów ze wszech stron najeżdżał na widza i gdy aniołowie naturalnej wielkości stali bezpośrednio koło kapłana, prawiącego mszę świętą u stóp Bogarodzicy.

Dziś można się już tylko przypatrywać pojedyńczym a przepięknym szczegółom; przebudowa kaplicy zniszczyła wrażenie całości; a postępowano przy niej tak bezrozumnie, że cofnięto na przykład część lewego muru, przyczem przeniesiono wprawdzie freski na nowe miejsce, ale konia patryarchy Carogrodzkiego przecięto na dwoje, tak że dziś widać gdzie indziej jego przód, a gdzie indziej tylną część jego ciała.

Zręczność, której dowody dał Gozzoli, nastręczyła mu nowe większe obstalunki. Powołano go najpierw do San Geminiano między Florencyą a Syeną, a potem do Pizy. I tu i tam polecono mu malować obrazy treści niby religijnej, i tu i tam okazał się genialnym, rodzajowym prawie, a na wskroś świeckim malarzem. Wielkie przestrzenie muru zakrywał nieskończenie licznemi kompozycyami o dziwnie świeżym i słonecznym kolorycie, w którym przebija już zupełnie dokładna znajomość modelowania za pomocą farb, ale w którym nie masz jeszcze starania o harmonię barwy. Wszystkie postacie na jego obrazach stoją na słońcu, pośród pełnego dziennego blasku i zaludniają zielone krajobrazy, w których głębi widać czasem klasyczne, częściej fantastyczne miasta; postacie te czasem przyobleczone w konwencyonalny strój klasyczny, częściej może przebrane we współczesne Benozzemu stroje; czy to florentyńskie, czy to, u niektórych niegodziwców tureckie. Strój oznacza wyraźnie stan człowieka. Augustyn św, jak długo nie jest biskupem, chodzi w średniowiecznym profesorskim birecie, a gdy Nimrod zasiadł w Babilonie na stolicy, wygląda całkiem jak sułtan turecki. Wszystkie postacie zdrowe i piękne, a jedną i tą samą postać można po kilka razy poznać na jednym obrazie.

Pełno w obrazach Gozzolego scen dramatycznych, pełno rozmaitego życia; ogromne przestrzenie, na których mógł malować nie wystarczały jego wyobraźni. Perspektywa jest wszędzie dobrą, rysunek wyjątkowo tylko bywa niezgrabnym, a wszędzie drga mnogie życie; z tego życia smutek zbyt ciężki zazwyczaj wykluczony. Gozzoli ukochał zdrowie, wesele, swobodę, pełność kształtów i rumieńce młodości. Zresztą każda rzecz, każdy przypadek widomy, wydał mu się godnym tego, by go namalowano na murze; nie szukał ogólnego rytmu linij i abstrakcyjnej piękności idealnych postaci, odzwierciedlał prawdziwe, mnogie, przemienne życie i był przeto, podobnie jak przed nim Lippi, i jak wszyscy prawie współcześni malarze realistą.

Benozzo Gozzoli namalował w San Geminiano w kościele św. Augustyna, historyę tego świętego w siedemnastu freskach, umieszczonych za wielkim ołtarzem, bawiąc stale w tem mieście w sześdziesiątych latach piętnastego stulecia i wykonując tam rozmaite jeszcze, mniej głośne prace. Wyjątkowo tylko trafia się w tych kompozycyach jakiś motyw religijny; zazwyczaj Benozzo opowiada tylko w sposób bardzo zabawny i ożywiony, w dwu trzecich częściach świecką historyę św. Augustyna taką, jaką nam święty sam podał w swoich „Wyznaniach". Chodziło o uwidocznienie każdej chwili życia bohatera, o nieuronienie żadnego ruchu ważniejszego dla opowieści. A jednak malarz-poeta był tu o wiele wstrzemięźliwszym, niż później w Pizie, i nieraz poprzestał jeszcze na tem, że jednę tylko scenę, na jednym odmalował obrazie. Jednak i tu mieszczą się często mnogie równorzędne kompozycye w ramach jednego fresku. Tak widać na jednym i tym samym obrazie, jak św. Monika rozmawia z synem o nieśmiertelności duszy, nad morzem w Ostyi, jak wnet potem Monika umiera przy synie swoim Augustynie, jak jej dusza uchodzi do chwały niebieskiej i jak Augustyn zabiera ciało matki na statek na morze. I w tym wyjątkowo obrazie jawi się uczucie religijne, którego można żądać u ucznia Angelica, a którego śladów nie ma zwykle u wybornego Gozzolego.

Ale dopiero w Pizie, na murach sławnego cmentarza rozwinął Gozzoli całą bujność swojego talentu. Nie same tylko obrazy Lorenzettego stroiły cmentarne krużganki: historya Joba, dziś prawie całkiem zniszczona zdobiła część ścian cmentarza, a przypisywano ją czasem Tadeuszowi Gaddi’emu, czasem samemu Giottu, choć dziś wiadomo, że je malował jeden z naśladowców tego mistrza Franciszek z Voltery. Z innych mierniejszych treczentystów wymalowali byli Jędrzej z Florencyi i Antoni z Wenecyi legendę św. Rajnera, a nieco słynniejszy Spinello Aretino legendę św. Hipolita, Wreszcie Pietro di Puccio inny naśladowca Giotta zaczął był przy końcu czternastego wieku malować biblię na północnym murze cmentarza, i doprowadził był rzecz swoją aż do potopu świata.

Benozzo Gozzoli podjął się to rozpoczęte dzieło doprowadzić do końca i zamieszkawszy teraz w Pizie odmalował w latach 1469 - 1485 dwadzieścia wielkich obrazów, w których opowiedział historyą starego testamentu od dni Noego, aż do dni Salomona, mieszcząc po kilka kompozycyi w każdym obrazie. Aby otrzymać żywszy koloryt, nie malował tych obrazów al fresco wodnemi farbami, tylko wykonał na murze ogromne malowidła al tempera. Rzecz ta stała się zgubą dla dzieł Gozzollego. Freski Puccia o sto lat dawniejsze i bardzo mierne, dotąd dobrze zachowane, a obrazy Gozzoli'ego po części zniszczone zupełnie, a są wszędzie tak zniszczone, że dopiero po dłuższym czasie można się rozmiłować w ich wdzięcznem opowiadaniu.

Gozzoli pracował w Pizzie jako człowiek pięćdziesięcio i sześćdziesięcioletni. Obrazy jego Pizańskie są jednak pełne młodzieńczej świeżości, jakiej chyba już nie znajdziesz w historyi sztuki; przeciwstawił tryumf życia tryumfowi śmierci Lorenzetti’ego; po kazaniu ponurem powstała naiwna radość, którą sprawia oku linia każda i barwa każda, byle była normalną i zdrową. Migają ostrogi, powiewają kity, śmiech się rozlega po tych tylko niby religijnych scenach i powszednie życie mało dba o tajemnice świętej metafizyki, ale po swojemu wiernie opowiada początki rodzaju ludzkiego; jeżeli kto tedy do Pizy pojedzie, niechaj sobie jak najwięcej czasu odłoży na czytanie biblii Gozzolego, a pewno nie pożałuje zabawy.

Oto tu masz przed sobą okolicę przecudną, południową, bujną, żyzną i ludną; wśród niej dziewczęta zbierają winogrona, chłopcy depcąc wyciskają wino z gron włożonych do beczki, a stary patryarcha, Noe, kosztuje nowourobionego napoju. Wnet już Noe leży nagi i pijany na ziemi; dziewczę obok oczy zakrywa ze wstydu. Cham naigrawa się z rodzica, którego nagość Jafet zasłania pobożnie, odwróciwszy od niego oblicze.

Gdzie indziej siedzi sułtan Nimrod na tronie, i karze śmiercią tych, którzyby nie klękli przed złotym bałwanem, postawionym wśród fantastycznego kiosku. Abraham siwobrody opiera się namowie i fizycznej przemocy; chwycili go za ręce oprawcy i do ognia wrzucili: przykląkł wśród ognia, ale żywioł go się nie tknął i wnet odszedł od zmięszanych wrogów zdrów i przez Boga ochroniony od wszelkiego nieszczęścia.

Tu widzisz dzieci bawiące się z kotką i pieskiem, tam obchodzą strojni i zakłopotani Florentyńczycy wieżę babilońską i nie mogą się porozumieć między sobą. Tu żona Putyfarowa, ubrana w powiewne szaty, przez które wyglądają piękne karnacye miękkiego ciała, oparła swoje ręce kusząc na ramieniu zawstydzonego Józefa; a tam już go oskarża, już do więzienia wtrąca. Zobaczysz pośród zgiełku wojennego rycerzy i konie; pośród pożaru Sodomy i Gomory rozpacz i przestrach. Wszędzie twórczej i niewyczerpanej poezyi pełno; wszędzie dowody, że jeźli nawet Gozzoli swojej sztuki naprzód nie posunął, miał talent niepospolity, oryginalny i wdzięczny.

Daleko ważniejszą rolę odegrał w dziejach sztuki Andrea Mantegna, malarz Padewski, o którym musimy mówić na tem tu miejscu, jeżeli chcemy śledzić organiczny rozwój sztuki we Włoszech.

Pamiętamy, że Giotto tworzył w Padwie arcydzieła, któremi przyozdobił kaplicę Zwiastowania Pańskiego wśród ruin starorzymskiej areny. Tem zatem, czem Florencya była dla Toskany, stała się Padwa dla Włoch północnych. Niebawem Altichiero namalował tam swoje wspaniałe freski; inny wreszcie malarz Squarcione przywiózł tu w połowie piętnastego wieku zbiory porobione w Grecyi i zakładając coś na kształt akademii malarskiej, zaprawiał swoich uczniów do pilnego studyum antyku. Z pomiędzy tych uczniów zasłynął na całe Włochy Jędrzej czyli Andrea Mantegna (1431 - 1506).

Najdawniejsze ze słynnych fresków Mantegni powstały zapewne około roku 1470. Dotychczasowe, na żadnych dokumentach nie oparte mniemanie, przypisuje im początek o wiele wcześniejszy, ale porównanie z bardzo archaistycznemi malowidłami na drzewie, pochodzącemi z młodości Mantegni, i ze stanem ówczesnej sztuki w ogóle, zmusza mnie do tego, iż przypuszczam, że freski padewskie naszego malarza powstały dopiero, gdy miał około czterdziestu lat. Malowidła, o których mowa, przedstawiają żywot św. Jakóba apostoła i zostały w Padwie wykonane w kościele Eremitanów, to jest po naszemu Augustynów. Gdy te freski porównamy z dziełami współczesnych Florentyńców wydadzą się nam raczej klasycznemi. Nie próbuje Mantegna wcale opowiadać; ogranicza się do wyobrażenia kilku scen, mieszcząc każdą wśród osobnych architektonicznych ram, przystrojonych we wspaniałe festony kwiatów i owoców: każda postać odrysowana twardo ale znakomicie, i jest tak plastyczną i silną jak posąg antyczny, i byłaby równie piękną, gdyby rysy twarzy i wyraz postaci nie były może nadto szorstkie. Pilną miał przytem Mantegna pieczę o to, by figury na każdym obrazie stworzyły piękne grupy, a każdy szczegół ubrania i zbroi odrysował i odmalował z nauką archeologa i z taką precyzyą, że wszystko wydaje się rzeźbionem. Prześliczne starorzymskie budynki, strojne w najpiękniejsze rzeźby, tworzą tło obrazów, tam gdzie się nie roztwiera widok na górzysty, włoski krajobraz, wykonany z największą drobnostkową starannością, ale bez gry światła i cieniu. Wszystkie obrazy zdradzają dokładną znajomość perspektywy, a w dwu dolnych obrazach próbował Mantegna odmalować rzecz swoją tak, jakby się działa w jakiejś rzeczywistej wysoko postawionej framudze muru kościelnego; dalsze postacie zapadają się tu przeto coraz dalej w malowane ramy obrazu, wywołując tem samem silne złudzenie.

Tych obrazów jest wszystkiego cztery; dwa wykonano powyżej dwu następnych i aniołkowie zupełnie podobni do antycznych amorków wydrapali się na szczyt malowanych ram, aby podtrzymywać girlandy, któremi je wystrojono. Na pierwszym obrazie widać jak św. Jakób chrzci czarodzieja Hermogenesa; fresk to najmniej piękny i najbardziej uszkodzony.

Na drugim fresku widać św. Jakóba przed sądem Heroda Agrypy. Nie ma tu ani śladu naiwności, z którą fllorentyńscy malarze zwykli byli wyobrażać podobne sądy, nie ma anachronizmu najmniejszego; rzecz dzieje się niezawodnie w pierwszym wieku po Chrystusie pod panowaniem rzymskiem, a archeolog mógłby chyba to zarzucić, że zapomniano, że się rzecz dzieje w kraju żydowskim. W głębi wznosi się wspaniała starorzymska brama tryumfalna poza którą widać nieco suchy krajobraz. Ludzie na pierwszym i drugim planie prześlicznie ugrupowani i jakby rzeźbieni w klasycznych pozach i klasycznie ustrojeni, ale trochę sztywni i prawie bez wyrazu. Sam pomysł jest klasycznie prosty: Herod zasiadł na wysokiem kurulnem krześle w otoczeniu swoich straży, a dwu żołnierzy przyprowadziło przed jego stolicę Jakóba św. Więcej prawie nic, a piękność obrazu polega głównie na dziwnej plastyczności i wypukłości rysunku i na suchej sile rysowanych postaci, a drobnostkowo ostre fałdy klasycznych szat i charakterystyczna brzydota portretowych głów nie są w stanie znieść tego wrażenia.

Następujący obraz umieszczony pod chrztem Hermogenesa, przedstawia wnętrze rzymskiej bramy o prześlicznie kasetowanem sklepieniu. W głębi widać ulicę miejską; apostoła prowadzą żołnierze na stracenie. W tem ślepiec padł mu do nóg i apostoł uzdrowił go błogosławieństwem swojem. Straże się zdziwiły, a jednak odpychają sumiennie lud, który się ciśnie, aby oglądać cud. Obraz ten dziwnie energiczny, prawdziwy, wyrazisty i plastyczny, należy do arcydzieł Padwy i uderza siłą twardą rzeźbiarskiego rysunku, o jaki się już później nikt nie pokusił.

Nie mniej pięknym, a może piękniejszym jest w części uszkodzony obraz czwarty, wyobrażający męczeństwo apostoła. Tło tworzy tutaj góra obrosła sadami i wieńczona miastem, jak to tak często bywa we Włoszech. Na pierwszym planie leży na twarzy w dybach św. Jakób, a kat podnosi ciężki miecz potężnem ramieniem, aby mu głowę uciąć; słychać jak muszkuły trzeszczą. Obok stoją inni żołnierze, piesi i konni. Obok twardości wykonania i zamiłowania w najdrobniejszych szczegółach i brzydoty głów, uderzają tu, jak zawsze i bardziej, jak zwykle u Mantegni; klasyczna kompozycya, szlachetny i potężny rysunek ciał i archeologiczna dokładność malowania strojów i oręża.

Sukces tych fresków sprawił, że powołano Mantegnę do Mantui na dwór Gonzagów, gdzie bywał już gościem w roku 1460. Od roku 1474 zamieszkał Mantegna tu stale i wykonał tu freski, a obok nich obrazy na drzewie i na płótnie, które się rozeszły po szerokim świecie.

Komnata pałacowa, którą Mantegna przyozdabiał w Mantui w latach 1474 - 1484 nazywa się komnatą małżonków, a to dlatego, że na jej murach odmalował Ludwika Gonzagę i Barbarę Brandenburską, małżonków panujących w Mantui, otoczonych dworem. Obrazy te realistyczne bardziej jeszcze od mnogich utworów współczesnych florentyńskich, odzwierciedlających życie ówczesnych Włoch; niedarowano ani szczegółu brzydoty postaci energicznie portretowanych. Charakterystycznemi dla Mantegny są malowidła sufitu, które się stały w szesnastym wieku wzorem dla wielu artystów. Widać tu po lunetach, na złotem tle zupełnie klasyczne na wzór nagich antycznych płaskorzeźb malowane nagie postacie bogów starogreckich, albo też popiersia cesarzy rzymskich w medalionach, nie ustępujące w niczem najdoskonalszym utworom dojrzałej późniejszej sztuki. We środku sklepienia odmalowano okrągłe okno, przez które widać malowane niebo. To okno w sklepieniu, otoczone malowaną balustradą, dokoła której bawią się damy z dworu Gonzagów, murzyni i nagie dzieci. Perspektywę tu tak misternie oddano, że zdaje się jakoby wszystko na górze było prawdą. Ta sztuka zachwycała później Corregia i Giulia Romana i sprawiła, że jeden i drugi w Mantui i Parmie, starego Mantegnę naśladował.

Obrazy, które Mantegna malował na drzewie wyobrażają religijne a rzadziej alegoryczne przedmioty. Te które malował za lat młodszych, przed freskami padewskiemi mają jeszcze jednostajne złote tło, a w najlepszym razie bardzo ubogi krajobraz w głębi; postacie na nich są przedługie, suche i drewniane i mają na sobie szaty tak pomarszczone, jakby były z blachy. Obrazy natomiast, które wykonał w Mantui mają wysoką wartość artystyczną. Widać w nich to samo, co we freskach, mistrzowskie traktowanie ciała ludzkiego i draperyi, przypominające starożytne posągi i to samo zamiłowanie w naśladowaniu architektur sprzętów i narzędzi antycznych. Jedno i drugie bywa doprowadzone do tak wysokiej doskonałości, że trudno widzowi sądzić te utwory inną miarą, jak miarą rzeźby i że patrząc na nie rozkoszuje w uderzeniach dłuta, którego nigdy nie było, i we wspaniałej sile nigdy nie budowanej architektury. Królewska jakaś, pogańska, starogrecka powaga, stroi oblicze posągowo piękne Madon, zasiadających na misternie rzeźbionych tronach, pośród świętych o posągowych ciałach, wspaniałych draperyach i często bardzo już pięknych, a zawsze klasycznie obojętnych głowach. Największą, ale wcale nie najpiękniejszą z nich Przenajświętsza Panna od Zwycięstwa została odmalowaną dla margrabiów Mantui na pamiątkę odwrotu z Włoch króla francuskiego Karola VIII, a dziwnym trafem znajduje się obecnie w Luwrze. Towarzyszą tu Matce Boskiej rycerski św. Michał archanioł i rodzice Maryi, Anna i Joachim, który córce przedstawia klęczącego  margrabię Ludwika.

Madona między świętym Joachimem i Anną, o niezrównanie pięknem i królewskiem obliczu, podtrzymuje stojące przed nią na stole Dziecko w Galeryi Drezdeńskiej, w pierwszym gabinecie włoskim, a najbardziej ludzka Madona tuli do siebie Chrystusika, siedząc na łące pomiędzy Janem Chrzcicielem i Katarzyną z Aleksandryi, w małej weneckiej sali w Galeryi Narodowej w Londynie. Wreszcie obrzezanie Chrystusów w Muzeum Berlińskiem przedstawia raz jeszcze szlachetnie pojętą Madonę w otoczeniu energicznych świętych.

W sali siedmiu metrów w Luwrze Paryskim zasługują dwie alegorye na największą uwagę; są to niewielkie obrazy, pełne licznych mitologicznych postaci, u których posągowe formy i obojętne twarze Mantegni są najbardziej stosowne. Jeden z tych obrazków nazywa się Parnasem. Widać na nim nagiego Apollina, grającego na lutni dla dziewięciu muz pląsających; Merkury trzyma obok Pegaza rumaka Apollinowego, w głębi spoczywają Mars i Wenus pośród skał, a Wulkan niecierpliwi się w swojej jaskini. Na drugim obrazie widać pochód dwu cnotliwych bogiń. Minerwy i Dyany, którym „filozofia" w postaci niewiasty przyświeca pochodnią, po przed któremi uciekają poczwarne postacie rozmaitych występków. Wszystko w tych obrazach jest tak klasycznem, że chyba tak malowali starożytni mistrze swoje sławne inkausty; a obrazy te są tem ciekawsze, że artysta się odważył malować znowu stare pogańskie bogi, zamiast świętych Chrześcijaństwa.

Judyta w zbiorach ks. Czartoryskich w Krakowie jest wprawdzie żydowską i biblijną bohaterką, a nie mniej wygląda zupełnie jak miniaturowy posąg starożytny, przyobleczony w przecudną białą draperyę, zdradzającą kształty pięknego niewieściego ciała, na świadectwo tego, że myśl Mantegni lgnęła ciągle do starożytności i że ideał pogańskiego cielesnego piękna więcej u niego znaczył od ideałów chrześcijańskich.

Może najpiękniejszym drobnym utworem Mantegni jest miniaturowy tryptyk, czyli ołtarzyk zamykany, we Florencyi w galeryi dei Uffici, w sali honorowej, zwanej Trybuną. Na głównym obrazie widać fantastyczny orszak trzech królów, składający swoje hołdy Przenajświętszej rodzinie; nie masz tu wcale religijnych wzruszeń i mało jest reminiscencyj klasycznych; pochód średniowieczny, na pół muzułmański, na pół europejski, wije się pośród drobnostkowo wykonanego włoskiego krajobrazu; wszyscy trzej królowie brzydcy, a jeden z nich najmłodszy jest murzynem o wełniastych włosach i wystającej czerwonej wardze; św. Józef jest pomarszczonym, zgrzybiałym, garbatym, długobrodym starcem; zamiłowanie w wyraźnej brzydocie głów i gadatliwość, z którą wykonano wszystkie najdrobniejsze szczegóły, przypominają raczej sztukę północną, niemiecką, jak sztukę starożytną; ale bajeczna plastyka, nadaje temu na wskroś romantycznemu utworowi niezatarte piętno geniuszu.

Na prawem skrzydle widać Obrzezanie. Tu znów wszystko klasyczne, prócz fantastycznej a potężnej brzydoty sędziwego Symeona; nie można się dość napatrzyć na drobne fałdy lnianej draperyi starca, na przecudną postać podobnie przyobleczonego pacholęcia, podającego mu przedziwny ręcznik, na połyskującej, namacalnej misce, i na rzeźbione ciałko nagiego Chrystusika. Na lewem skrzydle wreszcie widać Wniebowstąpienie. Chrystus własną siłą ulatuje do nieba; na ziemi stanęła Bogarodzica, a przy niej Apostołowie stworzyli koło, spoglądając na ulatującego Chrystusa, z twarzami wzniesionemi ku niebu i z głowami rysowanemi w śmiałych skróceniach, czy to z przodu, czy to z tyłu.

W roku 1488 przerwał Mantegna swoją bytność w Mantui, aby pojechać do Rzymu, gdzie malował w Watykanie freski, których już dzisiaj nie ma. Z powrotem czekały go w Mantui nowe monumentalne zadania. Margrabia Ludwik kazał mu był przyozdobić salę w pałacu św. Sebastyana obrazami i pomysły do tych obrazów już były gotowe zanim Mantegna wyjechał do Rzymu. Teraz, będąc znowu w Mantui wykonał pomysł ze wszystkiem nowy.

Postanowił odmalować na płótnie suchemi farbami al tempera wielki fryz, któryby biegł dokoła wielkiej sali bezpośrednio pod sufitem. Postacie na tym fryzie, wykonane w naturalnej wielkości, stoją wszystkie na pierwszym planie i przypominają bardziej jak kiedykolwiek płaskorzeźbę starożytną. Kompozycya tworzyła koło pod sufitem, zamykała się sama w sobie i nie ma przeto ani początku, ani końca.

Juliusz Cezar, siedząc na podwyższonym rydwanie, wjeżdża tryumfalnie do Rzymu, a zgraja muzykantów otacza rydwan. Dwu prześlicznych młodzieńców postępując wprost przed Cezarem, grają jeden na lutni, a drugi na tamburynie, a nagie dzieci rzucają kwiaty poprzed rydwan zwycięzcy; za rydwanem kroczą trębacze, i dmą w surmy co siła. Za nimi wreszcie idzie trzech chorążych: jeden młodzieniec gładkolicy, drugi mąż, choć murzyn, piękny; trzeci brodaty weteran rzymski, do nas plecami obrócony, rozmawia ze wspaniałym młodym jedźcem.

Dalej postępują łupy; konie ciągną dwa kolosalne posągi zdobyte gdzieś na Wschodzie; libijczyk smagły niesie posążek złoty; młodzieńce na noszach dźwigają zdobyte naczynie, a inni prowadzą słonie, konie i białe woły ofiarne, albo z ostatnim wysiłkiem dźwigają na długich drągach zdobyte a ciężkie zbroje.

Wreszcie grupa jeńców, jeźli chcesz zamyka pochów, a jeźli chcesz postępuje poprzed rydwanem Cezara. To grupa najpiękniejsza. Na przedzie młoda jakaś i piękna królowa dumnie odwraca oblicze od widzów; za nią idą poważni zadumani starcy; sędziwa niewiasta spogląda na nas z wyniosłą wzgardą, a młode matki zabawiają się smętnie dziećmi nieświadomemi własnego nieszczęścia. Kilku karłów i trefnisiów nastaje z tyłu na te matki urągując ich nieszczęściu, a zaraz za niemi muzyka zwycięzcy niemniej urąga.

Kompozycya ta jest niezawodnie arcydziełem Mantegni; znajdziesz w niej wszystkie zwyczajne zalety mistrza, a oprócz tego nadzwycząjną zupełnie grecką piękność wszystkich twarzy, i miejscami przebijające prawdziwe uczucie. Tylko zbyt małe i wcale nieszczęśliwie wykonane postacie zwierząt psują wrażenie i nadają dziełu piętno archaistyczne.

Obrazy te uległy wielu przygodom i znacznemu zniszczeniu, choć można i dotąd wszystkie postacie rozpatrzyć, wszystkie szczegóły podziwiać. Znajdują się obecnie w długim a wąskim korytarzu w królewskim pałacu „Hampton Court“ pod Londynem, pod szkłem, ale w tak złem świetle, że się widzi tylko szczegóły, że nie można objąć całości.

Trudno wierzyć o tych obrazach, że powstały jeszcze przed końcem piętnastego stulecia; tak jest jednak w istocie. Ich twórca Mantegna dożył zresztą pierwszych lat wieku szesnastego i wielkiej starości, a umarł mimo wielkiej sławy w kłopotliwych interesach w roku 1405 w Mantui, w której przebywał od lat trzydziestu. Ratowała go po trosze margrabini-wdowa Eleonora, której portret jakby żywy, wyszły z pod pędzla Mantegni, podziwiamy w Trybunie florentyńskiej.

W chwili, w której się sztuka włoska na prawdę rozkwitała, musiało się stać, że opuściła dotychczasowe prowincyonalne siedziby, i że malarze pociągnęli tam, gdzie już Massacio i Frà-Beato malowali niegdyś, do Rzymu, stolicy Włoch i Chrześcijaństwa, w której widzieliśmy, że Mantegna pracował także dwa lata. Papiestwo musiało na swój dwór powołać tak bliskich i tak wielkich artystów, a choć żaden z nich nie opuścił ze wszystkiem swojej ojczyzny i choć Florencya nie przestała z razu być główną pracownią sztuki włoskiej, żaden nie oparł się wezwaniu papieskiemu i już w latach ośmdziesiątych piętnastego stulecia bywał każdy gościem w Rzymie.

Oto papież Sykstus IV della Rovere najpierw, postanowił kościół św. Apostołów w Rzymie ubrać we freski i w tym celu, zaraz po swojem wstąpieniu na tron, powołał do Rzymu Marka syna Melecyuszów, z miasteczka Forli w Marchii, zwanego zazwyczaj Melozzo da Forli (1438 - 1494). Tu odmalował Melozzo, współuczeń Mantegni, za wielkim ołtarzem „Wniebowzięcie Chrystusa", pełne zuchwałych perspektywicznych skróceń, w których się lubował sławny Padewczyk. Chrystus ulatywał ku niebu wśród sklepienia, otoczony rojem anielskich grajków, a Apostołowie patrzali się z dołu na to widzenie. W roku 1711 przebudowano kościół i zburzono te freski jako całość. Ze szczątków uratowanych przeniesiono Chrystusa do Kwirynału, a popiersia kilku aniołów i głowy apostołów do zakrystyi kościoła św. Piotra. Naturalnie obrazy, które miały na sklepieniu rodzić perspektywiczne złudzenie, straciły bardzo wiele na tem, że je przeniesiono na ścianę zakrystyi, a sama postać Chrystusa widzianego od nóg nie ma żadnego uroku. Mimo to żywy koloryt i poprawny rysunek przechowanych fragmentów zasługują na wielkie uznanie. Pełno jest poezyi w aniołkach nieco otyłych, rumianych, ubranych z florentyńska, uczesanych w bujne warkocze i grających na różnych instrumentach, pełno jest mocy w głowach Apostołów.

Obrazy tego malarza ze szkoły padewskiej, są dziś nadzwyczaj rzadkie. W pinakotece watykańskiej można jednak oglądać dobrze zachowane jego dzieło, równie suche i energiczne, jak dzieła Mantegni, ale tem od nich różne, że nie udaje rzeźby i że nie wykonano w nim starannie mnogich drobnych szczegółów, odrywających często uwagę od głównego przedmiotu. Obraz, o którym mowa jest to fresk przeniesiony z biblioteki watykańskiej a wyobrażający otwarcie tej biblioteki z rozkazu Sykstusa IV. Papież ten siedzi na tronie, z profilu, pośród ślicznego renesansowego krużganku w otoczeniu kardynałów. Klęczy przed nim bibliotekarz Platina, a za nim stoją dwaj siostrzeńcy papiescy: kardynał Riario, który właściwie kierował robotami w kościele apostołów, i kardynał della Rovere, który potem został sławnym papieżem Juliuszem II.

Mniej korzystne wszakże wrażenie robi cztery obrazów przypisywanych Melozzowi z Forli, a przechowanych po części w Starem Muzeum w Berlinie, a po części w sali umbryjskiej Galeryi Narodowej w Londynie. Przedstawiają alegorye teologii, filozofii, poezyi i wymowy. Dwie pierwsze alegorye znajdują się w Berlinie; dwie ostatnie w Londynie. Przedstawiają zawsze niewiastę widzianą z przodu, a siedzącą na tronie wśród wspaniałej sali, a klęczącego przed nią męża. Wszędzie widocznym jest wpływ flamandzki, wszędzie koloryt ciężki i pomysł zimny.

W późniejszych latach panowania swojego wystawił sobie papież Sykstus IV w Watykanie kaplicę większą od Mikołajowskiej, tak zwaną Sykstyńską. Tej kaplicy główną ozdobą miały być obrazy ścienne i postanowiono przedewszystkiem przystroić mury w pas czternastu obrazów wielkich, wyobrażających żywoty Mojżesza i Chrystusa pojęte równolegle, tak że każda chwila życia Mojżeszowego miała stać naprzeciwko tej chwili życia Chrystusowego, której symbolem była. Powyżej miano wyobrazić postacie proroków i sybil, którzy przyjście Chrystusowe przepowiadali i przodków Chrystusowych; stworzenie świata i początki rodzaju ludzkiego miano wymalować u sklepienia, a dzieje apostolskie i przepowiedziany koniec świata miały przyozdobić część dolną kaplicy i zakończyć wielki cykl malowideł chrześcijańskich, streszczających wszystko, co się da w chrześcijaństwie odmalować, a godny stołecznej kaplicy papiestwa. A choć później myśl w wykonaniu zwichnięto poniekąd, przecież kaplica Sykstyńska jest może najpiękniejszym przybytkiem sztuki chrześcijańskiej.

Sykstus IV sam rozpoczął tylko wielkie dzieło, powołując najlepszych florentyńskich malarzy do pracy około przyozdobienia swojej kaplicy. Pierwszy wielki pas obrazów wyobrażających żywoty Mojżesza i Chrystusa został dopiero wykonany za jego następców, Inocentego VIII Cibo i Aleksandra IV Borgia, a pracowali nad nim następujący malarze: Domenico Ghirlandaio, Cosimo Rosselli, Sandro Botticelli, Filipino Lippi, Pietro Perugino, znany nam już Frà Diamante i Luca Signorelli. Papież Inocenty VIII nie znalazł już tu zajęcia dla Mantegni, kazał mu tedy malować osobną kaplicę, w której odmalował chrzest Chrystusów i mnóstwo grotesków; jak to już wspomnieliśmy, freski te podobno bardzo piękne, nie istnieją już obecnie, ponieważ papież Pius VI kazał przy schyłku wieku minionego kaplicę inocentyńską zwalić, aby módz muzeum watykańskie w tym kierunku przedłużyć.

Freski w Sykstynie wykonane przez malarzy XV wieku do trwały po największej części do dni naszych; oświecenie ich bywa dostatecznem tylko w dzień pogodny; są tak wysoko umieszczone, że nie można ich oglądać bez bolu karku i oczu, a po części ucierpiały od dymu świec i kadzideł. Niejeden gość wyjdzie z Sykstyńskiej kaplicy zrażony tylko, a niejeden z tych, którzy tu używali najwyższych artystycznych zachwytów, widział same tylko freski później wykonane przez Michała Anioła. Ale kto miał czas przypatrzyć się żywotom Mojżesza i Chrystusa, ten pewno nie pożałował trudu, poznawszy wiośniane dzieło, wielkich naprawdę malarzy.

W tym jeszcze rozdziale poznamy tych z pośrodka malarzy Sykstyny, których najznakomitsze dzieła powstały jeszcze za panowania Sykstusa IV i Inocentego VIII. To bowiem cośmy na czele, rozdziału niniejszego powiedzieli, daje się w zupełności zastósować do tych artystów.

Najstarszy wiekiem z pośrodka czterech florentyńskich malarzy, o których nam teraz przyjdzie mówić, był Kuźnia czyli Cosimo Rosselli (1439 - 1507). Chociaż nie brak także we Florencyi i Berlinie dzieł jego pęzla, należy się go sądzić podług tego, co odmalował w Sykstynie, gdzie się najpierwszy wziął do dzieła i gdzie odmalował aż cztery obrazy.

Na pierwszym z nich widać jako to Mojżesz, z rysów i postawy całkiem do Chrystusa podobny, kroczy na czele ludu izraelskiego z Aronem przy boku, po arabskim już brzegu Morza Czerwonego. Większą część obrazu po lewicy Mojżesza zajmuje morze, wśród którego toną żołnierze Faraonowi, rycerze wcale do starożytnych Egipcyan niepodobni. Rysunek jest tu suchy, często niedokładny; postacie są słabe, twarze nieszlachetne; krajobraz jednak dobry i piękne głowy końskie nadają wartość obrazowi, dobrze zresztą skomponowanemu.

Te same wady i zalety posiada obraz drugi, odnoszący się do żywota Mojżesza, w którym jednak jest więcej ruchu, więcej opowiadania i więcej poezyi, właściwej romantycznemu malarstwu florentyńskiemu. Widać tu, pośród wspaniałego, wielce urozmaiconego, włoskiego krajobrazu, żydów pląsających dokoła wołu złotego; Mojżesz, wracający z góry Synai, widzi to zgorszenie i tłucze z bardzo niepoprawnym ruchem, tablice z przykazaniem; w głębi widać znowu Mojżesza, odbierającego nowe tablice na szczycie góry Synai, z ręką zresztą niewidzialnego Boga.

Lepszymi są dwa obrazy na przeciwległej ścianie, odnoszące się do żywota Chrystusa. Na Kazaniu na Górze; widać znowu w jednym obrazie dwie sceny, na lewo niezgrabny Chrystus prawi nauki, obojętnym, barwnym, ale często drewnianym tłumom; na prawo tenże Chrystus uzdrawia paralityka pośród podobnych tłumów. Śliczny krajobraz włoski, pełen ruchu i prawdy, i pięknie wykonane ciało nagiego paralityka są głównymi zaletami tego obrazu.

Najważniejszą pracą Rossellego jest fresk z Wieczerzą Pańską. Wieczerza Pańska została tu przedstawioną historycznie, a nie jak najczęściej dotąd mistycznie i układ Wieczerzy pomyślany przez Rossellego, naśladowano potem przez czas jakiś, dość powszechnie we Włoszech. Dwunastu Apostołów z Chrystusem po środku siedzi za długim, wąskim stołem, tworząc jednostajną linię głów, odznaczonych złotemi nimbami; jeden tylko Judasz siedzi przed stołem naprzeciw Chrystusa, z którym chleb do jednej misy macza i nad głową Judasza unosi się nimbus czarny na znak potępienia. Przez trzy wielkie okna w głębi sali, w której się odbywa wieczerza, widać słoneczny, poetyczny krajobraz, a wśród tego krajobrazu w dali trzy sceny o mnogich figurach: modlitwę na górze oliwnej, pocałunek Judasza i ukrzyżowanie. Ten krajobraz i te sceny w dali nadają jakiś dziwnie smętny urok temu freskowi.

Zdaje się, że Rosselli malował w kaplicy Sykstyńskiej za Sykstusa IV, który miał wprawdzie wielką chęć opiekowania się sztuką, ale z tą chęcią nie łączył odpowiedniego znawstwa i lubował się w dziełach Rossell'ego dla jaskrawości jego kolorytu i dla mnogiej pozłoty, którą swoje obrazy zdobił. Na jego miejsce powołał Innocenty VIII zdolniejszych Forentyńców.

Choć Dominik Bigordi nie dożył pięćdziesięciu lat, przecież należy mu się naczelne miejsce pomiędzy tymi malarzami. Podziwiamy u niego bowiem wielką równowagę, niczem nie zamącone poczucie piękna, a bardzo szlachetny i bardzo idealny rysunek. Koloryt jego jest zazwyczaj bardzo subtelny, ale w karnacyi bardzo blady i na pierwszy rzut oka mdły a w szatach i krajobrazach, gdzie usiłuje być świetnym, staje się jaskrawym; linie jego kompozycyi i układ ogólny obrazów bywają bardzo piękne, głowy pełne życia prawdziwego; postacie, które narysował bywają potężne i szaty ich fałdują się prześlicznie; był mistrzem w chwyceniu podobizny ludzkiej i portretował nieustannie całą Florencyą, ale tak się kochał w portretach, że postacie ludzi współczesnych jemu, mieścił po swoich freskach, bez względu na ich treść i bez względu na to, że obecność tych obojętnych figur niszczyła zupełnie nastrój scen wyobrażanych. Że był synem złotnika, wyrabiającego girlandy, i że się sam za młodu imał tego rzemiosła, przeto bywa zwyczajnie zwanym Domenico Ghirlandaio. Tak go zwali współcześni i my nie będziemy go inaczej nazywali.

Ghirlandaio jest nieodrodnym synem florentyńskiej szkoły; i on rad malował freski olbrzymie i on najchętniej malując opowiadał; on to nawet odezwał się głośno z tem, że gdyby mu tylko pozwolono, zamalowałby całą Florencyą historyami. Obrazy jego sztalugowe, malowane suchemi farbami, są dziś po największej części lepiej zachowane od fresków i choć w pierwszej chwili nie zwracają na siebie uwagi widza, dają słuszne i wysokie wyobrażenie o jego geniuszu, zachwycając rysunkiem, subtelnem wykończeniem, obfitością powietrza i częstokroć ślicznym krajobrazem.

Prawie cała nam znana działalność Ghirlandaia we Florencyi wypada na lata 1480 - 1490. W tym to czasie malował młode Madonny o dziecinnej twarzy i skromnem wejrzeniu, cudownie dziewicze i niewinne i po niebiańsku szczęśliwe. Dokoła tronu tych Madon stoją i klęczą święci i archaniołowie, symetrycznie ustawieni, z głowami pełnemi świętości spokojnej, a drobni aniołkowie igrają dokoła, pełni dziecinnego wdzięku. Takiemi są obie Madonny wystawione we Florencyi na podziw publiczny: jedna piękniejsza w sali Wawrzyńca Mnicha, w galeryi dei Uffici, druga w mniejszej sali w Akademii sztuk pięknych. Obie wydają się zrazu bezbarwnemi, a jednak obie ożyją dziwnie, gdy się wpatrzysz w ich misterne malowanie.

Czasem większa swoboda zastąpi nieco sztywną symetryą takiej Świętej Rozmowy. W wielkim korytarzu Akademii we Florencyi klęczy Boga Rodzica przed swojem nowo narodzonem dzieckiem i modli się doń pobożnie; przy niej uklękły szorstkie i nieco już starsze, ale dziwnie żywe postacie męskie; pastuszkowie przynieśli swoje dary; a oczy lśnią im z radości, usta gotowe się otworzyć, aby opiewać chwałę Pana, przed którem się ugięło ich kolano w pokorze, prawdziwa krew krąży na ich licu, prawdziwe powietrze oblewa ich postać; św. Józef klęcząc odwrócił się i zasłonił oczy przed słońcem podniesioną ręką, aby tem lepiej ujrzeć malowniczy orszak trzech królów, który tam dalej jedzie po gościńcu, wśród zielonego krajobrazu, aby drugie hołdy przynieść Chrystusikowi i Jego tak prześlicznie zamodlonej Matce.

W okrągłym obrazie, w sali starych malarzy w galeryi dei Uffici stanął już orszak trzech królów u swego przeznaczenia; Bogarodzica siadła już i postawiła na kolana Niemowlę przemądre, które rączką błogosławi starca klęczącego u Jego stóp, i całującego Jego drobną nóżkę; młodsi królowie zaraz uklękną, a bujny życiem orszak roi się dokoła, tworząc śliczny krąg, pośród jakiejś rzymskiej ruiny; lśnią zbroje młodzieży, skaczą niecierpliwie konie, wszędzie tętni życie.

I raz jeszczu widać trzech królów nad wielkim ołtarzem w kościele Niewiniątek we Florencyi, wśród widnego, ale nieco jaskrawego obrazu. Ale tu Ghirlandaio przypomniał sobie dawny mistycyzm Angelica i przymierzał do obrazu bardzo poetyczny, ale wcale nie historyczny motyw. W głębi obrazu tego widać bowiem małe figurki żołnierzy Herodowych, mordujących niewiniątka; widać dzieci mordowane i zrozpaczone matki; a na pierwszym planie, obok trzech królów, uklękły te same niewiniątka już wniebowzięte, w białych koszulach z ranami na ciele i złotemi nimbami nad głową.  

Oprócz kilku portretów najczęściej jeszcze z profilu rysowanych znachodzą się po galeryach północnych także sztalugowe obrazy Ghirlandaia. Wymienię tu przedewszystkiem obraz, znajdujący się w Paryżu, w Luwrze, w Salon carré, to jest w honorowej sali tego wspaniałego zbioru. Obraz ten przedstawia Nawiedzenie czyli spotkanie Przenajświętszej Panny ze świętą Elżbietą. Obie niewiasty spotkały się w starorzymskiej bramie, poza którą widać pogodne niebo i zielony krajobraz. Stara Elżbieta klękła przed młodą Maryą, która ciotkę swoją ściska, a dwie inne piękne i młode niewiasty kroczą za każdą ze świętych. Jaskrawe draperye zdradzają ruch potężnych ciał, a głowy, mimo bladości swojej i mimo to, że są portretami współczesnych dam florentyńskich, jak zawsze u Ghirlandaia piękne i bliskie klasycznej doskonałości.

Nie godzi się także pominąć milczeniem tryptyku w starej Pinakotece monachijskiej, gdzie oglądamy bladą Madonę w jaskrawych szatach, z dzieckiem na kolanach, zasiadającą wśród okrągłej, promienistej, malowanej, a wcale niezłoconej gloryi - ponad głowami potężnych świętych, którzy po części uklękli w zachwycie, - a po części stojąc patrzą na boskie zjawienie. Obraz to tem ważniejszy, że służył jako wzór dla kompozycyi dwu wielce sławnych Madon Rafaela: watykańskiej i najpiękniejszej drezdeńskiej.

Ghirlandaio malował często za młodu Wieczerzę Pańską. W samej tylko Florencyi przechowano do dni naszych aż dwa wielkie freski, wyobrażające ten przedmiot, a to w refektarzach klasztorów Wszystkich Świętych i św. Marka.

Układ tych obrazów tak i sam jak u Rossellego w kaplicy Sykstyńskiej, tylko że brak trzech scen z Męki Pańskiej, które tam widnieją w głębi; zresztą całe wykonanie o wiele lepsze i rysunek ciał szlachetniejszy, i twarze piękniejsze i większa jest rozmaitość wyrazów.

Jeszcze młody malarz otrzymał wielkie obstalunki. Najpierw polecono mu malować al fresco życie św. Franciszka z Assyżu w kaplicy Sasseti w kościele św. Trójcy we Florencyi. We freskach tych dowiódł wielkiej biegłości w kompozycyi i stanął już w pełni swojego talentu, o ile dziś można sądzić po szczątkach srodze zniszczonych malowideł. Gdy już zakończył Ghirlandaio pracę około żywota wielkiego Franciszkańskiego świętego, wypadło jemu także swoje dzieła zostawić w owym przesławnym kościele Dominikańskim św. Maryi Nowej we Florencyi, który był jednym z pierwszych muzeów młodej sztuki włoskiej. Niegdyś Orcagna nie samą tylko kaplicę Strozzi pokrył był malowidłami; oprócz tych dotąd istniejących malowideł, pokrył był freskami także chór kościoła, czyli część położoną za wielkim ołtarzem, a uczynił to był z polecenia rodziny florentyńskiej Ricci. Ale sklepienie w chórze zaciekało, freski niszczały, a rodzina założycieli posiadająca patronat tej części kościoła, ubożała i nie mogła przeto złemu zaradzić. Dopiero w roku 1485, kiedy już prawie nie było śladu starych fresków, zezwolili ci patronowie florentyńskiemu bogaczowi, Janowi Tornabuowi, i sklepienie naprawić i nowe freski obstalować u Ghirlandaia, pod tym wszelako warunkiem, aby herby Riccich widniały po restauracyi na najznakomitszem miejscu w kościele.

Ghirlandaio dorwawszy się olbrzymiego zadania postanowił wielki gotycki chór przyozdobić historyami Matki Boskiej i św. Jana Chrzciciela, w którychby także cała współczesna jemu Florencya widniała, w którychby co więcej widziano świat nie taki nawet jaki był za odrodzenia, ale taki, o jakim się ówczesnym humanistom i artystom marzyło. Przyjemność, jakiej się doznaje oglądając te freski, bywa bardzo przez to pomiejszoną, że trzeba przyjść do kościoła w pogodny dzień, około południa, a raczej nieco przed południem, aby módz dobrze widzieć niższe freski, po obydwu bocznych ścianach; fresków w absydzie, dokoła wielkiego, kolorowego niestety okna i fresków na sklepieniu wcale osądzić nie można, a nawet na górnej części ścian bocznych można i to w najlepszym razie, tylko za pomocą szkła i z wielkiem wytężeniem oglądać pojedyncze postacie, o ile nie zostały już tu w górze zupełnie zniszczone przez wilgoć.

Żywoty Boga Rodzicy i Chrzciciela opowiedział Dominico w ten sposób, że trzeba je czytać wprawdzie z lewej ręki na prawo ale od dołu do góry, tak, że poprzedzające freski znajdują się zawsze na prawo i poniżej następnych, i że tylko cztery z pierwszych fresków można z przyjemnością oglądać w pogodny dzień, w każdej z dwu wielkich malowanych seryi.

Zaraz w pierwszym obrazie żywota Maryi, zwraca przedewszystkiem na siebie uwagę widza wspaniała i strojna renesansowa architektura, wyobrażająca świątynię jerozolimską; skoro się nią nacieszysz spocznie twoja uwaga na potężnych a charakterystycznych, lubo idealizowanych portretach różnych znakomitych Florentyńców, którzy stojąc w strojach piętnastego wieku, napełniają pierwszy plan obrazu; snadnie uwierzysz świadectwu współczesnych, że to portrety podobne, lubo pochlebione, a będziesz podziwiał siłę ciał i wspaniały rzut draperyi; dopiero gdy się tym widokiem nasycisz, gdy się dowiesz kim był każdy odmalowany Florentyniec i gdy między innymi powitasz podobiznę Baldovinetti’ego, dość miernego nauczyciela Ghirlandaiów, dostrzeżesz, że się porusza na drugim planie kilka postaci we wzorzystych strojach, wyobrażających wygnanie Joachima ze świątyni, uznasz piękność rysunku, szlachetność głów i nawet prawdę wyrazów, ale te postacie wydadzą się mniej ważnemi i przejdziesz do drugiego obrazu na prawo.

I znów spocznie twoje oko na wspaniałej renesansowej komnacie, przystrojonej w cały wykwint florentyńskiej sztuki; wśród niej ujrzysz damę, spoczywającą na łożu i przyjmującą uprzejmie uprzejme odwiedziny pięknie wystrojonych dam florentyńskich; wszystkie te damy to znowu portrety żeńskie, pełne wykwintu i swobody; jedne panie dopiero wchodzą, inne bawią się z nowo narodzonem dzieckiem, a służąca, której szaty układają się w piękne, ale nieumotywowane fałdy, przygotowuje dla dziecka kąpiel, z przesadną i zimną gracyą. Zadziwisz się gdy się dowiesz, że ta zimna a wykwitna scena z życia arystokracyi florentyńskiej, otrzymała nazwę urodzin Przenajświętszej Panny.

Powyżej widzisz na lewo nad Joachimem znowu gmachy wspaniałe i poważnych Florentyńców. Ślicznie wystrojone dziewczę wychodzi, nieco zbyt uczenie, na schody świątyni renesansowej, gdzie ją witają poważni starcy; arystokracya florentyńska stoi u stóp schodów świątynnych, mało zajęta ofiarowaniem Maryi, ale świadoma piękności własnej i świadoma tego, że tu na nią patrzeć będą potomne wieki; pod świątynią siadł piękny człowiek nagi, na to tylko, aby podziwiano rytm linii na jego pięknem ciele.

Na prawo widać jeszcze wyraźnie nową architekturę i nowy szereg portretów, pośród których się odbywają wykwintne poślubiny; a powyżej można już się tylko domyśleć tej samej piękności   form wśród kompozycyj ciężko zniszczonych.

Na prawej stronie powtórzył malarz arystokracyi florentyńskiej bardzo podobne kompozycye. Zjawienie się anioła Zacharyaszowi w świątyni i nad niem urodziny św. Jana, to waryanty tylko, wypędzenia Joachima ze świątyni i narodzenia Maryi; wszędzie widać tę samą plastykę, tę samą piękność linii i głów i tę samą arystokratyczną, obojętną bezmyślność. Nawiedzenie czyli odwiedziny Maryi u Elżbiety, na drugim obrazie na dole, odbywają się pośród przepysznego parku strojnego w najpiękniejsze budyneczki, pośród którego przechadzają się najsławniejsze piękności ówczesnego wielkiego świata, a pomiędzy niemi, przedewszystkiem od wszystkich wówczas ubóstwiana Ginevra Benci, której portret jeszcze późnie spotkamy.

Nie inny jest charakter tradycyjnej sceny, w której Zacharyasz pisze imię Jana nowo narodzonego, zanim odzyszcze mowę, którą utracił, gdy mu się w świątyni zjawił anioł, zwiastujący późne urodziny syna; a ledwo dostrzeżone, lubo dobrze zachowane sceny na górze, wyobrażające Jana na pustyni, Chrzest Chrystusów i biesiadę Heroda, tak pełne portretów florentyńskich, scen z życia modnego, albo nagich ciał, pozujących pięknie ale bezmyślnie, że nie łatwo pojąć po co to świeckie życie, chwali się pięknością swoją na ścia-

Ghirlandaio, Kazanie św. Jana Chrzciciela
Ghirlandaio, Kazanie św. Jana Chrzciciela

nach kościelnych? Opisywać tych obrazów dalej już nie będę, a wspomnę tylko piękną nagą postać, zdejmującą obówie zanim wejdzie do Jordanu i sługę klękającego z misą, na której jest głowa Chrzciciela; te dwie postacie bowiem pełne szczególniejszego wdzięku.

Gdy Ghirlandaio te obrazy w roku 1490 dokończył i odsłonił, ucieszyła się nie mało majątkowa i umysłowa arystokracya Florencyi widokiem własnej apoteozy; poznawano portrety znajomych, cieszono się ich idealizowanem podobieństwem, podziwiano piękność linii, wykwint dam i siłę mężczyzn, sądzono, że to stanowczo najpiękniejsze dzieło, które powstało we Florencyi, i nie dostrzeżono może nawet, że prosta treść biblijnego opowiadania i siła wyrazu znikły pod polorem światowej i modnej piękności, oddanej starannie i po mistrzowsku. Ale niebawem rodzina Ricci’ch zaczęła wywodzić głośne skargi na Tornabuenich i na malarza. Widać bowiem było na sklepieniu wspaniałe herby Jana Tornabuoni i jego żony z domu Tornaquinci, a nigdzie nie było herbu patronów miejsca świętego. Ricciowie zanieśli o to skargę przed sąd, twierdząc że nie dotrzymano układu; musieli jednak umilknąć, gdy się okazało, że ich mały herb złocony, wyryto na drzwiach złotych od cyboryum, na samym wielkim ołtarzu, a zatem niezawodnie w miejscu najzacniejszem w kościele, lubo w miejscu gdzie go nikt nie dostrzeże.

Fresk, który Domenico Ghirlandaio namalował w kaplicy Sykstyńskiej i w żywocie Chrystusa jest dobrze zachowany i dobrze oświecony, a jest może przytem najlepszym pośród dzieł monumentalnych mistrza, tak że na to by módz tego Florentyńca po słuszności osądzić, trzeba pojechać do Rzymu i pójść do Watykanu. Obraz wyobraża powołanie apostołów; przepyszny, zielony, pogodny krajobraz tworzy jego tło, wyobrażając jezioro otoczone uroczemi a ludnemi wzgórzami, na których siadły malownicze włoskie miasteczka; biblijna scena zwraca tu na siebie główną uwagę, widać w niej po środku obrazu i na pierwszym planie, spokojną, szlachetną i ślicznie rysowaną i udrapowaną postać Chrystusa, za którą stoją bracia Jego Jan i Jakób, widocznie pełni gorącej miłości, przed którą klęczą pobożnie Piotr i Andrzej. Na prawo i lewo stoją na pierwszym planie rzesze, składające się znowu ze wspaniałych portretów w strojach piętnastego wieku; dalej widać inne rzesze, powietrzem zamglone, zmalałe przez oddalenie i pośród nich kilkakrotnie powtórzoną grupę Chrystusa, powołującego innych jeszcze apostołów; ale te grupy tak odległe i przeto miniaturowe że nie przeszkadzają jedności kompozycyi. Rysunek jest równie plastycznym jak u Mantegni, ale wyobraża ciała a nie rzeźby; powietrze nietylko przygłusza barwy dalszych przedmiotów, ale także łagodzi kontury; barwa jest cieplejszą jak dotychczas u malarzy włoskich, choć jest zawsze bladą lub jaskrawą w porównaniu z tem jak miano malować, już za lat kilka; wszystkie głowy piękne, draperye godne najlepszych starożytnych posągów, a jednak malowane wedle życia, a nie wedle rzeźby; mnogość portretów i piękność krajobrazu odrywają uwagę widza od głównego przedmiotu, a każą myśleć o Włoszech i o czasach Ghirlandaia.

Aby wyliczyć wszystkie monumentalne prace Dominika Ghirlandaia powiem jeszcze, że malował freski w San Geminiano w kolegiacie, w kaplicy św. Finy; z tych najważniejszy pogrzeb św. Finy przedstawia znowu tłum znakomitych portretów, które Ghirlandaio tak dobrze malował, a które zagłuszają znaczenie religijne jego utworów, nie licując najczęściej z urzędową nazwą fresków przezeń wypełnionych.

Domenico umarł w sile wieku, dożywszy lat 45; poprawność jego rysunku i szlachetna piękność wszystkich linij i wszystkich twarzy na jego obrazach sprawiają, że jemu zazwyczaj przyznają pierwsze miejsce pomiędzy malarzami florentyńskimi, o których mowa w niniejszym roździale.

Można twierdzić o Ghirlandaju, że jest przedewszystkiem przedstawicielem swojej epoki. Aleksander Filipepi, zwany zwykle Sandro Boticelli wyprowadza natomiast poprzed oczy nasze, własną wielce odrębną indywidualność. Nieco starszy od Ghirlandaja, Boticelli miał swój osobisty ideał niewieściej piękności. Nazywał się podobno na ziemi: Simonetta. Kobieta ta raczej wdziękiem jak pięknością umiała sobie podbić serce jednego z potentatów ówczesnej Florencyi, Juliana Medyceusza i zdobyła sobie w całej Florencyi wzięcie, w całych Włoszech naganną może, ale powszechną sławę. Portret jej znajduje się w Palazzo Pitti, w sali Prometeusza i w Starem Muzeum berlińskiem; jest to kobieta o blado żółtawej, prawie niezdrowej cerze, żółtych, bujnych włosach, pozbawionych połysku, o twarzy długiej, jeszcze dłuższej szyi i bardzo sterczących policzkach; oczy jej duże, wycięte w migdał i wyraziste, brwi niewyraźne a ukośne, nos z lekka zadarty, usta małe i kształtne. Boticelli namalował ją na portrecie, taką jaką była, a idealizując i zmieniając z lekka kolor włosów i owal twarzy wyobrażał ją czasem, jako boginię pogańską, czasem jako anioła albo świętą, albo nawet ku wielkiemu zgorszeniu pobożnych jako Matkę Boską. Postacie te nigdy nie bywają zupełnie pięknemi; jest w nich zawsze mdła bladość, z którą licuje wątła długość ciał; jest w rysach może pewna pospolitość i gminność powszednia, jest na każdym kroku wyraźny wpływ nauczyciela Botticelli’ch Lippi’ego, widny w realistycznym rysunku, w bladej barwie; ale bywa czasem urok niewysłowiony, tajemniczy, a tem bardziej pociągający.

Z Boticelli’m zdobyła sobie także we Florencyi, mitologia prawo obywatelstwa, które posiadała dotąd tylko w szkole padewskiej. Malarstwo florentyńskie było od śmierci Angelica na wskroś świeckie i nadużywało tylko przedmiotów biblijnych albo legendowych dla swoich rodzajowych właściwie kompozycyj. Naturalną była myśl, że bajki starogreckie mogły otworzyć artystom nowe pole, na któremby mogli idealizować życie, a to tem swobodniej, że mogli się tu do syta popisywać znajomością kształtów nagiego ciała. Tej tedy myśli imał się Boticelli, gdy mu kazano malować pałace dla willi braci Juliana i Wawrzyńca Medyceuszóww Gastello, i malował tu na płótnie ku chwale wielce idealizowanej Simonetty urodziny Wenery i ogród bogini miłości, dziwne obrazy, które zrazu zadziwiają tylko, a wielu później zachwycają. Trudno sobie zdać sprawę, że kobieta o nieklasycznych rysach starogrecką boginią piękności, a blady koloryt wszystkich obrazów, przydługie ciała, chorobliwa cera, rude częstokroć włosy i afektowane ruchy malowanych postaci stoją temu na zawadzie, aby widz poznał oryginalną poezyę przenikającą na wskroś wszystkie utwory Boticellego i subtelne mistrzowstwo jego pęzla.

W pokoju Wawrzyńca Mnicha w Galerii dei Uffici we Florencyi, stoi obecnie przeniesiona z Castello, naga Wenera, naturalnej prawie wielkości, na muszli unoszonej przez bladą falę spokojnego morza; wiatr unosi jej długie, rozpuszczone rudawe włosy, a smukłe linie jej wątłego ciała tak miękkie, że czujesz za niemi tętna młodego życia; wszystkie członki Wenery wyraźnie gibkie i elastyczne, czujesz jakby ci się ręka subtelna ugięła, gdybyś ją chwycił za długie palce, a gdy się wpatrzysz w twarz przyznasz, że jest wdzięczna, choć może nie dość piękna na boginię. Dwaj nadzy, pyzaci i skrzydlaci demonowie wiatrów unoszą się koło niej po powietrzu, splótłszy dziwnie z sobą swoje gibkie, młodzieńcze ciała, dmąc co siła i pędząc przed sobą deszcz kwiatów; patrzysz z rozkoszą na linie ich ciała i na fałdy lekkich draperyj, a uśmiechasz się na naiwny sposób, w który odrysowano za pomocą kilku kresek wiatr wychodzący z ich ust. Na wyspie obok stanęła blada dziewica, z rozpuszczonemi włosami i nagiemi stopami, w długiej, ślicznie powiewnej szacie i już podaje bogini draperyę poruszaną przez wiatr. Krajobraz tylko symbolicznie naznaczony, a całą piękność obrazu stanowią dziwnie miękkie, subtelne, powiewne a prawdziwe linie rysunku ciał i draperyi, od których trudno oko oderwać, skoro się w nich raz rozlubowało.

Drugi obraz z Castello znajduje się obecnie w Małej Sali Akademii sztuk pięknych we Florencyi. Tutaj przechadza się już Wenera po cypryjskim gaju, przyoblókłszy bogate szaty; przy niej tańczą prześliczne trzy gracye, podobnież przyodziane w fałdziste a długie i powiewne suknie; młodzieniec jakiś rwie gałęzie wawrzynu; nagi kupidynek z pochodnią unosi się nad głową matki; bogini Flora o dziwnie przenikliwych oczach, a podobnie przyodziana jak Wenera rzuca na wiatr kwiaty, a bożek wichrów tuż obok porywa jakąś dziewicę orszaku bogiń. Kto przyzwyczajony do klasycznych, albo nowożytnych kompozycyj, ten obraz zobaczywszy, będzie bardzo zadziwiony i zrazu rozczarowany, ujrzy wśród symbolicznego krajobrazu, postacie bardzo blade, o nieregularnych prawie rysach, przyobleczone w długie szarafany, a nie mało go to będzie razić, że ulatujące kwiaty tworzą czasem wielkie plamy w samym środku malowanych twarzy; ale gdy się przypatrzy rysunkowi ciał i draperyj i tu także będzie podziwiał z rozkoszą, a gdy się oderwie od wspomnienia konwencyonalnych kompozycyi, do których przywykł, zrozumie całą świeżą poezyę obrazu, w którym mitologia wyszła z suchej kompatury filologicznego podręcznika i ożyła ciepłem ludowej baśni.

Niemniej żywotną, naiwną i świeżą jest baśń starożytna w dwu obrazach w Galeryi Narodowej w Londynie, w której Botticelli dalsze przedstawia tryumfy bogini piękna i miłości o rudych włosach, nieregularnych rysach, a dziwnie przenikliwym wzroku i uśmiechu. W wielkiej Toskańskiej sali, tej najbogatszej może ze wszystkich galeryj, leży owa dziwna Wenus, w długiej białej szacie, naprzeciw uśpionego, nagiego, prześlicznie a subtelnie modelowanego Marsa, i naigrawa się uśmiechem z pokonanego mężobójcy; jakieś koźlorogie, koźlonogie dzieci satyrów, dziwaczne chłopięta, naigrawają się z uśpionego boga wojny, bawiąc się jego orężem. Jedno wlazło do pancerza, mieszcząc się całe w piersiowej kwirasie jak w ogromnym futerale, a dwoje dźwiga kopię rycerską Marsa. Najzuchwalsze czwarte dmie mu z konchy do ucha, pewne że go nie zbudzi.

Tuż obok, w małej sali Toskańskiej tejże galeryi. leży podobna, ale nie bez błędów rysowana Wenera, na podobnym długim

Boticelli: Judyta
Boticelli: Judyta

a niskim obrazie, sama pośród róż urwanych, na tle pysznego krajobrazu; przy niej bawi się troje niezrównanie pięknych amorków, zbierając róże z łoża bogini i unosząc je swawolnie; jakaś dziwna woń wiosny unosi się nad całym utworem.

Pokrewnemi poniekąd są trzy przepyszne miniaturowe prawie obrazy, malowane na drzewie i przechowywane obecnie w galeryi dei Uffici, w których Botticelli malował postacie mające tylko po kilka cali wysokości. Największym i najpiękniejszym z nich jest allegorya „Obmowy", w której Sandro odtworzył na swój własny sposób starożytny obraz Apelesa, opisany przez Lucyana. Możemy być zupełnie pewni, że obraz włoski ze wszystkiem niepodoby do zaginionego greckiego arcydzieła, niemniej jest po swojemu nadzwyczaj piękny i jest główną może ozdobą Sali Mniejszej Toskańskiej w słynnej florentyńskiej galeryi. Król piękny jakiś w sile wieku, zasiada na tronie pośród ślicznego portyku renesansowego, za którego arkadami widać nadzwyczaj starannie i pięknie wykonany krajobraz z widokiem na morze; w królu znać męską siłę, a klasyczne jego rysy świadczą o tem, że przywykł do panowania, ale ośle uszy świadczą o tem symbolicznie, że się daje złym radom uwodzić. Podejrzliwość i zaślepienie w postaci dwu smukłych niewiast, przyobleczonych w szaty klasyczne, oplotły króla smukłemi ramionami i szepcą mu do oślich uszu żarliwie kłamstwa swoje; zawiść przyobleczona w łachmany zanosi w głos przed tron swoją niesłuszną skargę, a samaże obmowa wlecze nagiego młodzieńca za włosy; służebnice obmowy, chytrość i omamienie, stroją swoją panię kwiatami i wstążkami, tworząc dziwnie splecioną grupę z nią i z jej nieszczęśliwą ofiarą; za tą grupą wlecze się żal na podobieństwo zgrzybiałej starki, spartej o kij i ogląda się po za siebie na nagą prawdę, zanoszącą głośny protest przeciw krzywdzie. Nie alegoryczna i zbyt subtelna myśl stanowi o wielkiej piękności tego obrazu; miękkość smukłych ciał, powiewność szat, niezmiernie subtelne namalowanie każdego włosa, każdej draperyi, każdego cienia, prawda przedziwna ruchów i arcymisterna plastyczność miękkich, żywych ciał niewieścich, każą zapominać o nieregularnych rysach i przy długich członkach malowanych postaci i sprawiają oczom znawcy rozkoszną biesiadę.

W tej samej sali znajdują się także dalsze dwa o wiele mniejsze obrazki, wykonane z tym samym misternym kunsztem. Na jednym z nich widać ciało Holofernesa, leżące już bez głowy na łożu, na którem je znaleźli przerażeni Assyryjczycy. Na drugim obrazku wraca Judyta wesoło do domu, niosąc miecz, a służebnica niesie za nią przez sady i winnice ściętą głowę wroga, konnica assyryjska szuka w głębi zabójcę, goniąc cwałem, ale nie dogoni Judyty, bo już Bóg poprowadził pogoń na błędne szlaki.

Podobnie miniaturowo i podobnie subtelnie malował czasem Sandro przedmioty chrześcijańskie o głęboko mistycznym zakroju, jak o tem możemy się przekonać, przechodząc z małej sali toskańskiej we florentyńskiej galeryi dei Uffici napowrót do małej sali toskańskiej w Galeryi Narodowej w Londynie. Tu uderzy widza najpierw obraz ogromny wprawdzie ale napełniony rojem drobnych postaci, a wyobrażający koronacyę Przenajświętszej Panny. Pełno tu wbrew zwyczajom Botticellego archaicznej pozłoty, pełno jakiejś sztywnej symetryi, i zrazu masz wrażenie, że stoisz przed niezgrabnym cerkiewnym bohomazem. Gdy się jednak rzeczy z bliska przypatrzysz, inne wcale odniesiesz wrażenie, i ujrzysz, że masz przed sobą robotę mistrza, przedziwnie mistyczną. Na dole jest ziemia i wśród ziemi stoi otworem pusty grób Bogarodzicy, a mnogie postacie świętych przechadzają się wśród pobożnej rozmowy i świątobliwych zachwytów. Nad ich głowami zajaśniały niebios koła tęczowe znaczne barwami o znaczeniu tajemniczem. W głębi niebios Przenajświętszej, pośród tych kolistych a promiennych gloryj, klękła Bogarodzica przed Swoim Synem, a koła niebieskie zaludnione aniołami, kładącymi korony niebiańskie na głowy świętych, tak jak Chrystus koronę kładzie na głowę Maryi.

Barwy skrzydeł i szat jaskrawe i ostro oddzielone mają własne znaczenie teologiczne i filozoficzne, którego nie zrozumiesz bez komentarza. Ale wszystkie blade a subtelne świętych twarze przemienione bożemi zachwytami, i pełne miłości nadprzyrodzonej, przenoszą cię wyrazem swem w samą głąb i w same serce ekstatycznej chrześcijańskiej modlitwy.

Głębsze jeszcze wrażenie wywrze drugi obraz mniejszy, zawieszony tuż obok tego wielkiego, a zaludniony przez mniejsze o wiele grono świętych postaci. Obraz ten drugi przedstawia Boże Narodzenie. Niemowlę Boskie leży na ziemi, na siodle, pod szopą, przy ośle i wole, i wyciąga rączki swoje ku Matce klęczącej, na której twarzy i postaci siadły nie radość, tylko smutek nieopisany, i żal za grzechy ludzkie, i przeczucie przyszłej Męki Syna. Na przeciw Maryi siadł sędziwy, łysy, brodaty Józef i rwie sobie włosy na myśl, o złości i potępieniu jakie spoczęły nad światem. Ale oto właśnie rwie się panowanie Szatana, a aniołowie niebiescy i prostaczkowie na ziemi radują się Dobrą Nowiną. Aniołowie stworzyli wieniec taneczny, który się ptasiemi ruchy unosi,

Madona z Granatem, obraz Boticellego w Galeryi del Uffici we Florencyi
Madona z Granatem, obraz Boticellego w Galeryi del Uffici we Florencyi

śpiewając ponad strzechą błogosławioną, na którą siadło troje z anielskiej gromady, aby siadłszy śpiewać swoje aleluja. Inni aniołowie o barwnych, jaskółczych skrzydłach zlecieli już na ziemię, której odkupienie rozpoczęte, i prowadzą pasterzy do szopy, do Nowonarodzonego, albo ściskają ich czule, darząc pocałunkiem nieśmiertelnej miłości.

Daleko dostępniejszemi dla ogółu są wielkie madonny Botticellego, którym towarzyszą święci, porwani przez mistyczne zachwyty i blade aniołki. Jakaś tajemnicza słodycz i dziwny jakiś wyraz oczu wielkich przemieniają zawsze często nieregularne rysy postaci namalowanych blado, ale subtelnie. Czasem wszystko się uduchowni, uszlachetni i stanie prawdziwem arcydziełem kompozycyi i uczucia. Tak nie staje słów pochwały dla okrągłego obrazu w wielkiej sali szkoły toskańskiej w galeryi dei Uffici, na którym Marya wieńczona przez aniołów Magnificat do księgi wpisuje. Typ Simonetty tak uszlachetniony na smętnej i nad wyraz uroczej twarzy Maryi, że twarz ta jest prawie doskonale piękną; śliczne płowe włosy, któreby chyba policzyć można, wymykają się z popod różnych przezroczystych, a nad wyraz misternie malowanych zasłon. Na kolanach Maryi siedzi nagi Jezusik o natchnionej twarzy i prześlicznem ciele; prawicą kieruje piszącą prawicę matki, a lewicą bierze z lewicy matki granat, dla którego obraz nazwano Madonną z granatem (La Madonna della melagrana), a nic nie zdoła opisać miękkiej, gibkiej piękności rąk matki i dziecka. Pięć aniołów bez skrzydeł otacza Maryę; na bladych ich twarzach powtarza się typ piękności niewieściej ukochany przez malarza, mniej uszlachetniony jak u Maryi, ale zawsze bardzo uroczy. Dwaj aniołowie najmłodsi trzymają księgę otwartą, do której Boga Rodzica swój hymn zapisuje; nieco starszy oparł się na nich po bratersku, a dwaj trzymają koronę nad głową Maryi, wypełniając tak rytmicznemi liniami ramy okrągłego obrazu; a nad koroną tkwi Duch św. Rysunek, plastyka, piękność głów, rytm linii są tu doskonałe, i tylko bladość barw można zarzucić arcydziełu, którego religijny nastrój równa się i tu także nastrojowi mistycznych obrazów, któremi Angelico przyozdobił mury klasztoru św. Marka. Marya dziękuje Bogu za to, że się stała Matką przyszłego Zbawiciela, choć wie, że siedm mieczów boleści przebije jej serce; i dlatego dziękując jest z cicha smętną; ale niemowlę, które ma na ręku jest już słowem Bożem i patrzy mądrze w Ducha Św., z którym się łączy jako jeden Bóg, władnący każdym czynem Przenajświętszej Panny, którą aniołowie wieńczą koroną niebiańską, za to święte posłuszeństwo.

Wiele galeryi posiada Madonny Botticellego, może mniej, piękne, ale zawsze napiętnowane dziwnym nastrojem religijnym, którym się Sandro odznaczał pośród współczesnych, i te Madonny należą zawsze do najszlachetniejszych ozdób każdego zbioru. Jest ich najwięcej we Florencyi w Galeryi Urzędów i w Akademii, a potem w Londynie w Galeryi Narodowej. Nie brak ich także w Starem Muzeum Berlińskiem, gdzie się znajduje obok dwu wielkich obrazów z Madonami także drugi portret Simonety, malowany, jak wszystkie prawie ówczesne portrety, z profilu. Najpiękniejsza Madonna Botticellego po Madonie z Granatem, znajduje się także w Berlinie, ale w prywatnym zbiorze Raczyńskich. Widać tu tylko Matkę Boską po kolana, a zwrócona do nas frontem, piastuje swoje przepiękne dziecko; za nią stoją rzędem aniołowie o przedziwnym wdzięku i trzymają w ręku białe lilie, które tworzą jakby niepokalaną glorię dla Bogarodzicy.

Aby skończyć rzecz o sztalugowych obrazach Sandra, muszę jeszcze wspomnieć o trzech, opiewających zdarzenia z Nowego Testamentu. Największy pomiędzy tem i obrazami znajduje się w Starej Pinakotece Monachijskiej i wyobraża złożenie do grobu zwłok ukrzyżowanego. Obraz to wielki, o licznych postaciach naturalnej wielkości, a tak namiętny, że już nie chrześcijański, mimo mistycznej przymieszki, sprowadzającej na biblijny obrzęd późniejszych świętych, którzy stojąc u wejścia ponurej, grobowej pieczary tłuką sobie Piersi kamieniami i wtórują krzykowi rozpaczliwemu świętych niewiast. Dwa mniejsze obrazy znajdują się znów w owej Galeryi dei Uffici, tak obfitującej w dzieła Botticellego.

W sali starych malarzy widać Zwiastowanie pełne ruchu linij i dramatycznego wyrazu; głowy są tu nie piękne, ale piękny krajobraz tworzy tło obrazu, a linie dwu namalowanych postaci łączą się w całość dziwnie harmonijną i jednolitą. Anioł przykląkł wołając „Zdrowaś!“ i podniósł, zwiastując, dłoń ku Maryi. Marya pochyliła się ku aniołowi wyciągając obie ręce przed siebie, a w postawie i twarzy widać, że przez posłuszeństwo poddaje się przyszłej wielkiej boleści, ale że się nie czuje godną chwały, która na nią spadła. Ręce obu postaci nie stykają się z sobą a jednak ręce i ciało Maryi są tylko dalszym ciągiem pięknej linii, której początkiem ciało i ręce Anioła.

W sali Wawrzyńca Mnicha znajduje się obraz Boticellego wyobrażający tak ulubiony przez Florentyńców przedmiot, pokłon trzech królów przed Przenajświętszą Rodziną. Botticelli jest tu bardziej świeckim, bardziej męskim i w ogóle podobnym do Ghirlandaia, któremu długo przypisywano obraz przepełniony portretami Florentyńców, pomiędzy któremi można także samego Boticellego dostrzedz.

Religijną wreszcie allegoryą jest mały obrazek w posiadaniu hr. Karola Lanckorońskiego; na którym widać Chrystusa zasiadającego na tronie, w portyku renesansowym wśród wspaniałej okolicy i podającego berło klęczącemu przed nim królowi. Obie postacie męskie są młode, silne i piękne, a krajobraz sprawia, że ta illustracya zdania iż wszelka władza pochodzi od Boga, obwiana szeroką wiosenną poezyą. Mimo misternego wykonania, obraz ten nie daje dokładnego wyobrażenia o sposobie malowania Boticellego, dlatego, że nie widać na nim charakterystycznych niewieścich i pacholęcych głów.

Boticelli malował aż trzy wielkie freski w kaplicy Sykstyńskiej w Rzymie; dwa wypadły na żywot Mojżesza i wyobrażają jego młodość i jego spory z Korem i jego towarzyszami, jeden odnosi się do żywota Chrystusa i przedstawia pokuszenie Zbawiciela. Na tych freskach dopiero można poznać doniosłość talentu malarza, którego błędy wielu na zawsze odstraszają, ale którego zalety na zawsze przywiązują tych, którzy je raz umieli dostrzedz.

Boticelli łączy tu jeszcze archaistycznie na jednym obrazie po kilka scen równorzędnych, wyobrażając na jednym planie, niczem od siebie nie oddzielone zdarzenia, które następowały jedne po drugich i w których jedne i te same osoby główną rolę odgrywały. Ztąd wynika trudność zrozumienia obrazów i nawet nadania nazwy każdemu z fresków Boticellego.

Obraz, któryśmy nazwali młodością Mojżesza jest najbardziej zawiły, a opowiada rzecz swoją, podobnie jak całe życie Mojżesza z prawego boku na lewy, który to przewrócony porządek tłumaczy się chęcią przeciwstawienia każdego obrazu z żywota Mojżesza, obrazowi, którego jest symbolem w żywocie Chrystusa, opowiadającym rzecz swoją zwyczajnym trybem z lewego boku na prawy. Widać tedy najpierw jak piękny, płowy Mojżesz o Chrystusowej głowie zabija powalonego Egipcyanina, który męczył dzieci Izraela; a obok w głębi widać jak ten sam Mojżesz odgania dwu młodych a pięknych pasterzy; którzy bronili dostępu do studni dziewicom i w tej żywo poruszonej grupie odżyła cała starogrecka piękność; dalej, podobnież w głębi, widać najpierw jak Mojżesz pasąc owce, przysiadł i obówie zdejmuje, aby módz mówić z Panem; a wnet klęczy jego szlachetna postać przed krzakiem płonącym i postacią Boga Ojca podobną do starca długobrodego. Wreszcie Mojżesz powraca do Egiptu na czele rodziny, którą założył poślubiwszy Sipparę jedną z cór Jetra; sam idzie na czele i stanął już znowu na pierwszym planie obrazu; za nim postępuje żona prowadząc dwu chłopczyków, z których starszy niesie w ręku pieska faworyta; za rodziną postępują liczne sługi. Wszędzie widać rysunek pełny i szlachetny koloryt blady, wielkie zrozumienie krajobrazu i perspektywy, i zaniechanie tak anachronizmów rodzajowych lub portretowych, w których się sztuka Florentyńska lubowała, jako też i affektacyi, w którą Boticelli niekiedy popadał.

Drugi obraz z życia Mojżesza robi silniejsze wrażenie. Widać tu Mojżesza wielkim starcem o długiej a białej brodzie, i jakiejś fantastycznej a niezwyczajnej, a jednak wielkiej i prawdziwej piękności. Zdaje się, że dusza ze wszystkiem owładnęła więdnącem ciałem tego starca o regularnych rysach i płonącem uczuciu, namalowanego z rzadkiem mistrzowstwem. Najpierw t. j. na prawo widać jak Kore i jego towarzysze zuchwale dowodzą Mojżeszowi że im wolno nieść ofiary tem samem prawem co Aaronowi i jego potomstwu. Zdaje się, że słyszysz jak mówią, jak im Mojżesz sędziwy odpowiada oburzony ich zuchwalstwem, i pewny tego, że obstaje przy prawdzie. We środku obrazu widzimy ołtarz, przy którym ma się Izrael przekonać czy każdemu wolno nieść ofiary Najwyższemu? Na prawo od ołtarza modli się żarliwie starzec Mojżesz, podnosząc ręce drżące od starości i gniewu, a Aron nieco dumny i nadęty, kadzi Panu, przyoblókłszy arcykapłańskie szaty; naprzeciwko ogień niebieski spada na bluźnierców, którzy śmieli rościć prawo do kapłaństwa, i zuchwalcy padają na śmierć porażeni. Wreszcie obraz się kończy tem, że zwolennicy Korego konają na ziemi i że Mojżesz stojąc nad nimi świadczy się gniewem Bożym, iż mówił prawdę, i przestrzegał przed grzechem.

Wprost naprzeciw młodości Mojżesza widać ostatni fresk Boticelli’ego; który się już należy czytać z lewego boku na prawy. Cała powierzchnia tego fresku ucierpiała, tak że subtelność penzla poniekąd zmniejszona, ale kompozycya dobrze zachowana dotąd góruje nad innemi większą jednością; początek pokusy Chrystusowej i koniec usunięte w dal a jedna najdramatyczniejsza chwila zajmuje środek i pierwszy plan obrazu. Widać tu z klasyczna pojętą świątynię Jerozolimską i przed nią arcykapłana wznoszącego ofiary wśród barwnej rzeszy; Szatan wyniósł Chrystusa na szczyt świątyni i kusi go, aby skoczył na ziemię, z góry; w obliczu tłumów, i tem samem te tłumy zadziwił, a zdobył dla siebie chwałę, a dla nauki swojej   posłuszeństwo oparte na trwodze wobec cudu, a nie na wewnętrznem przekonaniu. W głębi widać na lewo i na prawo zalesione skały; na lewo kusi Zbawiciela, ten sam Szatan o fantastycznie romantycznym zakroju w opiętej odzieży, na którą zarzucił płaszcz z kapturem i namawia Go, by kamienie w chleb zamienił i mocy Swych cudownych użył na rozkosz ciała, na prawicy na szczycie skały uchodzi już Szatan z po przed oblicza Pana, któremu ofiarował panowanie nad królestwami ziemi, za hołd oddany księciu tego świata, kłamstwa i ciemności; poniżej wreszcie widać jak Aniołowie służą Synowi Człowieczemu, który się oparł pokusom złego wroga.

Boticelli przestał prawie malować na początku lat dziewięćdziesiątych stulecia, wzruszony kazaniami dominikanina Savanaroli potępiającego całą świecką piękność odrodzenia; później studyował już tylko Danta, pisał komentarze do Boskiej komedyi, wydawał ją z własnemi bardzo technicznie niedoskonałemi rycinami i oddawał się nabożnym rozmyślaniom. Nie miał sześćdziesięciu lat gdy umarł, a zaniechał był sztuki już od lat kilkunastu.

Nauczyciel Botticellego, Filip Lippi, pozostawił był syna dzieckiem, a syn ten odziedziczył po ojcu tak imię Filipa, jakoteż talent malarski. Ojciec przy śmierci powierzył syna swojemu pomocnikowi bratu Diamantemu, a pacholę przeszło z czasem do głośniejszej pracowni Botticellego, gdzie rozwinęło tak znakomity talent, że nie można go pominąć w żadnej historyi sztuki. Słynie pod imieniem Filipina, to jest Filipka, dla odróżnienia od ojca, (narodził się w roku 1457, umarł w roku 1504); choć młodszy od Ghirlandaia i Botticellego rozwinął tak wcześnie swój talent, że czas jego działalności w Rzymie i Florencyi wypada w tych samych latach ośmdziesiątych stulecia, w których tamci dwaj sławę nieśmiertelną sobie jednali.

Filipino chętnie stąpał w swoim obrazach sztalugowych w ślady ojca; Madonie dawał tę samą portretową głowę o krótkim profilu i zadartym z lekka nosie, i podobnie studyował z upodobaniem wpływ powietrza na barwy. Kolor jednak jego bywa często cieplejszym od koloru ojca i od barw używanych przez wszystkich malarzy, o których dotąd wspominałem; złote światło słoneczne oblewa jego obrazy, a przenikając powietrze, mieni się misternie; pod wpływem tych promieni jakoby zachodzącego słońca ciemnieją ciała ludzkie, a jednak stają się bardziej świetlanemi i promienieją; słowem nabywają jakichś dziwnych, bursztynowych, przeźroczystych kolorów, które się w rzeczywistości na ciele ludzkiem widuje, w piękne letnie popołudnie. Gdzie światło słoneczne nie dochodzi, tam powstają na obrazach cienie zupełnie przeźroczyste, w których wszystkie przedmioty wyraźnie widoczne, ale w których kolory zimniejsze odbijają od gorących kolorów słonecznych, przez co oko i umysł patrzącego zyskują zajęcie. Samą tą naturą kolorów czarował Filipino; był tedy pierwszym we Florencyi kolorystą, choć nie dorównał późniejszym.

Najlepszy obraz Filipina, wykonany na drzewie al tempera, znajduje się na jednym z ołtarzy opactwa Benedyktynów we Florencyi, zwanego pospolicie la Badia. W tym obrazie doprowadzono podobno malarstwo suchemi barwami do kresu doskonałości; brak jemu już tylko subtelnych odcieni i przechodów z jednej barwy na drugą, brak światłości promieniejącej z obrazu, które miały być dopiero znamieniem obrazów olejnych. Św. Bernhard z Clairveau Benedyktyn siadł sobie pośród skał i pisze na pulcie urobionym ze starego pnia. Poważna Matka Boska o znanej portretowej głowie przychodzi do świętego w odwiedziny, w orszaku czterech prześlicznych, pacholęcych, pobożnych aniołów, i kładąc rękę na pult, chwali pisma świętego, przyjmującego pochwałę z pokorą i ze wzruszeniem. Z poza skał zaglądają fantastyczne dyabły i wściekają się na widok św. odwidzin; a w głębi widać klasztor, otoczony dąbrową, w której mnisi zażywają wczasu. Obok zalet właściwych Filipinowi widać w tym obrazie nie jedną z zalet Botticellego, z którego pracowni wychodził i którego subtelny rysunek odnajduje się mianowicie w rękach Maryi i św. Bernharda.

Te same pochwały należą się obrazowi okrągłemu, zawieszonemu w pałacu Corsini we Florencyi, gdzie Marya i Chrystusik na jej ręku czerpią kwiaty z koszów, które aniołowie podają. I Matka Boska i aniołowie tu tacy sami jak w Badii.

Inne obrazy sztalugowe Filipina, pełne znów twarzy przypominających Botticellego, z tą różnicą, że włos czarny zastępuje często włos płowy. W obrazach tych bywają karnacye siwe, a wielki nacisk bywa kładziony na krajobraz malowany z wielką siłą i biegłością; obrazy to przytem najczęściej wielkie i okrągłe. W wielkiej sali toskańskiej galeryi dei Uffici we Florencyi warto się długo przypatrywać tłumnym postaciom wielkiego obrazu z Bożem Narodzeniem - w którem jednak nie masz należytego ładu. W Galeryi Narodowej w Londynie - także w wielkiej sali toskańskiej, zwraca na siebie uwagę piękne malowidło, na którem smętna Bogarodzica zasiada z dzieckiem pośród zielonej a dzikiej okolicy. W głębi niedźwiedź walczy ze lwem, a święty Onufry na pół nagi

FILIPPINO LIPPI: La Vierge apparaissant à St-Bernard, <em>Florence, Eglise de la Badia / </em></span>FILIPPINO LIPPI: L'Adoration des Mages, <em>Florence, Musée des Offices</em>
FILIPPINO LIPPI: La Vierge apparaissant à St-Bernard, Florence, Eglise de la Badia / FILIPPINO LIPPI: L'Adoration des Mages, Florence, Musée des Offices

i brodaty i święty Franciszek w zakonnej sukni klęczą po obydwu bokach Maryi. Święty Onufry pełen zapału, ścisnął oburącz, wśród rzewnej modlitwy kamień, którym zwykł był sobie pierś ranić, a święty Franciszek modli się cicho, w rozmyślaniu zagłębiony. Przeczucie, albo wspomnienie Męki Pańskiej ulatuje nad tym obrazem.

Na innym obrazie, zawieszonym w Pinakotece Monachijskiej, jest już po Męce. Święty Jan Ewanielista, święty Józef z Arimatei, i anioł skrzydlaty unoszą blade ciało Zbawiciela. Marya Magdalena całuje Jego przekłute stopy z konwulsyjną prawie rozpaczą, a Bogarodzica chyli się nad zwłokami Syna z cichszym, bogobojniejszym, ale głębszym żalem. I ta scena jednak nie jest ze wszystkiem historyczną; i do niej przymięszał się mistyczny pierwiastek nie oglądający się na krańce czasu i przestrzeni; są bowiem przy zwłokach Chrystusowych święci, którzy tam być nie mogli. Święty Jan Chrzciciel, który umarł przed Chrystusem, stoi w czerwonym   płaszczu, z krzyżem w ręku, od boleści złamany, a naprzeciw niego boleje święty Jakób Większy, w stroju pielgrzymim.

Całkiem już mistyczny, a barwą bardzo ponury obraz Filipina zawisł na innej ścianie tej samej sali w Monachium. Na obrazie tym klęczą naprzeciw siebie dwie wielkie postaci wiekowej już Matki Boskiej Boleściwej, i Chrystusa na pół obnażonego i pięć kroć ranionego; nad ich głowami zjawił się w dali, wśród ponurego chmurnego nieba Bóg Ojciec błogosławiący. Na podstawie obrazu małe postacie, malowane wzdłuż wąskiego, długiego pasa drzewa, tworzą tak zwaną predelą, przypominając znowu Mękę Pańską. Obraz ten malowany przez Filipina pod koniec życia, przypomina i rysunkiem dość samowolnym i patetycznością prawie chorobliwą, a wielce teatralną i ponurą dewocyą, obrazy malowane we Włoszech w wieku siedemnastym, które przedśmiertne freski Filipina także przypominają.

Lippi zrobił niebawem nowy postęp, tworząc sobie nowy ideał piękności niewieściej, podobny do klasycznego ideału starożytnych i Ghirlandaja, ale tem różny, że Madonny i anioły Filipina mają odtąd kruczy kędzierawy włos, czarne ogniste oczy, piękny rzymski orli nos i kształtną, ale krótką brodę. Ktoby myślał, że typ piękności jest zanadto energiczny dla łagodnych chrześciańskich ideałów, ten potrzebuje tylko spojrzeć na jasne złociste obrazy, w których takie madony królują pełne dziewiczego wdzięku i świętego spokoju. Najlepszy z nich znajduje się w kaplicy dei Nerli we florentyńskim kościele św. Ducha. Madona zasiada po środku z dzieckiem, a po obydwu Jej bokach widać klęczących małżonków Tanai dei Nerli, którzy ten obraz obstalowali; aby Boga Rodzicy podziękować za szczęśliwy powrót męża z dalekiej podróży; św. Katarzyna z Aleksandryi przyprowadza przed tron Boga Rodzicy żonę, a św. Marcin męża, w głębi widać miasto i w niem powrót bogatego kupca do domu.

Podobnie jak innych malarzy współczesnych we Włoszech, tak i Filipina najznakomitszemi dziełami są freski. Malował za świadectwem współczesnych w kaplicy Sykstyńskiej, ale źródła milczą o tem, co malował; źródła te milczą podobnie o tem, kto malował pierwszy fresk z żywota Mojżesza, wyobrażający obrzezanie jego syna, malowane na początku, wbrew porządkowi chronologicznemu, dlatego że je przeciwstawiono Chrztowi Chrystusowemu; śmiem przypuścić, że ten fresk złocistego tonu, ale pośledniejszej wartości, jest dziełem Filipina, będącego jeszcze pod wpływem Botticelle’go i pamięci ojca.

Gdy Filipino miał dwadzieścia ośm lat, zapewnił mu już jego przedwczesny talent taką sławę, że Karmelici florentyńscy powierzyli mu nielada zadanie, wykończenia fresków, które malował równie młody Massacio przed sześdziesięcioma laty w kaplicy Brancacci, i Filipino miał tyle odwagi, że się dzieła podjął i tyle talentu, że się zeń dobrze wywiązał.

Filipino dał przedewszystkiem ten dowód dobrego smaku, że się zaparł zupełnie własnej dotychczasowej maniery, i że starał się uczynić nowe obrazy jak najpodobniejszemi do starszych. Wyrzekł się tedy wszystkiego prawie, w czem się lubowało jego pokolenie; otoczenie architektoniczne i krajobraz naznaczył na każdym fresku tylko za pomocą kilku ogólnych linii, szczegółów stroju i przyborów drobnych nie malował wcale, a przyoblókł tylko swoje postacie w poważne fałdy draperyi; wrócił w ogóle do kolorytu i do rysunku Massacia tak wiernie, że nie łatwo dziś poznać, co jego, a co Massacia dziełem w tej kaplicy i żebyśmy się o to podobno wiecznie spierali, gdyby nie świadectwa współczesnych. W tem jednem różni się Filipino od Massacia, że uległszy wpływowi Ghirlandaja pomieścił po większych freskach liczne a dość obojętne postacie współczesnych Florentyńców, którzy sprawiają, że w tych freskach zimno.

Pod arcydziełem Massacia, na którem wyobrażono Chrystusa, płacącego dań cesarskiemu celnikowi, odmalował Filipino dziwną legendę, wedle której apostołowie Piotr i Barnabasz, wbrew historyi, zastali w Antyochii jakiegoś króla, którego Piotr nawrócił

FILIPPINO LIPPI: Saint Thomas d'Aquin discutant avec les hérétiques, <em>Rome, Eglise S. Maria della Minerva / </em></span>FILIPPINO LIPPI: S. Pierre trônant, et La Ręsurrection d'un jeune Homme, <em>Florence, Eglise S. Maria del Carmine</em>
FILIPPINO LIPPI: Saint Thomas d'Aquin discutant avec les hérétiques, Rome, Eglise S. Maria della Minerva / FILIPPINO LIPPI: S. Pierre trônant, et La Ręsurrection d'un jeune Homme, Florence, Eglise S. Maria del Carmine

zadziwiającym cudem, wskrzeszając królewicza już od trzech, lat umarłego, całkiem strupieszałego. Obraz ten malowany na dolnej części lewej ściany kaplicy na tem samem polu, na którem Massacio już był namalował Piotra na stolicy; obydwie kompozycye niczem od siebie nie oddzielone, a większą lewą część pola zajmuje kompozycya Lippi’ego. Rzecz się dzieje na pałacowym dziedzińcu. Apostołowie i królewicz znajdują się pośrodku obrazu. Piotr stoi w klasycznej draperyi z wyciągniętą prawicą, przy nim klęczy podobnie ubrany Barnabasz, a królewicz nagi powstaje z kupy nagich kości zdziwiony życiem. Reszta postaci to prawie same tylko portrety obojętnych Florentyńców we florentyńskim stroju, a ciżba tych portretów wypełnia obraz gęsto. Godnymi uwagi są jeszcze: król, któremu syna wskrzeszają, który siedząc na wywyższeniu w kapeluszu, patrzy na cud z rozumną uwagą, jeden z jego ministrów wzruszony i nawrócony, a w głębi jakiś Turek zadziwiony.

Obok widać pod wygnaniem z raju na ścianie wchodowej mały fresk Filipina, w którym Paweł widziany z tyłu, a podobny zupełnie do jednej z piękniejszych postaci Massacia, stoi przed kratą więzienia Piotrowego, pocieszając Piotra, ze zbyt kaznodziejskiemi może ruchami.

Naprzeciwko, pod wskrzeszeniem Tabity, namalował Lippi Nerona na stolicy, z twarzą podobną do starożytnych portretów nikczemnika i w historycznym stroju rzymskich imperatorów; przed jego stolicę przyprowadzono Piotra i Pawła, a rzecz dziwna, włoski poeta Dant, stanął jako ich obrońca. I tu nie brak obojętnych florentyńskich portretów dokoła stolicy Neronowej. Snać nie dość było florentyńcom na tem, że Ghirlandajo malował równocześnie całą Florencyę u Dominikanów, pożądali jeszcze innych portretów pendzla Filipina u Karmelitów; a między temi portretami widać piękną młodą głowę Filipina.

Na lewo od tej grupy, bo zaledwo można to sceną nazwać, stoją Botticelli, Ghirlandajo i jeszcze rzeźbiarz Polaïuolo w malowniczych strojach florentyńskich i z obrazu wyglądają na widza, poczem widać ukrzyżowanie Piotra, w której to scenie Filipino popisał się zupełnie dokładną znajomością ciała ludzkiego i nadzwyczaj szlachetnym, swobodnym zupełnie rysunkiem.

U wejścia do kaplicy namalował Filipino na prawo pod grzechem pierworodnym Massacia, anioła o czarnych włosach i rzymskiej twarzy wyprowadzającego Piotra z więzienia. Obok śpi stróż więzienny we florentyńskim stroju, sparty o włócznię.

Wstrzemięźliwość, którą sobie Filipino nałożył w kaplicy Brancacci nie była w zgodzie z jego charakterem. Powołano go do Rzymu wnet po skończeniu fresków u Karmelitów i tu namalował w kaplicy Caraffa, w dominikańskim kościele św. Maryi nad Minerwą, freski przy których pracował aż do końca panowania Inocentego VIII. 

Na prawo od wielkiego ołtarza widać na ścianie dwa obrazy ścienne jeden nad drugim. Na górnym klęczy św. Tomasz z Akwinu, w towarzystwie aniołów przed krucyfiksem, który doń przemówił, chwaląc jego pisma; a drugi mnich, cudem przerażony, ucieka do pięknej renesansowej sieni z widokiem na rzekę. Poniżej św. Tomasz, otoczony przez alegoryczne postacie cnót kardynalnych, depce po Aryuszu, a inni kacerze rzucają do jego stóp księgi swoje. Za wielkim ołtarzem wreszcie widać Wniebowzięcie Maryi.

Powróciwszy do Florencyi malował w kościele dominikańskim św. Maryi Nowej ostatnie freski, które tu za odrodzenia wykonano, w kaplicy Filipa Strozzi. Na lewej ścianie odmalował wskrzeszenie Druzyany przez Jana Ewangelistę. Rzecz dzieje się na dworze w obliczu świątyni starożytnej, malowanej z wielką dokładnością przypominającą poniekąd Mantegnę; postacie apostoła i wkrzeszonej niewiasty są wzruszone, ale jednak poważne, a postacie niewiast otaczających mary są klasycznie piękne. Powyżej odmalował Filipino, jak św. Jana zanurzają w kipiącej oliwie, pośród antycznych przyborów starannie malowanych; łuna odbija się na twarzy katów, ale apostoł stoi w kotle nietknięty; wścieka się przeto sędzia rzymski, i każe więcej drew dokładać.

Naprzeciwko wskrzeszenia Druzyany odmalował Filipino dziwną średniowieczną legendę, podobną do tej, którą był odtworzył w kaplicy Brancacci. Tym razem legenda tyczy się apostoła Filipa i przedstawia go w chwili, w której przybywszy do królewskiej stolicy Frygii, wszedł do świątyni pogańskiej i bałwany przewraca znakiem krzyża. Posągi padają w obliczu przerażonych kapłanów i zadziwionego gminu, strojnego w seraceńskie i antyczne szaty; kamień poniżej ołtarza pękł i zły duch zamieszkujący świątynię uchodzi z czeluści, w postaci fantastycznie brzydkiego bazyliszka, który wychodząc zabija wzrokiem pogańskiego królewicza.

Powyżej, w tak zwanej lunecie, widać ukrzyżowanie św. Filipa; wybrana chwila, w której kaci krzyż podnoszą i widać całe wytężenie ciał i sznurów naciąganych.

Freski w obydwu dominikańskich kościołach w Rzymie i we Florencyi są dobrze oświecone i mają żywy koloryt, raczej różowy

Verrochio. Chrzest Chrystusa / </span>Sebastiano del Piombo. Nawiedzenie
Verrochio. Chrzest Chrystusa / Sebastiano del Piombo. Nawiedzenie

jak złocisty; ugrupowanie tych obrazów bywa piękne, szlachetne, swobodne i proste; wyobrażają zawsze tylko jeden przedmiot na jednym obrazie, zdradzają bezpośrednie studyum natury, połączone z pięknem studyum antyku i odznaczają się starannem wykonaniem drobniejszych szczegółów i zamiłowaniem w klasycznej piękności głowy ludzkiej, która mimo to pozostaje indywidualną i na każdej postaci inną. Pomysł obrazów jest poetyczny, a wykonanie jest pełne dowcipnej rozmaitości, nie rozrywającej jedności kompozycyi. Ale sposób, w który Filipino wyraża namiętności i uczucia swoich postaci, jest tak przesadny, że postacie te przypominają aktorów, zastępujących prawdziwe uczucie zamaszystym gestem, przytem rysunek jest niedokładny i wadliwy, fałdy szat bywają dowolne i kapryśne, członki ludzkie często nawet źle pomieszczone i źle pogięte; to wszystko sprawia, że większa część tych, którzy te freski oglądają, nie odnosi zamierzonego wrażenia i że wielu znawców nie pojmuje, jak ten sam człowiek mógł malować za młodu piękne obrazy u Benedyktynów i Karmelitów, a w wieku męskim lekkomyślne kompozycye u Dominikanów. Starości bowiem nie doczekał się wcale Filipino.

Aby o tym okresie sztuki włoskiej powiedzieć wszystko, co się należy, musimy jeszcze wspomnieć o miniaturzystach i o rzeźbiarzu, który się tylko ubocznie zajmował malarstwem. O tym ostatnim powiem najprzód.

Nie tak bardzo zdolnym był Andrzej Verocchio i jako rzeźbiarz i jako złotnik i jako malarz, był jednak obok Rossellego najlepszym nauczycielem sztuki we Florencyi. Kto spojrzy na jego chrzest Chrystusów we florentyńskiej akademii, ten zobaczy obok brzydkiego rysunku ordynaryjnie brzydkich głów i ciężkiego kolorytu, dobry rozkład obrazu i dokładną znajomość anatomii, które tłómaczą, jakim sposobem mogli wyjść najznakomitsi uczniowie z jego pracowni.

Obok wielkich malarzy żyli inni, którzy przystrajali obrazkami ostatnie już rękopisy, poprzedzające rozpowszechnienie sztuki drukarskiej. W małych rozmiarach ponawiali pomysły, któremi mury kościołów i klasztorów włoskich przystrojono, a wstrzemięźliwość nakazana temu rodzajowi sztuki sprawiła, że się miniaturzyści nie tak łatwo gubili w ornamentach, portretach i epizodach anekdotycznych, i że ich dzieła wydają się często bardziej duchownemi i pobożnemi od dzieł właściwych malarzy. Siedzibą tych miniaturzystów bywały górskie miasteczka Umbryi i Toskany, a najznakomitszymi pośród nich byli Kameduła Dom Gasiliano Amidei, Atazante i Gherardo. Jeden z nich jest może ilustratorem prześlicznego rękopisu, będącego własnością biblioteki Krasińskich w Warszawie. 

Równocześnie żył inny miniaturzysta w północnych Włoszech, w Weronie; Girolamo dei Libri. Jego miniatury są jednak bardziej szkicowe i nie są przepełnione tym samym duchem uroczego nabożeństwa, przenikającym miniatury toskańskie i umbryskie. 

Zresztą Girolamo malował także obrazy sztalugowe z wielkiemi postaciami a przytem używał kolorytu jaskrawego, ale miłego i nadawał pięknym twarzom wyraz spokojnego szczęścia. Najlepszy może z tych obrazów wyobraża św. Annę z Matką Boską i Chrystusikiem, i znajduje się w sali lombardzkiej Galeryi Narodowej w Londynie.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new