Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Noc 29-go Listopada


Nad wieczorem dnia 29-go listopada 1830 roku, gdy się zbliżała umówiona pora do działania, cywilni spiskowi, którym poruczono rozpoczęcie ruchu napadem na Belweder, szli po dwóch, po trzech, różnemi drogami do lasku łazienkowskiego, jedni z ukrytą krótką bronią palną, drudzy bez broni, ponieważ wszyscy spodziewali się dostać karabinów ze szkoły podchorążych. Niebo było pochmurne ten cały dzień, tak że zmierzch i noc prawie bez przedziału w jeden moment przypadł. W Łazienkach po prawej i lewej stronie posągu króla Jana zejść się mieli ci waleczni młodzieńcy na pół godziny przed terminem; miało ich być wszystkich czterdziestu, lecz różne okoliczności, jak zaraz zobaczymy, więcej niżeli o połowę tę liczbę zmniejszyły. W rozległej stolicy Polski oddziały garnizonu były jedne od drugich bardzo oddalone Za hasło do wspólnego, jednoczesnego działania, o czem wszyscy w wigilię zostali uprzedzeni, miał służyć pożar browaru na Solcu, po tym dopiero znaku z południa, plan sprzysiężonych i zalecał podpalenie dwóch drewnianych budowli w przeciwnej stronie, w blizkości koszar gwardyi wołyńskiej, na Nowolipiu. Tą podwojną łuną oddziały garnizonu polskiego ruszone ze wszystkie punktów, z koszar aleksandryjskich czyli mikołajowskich, sapieżyńskich i ordynackich, tudzież z kwater w mieście i głównych w art, mogły z łatwością w jednej chwili rzucić się na nieprzygotowanego nieprzyjaciela, bądź w tych samych koszarach, bądź gdzieindziej, rozbroić go, i wziąć w niewolę, a potem w skazane pozajmować stanowiska Tak chciał mieć plan przepisany dla działań tej nocy, plan dobrze pomyślany, rozważony gruntownie i, sądząc z wyższości sił naszych, łatwy do wykonania. W szakże los psotny, który się śmieje z ludzkiej przezorności, tylko co wszystkiego na samym w stępie wniwecz nie obrócił. Czy zegar łazienkowski szedł prędzej od miejskich zegarów, czyli też dwaj podchorążowie wyprawieni do wzniecenia pożaru na Solcu zbyt skawpliwie chcieli się uiścić z tego obowiązku, dość, ze hasło do wspólnego działania i za wcześne i źle było dane to jest chybiło w porze umówionej. Ogień na Solcu błysnął na pół godziny przed szóstą, a zgasł o szóstej. Browar, stary naw pół zbutwiały budynek, nasam przód wcale me chciał się zapalić. Wysocki zapóźno, bo dopiero dnia 28-go listopada żądał palnych materyałów od Karola Stolzmana, porucznika artylerii, adjunkta w dyrekcyi młyna prochowego. Żądał tego w niedzielę, kiedy pracownia ogniów wojennych była zamknięta, a powinien był, jak obiecał, porozumieć się w tej mierze ze Stolzmanem na kilka dni pierwej. W braku tedy palnych materyałów, mogących ułatwić to przedsięwzięcie, i skutek jego uczynić niewątpliwym, dwaj podchorążowie musieli użyć słomy. Ogień wszczynał się z wielką trudnością, i daleko pierwej nim wszyscy z oddziału belwederskiego zdążyli przybyć do Łazienek, co naturalnie zaraz ich zmieszało, i na różne opaczne naprowadzało domysły. Nabielak z Goszczyńskim śpieszyli wtedy od głównej alei ku miejscu zgromadzenia akademików. W drodze spostrzegają ten przedwczesny ogień, a w Łazienkach zastają ledwo kilkunastu z tych, co mieli przybyć. W tej samej chwili uderzono na trwogę ogniową w poblizkich koszarach. W mgnieniu oka powstaje niezmierny ruch naokoło. Posyłki konne i piesze przebiegały lasek we wszystkich kierunkach, z Belwederu do koszar, z koszar do Belwederu; namnożyło się świateł między drzewami, na odwachach dzwoniono, i warty występować zaczynały. Za czasów carewicza służba ogniowa była dobrze urządzona. On sam miał we zwyczaju dojeżdżać do każdego pożaru czy we dnie, czy w nocy, mógł więc i tym razem wypaść z Belwederu. Z kilkunastu przybyłych akademików, ledwo kilku zostało śród tego zamieszania, nareszcie i ci się rozproszyli w różne strony, żeby nie wpaść w ręce żołnierzy i policyantów. Ten alarm trwał w Łazienkach przeszło pół godziny.

Zawczesny i słaby ogień w browarze zgaszono bez wielkiej trudności. Ta okoliczność, jakkolwiek drobna, stawia sprzysiężenie w najprzykrzejszem położeniu, i rodzi wszystkie złe skutki, jakie koniecznie z braku jednoczesności w działaniu na tak obszernym teatrze wyniknąć musiały. Od tej chwili wszystko idzie oporem, związkowi w południowej części miasta, koło Belwederu i koszar jazdy moskiewskiej, nie mogli dać znać o sobie związkowym na tylu innych punktach stolicy. Ci, nie postrzegając sygnału z południa, rozumieli, że tam się jeszcze nic nie stało i nie zaczynali działać; po terminie upływało więc dużo czasu, — i o to jedno nic, pochodzące z roztargnienia Wysockiego, naraża całą sprawę, naraża przyszłość powstania.

Po chwili wszystko jednak znowu ucichło w Łazienkach. Rozsypany oddział zaczął się zgromamadzać. Spiskowi, wychodząc z za drzew, pytają jeden drugiego o nazwisko, ale co dalej począć w tak szczupłej liczbie, po obudzeniu czujności nieprzyjaciela, nie wiedzą. Z krótkiej narady, którą wtenczas odprawili między sobą, wypadło, aby Nabielak poszedł na zwiady do szkoły podchorążych — o paręset kroków od mostu Sobieskiego. Udał się on tam, ale z niczem powrócił. Wysocki bawił jeszcze w mieście; nie nadeszli i ci dwaj podchorążowie, którym browar zapalić polecono. Szkoła była równie jak oddział belwederski zatrwożona; najbardziej lękali się podchorążowie, aby tych podpalaczów nie schwytano. Nastąpiła tedy druga pauza, przeciągła się jak wiek, pauza nieczynności i oczekiwania śród przyśpieszonego krwi obiegu. Już godzina upływała od chwili naznaczonej do rozpoczęcia ogólnego ruchu! Chybiony sygnał, który miał wzruszyć całe miasto, który miał z miasta zapewnić pomoc podchorążym, demoralizował szczególnie młodych akademików, dość odważnych, żeby się rzucić pierwszym zapędem i w największe niebezpieczeństwo, lecz przy zimnej refleksyi, do czego tyle czasu mieli, zaczynających już mierzyć otchłań bez gruntu, co się przed niemi roztwierała. Ta przewłoka, nastrajająca wysoko żywą, młodocianą fantazyą, była bolesna. Nabielak i Goszczyński idą powtórnie do szkoły podchorążych. Napróżno—i tym razem żadnej jeszcze znikąd wiadomości. Dopiero wracając spotykają Wysockiego, przybywającego z miasta w towarzystwie Szlegla, Dobrowolskiego, Paszkiewicza i Rottermunda. Wysocki z dwoma pierwszymi pobiegł zaraz do szkoły; Paszkiewicz i Rotterm und woleli połączyć się z wyprawą na carewicza. Od tej chwili inny duch wstąpił we wszystkich. Wyniesiono karabiny podchorążych Moskali, którzy udawali, że niepostrzegają tego, co się około nich działo. Gdy się szkoła uzbrajała, Nabielak i Goszczyński nabijali broń i obliczali swe siły: było wszystkich ośmnastu z Paszkiewiczem i Rottermundem, tudzież dwoma podchorążymi: Trzaskowskim i Kobylańskim, którzy oddział prowadzić mogli, jako dobrze znający Belweder we środku. Rozdzielili się na dwie równe części. Jedna część, pod komendą Trzaskowskiego, udała się w górę drogą ku rogatkom mokotowskim, żeby wpaść do Belwederu od frontu przez główną bramę. Tężsi, silniejsi z postawy składali ten oddział, bo odwagę moralną mieli wszyscy jednaką. Druga część, pod dowództwem Kobylańskiego, ruszyła do ogrodu belwederskiego, aby działać z tyłu pałacu na przypadek jeżeliby ptaszek, jak się wyrażali spiskowi, wyleciał do ogrodu.

W oddziale od frontu byli: Trzaskowski, Nabielak, Goszczyński, Zenon Niemojewski, Roch i Nikodem Rupniewscy, Orpiszewski, Jankowski i Nasiorowski; w oddziale od ogrodu: Kobylański, Paszkiewicz, Poniński, Edward Trzciński, Edward Rottermund, Świętosławski, Krasnowski, Rottel i Rosiński.

Oddział od frontu, dochodząc do bramy, podwoił kroku i nagle z przerażającym okrzykiem „śmierć tyranowi” wleciał na dziedziniec. Kilka osób tam będących, uciekło natychmiast i przymknęło za sobą drzwi środkowe. Jeden z oddziału uderzył w te drzwi kolbą i przy pomocy innych wysadził je z zawias. Potłuczono szyby w dolnych oknach, przy ciągłem wołaniu: ,,śmierć tyranowi!” Już natenczas szedł ogień od koszar z ręcznej broni, co domowników księcia do reszty przeraziło, a napadającym dodało ducha. W tłoczyli się do głównego korpusu oknem i drzwiami. Głuche naokoło milczenie! Żadnego oporu, żadnego ruchu w całym pałacu. Wpadają na górę, odmykają, a raczej wyłamują jedne drzwi po drugich, z jednego do drugiego przechodzą pokoju—nigdzie żywej duszy. Czynią niezmierny hałas, wszystko wywracają w siedzibie tyrana, lecz jego samego nie znajdują. W przyisionku sali audycncyonalnej wysoki mężczyzna stoi przyczajony za drzwiami napół otwartemi; zdawał się chcieć uniknąć niepochybnej zguby. Poznany i pchnięty kilku bagnetami pada na posadzkę, lecz nie umiera, bo go tylko niew praw ne jeszcze ręce dotknęły. Był to wice-prezydent miasta Lubowidzki, którego zła gwiazda na chwilę przed tym napadem sprowadziła do Belwederu, z pewną już wiadomością o mającej wybuchnąć rewolucyi. Powstanie zastało carewicza śpiącego. Za pierwszym na dole okrzykiem, kamerdyner Kochanowski budzi go, przecierającego jeszcze oczy poryw a gwałtem z łóżka i w pycha do gabinetu, skąd tajemne schody prowadziły do lewego pawilony księżny Łowickiej; uczynił to w samą porę, gdyż zaraz potem kilku spiskowych wpadło do tegoż gabinetu. U księżny miała miejsce malarska scena. Ledwo nie u stóp Polki, której tron poświęcił, szukał Konstanty ratunku przed Polakami. Cały dwór niewieści był tam już zebrany: gdy carewicz wbiegł do pokoju księżny w nieładzie nocnego odzienia, kazała ona poklękać kobietom wokoło niego i na głos odmawiać pacierze, pewna, że wśród zastępu silnego modlitwą i płcią żadna go zemsta z rąk polskich nie dosięgnie. W takiej postawie, z gestami okazującym i bojaźń największą, z wejrzeniem obłąkania, zostawał w tem gronie przez kilka minut, nieprzenośny, błąd i słowa wyrzec nie mogąc. W godzinę jeszcze potem drżał jak liść, a wsiadającemu na konia musiano nogę w strzemię zakładać. Oddział zemsty narodowej, splądrowawszy całe górne i dolne pomieszkanie prócz pawilonu księżny Łowickiej, jak wleciał, tak wyleciał z pałacu pędem wichru, lecz pierwej na dziedzińcu jedną jeszcze ofiarą swe odwiedziny uczynił pamiętniejszemi. „Najnikczemniejszy z nikczemnych , jak go sam W. Książę nazywał, nieodstępny towarzysz, koniuszy, pierwszy faktor carewicza, generał Gendre, śpieszący do pobliskich stajen wpadł wtedy w ręce spiskowych. Krzyczał ze wszystkich sił swoich: „Je suis general du jour“; lecz to nic nie pomogło: otrzymał bagnetem w piersi raz głęboki, śmiertelny. Cała wyprawa i kilkunastu minut me trwała. Młodzież, naznaczywszy krwią podwoje carewicza, obróciła się z Belwederu w prawo i przez ogród botaniczny zmierzała szybkiem krokiem do mostu Sobieskiego, du nastąpiło połączenie całego oddziału z podchorążymi, gdyż i druga część, nie mając nic do czynienia w ogrodzie cofała się ku tej stronie, położywszy trupem jednego z warty ogrodowej, który biegł do pałacu z wiadomością o przybyciu niespodziewanych gości. Tylko co Nabielak i jego towarzysze zdążyli ujść paręset kroków od pałacu, gdy silny tętent koni na drodze z Łazienek do rogatek mokotowskich przekonał ich, jak szczęśliwie, jak cudownym prawie sposobem wielkiego uniknęli niebezpieczeństwa; albowiem wtenczas właśnie jedna część z rozbitych przez podchorążych kirasyerów przybyła galopem pod Belweder, otaczając pałac z przodu i z boku od ogrodu botanicznego. Jeszcze tedy kilka minut dłużej a nikt nie byłby żywy wyszedł z oddziału, który wpadł od frontu.

Kiedy rewolucya w pierwszem poruszeniu swojem nawiedziła Belweder i brata potężnych carów Północy spłaszała z pościeli, podchorążowie wiedli bój krwawszy, zaciętszy z przemagającemi siłami. Wysocki, jako się wyżej rzekło, wszedł do szkoły, przerwał lekcyą teoryi, wykładaną jak zwykle o tej porze, i dobywając szpady zawołał donośnym głosem. „Polacy! Godzina zemsty wybiła, dzisiaj zwyciężymy, albo polegniem,—nadstawmy piersi nasze wrogom, aby były na nich Termopilami!" Rozległ się w sali okrzyk: „Do broni, do broni!" Dzielni młodzieńcy rozebrali ostre ładunki, które Szlegiel przyniósł, nabili karabiny i daleko prędzej, niżelibym to opisać zdołał, wzięli szyk bojowy na dole. Było ich wszystkich stu sześciudziesiąt i kilku; każdy z nich znał komendę brygady i dywizyi, jak generał, a robił bronią, jak szermierz. Zręczniejszych tyralierów, celniejszych strzelców pewnie żadne wojsko nie miało. Teraz szli się odpłacać Moskalowi za długą naukę na saskim placu! Na czele tej kolumny uczonych atletów postępował Wysocki wprost do koszar trzech pułków jazdy nieprzyjacielskiej. Koszary te, bronione przez piechotę, mogłyby być niezdobytą warownią; ale dla jazdy choćby kilkotysięcznej napadniętej przez jeden tylko batalion piechoty, były stanowiskiem niedogodnemi niebezpiecznem. Zawierały wew nątrz kilkadziesiąt podłużnych stajen i mnóstwo mniejszych pomiędzy niemi domków, gdzie żołnierze mieli swe kwatery. Czerwone dachy, poręcze, chorągiewki wokoło stajen i długie regularne ulice między niemi, użyczały temu ogromowi pozoru oddzielnego przedmieścia na Solcu. W środku między budynkami było kilka dziedzińców wysypanych piaskiem, tak obszernych, że dwa i trzy szwadrony mogły razem odbywać swe obroty. Całą przestrzeń opasywał do końca szeroki i głęboki kanał, napełniony wodą, dla konia nieprzeskoczny. Prócz tego jedne koszary od drugich oddzielały cokolwiek mniejsze kanały, na których było kilkanaście drewnianych mostków. Podchorążowie, zbliżając się do tego miejsca, strzelili na wiatr, tak dla sprawienia popłochu w jeździe moskiewskiej, jako też dla uwiadomienia kompanii, mających przybyć z miasta, że walka już się zaczęła. Te to strzały towarzyszyły wpadającym do Belwederu. Podchorążowie skoczyli zaraz potem w środek koszar ułanów cesarzewicza; już ich trzechset zastali na koniach w szyku do szarży. Nie czekając ani chwili, młódź polska postąpiła ku nim na pół strzału karabinowego, i z tej odległości, gdy każdy jeźdźca albo konia na cel bierze, zaraz spędziła z miejsca ten oddział jazdy. Ułani sformowali się za chwilę, i kłusem ruszyli naprzód; wtedy podchorążowie z mniejszej jeszcze odległości, sypiąc ogień na jedną komendę, zsadzili z koni kilkunastu ludzi, reszta pierzchła w największym nieładzie, który pomnażały kule, gęsto padające między tłoczących się w przeprawie na mostki. Noc była ciemna; rozumieli przeto Moskale, że najmniej parę tysięcy piechoty mają za sobą. W istocie, trwoga, zamięszanie były tam tak wielkie, że najwięcej dwie kompanie, zachodząc natenczas z przodu, od miasta, mogły były łatwo rozbroić tę całą jazdę i zabrać ją w niewolę. Lecz gdy Wysockiemu żadna znikąd pomoc nie przybywała, kirysyery i huzary mieli dość czasu wsiąść na konie i w porządku wyjść z swoich koszar, żeby naszych otoczyć i odciąć od miasta. Ta okoliczność, po części i brak ostrych ładunków, zmusiły podchorążych do cofnięcia się ze zdobytych, pustych koszar ułańskich.

Ten pierwszy czyn niezrównanego męstwa przeraził, potem i zadziwił nieprzyjaciela, gdy ten nakoniec postrzegł, że go taka garstka wyrzuciła z koszar. Wysocki zajął stanowisko za mostem Sobieskiego. Tu przedsięwziął oczekiwać bratniej pomocy; tu nadstawiał ucha rychło-li zagrzmią z pagórka pod koszarami radziwiłowskiemi cztery działa Nieszokocia, jak miało być według umowy. Żeby o tych działach i o kompaniach wyborczych powziąć jakąkolwiek wiadomość, wysyła nareszcie podchorążego Kamila Mochnackiego z poleceniem przynaglenia tej pomocy, jeźliby już nadciągała. Lecz Mochnacki wrócił za chwilę i tę tylko przyniósł wiadomość, że zamiast polskiej piechoty postrzegł kirysyerów, którzy zewsząd otaczają podchorążych, dla przecięcia im drogi do miasta. Wysocki postąpił kilka kroków naprzód i sam się o tem przekonał. Trzeba więc było zwieść jeszcze krwawą potyczkę dla wyratowania się z pośród nieprzyjaciół. Dwie drogi prowadziły do miasta od mostu Sobieskiego: jedna wprost pod górę, a potem przez główną aleję, druga zaraz w prawo poza gmachem ujazdowskim do wiejskiej kawy. Kirysyery zajmowali obiedwie w szyku do szarży. Wysoki daje rozkaz natarcia z bagnetem na obydwa oddziały. Sam z kilkunastu podchorążymi rzuca się w prawo przeciwko konnicy, co zajmowała trakt boczny. Walka trwała tylko jeden moment. Podchorążowie, rozsypując się i gromadząc, obyczajem tyralierskim, nacierając i ustępując w miarę jak tego miejsce dopuszczało, strzelając z rowów, z poza drzew, z przodu i z boku rozpędzili kirysyerów,—a potem zebrawszy się postępowali drogą za Ujazdowem. Część rozbitej jazdy poleciała galopem do Belwederu wtedy właśnie, kiedy stamtąd spiskowi wychodzili, druga część z tyłu niepokoiła podchorążych, którzy, mając wolną drogę przed sobą, pomykali się naprzód śród ciągłych, zawsze odpieranych napadów kawaleryi. Dochodząc do wiejskiej kawy, młodzież nasza postrzegła przed sobą nowego nieprzyjaciela, szwadron huzarów, który w tej samej chwili ruszył kłusem od głównej alei na czoło małej kolumny Wysockiego. Położenie podchorążych było wtedy najkrytyczniejsze. Z tyłu parci przez kirysyerów, z przodu zagrożeni od huzarów (których cały pułk stał odwodzie na polu za owym szwadronem), półobrotem w lewo od wiejskiej kawy dopadli szczęśliwie koszar radziwiłowskich, budynku niedokończonego, gdzie z okien i z bramy ubili Moskalom kilku jeszcze ludzi i koni. Tu Wysocki miał myśl zatrudnienia sobą jak najdłużej jazdy nieprzyjacielskiej, żeby nie wpadła do miasta, coby oczywiście zaszkodziło rozpoczynającym się tam ruchom, i utrudniło opanowanie celniejszych punktów. Mniemał także, iż się przecie choć w oblężeniu doczeka artyleryi i kompanii wyborczych. Lecz nakoniec, gdy zupełnie zabrakło ładunków prawie wszystkim podchorążym, a przed bramą coraz większy hufiec jazdy skupiać się począł, zostawało mu tylko bagnetem otworzyć sobie drogę do miasta. „Oblegają nas!“ krzyknęli podchorążowie; otworzyli przeto bramę i rzucili się na huzarów. Ale i ten trzeci oddział jazdy, jak dwa pierwsze, nie dotrzymał placu ich natarczywości.

Nic odtąd nie utrudniało zwycięskiego pochodu podchorążych. Koło kościoła św. Aleksandra spotykają Stasia Potockiego; lecz nie wiedząc, że on był głównym sprawcą niebezpieczeństw, na które ich naraził brak pomocy w nierównej walce z całą prawie jazdą carewicza, nie wiedząc, że ten generał najwięcej przyczynił się do oddania w moc Wielkiego Księcia sześciu kompanii wyborczych, które przed chwilą Nowym Światem do Łazienek zmierzały, a zatem, że nie było nadeń występniejszego człowieka, a przynajmniej Polaka, otoczyli go dokoła, i pewni, szczęśliwi, pyszni niemalże po czynie godnym zasłynąć w późnej pamięci, mieć będą na swym czele jednego z towarzyszów Kościuszki, wzywali go uprzejmymi wyrazy: „Generale, prowadź nas dalej przez miasto!" Rzecz pewna, że Potocki na czele podchorążych byłby odrazu wysoko podniósł sprawę rewolucyjną. Wysocki i Szlegiel nieomieszkali połączyć swych próśb z przełożeniami podchorążych. Zaklinali go uroczyście w imię ojczyzny, przez pamięć na więzy Igielstroma, lecz nic nie mogło zmiękczyć umysłu zaciętego w uporze zgubnym dla kraju. Potocki zdawał się walczyć z samym sobą: czy ma dalej gubić sprawę ojczystą, czy rzucić się w objęcia młodzieży, która go poważała, któraby mu była przebaczyła wszystko, cokolwiek zdziałał już przeciwko narodowi. Zapewne musiała przemódz pierwsza rezolucya, gdyż odprawił Wysockiego i podchorążych też odpowiedzi, a sam został na punkcie komunikacyi między miastem i Belwederem, gdzie niejedną jeszcze oddał usługę carewiczowi, nim go za tę nieposzlakowaną wierność z rąk braterskich krwawa spotkała zapłata.

Wysocki był uprzedzony przez Załiwskiego, że Potocki zobowiązał się słowem honoru nietylko przystąpić lecz w pierwszej chwili stanąć na czele sprawy narodowej innego niebyło dowódcy; dlatego nie aresztował go pod kościołem św. Aleksandra, jak powinien był uczynić. Wysocki mniemał, że się jeszcze na myśli. Że Potocki wiedział o rewolucyi, zaprzeczeniu nie podpada; ale czy w rzeczy samej przed rewolucyą przyrzekł swój akces związkowi, i jak dalece oświadczał się w tej mierze? _ trudno dzisiaj powiedzieć coś o tern pew nego, bo Zaliwskiemu wierzyć nie można. Zaliwski dla nadania sobie większego kredytu w związku, dla sprawienia w opinii innych związkowych wyższego wyobrażenia o swych wpły­wach, znajomościach, koneksyach, zaręczał nieraz za akces osób, z którymi nigdy nie mówił, których i nie znał wcale. Temu błahemu urojeniu Zaliwskiego, jakoby człowiek mały sam przez się mógł uróść w mniemaniu innych przez stosunki np. z generałami i wysokimi urzędnikami, przypisać trzeba wszelkie bajki o porozumieniu z Potockim, Żymirskim, Krukowieckim i t. d., które rozsiewał pokątnie w związku, a które potem za granicą dość bezczelnie powtórzył w małem pisemku, gdzie niemasz ani jednego słowa prawdy.

Postępując przez Nowy Świat, gdzie wyżsi oficerowie i urzędnicy moskiewscy mieszkali, oddział Wysockiego napróżno usiłował wołaniem „do broni!" przerwać milczenie, które jeszcze panowało w tej części miasta. Lecz i dalej, na Krakowskiem Przedmieściu, nie będą ani ludu, ani wesołych okrzyków, ani świateł, ani orężnego zgiełku, choć to wszystko powinno było mieć miejsce w pierwszych chwilach wyjarzmiającej się swobody. Jakby nic się nie stało, jakby nic stać się nie miało, tak głucha, tak przerażająca cichość ogarnęła tę okolicę. Miasto spało! Cóż mogło bardziej zatrważać i jątrzyć tę młodzież? Zdawało się jej natenczas, że sama jedna powstała. Temu uczuciu, tej potrzebie przebudzenia stolicy ze snu, po części i poprzedniemu oporowi Potockiego, przypisać trzeba wydatne ślady krwi, którymi szkoła podchorążych naznaczyła dalszy swój pochód do arsenału. Zamiast dzwonów, śmierć miała tedy uderzyć na głośną trwogę w Warszawie. Ofiara tego naturalne go usposobienia umysłów, generał Trębicki, któremu Konstanty poruczył był od kilku dni szczególny nadzór nad szkołą (nadzór dopełniony z całym rygorem służby), zmierzając wtedy właśnie ku Alejom, wpadł w ręce podchorążych. Wiedzieli, gdzie idzie, bo i sam tego nie ukrywał przed nimi. Wszelako ceniąc w nim niepospolite zdolności wojskowe i nie przypuszczając, aby w tak stanowczej chwili trwał w szkodliwych zamysłach dla Polski, chcieli go nawrócić, pozyskać dla narodu, jakkolwiek pierwej ostro się z nimi obchodził. „Generale mówili mu tymi samymi wyrazami, co Potockiemu, — „prowadź nas dalej!" Gdy me chciał, przydano do próśb surowsze napomnienie, nakoniec wyrywającego się wzięto w środek i kazano iść z sobą pod eskortą. Trębicki, duch podniosłym, hardy, szedł z przymusu, nie szczędząc jednak po drodze odkazów, nawet pogróżek, jeżeliby nie złożyli broni i nie zdali się na łaskę carewicza, za jego pośrednictwem. Wtem koło pałacu Namiestnikowskiego zajeżdża im z przodu drogę Hauke, minister wojny, w towarzystwie swego szefa sztabu, Meciszewskiego; pierwszym ostro przemówił do podchorążych, drugi, więcej jeszcze porywczy i więcej znienawidzony, dobył z olster pistoletu i strzelił: obadwaj polegli natychmiast. Rautenstrauch, który trzeci jechał za nimi, na odgłos pierwszego wystrzału poskoczył w prawo, na ulicę Trębacką, intern się ocalił. Cokolwiek dalej nadjechała kareta. Na zapytanie podchorążych: „kto jedzie", odpowiedział stangret: „generał Nowicki". Zaraz kilka kul przeszyło pojazd. Ten nieszczęśliwy generał, któremuby się nic złego nie stało, zginął przez pomyłkę; przesłyszało się bowiem podchorążym, którzy wzięli Nowickiego za Lewickiego, Moskala, gubernatora. Po tych czynach rewolucyjnego teroryzmu, orszak zbryzgany krwią zatrzymał się na ulicy Wierzbowej. „Generale"—przemówili znowu podchorążowie do więźnia swego, Trębickiego, świadka tych scen okropnych—„połącz się, zaklinamy cię, połącz się ze sprawą narodu, stań na naszem czele,—widziałeś co spotkało zdrajców. Trębicki odpowiedział z najzimniejszą krwią: „Nie stanę na waszem czele, wy jesteście nikczemni, wy jesteście mordercy!“ I po tych wyrazach ponawiali jeszcze podchorążowie swe przełożenia: „Generale, dajemy ci czas do namysłu!" Prowadzili go przez całą prawie ulicę Bielańską, — i znowu się zatrzymali. Tu dopiero, gdy powiedział: „możecie mi życie odebrać, ale mnie nigdy nie przymusicie do złamania wiary zaprzysiężonej monarsze", poległ, bez wątpienia godzien lepszego losu, gdyby był tak nieugiętego charakteru, tak nieustraszonej odwagi nie chciał koniecznie poświęcić najnikczemniejszej sprawie. Już wtedy wojsko polskie było zebrane pod arsenałem. Połączyła się z niem i szkoła podchorążych—straszna w owej porze, wielka.

Popłoch bez stanowczego skutku rozpoczynał tedy sprawę na południu, w Belwederze i w koszarach nieprzyjacielskiej jazdy. Ze wszystkiego, co tu spiskowi zamierzali, nic, prawie nic się nie udało. Konstanty, przebywszy chwilę wielkiego niebezpieczeństwa, a większego jeszcze przestrachu pośród fraucymeru swej żony, wsiadł na konia, znalazł oddział kirysyerów przed pałacem i powoli w Alejach całą swą jazdę zgromadzać począł. Wtedy dopiero nadciągały z koszar ordynackich kompanie wyborcze w pomoc szkole podchorążych. Było ich sześć: dwie karabinierskie pułku 1-go strzelców pieszych, dwie karabinierskie pułku 3-go strzelców pieszych, i dwie grenadyerskie pułku 6-go, — tysiąc z górą piechoty. Siła ta, osobliwie przy pomocy artyleryi bombardyerów (czterech dział Nieszokocia), mogła była odmienić postać rzeczy, zachodząc z przodu od miasta jeździe moskiewskiej, napadniętej z tyłu przez podchorążych. Teraz przybywała cokolwiek zapóźno. Z pomiędzy oficerów pomienionych kompanii, jedni wcale do związku nie należeli, drudzy, dopiero od kilku dni wprowadzeni, napróżno usiłowali wespół z kilku dawniejszymi spiskowymi odjąć komendę starszym, którzy nie czuli w sobie wielkiej ochoty do działania w duchu sprzysiężenia, bo na nie bezpośrednio nie wpływali. Kompanie ruszyły z koszar dobrze już po terminie. Szły częściami, nie razem. Luźne te oddziały, w miarę jak zbliżały się do kościoła św. Aleksandra, odmawiał, bałamucił Stanisław Potocki; demoralizowali je także adjutanci carewicza; nakoniec obstępywała dokoła kawalerya. Tym sposobem jedna kompania po drugiej dostawała się w moc Wielkiego Księcia, podczas utarczek podchorążych z kirysyerami za Ujazdowem, a huzarami przed gmachem radziwiłłowskim. Carewicz wyjechał z Alei na spotkanie tej piechoty; zaczął coś mówić do żołnierzy. Natenczas jeden z oficerów związkowych, Wołoszyński, podporucznik z pułku 3-go strzelców pieszych, porwał za karabin od żołnierza, obok siebie stojącego, i wziął na cel Wielkiego Księcia. Konstanty to postrzega, spina konia ostrogami i odskakuje w bok, krzycząc: „Strzelaj, strzelaj!" Wołoszyński chciał dopełnić tego rozkazu, ale karabin za uciekającym po trzykroć nie spalił. Oficer ten, korzystając z zamieszania, które stąd powstało, przedarł się potem przez Moskali i przybył pod arsenał razem ze Stryjeńskim i kilku innymi kolegami. Mniej skompromitowani zostali przy carewiczu. Wszystko to działo się między godziną 8 a 9-tą. Konstanty porządkował swą jazdę w alejach; piechotę polską odprawił w tył ku Belwederowi; najważniejsza zaś, że mógł co chwila posłać po działa do Góry i Skierniewic. Wtem przybywa mu niespodziewana pomoc. Jeden z adjutantów jego, Trębicki (brat generała), jak się tylko zrobiło zamieszanie w mieście, kazał uderzyć na alarm w koszarach mirowskich i z całym pułkiem strzelców konnych gwardyi (prócz rozjazdu, odbywającego w tym dniu służbę na placu Saskim), ruszył kłusem bocznemi ulicami do alei. Niewypowiedziana była radość Wielkiego Księcia, gdy spostrzegł szaserów; im się on oddawał niejako w opiekę; „na ich honorze, na ich wierności polegał" — szczęśliwy, że go przecie nie całe wojsko polskie w złej doli odstępowało. Wyrazy „wdzięczności," zapewnienie, że o tym szlachetnym postępku cesarz uwiadomiony będzie, i inne ujmujące oświadczenia egzagerowane przez Kurnatowskiego, Krasińskich Wincentego i Izydora, Zielonkę, Skarżyńskiego, zamieniły ten pułk nieszczęśliwy w powolne narzędzie przeciwko insurękcyi. Carewicz, pomimo przerażenia z którego jeszcze nie wyszedł, pojął to odrazu, pojął jasno, iż mu dalszego bezpieczeństwa raczej w polskiej niżeli w moskiewskiej bron, szukać należało. Pułk ten obrócony przeciwko powstaniu dawał sprawie pozór domowej kłotni między Polakami; wykrzywiał rzecz w samym początku. Koledzy Krzyżanowskiego, ci najdawniejsi w wojsku spiskowi, czy przez źle zrozumiane uczucie honoru, czy też ze wstrętu do przedsięwzięcia, które się raz nie udało, byli więcej może w owej chwili jak grodzieńskie huzary, albo podolskie kirysyery usposobieni przelecieć galopem przez miasto i stratować to, co nazywali „jakimś buntem” niewczesnym dlatego zapewne ze me przez nich wszczętym, niepodobnym dlatego ze w nim nie mieli, albo właściwie nie chcieli mieć żadnego udziału.

Taki był pierwszy akt 29 listopada. Zamiast rozbroić wyzwaliśmy tylko do walki nieprzyjaciela w południowej części miasta. Ten sam skutek, jak zaraz zobaczymy, wzięły poruszenia powstańców W przeciwnej stronie, od rogatek marymonckich i powązkowskich. Żeby to działanie w środku miasta uczynić więcej zrozumiałem, oznaczę pierwej główne punkta, które zajmowały różne oddziały garnizonu polskiego, i ruchy, które według planu powinny były wykonać.

W niezmiernych koszarach aleksandryjskich, niegdyś koronnych, na drodze od rogatek marymonckich ku Zdrojom, stał jeden pułk pieszy moskiewski gwardyi litewskiej. Z nim razem mieściły się tam: grenadyery gwardyi polskiej, blizko 2,400 ludzi, dwie kompanie wyborcze 1-go liniowego, dwie 3-go i dwie 7-go liniowego. Większa część tych dwóch ostatnich kompanii zajmowała w dniu 29 listopada warty na Solcu i na Furmańskiej. Z pozostałych sił, według planu, grenadyery gwardyi razem z dwoma kompaniami 3-go mieli wpaść z bronią nabitą do sal gwardyi moskiewskiej, i wziąć ten pułk w niewolę, a dwie kompanie 1-go wyruszyć w tym samym czasie z koszar, zająć Pragę, i opanować tam prochownią i obadwa mosty na Wiśle. Rozbrojenie pułku litewskiego w koszarach było poruczone Urbańskiemu i innym związkowym; zajęcie Pragi Kiekiernickiemu i Czarnomskiemu.— Poniżej koszar aleksandryjskich na ulicy Zakroczymskiej stał w pałacu sapieżyńskim pułk 4-ty liniowy, którego pierwszy batalion i część drugiego zajmowały główne warty w garnizonie. Jedni oficerowie tego pułku mieli polecenie pozostać na tych wartach, drudzy zejść. Julian Zajączkowski i Stanisław Górecki powinni byli z odwachu na Krakowskiem Przedmieściu, wpaść do teatru Rozmaitości, aresztować oficerów moskiewskich, którzyby się tam znajdowali, a po dopełnieniu tego alarmować miasto, przechodząc ulice, aż do arsenału. Miniszewski u Franciszkanów, Grotowski w prochowni na ulicy Mostowej, odebrali rozkaz utrzymywania więźniów w porządku, gdyby albo sami na wolność wydobyć się chcieli, albo za pomocą pospólstwa. Reszta 4-go pułku powinna się była zaraz udać z koszar do arsenału. Dwom kompaniom wyborczym 2-go liniowego z koszar na Pociejowie wskazany był do zajęcia plac przed giełdą, a dwom kompaniom 8-go liniowego z koszar u Marcinkanek na ulicy Piwnej rynek Starego Miasta. Tu więc sposobem, po rozbrojeniu pułku gwardyi litewskiej (o czem wątpić nie pozwalała przewaga sił naszych w koszarach Aleksandryjskich), Praga, Nowe Miasto, Stare Miasto, główne stanowiska w środku, cała część od Wisły, znalazłyby się bez wystrzału w mocy pow stańców przez samo rozpoczęcie akcyi. W drugim głównym także punkcie, od rogatek Powązkowskich, stał inny pułk pieszy moskiewski, gwardya wołyńska, w koszarach niegdyś artyleryi, za Królestwa nazwanych wołyńskiemi, przy ulicy Dzikiej. Rozbrojenie nieprzyjaciela w tem miejscu ulegało cokolwiek większem trudnościom, niżeli w koszarach Aleksandryjskich, gdyż tu sami tylko stali Moskale, prócz szkody bombardeyerów polskich, niewięcej jak 30 ludzi. Na przypadek ataku mogli go odeprzeć, mogli zamknąć się w koszarach, lub wejść z działami, których mieli cztery. Związek, dla rozbrojenia, lub w najgorszym razie niewypuszczenia tego pułku z koszar, obmyślił takie środki. Przy placu marsowym o kilkaset kroków od gwardyi wołyńskiej stał batalion saperów w koszarach Mikołajewskich. Temu więc batalionowi kazano uderzyć na gwardyę wołyńską od pola, w razie jeżeliby wystąpiła z koszar i zmierzała na plac broni; w tym samym czasie z przodu miał ją atakować batalion pułku 4-go zbywający od warty, a od arsenału dwie kompanie 5-go liniowego. Od zręcznego wykonania tego ostatniego ruchu zależało zupełne opanowanie stolicy. Lud poruszony z gniazda swego, z Starego Miasta przez cywilnych spiskowych, z innych punktów przez samo występowanie oddziałów garnizonu, miał misyą zapełniać otwarte place Warszawy, przenosić się w masach z miejsca na miejsce dla ożywienia insurekcyi wojskowej, dla udzielenia jej pozoru więcej obywatelskiego, rewolucyjnego. Żołnierze nie potrzebowali do walki jego pomocy; dlatego nie zamierzali mu nawet rozdać broni z arsenału; potrzebowali tylko jego asystencyi, jako poważnego świadka przy pierwszym uroczystym akcie wskrzeszenia ojczyzny. Bank, gmachy rządowe, instytuta, składy publiczne, więzienia kryminalne, wszelaka własność opatrzone zostały strażą, nie mającą mieć w boju żadnego udziału. Cała rzecz w mieście zasadzała się na tern: żeby nieprzyjaciela słabszego zejść niespodzianie, rozbroić albo zetrzeć, gdyby stawiał opór. Do godziny drugiej po południu przedsięwzięto potrzebne środki dotyczące egzekucyi tego planu, podanego do wiadomości każdego spiskowego. Insurekcya nie miała naczelnego dowódzcy. Dowodził każdy niemal podporucznik, każdy spiskowy w swem stanowisku, i rzecz dziwna, wszystko szło najporządniej, jakby jedna niewidzialna ręka kierowała tą tak ogromną, skomplikowaną machiną. Brakowało ładunków. W dzień jeszcze Dąbrowski Floryan z 7-go liniowego i Józef Przyborowski z 4-go strzelców pieszych, wziąwszy dwa furgony i dwóch żołnierzy, przybyli do obozu, uwięzili podoficera od weteranów, który miał dozór nad ładunkami w baraku generała Blumera, zmienili pierwej wartę niby z rozkazu gubernatora, a pytani na rogatkach co wiozą, odpowiedzieli: „że nowe mundury dla wojska“. Tym sposobem dostarczyli piechocie kilkadziesiąt tysięcy ostrych nabojów, które w sam czas oficerowie roznosili w kieszeniach dla żołnierzy swoich po koszarach.

Przed ogólnym jeszcze ruchem, jak tylko zmrok zapadł, zgromadzać się zaczęli za ogrodem Krasińskich na małym placu koło rajtszuli o paręset kroków od pałacu komendanta Lewickiego, grenadyery 5-go liniowego, wyprowadzeni przez podporuczników Czarneckiego i Lipowskiego z kwater na ulicach: Wroniej, Łuckiej i Lesznie. Wykonali to bardzo zręcznie i ostrożnie. W mieście panowała największa jeszcze spokojność. Grupy żołnierzy, przechód znaczniejszych nawet oddziałów, nikogo nie zastanawiały, albo, jeżeli się kto oto pytał oficerów, odpowiadali: „że pułki występują na patrol generalny z rozkazu komendanta miasta. Szkoła artyleryi już była gotowa; batalion saperów, kompanie wyborcze, warty na wszystkich punktach, oczekiwały z niecierpliwością umówionego znaku. W tej dopiero chwili oficerowie związkowi, rozdając ładunki w koszarach sapieżyńskich i aleksandryjskich, osądzili za rzecz przyzwoitą uwiadomić żołnierza o co idzie, i przekonali się z ochoty, jaką wszędzie okazywał do wypędzenia wrogów z kraju, że go niepotrzeba było wcześniej wciągnąć do spisku.

Nareszcie wybiła godzina szósta na miejskich zegarach i nagle wszystkich oczy obróciły się ku Solcowi! W pozornym nieładzie, który zwykle towarzyszy pierwszym wstrząśnieniom politycznym, żadne może z wielkich zdarzeń na świecie nie miało w sobie tyle zgody, tyle jednomyślności, co rewolucya 29-go. Żaden ruch z publicznego ducha wyprowadzony nie był łatwiejszy do nakłonienia ku jednemu celowi. Pewien jestem, że gdyby była zaświeciła łuna z Solca o tej porze, rozbrojenie nieprzyjaciela w mieście byłoby niepochybnie przyszło do skutku pomimo braku naczelnika, i odtąd cała rewolucya musiałaby pójść inną drogą; bo po wzięciu piechoty moskiewskiej, cóż innego zostałoby carewiczowi jak broń złożyć? Lecz znać nie mieliśmy tego w przeznaczeniu naszem, żeby sobie począć odrazu tak silnie i mądrze. Ów pożar na Solcu nie wszczynał się z przyczyn, o których wyżej wspomniałem. Niemało więc czasu upływało w mieście na oczekiwaniu tego sygnału, i całą rzecz tak dowcipnie ukartowaną popsuła zwłoka.

„Dzisiaj nic już z tego nie będzie"— mówili nakoniec spiskowi w wielu miejscach. Natężone oczekiwanie nie postrzegało przed sobą żadnego kresu, tylko pewną zgubę. O siódmej wszystko jeszcze zostawało na swojem miejscu. Ale i potem mniemano, że szkoła podchorążych dla jakichś nadzwyczajnych przeszkód działać nie zaczęła. Dopiero o wpół do ósmej, dopiero więc w dobre półtorej godziny po terminie, wieść o poruszeniach koło Belwederu przebiegła Warszawę, jak błyskawica. Okrzyki “do broni!“ rozległy się wtedy na kilku ulicach i wir bębnów zaalarmował miasto. Z tego naturalnie wypadło, że razem z nami i nieprzyjaciel za broń porywał; a tak, co -przed chwilą jeszcze mogło być zejściem, napadem, zaraz obróciło się w otwartą walkę.

Jakiś wyższy oficer moskiewski przyjechał dorożką przed koszary gwardyi wołyńskiej; kazał uderzyć w bębny, i wołał co tylko miał sił: Prawornych ludiej do puszok! Był to goniec z BeBve- j deru. Gwardya wołyńska poczęła się uzbrajać; lecz nie zaraz stanęła pod bronią. W tej chwili Czetwertyński wyprowadził z pośród Moskali szkołę polskich bombardyerów. Rozkaz parolowy, wydany przez Wielkiego Księcia jeszcze w początkach października, wskutku fermentacyi, która opanowała stolicę po wypadkach lipcowych, wyznaczył każdemu oddziałowi garnizonu polskiego i moskiewskiego wspólne miejsca alarmowe, gdzie się pułki na przypadek rozruchu w mieście zbierać miały, nie czekając dalszego rozkazu. Punktami alarmu dla pułku wołyńskiego były place przed arsenałem i giełdą; tam przeto udać się zamierzał.

W koszarach aleksandryjskich toż samo się stało co w wołyńskich. Gwardya litewska spostrzegła po godzinie siódmej niezwykły ruch między Polakami; wychodzi więc na dziedziniec, i staje pod bronią, żeby z tą udać się na plac marsowy, który był jej miejscem alarmowem. Rewolucya ruszała z miejsca Polaków, a ów rozkaz parolowy Moskali. Dowódzcy litewskiego pułku, Engelmana, nie było; oficerowie polscy związkowi chcieli zatrzymać Moskali przez wyprowadzenie swych kompanii na dziedziniec. Byłoby przyszło do rozlewu krwi, ale co opóźnienie zwichnęło, a co było jeszcze łatwe do naprawienia, zgwałciła zła wola swoich. Lękiewicz, kapitan od służby, udając, jakoby o niczem nie wiedział, staje z dobytą szpadą w bramie, i żołnierzom polskim wyjść zabrania, pod pozorem, „że nie ma na to rozkazu". Rozbrojenie gwardyi litewskiej w salach łatwe, na dziedzińcu trudniejsze, było teraz wcale niepodobne. Nadbiegł Kolbersz, podpułkownik grenadyerów; chciał on także, jak kapitan od służby, oczekiwać rozkazu Wielkiego Księcia, a przynajmniej przybycia dowódzcy, generała Żymirskiego. Gdy Lękiewicz i Kolbersz zatrzymują żołnierzy polskich, Moskale tymczasem wymaszerowali z koszar w największym porządku pod dowództwem gubernatora Lewickiego; ten bowiem, jak tylko powstał hałas w mieście, wsiadł na konia, poleciał do koszar aleksandryjskich i gwardyą litewską, korzystając z bezczynności związkowych, zaprowadził na plac marsowy. Grenadyery powinni byli ten pułk dopędzić; mogli go byli na drodze przymusić do złożenia broni, wszakże sami zaledwie zdołali wyjść na dziedziniec po długich sporach z Lękiewiczem i Kolberszem. Jeden tylko Kiekiernicki ściśle dopełnił w tych koszarach zleconej sobie powinności. Wyprowadził obie dwie - kompanie 1-go bez oporu i zaraz udał się z niemi na Pragę. Urbański, chcąc naprawić złe, które w znacznej części poszło z jego winy (jemu bowiem wypadało Lękiewicza albo pierwej wprowadzić do związku, albo teraz surowo ukarać), oświadczył oficerom związkowym, że dotąd wszystko działo się podług planu, że ich obowiązkiem jest iść z grenadyerami za gwardyą litewską i obserwować ją na placu broni. W tym momencie przyjeżdża do koszar generał Żymirski. Zastaje kompanie polskie pojedynczo zebrane na placu, łaje oficerów, że porozdawali ładunki, i pyta z czyjego to się stało rozkazu? „Kto kazał nabijać broń? — ; zawołał Żymirski — grenadyery, zsypać proch z panewek!"— poczem zaraz ruszy za gwardyą litewską w kolumnach batalionowych na plac marsowy, który był placem alarmowym i dla pułku grenadyerów. Z pomiędzy oficerów związkowych, jedni mniemali, że generał ten był uwiadomiony o wszystkiem (bo miał być uwiadomiony przez Paszkiewicza), nie przedsiębrali zatem przeciwko niemu żadnych gwałtownych środków, rozumiejąc, że idzie za radą Urbańskiego, że chce działać w duchu powstania, tak jednak, żeby się przed czasem nie skompromitował. Drudzy odgadnęli jego zamiary nienajszczersze, postanowili oddzielić się z swemi kompaniami i uskutecznili to zaraz po wejściu z koszar. Sześć kompanii 8-a, 9-a, 10-a, 11-a, 12-a i 2-a woltyżerska, pod dowództwem oficerów Czechowskiego, Łaskiego, Klemensowskiego, Roguskiego, Bortnowskiego i Bortkiewicza, odłamawszy się za bramą, poszły przez Fawory, Zdroje, ulicą Zakroczymską do arsenału) po drodze, nad Zdrojami, już oni spotkali pikiety Kiekiernickiego, który, zająwszy wojennie most, wiodący od Żoliborza na Pragę, przystęp do niego aż w tej stronie czatami sobie oświecał. Reszta grenadyerów pod Zymirskim zajęła stanowisko na placu broni, żeby nasamprzód przez czas niejaki obserwować gwardyę litewską, a potem z nią razem pójść pod rozkazy Wielkiego Księcia.

Taka sama scena, tylko z lepszym skutkiem dla rewolucyi, miała miejsce w koszarach sapieżyńskich. Konstanty okazywał czwartemu pułkowi szczególne względy; spiskowi przeto, żeby go tknąć do żywego, puszczali na kilka dni przed 29-ym paszkwile dość obelżywe, podające w wątpliwość ducha żołnierzy, charakter oficerów, „jakoby łaska carewicza uczyniła ich partyzantami Moskwy, nieprzyjaciółmi kraju i t. d.“ Te przymówki osiągnęły cel zamierzony: nikt się nie unosił gorętszą chęcią zadania nieprawdy podobnym potwarzom jak pułk czwarty. Gdy się zbliżała pora działania trudno było wstrzymać zapał żołnierzy; Przeradzki i Kosicki rozdali ładunki; kompanie, zbywające od warty, stały pod bronią na dziedzińcu; nakoniec podporucznicy Wyszkowski, Lubo wieki, Święcicki wyprowadzali je z koszar, gdy im w bramie zachodzi drogę Bogusławski, dowódzca pułku. Nastąpiła między nim a wspomnionymi oficerami zapalczywa kłótnia; trzeba go było nawet przewrócić na ziemię; tyle sobie wstrętu czyniła cala starszyzna w wojsku polskiem od sprawy rewolucyjnej. Bogusławski ustąpił tylko przemocy spiskowych, o mało życiem nie przypłaciwszy swego uporu. Nad tym oddziałem 4-go liniowego, spotkawszy go na drodze, objął zaraz dowództwo kapitan Roszlakowski; udał się on przez ulicę Franciszkańską na Nalewki, i przybył w sam czas pod arsenał, gdzie właśnie rozpoczęła się żywa i krwawa akcya. 

Arsenału strzegły dwie kompanie 5-go liniowego, jedna pod dowództwem Czarneckiego na ulicy Przejazd, między pałacem Mostowskich a koszarami gwardyi artyleryi konnej, druga z przeciwnej strony pod dowództwem Lipowskiego między baryerami rajtszuli artyleryi, a małym placem przy ulicy Nalewki. Rozstawione ich poczty chwytały przebiegających tędy oficerów rosyjskich. Tu zostali wzięci i osadzeni na odwachu przy arsenale jenerałowie Essakow i Engelman, dowódzcy dwóch pułków pieszych gwardyi rosyjskiej, oraz kilkunastu innych młodszych oficerów. Wtem dają znać, że idą Moskale. W rzeczy samej pułk gwardyi wołyńskiej, jak powiedziałem ostrzeżony z Belwederu, wystąpił z koszar, podzielił się na dwie części i dwoma ulicami, mając działa na przodzie, ruszył ku arsenałowi. Zaczął się palić wtedy dom drewniany na Nalewkach. Grenandyery Lipowskiego postrzegają zblizka nacierający batalion nie przyjacielski i przyjmują go ogniem rotowym tak rzęsistym, iż zaraz padło kilkadziesiąt Moskali. W tej samej chwili nadeszła kompania 4-go pułku, i rozwinęła się za arsenałem. Roszlakowski, wspierając grenadyerów Lipowskiego, z równym skutkiem rozpoczął ogień przeciwko drugiemu batalionowi moskiewskiemu, przybywającemu przez płac za ogrodem Krasińskich pod dowództwem pułkownika Owandra. Strzelanie z obu stron trwało tylko kilka minut. Wołyńcy uciekali w największym nieładzie; potem w odległości kilkudziesięciu kroków zatrzymali się na miejscu przez chwalę i, zabrawszy trupów z sobą, na komendę cichym głosem wydaną uskutecznili w porządku dalszy odwód. Arsenał został ocalony. Kiedy kompania Lipowskiego odpierała nieprzyjaciela, grenadyery Czarneckiego rozstrzelali generała Blumera, który, przybywszy pod arsenał chciał mieć mowę do nich, a potem, prowadzony na odwach, żołnierzy rozbrajać usiłował. Poległ on od dwóch tylko kul, lecz wieść zaraz rozniosła, że go tyle strzałów trafiło w głowę i w piersi, ile niesprawiedliwych wyroków podpisał z rozkazu carewicza. Po odparciu nieprzyjaciela przybyły pod arsenał grenadyery gwardyi i dwie kompanie pułku 3-go. Nadeszła także szkoła podchorążych. Zgromadzoną masę wojska w tych punktach trzeba było rozdzielić, ażeby działać skuteczniej. Tu nastąpiło udzielanie sobie wzajemnych wiadomości o wszystkiem, co zaszło na tylu punktach stolicy. Stan rzeczy nie był pomyślny; nic się nie udało; jednakże spiskowi nie tracili ducha. Postanowili się tu bronić do upadłego, szczególniej zaś strzedz oręża i pieniędzy, arsenału i banku. Aleksander Laski postawił grenadyerów pod pałacem Mostowskich, dla przerzedzenia cokolwiek, wielkiego, wszelkie dalsze rozporządzenia utrudzającego natłoku pod arsenałem. Grenadyery zrobili w tem miejscu barykadę, za którą postawiono działa obrócone wylotem do ulicy Dzikiej.

Gresser, adjutant W. Księcia, cudownym prawie sposobem uniknął losu Blumera. Puścił on cugle swemu koniowi, chcąc się przemknąć do koszar wołyńskich; zatrzymany przed pałacem Mostowskich pytał w imieniu Wielkiego Księcia, kto tu dowodzi? Grenadyery dali kilkadziesiąt razy ognia do niego; śród tego gradu kul zginął tylko jadący za nim kozak; on sam spadł z konia, otrzymał kilka ran ciężkich, ale nie śmiertelnych. Odprowadzono go na odwach arsenałowy.

Patrole, wysłane za nieprzyjacielem, doniosły, że gwardya wołyńska postępowała przez Muranów na plac broni. Pułk ten niewielką już miał ochotę do boju. Na Muranowie czoło kolumny Owandra zetknęło się z czołem batalionu saperów; niepodobna było minąć się; Moskale weszli z saperami w układy, żądając wolnego przejścia i ofiarując je nawzajem. Gdy się z naszej strony na to zgodzono, ruszył dalej ten batalion Wołyńców i połączył się na placu broni z pułkiem litewskim, uważanym z blizka przez grenadyerów Żymirskiego, który  całą noc przepędził w tej wątpliwej medyacyjnej postawie; druga część gwardyi wołyńskiej osadziła swe koszary i przyległe domki. Ten batalion saperów, wyszedłszy z koszar, musiał także stoczyć spór zacięty z dowódzcą swoim, Majkowskim, na placu broni. Majkowski nadbiegł z miasta zadyszany, dając rozkaz batalionowi, żeby do koszar powrócił; oficerowie związkowi, Karśnicki, Gawroński, Kołtunowski, Malczewski, Cerner, przekładali mu, „że batalion musi się połączyć z narodem"; gdy to nie skutkowało, porucznik Malczewski strzelił do niego z pistoletu, chybił go, ale kula, przebiegając koło ucha dowódzcy, „szepnęła mu przyzwoitszą radę", jak się wyrażali sapery. Od tego czasu nie można się było skarżyć na Majkowskiego: całem sercem przylgnął do rewolucyi. 

W czasie walki pod arsenałem Feliks Nowosielski podporucznik z batalionu saperów wyprowadził szkołę artyleryi, do której był przykomenderowany jako oficer inspekcyi. Dwa działa, dane do musztry tej szkole, stały na dole w gmachu przy ulicy Miodowej, gdzie uczniowie artyleryi mieli swe kwatery; lecz nie było koni. Nowosielski kazał zaprządz konie od karety Sowińskiego, komendanta szkoły aplikacyjnej; ponieważ zaś opóźniono się z wykonaniem tego rozkazu, zatoczyli podoficerowie własnemi rękami działa pod arsenał. Podoficer Korzeniowski sprowadził ładunki z laboratoryum. Oddział Nowosielskiego w drodze do arsenału strzelił do przelatującego na koniu Bezobrazowa, ze sztabu W. Księcia. Żeby nie tracić daremnie czasu, artylerzyści zażądali potem siekier ze sklepu żelaznego na ulicy Długiej, dla wybicia drzwi arsenałowych. Według planu, jak wspomniałem, broń miała pozostać nietknięta w arsenale; lecz teraz, przy tylu zawodach, przy wzrastającej coraz liczbie nieprzyjaciela, który już był od nas i mocniejszy, wypadało rozdać ten szacowny zapas ludowi. Wkrótce przybyło mnóstwo rzemieślników; silili się oni grube drzwi dębowe wysadzić z zawias. Nowosielski niecierpliwy kazał w oknach kraty w yłam ać. Z okien tedy wynoszono karabiny, pałasze, pistolety. Nakoniec bram a wyleciała, ale broń palna nie miała skałek, Stolzman wskazał sekretne miejsce, gdzie skałki były schowane, co bardzo ułatwiło uzbrojenie z początku małej, potem coraz większej liczby osób przybywających po broń, nareszcie w godzinę potem całego ludu warszawskiego, wysypującego się ze wszech stron niezmiernym gminem. Z dwóch szczególniej punktów lud i ten był poruszony w jednej porze, na Krakowskiem Przedmieściu i w Starem Mieście: tam przez wojskowych, tu przez cywilnych. Zajączkowski komendant odwachu na Krakowskiem Przedmieściu, w padł z Dobrowolskim Józefem, jak miał sobie polecone, do Teatru Rozmaitości, z dobytym pałaszem w ręku, i zawołał: „Panowie, w najlepsze się bawicie, kiedy Moskale naszych wpierw i wycinają!" Nadzwyczajna, okropna nowina dla wytwornego świata, śmiejącego się na komedyi. Publiczność zebrana w teatrze wybiegła na ulicę i rozniosła postrach; Zajączkowski i Dobrowolski pośpieszyli dalej zwartą, alarmując krzykiem: „do broni!” Podwalem, Senatorską, Miodową; koło Zygmunta zabrali młodego Gendre’a, oficera z pułku ułanów carewicza, i stanęli pod arsenałem, kiedy bramę jego wybijano,—w chwili ataku nieprzyjaciela.

Wszędy z trzaskiem zamykano sklepy, domy. Latarnie pogasły. Jedna część mieszkańców kryła się przed rozruchem, którego wypadki mogły być tak wątpliwe; druga patrzała nań z okien, z góry. Śmielsi, ciekawsi wybiegali na ulice i zbierali tysiące bajecznych wieści. W ogóle jednak miasto obróciło się zaraz w pustynią; tylko lud prosty, rzemieślnicy, szewcy, krawcy, kowale, ślusarze, odrazu o co rzecz idzie zrozumieli. Na Starem Mieście, pośród tradycyi 94 roku, na tym samym klasycznym bruku, gdzie za Kościuszki tylu zdrajców wisiało, Ksawery Bronikowski, Józef Kozłowski, Włodzimierz Kormański, A nastazy Dunin, Dębiński, Żukowski i ja oczekiwaliśmy sygnału do działania z tą samą niecierpliwością, która dręczyła spiskowych na wszystkich innych punktach stolicy. Godzina siódma już wybiła, a nie było końca próżnemu oczekiwaniu. Bronikowski poszedł na zwiady ku Nowemu Światu. Za pół godziny przyniósł najosobliwszą wiadomość, „że Konstanty teraz dopiero wracał do Belwederu z teatru francuskiego”. Coraz niespokojniejsi o los powstania, usłyszawszy z dala głos bębna, wychodzimy na rynek krzycząc: “Do broni, do broni!" Właśnie nadciągały dwie kompanie 8-go liniowego z poblizkich koszar. Jeden z oficerów, zapytany przez nas „czy czas już działać?”, odpowiedział z udanem zadziwieniem: „O jakiem działaniu panowie mówicie? My tu jesteśmy—dodał—bo to jest nasz plac alarmowy“. Ta odpowiedź, pokazująca wygórowaną ostrożność miała swe słuszne powody, bo jeżeliby się rewolucya nie udała, mniej skom prom itow ani oficerowie mieli, zawsze w rezerwie ów rozkaz patrolowy, który ich wyjście z koszar usprawiedliwiał przed W. Księciem. Po chwili jednak krzyki z Podwala, z Piwnej ulicy i widok żołnierzy zwabiły na rynek mnóstwo mieszkańców Starego Miasta. Przemawialiśmy do nich, jakeśmy mogli. Gdy się zebrały cokolwiek większe tłumy, ruszyliśmy z nimi przez ulicę Senatorską i Miodową ku arsenałowi. Obiedwie kom panie postępowały za nami. Na Senatorskiej zatrzymały się i zajęły dziedziniec prymasowskiego pałacu. O paręset kroków od arsenału na ulicy Długiej już była wielka masa; coraz więcej łączyło się ludu z kolumną, którąśmy przyprowadzili z Starego Miasta; wszędzie brzmiały rewolucyjne odgłosy. W tym właśnie momencie nasi dali ognia pod arsenałem do nacierającej gwardyi wołyńskiej. W rażenie tych pierwszych strzałów było tak silne, że co tylko przybyło z nami, co nadeszło z Podwala i z Nowego Miasta, pierzchło w mgnieniu oka i nie wiem gdzie się podziało, tak że tylko sami spiskowi zostali na ulicy. Niemasz nic trwożliwszego nad lud bezbronny w pierwszych chwilach; zbiegowiska są najpierwej tylko tłumami ciekawych. Ten chwilowy popłoch przeszedł, myśmy znowu pobiegli na Stare Miasto, i lud znowu zaczął się zgromadzić, rozszerzając z pierwszego przerażenia wieść, „że Moskale naszych wycinają “, co niemało pomogło do podburzenia pospólstwa, ugrupowania go w różnych punktach stolicy i ściągnienia z najodleglejszych przedmieść ku środkowi.

Obaczmy teraz co się stało z owemi czterema, po tyle razy wspomnionemi działami, które miały strzelać na wiatr z wyniesienia pod koszarami radziwiłłowskiemi, w czasie walki podchorążych z jazdą moskiewską,—bo to jest właśnie chwila, w której przychodzi do skutku w ypraw a Nieszokocia, w planie sprzysiężenia skom binowana z wyjściem sześciu kompanii z koszar ordynackich. Artylerya, na którą powstanie liczyć mogło, składała się z bateryi Chorzewskiego (ośmiu dział ciężkich) w koszarach artyleryi gwardyi, z trzech dział w arsenale, z dwóch dział lekkich danych do musztry szkole antyleryi na ulicy Miodowej, które, jako się rzekło, Nowosielski wyprowadził, i z czterech dział bombardyerów. Te ostatnie działa przeznaczone do zajęcia stanowiska pod koszarami radziwiłłowskiemi. Szkoła bombardyerów, czy to skutkiem opieszałości w przyjmowaniu oficerów z innych broni, szczególniej od artyleryi, czyli też dla niedostatecznego porozumienia się w tej mierze między naczelnymi spiskowymi, którzy obowiązki inicyacyi jedni drugim przekazywali, częstokroć i bez przekonywania się potem, jak dopełnione zostały, zaledwo na dzień jeden przed rewolucyą weszła do związku, aczkolwiek wszyscy uważali tę broń jako będącą w nim od dawna. Wprawdzie na kilka jeszcze tygodni przed 29-ym oficerowie tej szkoły: Nieszokoć, Janusz Czetwertyński, Chajencki (z artyleryi pieszej), przedsiębrali z własnego domysłu pewne środki na przypadek powstania. W tym celu starali się oni opatrzyć lepszy dozór przy koniach artyleryi bombardyerów, oddalonych od dział, powierzając go tylko podoficerom znanym ze sposobu myślenia patryotycznego: toż nie zaniedbywali dawać do zrozumienia żołnierzom, iż, w razie jakiegokolwiek zamieszania w mieście, ich położenie byłoby krytyczniejsze, niżeli innych oddziałów garnizonu polskiego, ponieważ bombardyery mieli, jak widzieliśmy, swe kwatery w koszarach gwardyi wołyńskiej, a zatem byli pośród Moskali, którzyby się na nich pierwszych rzucić i wyciąć ich mogli. Lecz te wszystkie przygotowania działy się bez wiedzy naczelników związku i pochodziły tylko z przezorności oficerów, których nikt ani o środkach, ani o terminie rewolucyi nie uprzedził. Dopiero w wigilią 29-go listopada, Stoltzman z polecenia Wysockiego uwiadomił Nieszokocia, instruktora szkoły, posiadającego zaufanie kolegów i żołnierzy, że powstanie ma być zrobione nazajutrz wieczorem, i że związek jemu poleca, aby cztery działa przyprowadził o godzinie naznaczonej (6-ej) pod koszary radziwiłłowskie. Oficer ten, chociaż tak późno wezwany do dopełnienia obowiązku połączonego z nadzwyczajnemi trudnościami, przyrzekł wszelką pomoc z swej strony, lecz niebardzo chciał wierzyć, żeby to miało być prawdą, co mu Stoltzman powiedział, rozumiejąc, i słusznie, że jeżeli rewolucya potrzebuje armat, powinna była wcześniej o nich pomyśleć. W tem mniemaniu, że nic ważnego nie zajdzie, przesiedział Nieszokoć cały dzień następny w swej kwaterze. Gdy wybiła szósta wieczorem, gdy już było po siódmej, nawet po wpół do ósmej, a żadnego jeszcze ruchu nie postrzegał na ulicach, zwątpił do reszty o wybuchnięciu rewolucyi i nie pierwej aż po pierwszych okrzykach do broni! wykonywać począł zamysł wystąpienia z działami. Działa stały w polu za obozem saperów, prawie o milę od koszar radziwiłłowskich; ludzie od tych dział byli w koszarach gwardyi wołyńskiej, konie w koszarach artyleryi gwardyi, a amunicya w pracowni wojennej. Ileż tu przeszkód do zwyciężenia w czasie tak krótkim! Jednakże Nieszokoć uwinął się ze wszystkiem z niewypowiedzianą szybkością. Czetwertyński miał tego dnia służbę w szkole bombardyerów. Uwiadomiony przez Chajenckiego o terminie powstania, posłał wieczorem kilku ludzi i podoficera do stajen w koszarach artyleryi gwardyi z poleceniem, żeby konie poubierali; po apelu nie dał się on rozejść bombardyerom, a powierzywszy sekret kilku podoficerom, jednym zlecił, żeby żołnierzy w salach mieli gotowych pod pozorem powtórnego apelu przed generałem Bontemps, dowódzcą szkoły, drugich zaś wyprawił, żeby mu dali znać, skoro arsenał zostanie opanowany; gdyż dopiero po tem zamierzał wyprowadzić szkołę z koszar, nie chcąc wcześniej alarmować gwardyi wołyńskiej. Wkrótce nadbiegli wysłani podoficerowie z doniesieniem, że się wojsko polskie zbiera koło arsenału. I gwardya wołyńska, uwiadomiona o rozruchu w mieście przez oficera przybyłego od Wielkiego Księcia, z bronią występować zaczynała. W tedy Czetwertyński razem z podoficerami wyprowadził bombardyerów z pośród Moskali; wziął z sobą wartę z głównego odwachu, złożoną nietylko z polskich ale i moskiewskich żołnierzy, pośpieszył do koszar artyleryi gwardyi i ze wszystkiego, co uczynił, zdał sprawę pułkownikowi Chorzewskiemu, który tę ważną przysługę Czetwertyńskiego przyjął najozięblej jak tylko być może. Już tam był Chajencki; nadszedł zaraz i Nieszokoć; zabrał szkołę, wstąpił do arsenału po karabiny dla uzbrojenia bombardyerów i przez Leszno (gdyż powązkowskie rogatki były zajęte przez Moskali) udał się po działa. W drodze na ulicy Lesznie przyłożył się razem z Chajenckiem i bombardyerami do odbicia więzienia Karmelitów, co mu także niemało czasu zabrało. Prawie w godzinę potem, Nieszokoć, pozbierawszy te wszystkie tak rozrzucone materyały swej artyleryi, rzeczywiście z czterema działami zaprzężonemi, opatrzonemi w amunicyą, okrytemi bombardyerami, wrócił z obozu saperów do miasta przez wolskie rogatki i wzdłuż ulicy Elektoralnej postępował, aby się udać do kościoła św. Aleksandra, a stamtąd pod koszary radziwiłłowskie. Lecz to wszystko było zapóźno! Artylerya ta, nie wiedząc o niczem, trafiła w blizkości banku na oddział strzelców konnych gwardyi, którzy po połączeniu się z W. Księciem gęste patrole wysyłali do miasta. Dowódzca tego oddziału, przyjąwszy dość nikczemnem podejściem od Nieszokocia i bombardyerów hasło rewolucyjne, wziął ich z działami w środek i, formując niby tym sposobem asekuracyą, poprowadził do carewicza. Stoltzman i Wysocki zapewnili Nieszokocia, że szasery były ze strony powstania. Mógł się im więc powierzyć z ufnością! Jakież było zadziwienie poczciwych bombardyerów, gdy W. Książę wysłał naprzeciwko nim pułkownika Turno z czułem podziękowaniem, że mu działa w samą porę przyprowadzili, i gdy wkrótce potem wyprawił nawet gońca do Petersburga z raportem, że część artyleryi polskiej przeszła na jego stronę! Trudno opisać rozpacz Nieszokocia i Chajenckiego. Chcieli sobie obadwaj życie odebrać, osobliwie gdy im żołnierze i podoficerowie z powodu spóźnienia tej wyprawy gorzkie, poniekąd i sprawiedliwe czynili wyrzuty. Wstrzymało ich tylko to: że na przypadek jeźliby Wielki Książę atakował miasto, postanowili działa swe przeciwko niemu obrócić.

Nazajutrz, gdy jeden z generałów , podobno Gerstenzweig, wskazywał bombardyerom, w którą stronę mają obrócić działa na przypadek natarcia od powstańców, Nieszokoć rzekł do niego: „Wybacz, generale, ale ja do swoich strzelać nie będę, — nietylko ja, ale żaden z moich żołnierzy". Spazier tę odpowiedź Nieszokocia jakiemuś Moskalowi przypisuje.

Po odbiciu arsenału przeciągały z ulicy do ulicy, od przedmieścia do przedmieścia mniejsze, większe tłumy, zgiełkliwe, po większej części już zbrojne. Od Wisły byliśmy pianami miasta; wojsko napełniało szczególniej jedną okolicę, Nalewki, place przed pałacem Mostowskich, przed arsenałem, przed bankiem; lud w te miejsca to przypływał, to odpływał napowrót. Oczekiwano co chwila napadu niej przyjaciela z dwóch stron: z Nowego Świata jazdy, a piechoty z placu marsowego. Wypadało ubezpieczyć to środkowe stanowisko. W tym celu szkoła artyleryi wytoczyła trzy działa lekkie z arsenału; dwa pierwej jeszcze przyprowadziła z sobą z ulicy Miodowej. Te pięć dział rozstawiono w taki sposób: dwa pod komendą Grabowskiego broniły przystępu od Muranowa, dwa drugie pod komendą Waligórskiego ostrzeliwały plac przed pałacem Mostowskich z za barykady, którą grenadyery naprędce z cegieł sporządzili; jedno, wylotem obrócone na Leszno, było pod komendą Nowosielskiego. Ruch ten koło arsenału stanowił osobliwy, w swoim rodzaju jedyny widok. Zdaje się, że gdzie tyle zgromadziło się wojska, tyle orężnego narodu, gdzie tylu oficerów wydawało rozkazy, gdzie każdy dowodził, rządził, łajał, powinienby stąd wyniknąć nieład trudny do opisania, trudniejszy do ukrócenia. A jednak wcale przeciwnie się tam działo. Zdanie mędrsze, roztropniejsze w mgnieniu oka brało swój skutek, a dobra wola każdego zarząd zwierzchni dzielnie zastępowała. Insurekcya bez naczelnej głowy przed wybuchnieniem swojem i przy wzięciu się do oręża wstrzymana najnieszczęśliwszą zwłoką, nie rozbroiwszy nieprzyjaciela, zebrana potem z przypadku, z potrzeby, z instynktu własnego zbawienia w jedną masę, w jeden punkt, postawiła się tu prawdziwie po mistrzowsku w pozycyi odpornej i dość groźnej. W róg nie śmiał na nas napaść powtórnie. W braku gotowej amunicyi, podoficerowie ze szkoły artyleryi, dobrze zasłużeni ojczyźnie tej nocy, przyrządzali ładunki do dział z prochu, którego odrobinę przypadkiem znaleziono w arsenale, kul dobierając ze stosów przed nim ułożonych. Lecz nie było rasy: grenadyery i sapery pozrzucali natychmiast rękawice, pomimo przenikliwego zimna, i rękawic zamiast rasy do wyrabiania ładunków używano. Z tem wszystkiem należało obwarować wiele jeszcze odsłonionych punktów, nieprzyjacielowi łatwiejszy prz}'stęp dających, a dotąd ciągle próżnowała główna artylerya garnizonu, baterya Chorzewskiego. Po odejściu bombardyerów i Nieszokocia po działa do obozu saperskiego, pozostali w koszarach artyleryi porucznik Czetwertyński i podoficer Gajewski daremno starali się nakłonić tego pułkownika, żeby kogo wyprawił na Pragę po amunicyą, której brak powszechnie czuć się dawał. Chorzewski wymawiał się rozmaitymi pozorami, Gajewskiego skarcił nawet ostrymi wyrazy. Skuteczniejsze było przełożenie Nowosielskiego. Ten wpadł do koszar i, zbliżając się do dowódzcy bateryi z odwiedzionym pistoletem w ręku, zostawił mu do wyboru śmierć, albo wzięcie prędkiego postanowienia w sprawie narodu. W tedy dopiero Chorzewski posłał Czetwertyńskiego i podoficera Szadurskiego na Pragę z trzema furgonami i jaszczykiem. Czetwertyński wziął z sobą eskortę z pod arsenału, pluton 4-go pułku pod dowództwem Przeradzkiego; a ponieważ biegała pogłoska, że kirysyery przez Solec przecięli komunikacyą między Warszawą i Pragą, przeto dla większego bezpieczeństwa wzywał lud po drodze, ażeby w asekuracyi szedł za wozami. Lud czynił to z ochotą, bo sam potrzebował kul i prochu. Ta procesyonalna wyprawa musiała się zatrzymać na I Krakowskiem Przedmieściu. Patrol saperów, którzy z pod arsenału przeciągnęli pod kolumnę Zygmunta, nadszedł wtedy właśnie, donosząc, że strzelcy konni dali ognia do niego, i że tuż za nim pomykają się od Saskiego placu. Furgony mogły być | zabrane; lecz saperzy ułatwiły im dalszą drogę, postępując przeciwko gwardyi strzelców konnych, których znaglili do opuszczenia Saskiego placu. Kiekiernicki od trzech godzin blizko zajmował Pragę; oświecał się na wszystkie strony, połowę mostu kazał rozsunąć, a drzwi magazynu prochowego wybił z postanowieniem wysadzenia go w powietrze, i jeźliby był przez silniejszego nieprzyjaciela napadnięty. Gdy swoi przybyli, wydał amunicyą, która; tym sposobem w godzinę po wyruszeniu furgonów z koszar artyleryi dostawiona została. Czetwertyński rozdał zaraz na Pradze parę pak ładunków ludowi, za czem poszło, że wozy o mało zapalone nie zostały przez ustawiczne wokoło nich strzelanie; udzielał i po drodze amunicyi pospólstwu, wojsku i artyleryi pod arsenałem; resztę działowej ciężkiej amunicyi zawiózł do koszar artyleryi gwardyi.

Zabrakło nakoniec Chorzewskiemu i pozornych wymówek, któreby jeszcze wstrzymać mogły udzielenie bater}d tak naglącej potrzebie. Chodził on po dziedzińcu koszar z założonemi rękami, cały we zwłoce, w przemyśliwaniu nad środkami przedłużenia jej do jak najdłuższego czasu. Pierwej brakowało mu amunicyi, teraz, gdy ta przywieziona została, mówił, że sam z działami bez asekuracyi nie może wystąpić na ulicę. Uprzątnięto i tę zawadę. Przyszła natychmiast kompania grenadyerów z pod arsenału. Natenczas oficerowie od piechoty radzili pomiędzy sobą, czyliby nie wypadło przykładnie, to jest śmiercią, ukarać tak widocznej niechęci. Los Chorzewskiego był bardzo wątpliwy. Ale Czetwertyński zrobił uwagę, że ten oficer może jeszcze z pożytkiem służyć krajowi, że się nie wymawia od udziału w sprawie rewolucyjnej, tylko jakichś wyższych oczekuje rozkazów. To jedynie, zdaje się, ocaliło Chorzewskiego. Onufry Korzeniowski przemówił do niego przed frontem kompanii asekuracyjnej, „że odtąd bez wyraźnej zdrady nie może dział zatrzymywać w koszarach". Amunicya armatnia i pistoletowa już była rozdzielona na plutony. Chorzewski rad nierad musiał tedy kazać wystąpić bateryi, która około północy ruszyła z koszar i zajęła te pozycye: Orłowski z pierwszym plutonem obrócił się wylotem na Nalewki i Nowolipie; Ekielski i Łabanowski zatoczyli cztery działa na plac Krasińskich, jedno obracając wylotem ku ulicy Freta, drugie na Miodową, a dwa stawiając pod teatrem; Hauke opanował Tłumackie, jedno działo wymierzając z Bielańskiej do Saskiego placu a drugie na Leszno, skąd był zeszedł Nowosielski.

Ta artylerya wewnętrzną uzupełniła obronę. Dla i powzięcia dokładniejszego wyobrażenia o stanie,w jakim się natenczas insurekcya znajdowała, rzućmy okiem na mapę Warszawy. Wszystkie ulice, prowadzące do arsenału, obwarowane; przystęp od placu marsowego i koszar gwardyi wołyńskiej z jednej strony, z drugiej od Nowego Świata dostatecznie ubezpieczony; lud w mnogich oddziałach tu wiódł braterstwo z żołnierzem i krzepił jego ducha swą wiarą, swą liczbą, swą postawą, tam prowadzony przez uwolnionych jeńców stanu, słuchał ich ognistej mowy, albo strzelał na wiatr dla rozrywki; w jednem miejscu odbijał magazyn wódki znienawidzonego monopolisty Newachowicza, w drugiem. groźnymi odkazami straszył Żydów, pełen ochoty w świętej sprawie, która mu podała oręż do ręki, daleki od rabunków choć ubogi; reszta najmętniejszej stolicy zamknięta na rygle i klucze przed dziełem nic jeszcze zyskowanego nie wróżącem chciwości, dumie, egoizmowi albo bojaźni: takie było położenie nasze po północy. Patrole z pod arsenału i nieprzyjacielskie, tak konne jak piesze, spotykały się czasem; nie przychodziło jednak między nimi do utarczek. Szasery najwięcej dokazywali. Oni, zdaje się, bardziej, niżeli sami Moskale, pragnęli stłumić powstanie. Batalion saperów był w ustawicznym ruchu przeciwko tej wiarołomnej w sprawie rodaków konnicy. Zajmował kolejno to Krakowskie Przedmieście, to plac Saski, to plac przed  bankiem. Gdy Konstantemu o tej porze generał Fanshawe wysłany na zwiady doniósł, że lud warszawski rozebrał oręż z arsenału, wiadomość ta zrobiła na jego umyśle nadzwyczajne wrażenie. Obróciwszy się do otaczających go generałów, zar wołał: Messieurs, pas un coup de fusil! Przykład Paryża, Brukselli, jednał więc w jego opinii pewną powagę, pew ną cześć i warszawskiemu brukowi. W tej chwili najmniejsza zaczepna demonstracya z naszej strony przeciwko alejom, osobliwie wykonana razem z ludem w całej masie, razem z działami, w tej chwili samo pomknienie gwaru rewoucyjnego za Nowy Świat było, jak sądzę, dostateczne, aby wziąć w niewolą, lub przymusić do ucieczki Konstantego nic niewiedzącego co się działo z jego piechotą, niemającego z nią żadnej komumkacyi, coraz więcej upadającego na duchu w miarę jak rósł odgłos strzałów pospólstwa. Los, który w początkach naraził całe przedsięwzięcie rakiem hasła, który nie pozwolił zejść niespodzianie nieprzyjaciela, nastręczał teraz spiskowym najlepszą sposobność odwetowania szkód przez to zrządzonych. Lecz nie było nikogo, coby stanął na czele wzruszonej stolicy! Zamiast tedy wysypać się tym całym różnodźwięcznym gminem rewolucyjnym na Nowy Świat, ku alejom, ażeby tak silnym okazem zaciętości pospólstwa do reszty zgnębić carewicza, żeby go potem w tryumfie prowadzić przez miasto z rozbrojoną gwardyą: insurekcya postanowiła doczekać się świtu w postawie | obronnej, w nieczynności, jakby z wieszczego przeczucia, że i w dalszych kolejach swoich tylko odpornego ducha żywić w sobie będzie. Nie pochodziło to z obawy, która nie mogła postać w sercach bijących dla ojczyzny, ale jedynie z niepodobieństwa wzięcia i wykonania takiego postanowienia razem, w skutku poprzedniej wspólnej rady. Być także może, iż spiskowi lękali się, aby w czasie takiego napadu na W. Księcia piechota moskiewska z tyłu nie wtargnęła do miasta. Cozkoiwiekbądź, gdzie wszyscy działają a nikt nie rządzi tam zwykle łatwiejsza zgoda na to, żeby się bronić, niż atakować. Zaczepne ruchy potrzebują jednego steru. Zresztą podporucznicy, naczelnicy powstania, zbyt mało mieli powagi w wojsku, żeby czegoś podobnego, choćby im to na myśl przyszło, dokazać mogli; starszyznę trzeba było wszędzie, jak widzieliśmy, nakłaniać śmiercią do rewolucyi, a lud nie miał nikogo z pośród siebie, za kimby szedł i słuchał jego wielowładnego skinienia. Tym sposobem rzecz z obu stron nie czyniła dalszego postępu. 

O tej wszelako porze (dobrze już po północy) powstańcy zrobili rodzaj zaczepnej demonstracyi. Dano znać, że gwardya strzelców konnych, zebrana pod kościołem luterskim, ciągle niepokoi przeciągające tamtędy tłumy pospólstwa, że strzela do nich, broń im odbiera i samopas chodzących wojskowych przytrzymuje. W skutku tej wiadomości dwa działa Haukego ruszyły ulicą Wierzbową na Saski plac pod eskortą kilku kompanii piechoty. Obsadzono dziedziniec Saski. Strzelcy zaraz pierzchli i nowego strachu nabawili niefortunnego carewicza. Co dalej począć—radzili wtenczas Hauke, Czetwertyński wespół z kilkoma oficerami od piechoty. Wypadło z narady wyciągnąć od Zygmunta wej kolumny do banku linię obronną, nadarzającą nieprzyjacielowi jak najmniej sposobności po mykania rekonesansów między ważniejsze punkta, lub naw et w zięcia tyłu powstaniu. Ten zamysł tak wykonano: na ulicy Bielańskiej został Waligórski z dwoma działami. Część piechoty zgromadzonej na Saskim placu zajęła po prawej i lewej stronie ulicę Senatorską; Hauke z swoim plutonem i resztą piechoty szedł do kolumny Zygmunta, gdy wtem na wieść, że kirysyerzy wpadli na Senatorską, wieść popartą turkotem dział Haukego, Łabanowski z Krasińskiego placu dał trzy razy ognia w podłuż ulicy Miodowej; z tej to okazyi patrol 8-go pułku, będącego pod pałacem prymasowskim , stracił jednego żołnierza. Hauke zatrzymał się przy pałacu prymasowskim i dopiero nazajutrz zaprowadził stąd swe działa na plac Krasińskich. Ze strony placu marsowego piechota moskiewska nie zrobiła żadnego poruszenia. Żołnierze od gwardyi grenadierów obserwującej pułk litewski na placu broni, ntągle przybiegali, wzywając piechotę polską do napadu zaręczając, że byle się tylko pokazała, gwardya litew ska broń natychmiast złoży. Ze strony Księcia nic innego nie widziano prócz konnych patrolów, które się co moment jawiły i znikały. Ciągle odbywał w jego służbie tę smutną a niebardzo zaszczytną powinność porucznik Męciński, na czele rozjazdu szaserów, z którym pierwszy będąc tego dnia na służbie na Saskim placu, rozpoczął akcyą przeciwko ludowi wprzód jeszcze, nim jego pułk z koszar mierowskich ruszył do carewicza.

Rzeczy zostały w tym kształcie aż do rana.

Ta noc była dość krwawa; była zabójczą szczególniej dla generałów, bądź względami carewicza za dawne i wierne usługi zaleconych zgrozie publicznej, bądź też przez niewczesną przezorność wahających się przystąpić do sprawy narodu. W rzędzie tamtych polegli już Hauke, Trębicki, Blumer, Meciszewski. Z ostatnich ten los spotkał tylko Stanisława Potockiego i Siemiątkowskiego, a powinien był z słuszniejszego daleko wymiaru sprawiedliwości dotknąć Rożnieckiego, Krasińskiego, Kurnatowskiego. Lecz najgorsi ocaleli; mniej występnych, jak się to często zdarza, dosięgła zemsta, w początkach najzapalczywsza. Zgon Potockiego był okropny. Starzec ten, sprowadziwszy z drogi powinności względem ojczyzny sześć kompanii wyborczych, które nadciągały z koszar ordynackich w pomoc szkole podchorążych, nie przestawał i potem demoralizować wojska, rozbrajać ludu. Jakaś fatalna namiętność zaślepiała go w tych szkodliwych zabiegach; jakieś złe, opatrzne widzenie rzeczy musiało opanować jego duszę w tych wielkich chwilach, że się z taką zaciętością miotał na wszystkie strony przeciwko powstaniu, biorącemu górę. Potocki nigdy nie był złym Polakiem, ale tym razem nic na nim nie wymogły ani groźby ani przestrogi. Obiegłszy bez skutku całe niemal miasto, zjawia się ten generał koło północy przed kompanią grenadyerów 5-go liniowego, zajmującą przystęp do Leszna, między Komisyą skarbu i pałacem Mostowskich. Chce i tu nawracać żołnierzy, wreszcie dowódzcy ich, Lipowskiemu, daje rozkaz, żeby szedł za nim z kompanią do Belwederu. W tej samej chwili kilku cywilnych przybiegło do nieznajomego sobie oficera, przechadzającego się dłumackiem z założonemi rękami, o kilkanaście kroków od miejsca tej sceny. „Potocki rozbraja żołnierzy" mówili do niego ci cywilni. — „To mu palcie w łeb" — odpowiedział ten oficer, i zaraz odszedł dalej. Był to Zaliwski. W rzeczy samej ciż sami przyskoczyli natychmiast do Potockiego, zerwali pióro z jego kapelusza i przy pomocy pospólstwa w małym ustępie ścisnęli dokoła. Potocki zrazu bronił się szpadą, a gdy mu tę złamano, pięściami odpiera nacierających. Długo trwały zapasy starego generała z pospólstwem; nakoniec obalony na ziemię, po obdarciu szlif, zbity, skrwawiony, już miał znaleźć blizki ratunek w patrolu nadbiegających żandarmów, gdy kilka wystrzałów z szeregu grenadyerów wszelką pomoc daremną uczyniło. Rany nie pozwoliły mu przeżyć dnia następnego. Siemiątkowski zginął na Saskim placu, prawie zniewolony do wystąpienia przeciwko rewolucyi przez pułkownika Skrzyneckiego, który przybywszy do stolicy, grał w wista w pomieszkaniu Siemiątkowskiego, kiedy się akcya w mieście rozpoczęła. Rzecz pewna, że przyszły wódz powstania narodowego uważał jego pierwsze uliczne początki za łatwe do poskromienia. Poczytywał; to nawet za punkt honoru wojskowego. On poradził Siemiątkowskiemu, wątpliwemu co ma począć z sobą, żeby się bezzwłocznie udał tam, gdzie go powoływały obowiązki szefa sztabu, gdzie go wzywało niebezpieczeństwo cesarzewicza. Siemiątkowski wahał się jeszcze; wtedy Skrzynecki rzekł do niego: „Co powiesz, generale, W. Księciu nazajutrz, czem się usprawiedliwisz przed nim, gdy on to wszystko uspokoi? Allez et dites ci Monseigneur que je suis corps et de lui. Tak myślał Skrzynecki w sprawie, która go miała zawieść pod Wawrem i Ostrołękę na czele ojczystych szyków. Siemiątkowski usłuchał fatalnej rady, wsiadł na konia, znalazł prawie za drzwiami, o kilkanaście krokówr od swego domu oddział saperów i kompanią grenadyerów, i zaraz do żołnierzy zaczął przemawiać górnie, ostro, jako generał posłuszny tylko W. Księciu. W odpowiedzi przeszyła go śmiertelna kula Balińskiego, podoficera z kompanii 8-ej grenadyerów gwardyi, którzy, dość szczególnym trafem, wysłani na patrol w inną wcale stronę, wracali pod arsenał przez dziedziniec Saski. 

(Maurycy Mochnacki: „Powstanie polskie 1830— 1831r.“ str. 1— 78. Wydanie drugie). 

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new