Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Utarczka


Gdym się obudził, słońce już zachodziło, ale jakoś chmurno; luzować mieliśmy pierwszy nasz dywizyon o 7-mej wieczór. W tem wzywają mnie do kapitana Kosko, komendanta szwadronu. Dzielny to był i mężny oficer, ozdobiony krzyżem Legii francuskiej z Napoleońskich wojen. Pyta mnie, na kogo kolej po mnie iść na podjazd. Odpowiadam, że na podporucznika Woronieckiego. „Ą to głupio"—mówi—„to dziecko prawie jeszcze i do tego książę". Gdy badam, o co idzie, odpowiada Kosko, że przyszedł rozkaz z głównej kwatery wysłać w nocy silny podjazd na wieś Trzebuczę lub jej okolice i kosztem jakiejbądź ofiary wziąć koniecznie Rosyanom niewolnika, a tym sposobem dowiedzieć się: czyli istotnie się z swej linii cofają lub nie? 

Pomyślawszy, proponuję kapitanowi, iż jeżeli Woroniecki zgodzi się dobrowolnie iść za mnie na placówkę nocną, to ja, znając już drogę do Trzebuczy z rannego patrolu, podejmę się tego podjazdu. Uściskał mnie Kosko, posłano po Woronieckiego, a gdy ten przystał na zamianę, bo  miał wzrok krótki, stanęło na tem, że pójdę na tę wyprawę.

Udałem się zaraz do moich żołnierzy, zebrałem ich w kółko, objaśniłem nasze posłannictwo, a gdy te z zapałem przyjęli, kazałem jeszcze konie napaść i napoić, żołnierzom się posilić i czekać rozkazów.

Około 8-mej wieczór, opatrzywszy osiodłanie koni, karabinki i pistolety po ich nabiciu, kazano mi siąść na koń i udać się po ostateczne rozkazy do generała Kamińskiego. Generał miał kwaterę na przodzie miasta, w małym murowanym domku. Dochodząc, ujrzałem stojący oddział piechoty na ulicy. Zatrzymałem moich i udałem się do generała. Zdziwił się, mnie widząc, mianowicie, że po owej w dzień rejteradzie znów idę na podjazd. Gdym go zapewnił, że z dobrej woli, poprzestał na tem uśmiechając się. Adjutant Schendel przywołał oficerów od piechoty; weszli, a pamiętam dobrze ich nazwiska: byli to porucznik Łubieński i podporucznik Ksawery Dobrzelewski. Generał poinformował nas, że trzeba iść cicho i ostrożnie; doszedłszy do nieprzyjaciela, zlecił mi rzucić się nań śmiało, bez zważania na liczbę, bo to noc, a on również nie będzie wiedział kto i w jakiej sile go napada. Rozkazał strzelać mało, rąbać więcej a głów nie przyprowadzić niewolnika. „Bez tego — dodał — wracać ci nie wolno". Oficerom od piechoty zapowiedział, że winni mnie zasłaniać, w razie potrzeby bronić; czynił ich odpowiedzialnymi za całość mojej osoby.

Podczas tej instrukcyi adjutant Schendel wprowadził do pokoju jakiegoś cywilnego, w zrostu więcej niż średniego, w kapocie. Był to człowiek około 30 lat wieku, barczysty i silny w sobie. Tego nam generał jako przewodnika wskazał, rozkazał mu dać z swej eskorty dobrego konia, nawet pałasz na jego żądanie, pistoletów mu odmówił.

Gdy go wyprowadzono, generał upominał raz jeszcze, abyśmy się gracko sprawili. Tu porucznik Łubieński odezwał się: „Panie generale! piechota zrobi swą powinność, chodzi o kawaleryę. Krzywo nań spojrzał Kamiński, ja się nie odezwałem, zaciskając tylko pięści. Nakoniec, gdy z dat awansów pokazało się, żem starszy porucznik od ubieńskiego, z wielkiem , jak uważałem , jego niezadowoleniem komendę całej wyprawy generał mnie oddał i pożegnał, życząc powodzenia. Schendel, którego dobrze znałem, uściskał mnie w sieni, mówiąc: „Jestem pewny, że zdrowo wrócisz".

Wyszliśmy. Siadłem na koń z moimi, ruszyłem naprzód, trójkami; przewodnik ze mną piechota za nami, a było jej 120 żołnierzy. 

Ciemno było, gdyśmy w pola weszli, choć oczy wykol; szliśmy zwolna, by piechota zdążyła, deszczyk drobny zaczął padać, kazałem więc szaserom karabinki u zamków nakryć połami o płaszczów. Tak idąc drogą, którą rano postępowałem, z rozmowy z przewodnikiem dowiedziałem się, że posiada kolonię pod Stanisławowem, że go kozactwo napadło i zrabowało, bydło mu zabrali, żonę skrzywdzili, sam zaś zbity ledwo z życiem uciekł f do Mińska, poprzysięgając zemstę, i oddał się na usługi generała. Oświadczył nadto, że zna doskonale każdą drożynę w lasach i na pewno nie zbłądzi.

Pierwszy raz widząc tego człowieka, w którego ręku pozostawało powodzenie wyprawy, a może całość, życie łub niewola oddziału, zapowiedziałem mu, że mu wierzę, ale, przywoławszy dwóch zaufanych mi wiarusów, kazałem go wziąć między siebie, cugle od jego konia odebrać i powiedziałem mu, że za najmniejszym podejrzanym znakiem, jakiby wydał, kulą w łeb na miejscu dostanie. Obiecałem w końcu sowitą nagrodę, jeśli się dobrze  i wiernie sprawi. Na tem poprzestał zupełnie. Żałuję najmocniej, że nie pamiętam nazwiska tego człowieka.

Idziemy więc naprzód, mijamy nasze grangardy i wedety, dochodzimy do lasu już w dzień mi znanego. Zatrzymałem oddział, posłałem po oficerów od piechoty i mówię im: „Koledzy, póki pole, kawalerya na przodzie, wchodzimy w lasy, wasza rzecz przewodniczyć“. Łubieński chciał oponować, ale musiał uledz, tem więcej, iż zapowiedziałem, iż będę z nim i przewodnikiem szedł u szpicy oddziału. Tak też się stało. Przewodnik po niedługiej chwili skręcił w lesie z traktu na lewo wązką drożyną. Jeszcze ciemniej się zrobiło, gałęzie drzew co chwila biły w oczy, mianowicie mnie, bom na wysokim siedział koniu. Fajek zakazałem palić, postępować wolno i bez rozmowy. Deszczyk mżył ciągle.

Ileśmy czasu tak szli, jakiemi drożynami, pełnemi wyboi i korzeni, to obliczyć trudno; pewna jednak, żeśmy maszerowali ciągle jakie godziny trzy, raźnie kołując, nic przed sobą prócz ciemności nie widząc, a uchem tylko chwytając miarowy krok piechoty, a za nią czasami odzywała się podkowa szaserów o kamień uderzona. Wyznam, że mi się przykrzył ten bezwiedny, ciemny i tak długi pochód, gdy człek do człeka mógł zaledwie zaszeptać, jeden drugiego czuł, a nie widział. Porucznik Łubieński klął na czem świat stoi, półgłosem narzekał, że zziąbł i przemókł, że go już nogi bolą, potykał się ciągle. Poradziłem mu, aby się trzymał długiej grzywy mego konia, co też uczynił, a w duchu śmiałem się z niego. „Poruczniku, mówiłem, powiedziałeś, że piechota zrobi swoją powinność... to czyńże ją “... Badany przewodnik upewniał, że nie błądzi, zdawał się być pewny siebie w tym labiryncie drożyn leśnych i upewniał, że już niedaleko. 

Jakoż niedługo las zaczął się przerzedzać. Po chwili weszliśmy w zagaje. Nagle przewodnik mnie zatrzymał, oddział doszedł do szpicy, wszystko stanęło.

Rozpatrzywszy się, ujrzałem się na brzegu lasu, a na początku jakiegoś pola. Pole to, ile można było w ciemnościach rozpoznać, podnosiło się w dali. Przewodnik namówił mnie, iż zostawiwszy oddział, wolno i cicho postąpiłem z nim na wzgórze. Jakiż widok!...

Oto znajdowałem się na kilka staj wgłąb uważając, poza prawem skrzydłem wyciągniętych obozów rosyjskich, tern się odznaczających, że w tej późnej godzinie gdzieniegdzie jeszcze słabe światełka dopalających się ognisk błyszczały. Obeszliśmy więc w koło obozy Rosyan manowcami. A linia ich rozciągała się daleko i szeroko, prostopadle do wzgórza, na którem stałem. Były to obozy pod Trzebuczą. Stanęliśmy u zamierzonego celu.

Kiedym z uczuciem prawdziwego zadowolenia rozpatrywał to położenie, nagle z dala na prawo koń obcy zarżał... Ściągnęliśmy cugle swoim, by się nie odezwały i nas nie zdradziły. Poczuł koń konie, ale choć czujny żołnierz, na wedecie stojący, nie pojął instynktu zwierzęcego. Była to poza obozowa tylna straż nieprzyjacielska, o jakie dwieście kroków ode mnie stojąca. Na prawo las nieco kolanem się załamywał; wpatrzywszy się w to miejsce, gdzie się koń odezwał, zdołałem porachować rzadkie już ale jeszcze wysokie drzewa i ich wierzchołki — powróciłem do swoich. Z oficerami nastąpiła krótka narada, przypomniałem hasła nasze na tę noc wydane, któremi były „Wieniec" i „Warszawa". Zaleciłem, aby piechota gęsto się rozsypała ponad brzegiem lasu, na który zwycięzca lub pobity cofać się będą. Nakazałem, w razie poznania i pogoni za mną, gęstym ogniem ją przywitać. Nakoniec zaleciwszy żołnierzom cicho dobrym pałaszy, frontem wstąpiliśmy na owo wzgórze pola, a przewodnik przy mnie. Na wzgórzu przystanęliśmy nieco... I znów koń pod krzakami w dali zarżał. Już nie było wątpliwości; cichą stępą posuwamy się pod nieprzyjacielską wedetę — nie upłynęło kilku minut, gromki głos o kilkanaście kroków wykrzyknął: „Kto idiot?'1 Odpowiadam: „Swoj". „Szto za swoj?“ A ja z ruska: „Patruł". A on: „Katoroho półka?" Nie wiem skąd mi przyszło na myśl odpowiedzieć: „Oleopolski gusarski połk” a coraz bliżej pod wedetę. Ale kozuń, bo to on był, poznał nakoniec zdradę, lecz zapóźno!... Wystrzelił z janczarki, konia nawrócił, nakrył się burką, głowę schylił na karku swej szkapy i dalej w nogi... Już siedziałem na nim, szasery za mną — dałem mu w tej gonitwie kilka cięć pałaszem, ale go burka zasłaniała. Tyle było dobrego, że, uciekając, sam nas zaprowadził na kolumnę obozującą.

Wszystko to się działo wciągu kilkunastu sekund: inne wedety strzał pierwszy w tej chwili powtórzyły, dla zaalarmowania swoich obozów.

Teraz wyobrazić sobie trzeba, jaką być mogła ta nawałnica, ten silny i niespodziewany napad trzydziestu dwóch mężnych, na dzielnych siedzących koniach żołnierzy, na to obozowisko bocznego skrzydła Moskali, a pułku Czarnomorskiego kozaków.

Szwadrony ich stały tyłem do nas napadających, w małych od siebie odstępach; spisy kozackie utknięte w ziemię przed końmi, kozacy pokotem leżeli, śpiąc przy dogorywających ogniskach, z zupełnem bezpieczeństwem, bo obóz ich był na tyłach i mieli inne wojska przed sobą. Konie z torbami u pysków roztrenzlowane a uwiązane do palików w ziemię wbitych. Pierwsze nasze uderzenie, wykonane w całym pędzie koni, stratowało głęboko część tej ich kolumny, słabe konie kozackie powywracane, rzucały się splątane, jeszcze większy nieład i zamieszanie sprawiały. Kozactwo, zgromione i przerażone, chowało się za końmi, umykało pod ich brzuchami... a dzielne moje szasery rąbią, że aż słychać było głuche zadawanie cięcia, a za każdem jęk bolesny. Dodajmy: że to była noc, noc ciemna — kozaki nie wiedzieli, gdzie się obrócić, jaka ich siła napada.

Lecz przednia część tej kolumny dorwała się janczarek, zaczęła gęsto strzelać do nas bez żadnego skutku; moi żołnierze rozsypują się, to pojedyńczo, to kupkami, tracę ich z oczu w ciemności; sam z trębaczem Rejchertem stępo po tym pokaleczonym tłumie postępuję. W tem zagrzmiało działo... za niem wystrzał drugi... trzeci gdzieś w dali... na całej linii ognie obozów zgaszone — słychać głosy komend, krzyki, trąbki odzywowe... słowem alarm we wszystkich obozach. 

Posuwam się naprzód, mijając ogniska — napotykam ‘szałas obozowy. Przed nim kozak trzyma konia białego, a jakiś oficer nań siada. Schwytałem go na tej pozycyi, kiedy prawą nogę przekładał górą przez kulbakę, zawieszony lewą na strzemieniu. W tej chwili dałem mu silne cięcie po karku, a mój trębacz wpakował mu w bok pałasz po samą rękojeść: padł na miejscu z jękiem, koń uciekł, a kozak klęknął, oddał mi swój pałasz i pistolet z za pasa. Byłem tak nierozsądny, żem z konia wziął go za lufę, on zaś taki głupi, że, mogąc, nie położył mnie trupem, ale, przelękniony, schwycił się mego strzemienia, wołając: „Pamiłuj pamiłujtie!..." i już mnie nie odstąpił. Spytałem go, co to za oficer, któregośmy ubili? Odpowiedział,że major Pietrassow.

Rzeź ta i rąbanina trw ała już od kwadransa, może i więcej, kiedym postanowił ją skończyć. Kazałem trąbaczowi zatrąbić zbiór. Kiedy ten sygnał się rozlegał, słyszę po mojej lewej stronie silny tętent koni; mocny jakiś oddział wyciągniętym galopem się zbliża, przed nim dowódzca; ten, mijając mnie o kilkanaście kroków, pali do mnie raz i drugi z dwururnego pistoletu i umyka naprzód po linii obozów, oddział za nim; mogli mnie wziąć, tylko rękę należało wyciągnąć.

Ale wnet moje wiarusy zaczęli się zbierać, robi się koło mnie tłum ludzi i koni, poznaję swoich, otaczających stadko zdobytych koni i pieszego kozactwa co niemiara. Znając moich po nazwisku, wołam: „Ten jest?..." „Jest" — odpowiada. „A ów jest? Obliczcie się!..." Bóg dał, byli wszyscy. 

— „Dalej zuchy za mną, pilnować koni i niewolnika!" Zjawia się i przewodnik. „Daliśm}?1 im łupnia, tym zbójom, poruczniku!... ośmiu mię rabowało, ośmiu też zrąbałem!..." Ruszamy — wchodzimy na jakąś grobelkę wierzbami wysadzaną, któryś woła: „A to co?..." inni przystanęli, a mój wachmistrz: „Panie poruczniku! gruszki na wierzbach!..." Spojrzę, coś czernieje między gałęziami, a to kozacy schowani... Dalejże sięgać po nich. Tu jeszcze siedmiu ich wzięliśmy.

Idziemy pośpiesznym krokiem. Za nami ciągłe krzyki i strzały. Niedługo też las zaczerniał. Podchodzimy tłumnie, a tu na szerokiej linii błysły strzały, nasza piechota wali do nas z karabinów, kulki tylko świszczą w powietrzu. Wołam: „Swój! swój!..." Nie pomaga, więc daję ostrogi koniowi i dopadam do lasu. Tu nas poznają, ogień ustaje, moje szasery nadchodzą. „A gdzie oficerowie?" — pytam. Nie wiedzą... Jadę po linii, nie znajduję!... Nareszcie trafiam na sierżanta i znów: „Gdzie oficerowie?" Ten się zbliża do mnie i po cichu odpowiada: „Panowie oficerowie w przekonaniu, żeś porucznik z oddziałem wzięty, rozkazali nam cofnąć się w lasy. Jedni ich usłuchali, inni ze mną na ochotnika tu pozostali, a jest nas ze czterdziestu".

Skląwszy tchórzów od wszystkich rejmentów dyabłów, wołam przewodnika. „Słuchaj, mówię, lasami nam wracać niepodobna, po tej ciemnicy połowa nam niewolnika ucieknie — co robić?" — „Panie oficerze—odpowiada—rżnijmy się przez wieś, wiem drogę". — „Więc naprzód!... prowadź!..." Zebrana piechota opłotki nam w jednej chwili rozgrodziła. Wchodzimy .między stodoły i chałupy, skręcamy w prawo, tu drożyna — za kilkanaście kroków most na jakimś strumieniu czy rowie, ale dyle ściągnięte na naszą stronę. Dwudziestu piechurów wnet ułożyło na ligarach pomost, ale kozactwo piesze i konne już nas dogania, ciągle strzelając. Ledwie zdążyliśmy ów most przejść, przeprowadzić konie i niewolnika, kozaki tuż, ale ów sierżant wiedział co robić, przyjął ich rotowym ogniem, by poznali, że tu jest i piechota — więc się cofnęli — znów z dylami robota — w minucie most zdjęty, dyle rozrzucone, a my naprzód.

W tym odwrocie opatrzność boska i znajomość miejscowości dzielnego przewodnika nas prowadziła. Puściliśmy się w pola. Ciemność nas zasłaniała. Już nie spotkaliśmy nikogo, bo zewnętrzne wedety obozu Rosyanie na ten alarm cofnęli.

W tych kilku kwadransach trzy razy mogłem być zabity: raz od kozaka, który po zabiciu majora podawał mi pistolet; drugi—przez oficera, który, pędząc z swym oddziałem, dwa razy wypalił do mnie o kroków piętnaście; trzeci—od własnej piechoty, która strzelała do nas z pod lasu. Trzy dobre szanse, to wiele szczęścia.

Po dobrej godzinie marszu, zasłaniani ciągle przez piechotę, idąc ciągle wolnym krokiem, napotykamy oficerów Łubieńskiego i Dobrzelewskiego z resztą ich oddziału, już na trakcie stanisławowskim. Jak się tłómaczyli ze swego postąpienia, już na to nie zwracałem uwagi, powiedziałem tylko Łubieńskiemu: „Kolego, nie wypełniłeś swej powinności!" Zaleciłem wzmocnić jeszcze naszą ariergardę i łańcuchem otoczyć nasze boki i niewolników.

Jeszcze jakiś czas marszu... gromki głos odzywa się: „Kto idzie!" — poznaliśmy się wnet. Była to cała kompania piechoty z kapitanem, którą generał Kamiński za las wysunąć polecił dla rozpoznania, boć w Mińsku słyszano dobrze nasz bój i dawane salwy armatnie. Pod taką eskortą, która łącznie z oddziałem Łubieńskiego przeszło 400 ludzi liczyła, można było być spokojnym i bezpiecznym. Wchodzimy w las i na trakt, którym wczoraj przechodziłem; piechota po obu stronach gęsty łańcuch tworzyła, idziemy więc wolno i wesoło, gwar w szeregach, wiara ćmi fajki; zdobycz, choć już szarzało, jeszcze nie rachowana.

„No, szasery! — zawołałem na swoich — zaśpiewać teraz, jak to umiecie!” Organizują się śpiewacy, a wiedząc com lubił, głośnem ale równem pieniem rozlega się po lesie owa sławna „Warszawianka”, o której nic nie wie obecne nasze pokolenie!... a w niej te ustępy:

O Francuzi!... czyż bez ceny
Rany nasze dla was są?...
Z pod Marengo, Wagram , Jeny,
Drezna, Lipska, Waterloo? ,Świat was zdradzał, my dotrwali...
Śmierć czy tryumf, my, gdzie wy!...
Bracia! my wam krew dawali,
Dziś wy dla nas nic prócz łzy?!...

*****

Grzmijcie bębny, ryczcie działa,
Dalej dzieci w gęsty szyk!
Wiedzie hufce wolność, chwała,
Tryumf błyska w ostrzu pik!
Leć, nasz Orle — w górnym pędzie,
Sławie, Polsce, światu służ!...
Kto przeżyje, wolnym będzie,
Kto polegnie, wolny już!...

*****

Hej, kto Polak, na bagnety... etc. etc.

(Sierawski Napoleon, „Pamiętnik”, str. 184 — 192).

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new