Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Na Litwie


Naczelny wódz, korzystając z rozerwania sił rosyjskich i chcąc raz już przenieść wojnę reg u larną do Litwy, podać rękę powstaniu tanecznemu, co, zwłaszcza w gubernii wileńskiej i na Żmudzi od kilku już miesięcy skonfederowane, z rozmaitem szczęściem rozpaczliwie walczyło o własnych siłach, i posiłków z Korony z utęsknieniem wyglądało: poruczył jenerałowi Chłapowskiemu, który acz był szwagrem W. Ks. Konstantego (bo miał za sobą Grudzińską także), aby z pomiędzy starych pułków jazdy i piechoty wybrał sobie i urządził stosowny oddział partyzancki, z którym, unikając walnych bitew, chciał przerżnąć się cichaczem do Litwy, i wśród pochodu rozrzuconych po kraju powstańców zbierać i w pułki formować, w robieniu bronią, z pomocą starych żołnierzy i podoficerów przeznaczonych na oficerów i instruktorów, ćwiczyć, powstanie po kraju rozszerzać, z garnizonów nieprzyjaciela rugować, komory i magazyny zabierać lub niszczyć, a wreszcie, jeżeli się da, stolicę Litwy, Wilno, zająć. Na tę niebezpieczną i pełną trudów . wyprawę wybrał jenerał Chłapowski nasz 1-szy pułk ułanów, jedną kompanię z 1-go pułku strzelców pieszych, dwa lekkokonne działa pod wodzą porucznika ks. Janusza Czetwertyńskiego, oraz z każdego niemal pułku piechoty po jednym żołnierzu i podoficerze, których wsadzono na konie dla prędszego marszu. Dowodził nami niewielkich zdolności podpułkownik Borkowski.

Jakoś więc około 8-go maja, właśnie na parę dni przed krwawą Ostrołęcką bitwą, cichaczem ruszyliśmy w pochód. Granicę przeszliśmy bez żadnej przeszkody; na wstępie w gubernię Białostocką witał nas lud tamtejszy oznakami radości. Po drodze mnóstwo do nas łączyło się młodzieży z bronią, jaką kto miał, pieszo i konno, i w ten sposób najspokojniej podstąpiliśmy aż pod miasto powiatowe Bilsk. Dochodząc tam, dano nam znać, że garnizon, złożony z 200 blizko Rosyan, do różnych pułków piechoty należących, ma ochotę bronić nam wstępu. Jakoż przed samą rogatką ujrzeliśmy mały ten oddział stojący na trakcie, w kolumnę uszykowany. Bez najmniejszej zmiany w pochodzie, bez wzięcia ani za broń ani do ataku, niby nic przed sobą nie widząc, śpiewając, fajki paląc i wesoło gwarząc, szliśmy sobie naprzód; gdy szpica nasza - była już na kilkanaście tylko kroków od nich, a dowódca ich, kapitan, waha się widocznie, co ma z sobą zrobić, naraz muzyka nasza zagrała „Dąbrowskiego", adjutant pułkowy poskoczył naprzód i krzyknął: „na prawo i lewo razstupisia!" Oni, odurzeni, jakby elektryczną siłą pchnięci, rozstąpili się na dwie strony, a my tym szpalerem spokojniuteńko przeszedłszy, weszliśmy do miasta. Aryergarda nasza odebrała im broń i zabrała z sobą. Komora cała, a w niej mnóstwo płócien, sukna, obuwia, nieco broni i patronów —zasiliło niemało nasz korpusik. Jeńców zabraliśmy z sobą. Z tych kilkunastu wstąpiło w nasze szeregi. Uszczęśliwieni obywatele Bilska, stojących wśród rynku, do północy blizko raczyli nas hojnie, czem tylko mogli, ale szczególniej porterem krajowej fabryki potężnie nas spoili.

O milę stamtąd zatrzymaliśmy się obozem na noc, w ciągu której patrol nasz pochwycił powóz pułkownika huzarów rosyjskich, który w blizkości stojąc z pułkiem, dowiedziawszy się o nas i o tern, co zaszło w Bilsku, nie czekając dłużej, cofnął się z pułkiem, powóz zaś jego, opóźniwszy się nieco, dostał się w nasze ręce.

Przybywszy blizko powiatowego miasteczka Lidy, niegdy osobnej dzielnicy książąt litewskich, gdy sobie przy odgłosie śpiewaków i muzyki wesoło maszerujemy, naraz przypada do jenerała jakiś na koniku wieśniak, donosząc, że tu za lasem we wsi kozaki, dowiedziawszy się o nas, chcą spalić most na rzece, że popodkładali mnóstwo słomy, beczek smolnych i t. p. materyałów, ale że wieśniacy taneczni bronią im tego dotąd, lecz że pewno nie dadzą rady, bo w Lidzie ma ich być znaczna siła. Po takiej wiadomości jenerał odkomenderował natychmiast dwa działa naprzód, nam kazano zsiąść z koni, poprawić tylko kulbak, zaraz znowu „na koń“! i cwałem przez las pognaliśmy ku wskazanemu miejscu. Ale kozaków nie zastaliśmy już, tylko, jak wieśniak doniósł, most przygotowany do spalenia; że zaś noc nadchodziła, umaszerowawszy parę wiorst, zeszliśmy dobrze z traktu w bok i w największej czujności bez ognia poczęliśmy obozować.

Równo ze dniem odkomenderowany został drugi szwadron naszego pułku z trzema działami na Lidę, reszta korpusu pozostała w miejscu. Przebiegliśmy opróżnione już miasto kłusem, ale tuż za miastem ujrzeliśmy długą kolumnę piechoty, cofającej się traktem, którą zasłaniały postępujące w tyle dwa działa.

Jeden nasz pluton rozsypał się zaraz na flankiery, do którego dano parę razy ognia z dział, ale bez skutku. Skoro wpadliśmy na trakt, jenerał tak nas rozkomenderował: z plutonem, który prowadził porucznik Koszucki, sam uderzyć miał na działa, flankierski pozostał w odwodzie, zaś dwa plutony, jeden prowadzony przeze mnie w zastępstwie komendanta, a drugi przez porucznika Puzynę, odebrały rozkaz rzucić się w bok z traktu przez fosę na pole i z czoła zabiedz drogę ustępującej piechocie, której było dwie kompanie, t. j. 300 ludzi. Nas było przeszło 70 koni. Każdy więc, kto to rozumie, pojmie, że było to dla nas, acz bardzo zaszczytne, ale z drugiej strony niesmaczne zadanie. Bo zadzierać jeździe z piechotą, to nie przelewki — z piechotą, co mogła się w każdej chwili jeżeli nie w karę, to w kupki sformować i zgruchotać nas na miazgę. To też, gdyśmy się rzucali z traktu, w bok i w największym pędzie zabiegać im zaczęliśmy, gdyśmy ujrzeli te 300 luf karabinowych na cel wziętych, kierujących się za nami jak za kaczkami, to przyznam się, że jakoś czapki niewiadomo dlaczego popodnosiły się na głowach, mróz przeszedł każdego od stóp do głów, i mimo woli, a może mimo myśli, niejedne usta zaszeptały cichą, krótką, ale serdeczną modlitwę. O! bo ktoby utrzymywać śmiał, że tam nie zadrżał, ten albo łgarz, lub był tchórzem!... Idziemy tedy, a raczej pędzimy tak, że tchu w piersiach ustawało, a szliśmy plutonami. Wtem, gdy już znaleźliśmy się w prostej dyrekcyi, czyli naprzeciw piechoty rosyjskiej, odlegli może na jakie kroków 50, naraz sypnął się na nas grad kul taki, że zdało się, jakby nas roje pszczół opadły: taki to przeraźliwy był świst, taki brzęk złowrogi w uszach nam zagrał! 

Więc obejrzę się poza siebie, azali tam siedzi co wiary jeszcze na koniach. Alić koń w konia i ułan w ułana trzymają się co do jednego krzepko, a sadzą w ścisłym porządku, aż się dyabli śmieją! Ha! wola Boża! pomyślałem sobie, dotąd idzie to jakoś, ale to niedługo podobno tak będzie, bo kule po staremu jak gwiżdżą, tak gwiżdżą. Ale za to człek kulą strzela a Bóg ją niesie, jak mówili starzy, więc też i tu Pan Bóg je łaskawie gdzieś tam het światami poniósł, a prócz tych, co nasze czapki, płaszcze i mantelzaki podziurawiły, jakimś osobliwym cudem ani nas, ani koni nie czepiła się żadna.

Dopieroż to, gdyśmy wpadli na czoło Rosyan, pomimo że teraz rzucili broń, ale że to nasza wiara rozdrażniona była tą gorącą łaźnią, z której wyszła, więc kiedy nie pocznie kłuć, rąbać ryczałtowo, co się pod rękę nawinęło, to zgroza nawet pomyśleć o tem dzisiaj. W chwili jednej, mimo próśb, łez, zaklinań i przysiąg na kolanach, mimo nawet że oficerowie usilnie powstrzymywali tę dzikość, takie jatki się zrobiły na tym fatalnym placu bitwy, że ze stu dwudziestu poległych trupów krew spłynęła prawie strugą, reszta ocalała jakoś cudownie, lubo mało który wszedł stamtąd bez szwanku.

Może być, że więcejby ich tam było ocalało, gdyby nie to, że gdyśmy wpadli na nich, to zrazu porzucali broń, a więc nasze ułany jakoś bezbronnych kłuć nie mieli serca. Ale naraz, gdy kilka strzałów padło z tyłu na nowo — i za tymi, cośmy im dopiero co życie darowali: wówczas jak się nasi poprawili, jak wzięli na nowo za lance, tak też mało co już przy życiu zostawili. Z naszej strony nikt nie zginął, tylko żołnierz jeden z mego plutonu od kuli działowej, ale podpalonej ręką naszych, a to takim sposobem: gdy jenerał Chłapowski z plutonem ułanów wpadł na działa rosyjskie w tyle idące, zabrał je odrazu i, natychmiast odwróciwszy od nieprzyjaciela, kazał dać ognia; w tej właśnie chwili my wpadliśmy na czoło, a kula naszego ugodziła.

Nazajutrz z rana w dalszy udaliśmy się marsz i szliśmy tak dni kilka bez ważnego wypadku; aż gdyśmy dochodzili do miasteczka, nie pomnę nazwy, ale już w prawdziwej Litwie, spotkał nas znaczny oddział porządnie zorganizowany powstańców, pod wodzą podpułkownika Matuszewicza, którym on długo już przed naszem przybyciem potężnie gromił podjazdami nieprzyjaciela.

Szczególnym postrachem stał się kozaków i żydów, bo jednym, zwłaszcza z tych, co miasto Oszmianę wyrżnęli, gdy ich do rąk dostał, pasy na rękach i nogach obdzierał, a drugich, z początku przekonanych tylko o szpiegostwo, ale potem każdego niemal przydybanego żyda bez sądu i miłosierdzia wieszał. Miał on z sobą parę szwadronów jazdy, z samej prawie szlachty. Byli oni nieźle ubrani i uzbrojeni, i na dobrych siedzieli koniach. Miał nieco także piechoty, między którą najwięcej było celnych strzelców. Sam okazałej postawy, na dzielnym żmudzkim koniu, w burkę odziany, prawdziwie imponująco wyglądał. Wkrótce atoli odłączył się od nas, udając się pod Troki, gdzie się Rosyanie okopali, mając oraz strzedz drogi do Wilna, dokąd, jak głoszono, zmierzał Sakin 10-tysięcznym korpusem. 

W kilka dni potem zatrzymaliśmy się w majętności marszałka Kozakowskiego, gdzie nadciągnęły nowe oddziały powstańców, a między innymi i znaczny hufiec akademików wileńskich.

Nad wszystkim i główną miał komendę sędziwy książę Ogiński, z którym przybyli także ks. Giedroic, dwóch hrabiów Platerów i panna Emilia Platerówna, jako ochotnik amazonka, na koniu i uzbrojona; adjutantowała zaś przy niej panna Raszanowiczówna.

Co do panny Platerównej, ta nie odznaczała się szczególnymi wdziękami; mała, podsadkowata, blondyna, cery śniadej, strój męski bynajmniej urody jej nie podnosił. Nie dowodziła ona żadnym osobnym oddziałem, jak to późniejsze o niej legendy głosiły, lecz wraz z panną Raszanowiczówną była z początku powstania na Litwie przy boku swego stryja Platera, a później jeździły obie przy sztabie jenerała Chłapowskiego.

Cały korpusik ten dobrze uzbrojony, a nawet i wyrobiony już nieco, wszedł w porządku z rozwiniętymi sztandarami na dziedziniec pałacowy, gdzie jenerał Chłapowski na czele sztabu swego już go czekał.

Po przedefilowaniu sformowali się, a nasz Wincenty Pol, podówczas profesor w uniwersytecie wileńskim, dzierżąc białą chorągiew w ręku, na której jaśniał napis: „Łączmy się, bracia!“, treściwą przemową, która wszystkich do łez prawie rozczuliła, przywitał imieniem Litwy braci z Korony, przyczem oddawał się wraz ze swoimi pod rozkazy jenerała, prosząc go, aby im przewodniczył i poprowadził tam, gdzie tylko dobro wspólnej ojczyzny powoła.

Jenerał odpowiedział, dziękując im za ufność w jego osobie położoną, przyczem zachęcał do stałości, zgody i wytrwałości, nie tając trudów i niebezpieczeństw, jakich spodziewać się należało, lecz ufając, że przy stałości i męstwie w szystko się przezwycięży.

Wszyscy okrzyk jego powtórzyli z zapałem, nowo zaś przybyli przy odgłosie muzyki zanucili hymn do Boga, i na tem się skończył ten uroczysty, pełen najświetniejszych nadziei obrzęd.

Jakoś na drugi dzień po tem połączeniu się powstańców litewskich z nami doszła nas wiadomość, że jenerał Giełgud z 18-tysięcznym blizko korpusem i dwudziestoma działami, odcięty w Augustowskiem od głównej armii, przerżnął się także na Litwę i ku Wilnu pośpiesznymi marszami zdążał.

Wieść ta tem mocniej podniosła ducha tak w naszym starym żołnierzu, jako też i w skonfederowanej Litwie, tem więcej, gdy po obliczeniu sił obecnie na Litwie i Żmudzi rozrzuconych, pod wodzą jenerała Chłapowskiego, Szymanowskiego, Rolanda, Dembińskiego i Giełguda, oraz podpułkownika Matuszewicza, wypadek okazał dość już poważną liczbę, bo dochodzącą do trzydziestu kilku przeszło tysięcy, — a mimo że połowa może tego składała się z żołnierza młodego, niedoświadczonego i nie najlepiej uzbrojonego, wszelako co im nie dostawało z tej strony, to na zapał, poświęcenie i przykład starego wojska, zresztą i na patryotyzm mieszkańców licząc, byliśmy aż nadto pew ni, że z podobnemi siłami śmiało już spotykać się będziemy mogli z nieprzyjacielem, chociażby co do liczby i o wiele od nas przeważniejszym.

Nie tracąc zatem czasu, zwinęliśmy obóz i pociągnęli ku Wilnu.

Po kilku dniach marszu podsunęliśmy się bez przeszkody na odległość półtorej mili.od Wilna, ale z przerażeniem i smutkiem niemałym, nietylko nigdzie korpusu jenerała Giełguda nie spotkaliśmy, lecz nadto po stratowanych zbożach i dokoła poniszczonej okolicy domyśliliśmy się z łatwością, że tędy świeżo Rosyanie przeszli. I w samej rzeczy Sakin z kilkunastotysięcznym korpusem, korzystając z czasu, który jenerał Giełgud na wyprawianiu swych imienin w rodzinnem swem gnieździe Giełgudurszkach dla próżnej chełpliwości trwonił marnie, ubiegł tymczasem Wilno, dotąd szczupły tylko garnizon mające, a którego mieszkańcy z utęsknieniem wyglądali ukazania się tylko jakiegobądź oddziału regularnego polskiego żołnierza, aby mu bramy miasta otworzyć.

Stanęliśmy obozem pod wsią Malowanką, tak blizko nieprzyjaciela, żeśmy każdego ranka i wieczora, po rosie, dobrze słyszeli bębny i świstania fajfrów rosyjskich w Wilnie.

Dlaczego Sakin której bądź nocy nie uderzył na nas i nie rozgromił zupełnie, co byłoby, mu z łatwością przyszło, tego nikt z nas ani nie pojmował wówczas, choć co dnia byliśmy na to przygotowani, ani ja dotąd pojąć nie mogę. A że nas w spokoju zostawił, więc tymczasem ćwiczyliśmy po całych dniach młodego żołnierza, sposobiąc go do blizkiego boju.

Litwin, dzisiejszy zwłaszcza włościanin, odrodzony od swych przodków, co to za Olgierdów i Giedyminów postrachem bywał Lachów, Rusinów i Krzyżaków, dziś spowolniały i skupiony jakoś na wewnątrz, do ascetyzmu niezmiernie przytem skłonny, tępo pojmował mustrę i mało okazywał ducha, co nas starych instruktorów niecierpliwiło niezmiernie, a prócz tego i to, że miasto tego życia gwarnego, wojacko-junackiego, miasto owych wesołych śpiewek, konceptów i tej nieustannej gawędy ogniskowej w czem nasz polski wiarus jest niezrównanym gdyś zaszedł do baraku Litwinów, toś ich zastał albo leżących pokotem w głębokiej zadumie, albo skrzętnie ale milcząco warzących sobie jadło, lub wreszcie, co najczęściej, siedzących kupkami z różańcami w ręku i śpiewających po litewsku grobowo-ponurym głosem jakąś pieśń pobożną albo litanię. 

Przez czas obozowania w pobliżu Wilna miałem sposobność, będąc kilka razy odkomenderowanym za furażowaniem i nie raz jeden patrolując w różnych kierunkach, poznać okolicę, oraz przypatrzyć się bliżej domowemu życiu obywatela i wieśniaka litewskiego.

Litwa, wogóle prawie kraj zapadły i lesisty, pełen jezior i wód, na pierwszy rzut oka dla obcego jakąś tajemniczą, ale niedość wdzięczną przedstawia fizyognomię. Gdy się jednak zbliżasz, czy to do Wilna, czy w kierunku żmudzkiej granicy ku Kiejdanom roztacza się przed tobą coraz obszerniej pyszny, uroczy krajobraz, ze swemi zielonemi, kwiecistemi dolinami i wybrzeżami Niemna, Wilii, Wilejki i Świętej rzeki, skrapianemi srebrnymi tych rzek nurtami, a ponad niemi, nito szkielety, sterczą omszone sędziwą starością owe sławne mury lub ułomki baszt, nieme świadki dawnej potęgi władców na Trokach, Krewiu, Birżach i Starem Kownie.

Lud tu z pozoru dziko wygląda w pochylonych, dymnych chatach, często wśród lasu położonych, zamieszkały; rzadko bardzo poza granicą swego sioła znający świat boży, stąd obcego, zwłaszcza z klasy wyższej, którego mowy całkiem me rozumie, lęka się, nie ufa mu i troskliwie wszelkiego zetknięcia z jakimbądź przybyszem unika.

Co się tyczy szlachty, obyczaje tej, wyjąwszy rodziny magnackie, które w całym świecie jeden stopień kosmopolitycznej formy już przyjęły, zachowały się do dziś niby skamieniałe w owej staropolskiej poczciwości i w tych patryarchalnych cnotach, których przed wprowadzeniem do nas cywilizacyi Zachodu tak święcie przestrzegali przodkowie nasi.

Przywlókł się wreszcie Giełgud, lecz z rozerwanemi już siłami, bo Dembiński poszedł zająć stanowisko od przeciwnej strony Wilna, Szymanowski pociągnął ku Żmudzi, Matusiewicz został pod Trokami, więc tylko sam z brygadą jenerała Rolanda, z siłami znacznie zmniejszonemi i przez pośpieszny od Giełgudyszek marsz strudzonymi ludźmi i końmi na nasze nieszczęście połączył się z nami. A po kilku jeszcze dniach wypoczynku oznaczono wiesz cie fatalny dzień szturmu na Wilno. Oprócz tego, że, jak wspomniałem, samą koniecznością, wynikającą z obliczenia niby strategicznego, rozerwane siły nasze o wiele nas osłabiły, ale nadto Giełgud, objąwszy zaraz naczelne dowództwo nad wszystkimi tu połączonymi oddziałami, usunął od udziału w mającej nastąpić bitwie wszystkie prawie nowozaciężne i poformowane przez nas pułki, dając za przyczynę, że to są ludzie nie nawykli jeszcze do boju i niedość wyrobieni, więc ze starym tylko żołnierzem jego i Cłapowskiego korpusikiem postanowił wziąć Wilno.

Cały niemal front Wilna, położonego zupełnie niby w kotle, maskuje z tej strony pasmo amfiteatralne nieco piętrzących się, lecz mimo to niezmiernie miejscami stromych i krzakami obrosłych gór, Ponary zwanych, które środkiem jedyny, dość wązki przecina gościniec. Nieprzyjaciel poniżej szczytów samych ustawił na pozycyi 40 dział, sam zaś szczyt i poniżej znowu dział obsadził liczną piechotą. Co do nas, rozwinęliśmy się na płaszczyźnie, i bez rozsądnego obliczenia skutków doniosłości, bez opatrzenia naprzód dogodnego miejsca, niby to na pozycyi także — pozostawiliśmy 18 dział. Nasz pułk stanął eszelonami w asekuracyi dział. Piechota poszła naprzód na linię boju; było to 19-go czerwca, o godzinie 5-ej z rana.

Zaczęła się bitwa od ognia tyralierskiego, ale niebawem z obu stron rykły i działa. Po półgodzinnym ogniu nieprzyjaciel począł ze stanowiska ustępować i cofać się wyżej. Widząc to, nasi wydali okrzyk radości, cała nasza pierwsza linia posunęła się naprzód, ale był to złudny z ich strony tylko manewr, na którym Giełgud się nie poznał. Zamiarem bowiem nieprzyjaciela było zwabić piechotę naszą na góry, działa nasze tym sposobem zmusić do nieczynności, rozciągnąć naszą linię operacyjną do tyła, aby pułki wzajemnie wspierać się niemogące rozdzielić, obrócić i pojedynczo pobić. I w samej rzeczy, zamiar ten w większej części udał się im doskonale.

Strzelcy nasi z bagnetem w ręku, z okrzykiem hura!! śmiało rzucili się naprzód, a że zaraz od podnóża Ponary stromą poczynają się ścianą, więc chwytając się za krzaki jedną, a drugą dzierżąc karabin, drapią się jak koty w górę! Rosyanie spokojnie ich na platformie oczekują, aż dopiero przypuszczonych jak najbliżej pod wierzchołek kolbami uderzają całą siłą i masami strącają w przepaście. Tymczasem gdy ich 40 dział m iota wciąż strasznym na nas ogniem, z naszej strony 3 tylko słabo się odstrzeliwają, reszta musiała stać nieczynnie, bo tam nasi; rozpaczliwie walczą na przodzie. Nasz pułk stał już od ran a sam ego w asekuracyi dział lekkokonnych, pod straszliwym ogniem całej działobitni nieprzyjacielskiej. Dowódca, chcąc nas niejako uchylić, zmienił pozycyę i podsunął nas pod las, u stóp Ponar rozciągający się, ale to nam nic nie pomogło. Nieprzyjaciel bowiem, ujrzawszy to nasze poruszę nie, rozdzielił swoje baterye, i połową na działa, a drugą połową na nas przez elewacyę strzelając, zarówno poza tą osłoną, jak i pierwej nas okropnie dziesiątkował; zatem wróciliśmy na nasze dawne stanowisko, a jenerał Chłapowski zasłonił teraz kolumnę naszą owym pułkiem kosynierów litewskich, aby i ich do ognia wprawić i żeby jakoś zamaskować nim obroty naszego pułku.

Wtem—a była już może godzina druga z południa, na przodzie bój wrzał wciąż zacięcie i bez żadnej dla obu stron szansy, upał był niesłychany, a pragnienie i głód dokuczał nieznośnie— naraz długim wężem z pomiędzy Ponar poczęły się traktem wysuwać kolumny jazdy rosyjskiej. Były to 3 pułki; z tych jeden ułanów konnopolskich, 21-szy ułańsko-tatarski i pułk lejb-gwardyi kozaków regularnych. Zamiarem ich było zabrać nasze działa. Staliśmy, jak się rzekło, w asekuracyi, w kolumnie niezmiernie rozwlekłej. Niebawem jazda ta całą masą uderza na nasz 1-szy szwadron, który, chcąc zasłonić działa, wysunął się naprzód i łamie go. Szwadron pierzchnął, lecz że w tej właśnie chwili nadbiegł nasz drugi, więc się zawrócił, sformował i razem uderzamy. Lecz, znowu razem złamani, cofamy się, aż, poparci następnie przez 3-ci szwadron, raz jeszcze się zwracamy i wpadamy rozpaczliwie w środek tej nawały, kłując i rąbiąc na wszystkie strony, co się jeno nawinęło pod rękę. A byłoż tam co rąbać i kłuć! Bo to choć już w rozsypce, tak się zrobiło gęsto i ciasno, a od piasku pod tylu kopytami wzniesionej kurzawy tak ciemno, żeś na trzy kroki nie rozeznał swego od wroga, więc uderzałeś wciąż, aleś nie zgadł, komu się co dostało!...

A w tej ciemności i ciasnocie takiej, żeś ręki do cięcia lub pchnięcia dobrze przed siebie wyciągnąć z orężem nie zdołał, borykaliśmy się na ślepo z jakie 15 minut, dopiero gdyśmy się szerzej rozsypali i kurzawa opadać nieco poczęła, przedstawił się w całej okropności oczom naszym obraz zniszczenia i zgrozy, jakie ta nierówna walka w tak krótkiej zrządziła chwili. Pole zasiane było trupami i konającym i z obu stron; więcej atoli nierównie padło Rosyan, raz że byli liczniejsi, a powtórce, że pułk ich 22-gi tatarsko-ułański, mając takiż sam prawie uniform, jak nasz 1-szy ułanów , t. j. granat z amarantem , na co się jednak w takiej ciemności i ciasnocie nie dawało baczności, więc chociaż z naszej strony często gęsto chlasnęło się po swoim, to za to i oni między sobą mordowali się srodze, a że liczniejsi w ięc się też i razili gęściej.

Gdzieś się jeno obejrzał, dokoła rozrzucony na piasku leżał gęstym pokotem trup wojowników stron obu, lub też ciężko pasował się ze śmiercią ranny, wzywając ratunku, albo dla ukrócenia męki przez litość dobicia. Gdzieindziej koń z urwaną nogą na trzech goni, rżąc żałośnie za swoim mijającym go szeregiem, i pcha się koniecznie w znaną mu lukę. A tam żołnierz, pozbawiony swego wiernego towarzysza, pieszo ucieka przed tuż, tuż doganiającym go w rogiem, aż któryś z kolegów znienacka podał mu konia, w skoczył lekko i zniknął w kurzawie, a dokoła gonitw a w śród ciągłych strzałów, i niby huraganu głucha wrzawa i pojedyncze uporczywe walki toczą się wciąż zażarcie, bo tamci nas wytępić chcą co do nogi, a my każdą stopę ziemi z niesłychaną, nadludzką bronimy zaciętością i każde życie drogo, bardzo sprzedajemy drogo.

I ja tam przy innych o włos tylko com głową nie nałożył i cudem tylko jakimś, z honorem, choć nie cało, wyszedłem z fatalnej przygody. A było to tak.

Gdy po pierwszym serdecznym uścisku puściliśmy się i wolniejszy jakoś dokoła rurn zrobiliśmy, na rękę tylko pojedynkiem, to się ścinając, to się koląc, to strzelając jak kto umiał, mógł i miał ku temu sposobność, wtedy ja się zwracam z koniem to w tę, to w ową stronę, dokoła opędzając się szablą, bo dokoła dopiero stąd, juścić zowąd, nowy napastnik w oczy ci zaglądał, błysnął pod nos żelazem, i poszedł dalej. Pojrzę naraz, a tu z pod opadającego ku ziemi tumanu sądzi na mnie pochylony na koniu, stary, wąsaty, o kilku na rękawie szewronach ułan, i puszcza mi wprost piersi lancę; sparowałem pchnięcie z góry na dół, i grot lekko tylko zranił mi lewą rękę, trzymającą cugle, on zaś zwrócił konia na lewo w tył i lekkim galopkiem zniknął mi z oczu, a ja kontent, żem się małym kosztem zbył napastnika, gdy chcę biedź w pomoc jednemu z naszych, co go w pobliżu mnie dwóch Rosyan obracało, ten zaś bronił im się zacięcie, naraz zabiegami na przełaj znowu ten sam stary drogę i, krzycząc: „Nie ujdiosz, Lach! nie ujdiosz!", w największym pędzie rzuca się na mnie i znów puszcza mi lancę w piersi.

Szczęściem, nie tracąc przytomności, znowu paruję z góry, ale tym razem lancy nie wstrzymałem w biegu, odwróciłem tylko jej kierunek, bo miasto w piersi utkwiła mi w brzuchu, i gdyby nie pendent, na którym nieco z impetu straciła, byłby mnie na wskroś przebił. W tedy podsunąłem się z koniem pod niego, podrzuciłem silnem odbiciem lancę w górę, i wraz na odlew tak dobrze zamalowałem napastnika po skroni i twarzy, że mu najprzód czapka, bo mu łuszczki przeciąłem, spadła, a potem sam zachwiał się i runął na ziemię z konia. W tej samej chwili uczułem jakieś silne niby kijem uderzenie przez łydkę prawą. Mniemałem zrazu, że mnie ktoś drążkiem od lancy ugodził, ale wnet jakieś uczucie niemiłego ciepła w obuwiu z początku zwróciło tylko moją uwagę, później jednak mdlić mnie poczęło, pojrzę po sobie: krew, cały czaprak z przodu czerwony; pojrzę po nodze: przez rajtuzy bryzga takoż krew i obok jednego drugi szeroki lampas sobie rysuje. „Źle!"- pomyślałem sobie, w piersiach coraz mi ciaśniej i przed oczyma niby iskry, niby jakieś płaty czarne majaczą, więc aby nie zlecieć nagle z konia, ująłem się grzyw y mego bieguna i zawróciłem w tył, gdziem zastał ambulanse już napełnione rannymi, a prócz tych na ziemi porozciąganych, doktorowie i felczerzy interymalnie opatrywali innych wielu, lub ryczałtowo nogi i ręce obcinali. Na ten dopiero widok osłabłem tak, że mnie z konia zdjęto. Po bolesnem wysondowaniu tych trzech ran, które od początku kampanii po raz pierwszy i to w jednej chwili miałem honor otrzymać, z flegmą nasz pułkowy podłekarz Steinig zadecydował, że rana w ręce tyle znaczy co nic, za parę dni się zagoi; w brzuchu, że szczęściem błona nie przebita, więc dziś nie jest śmiertelna jeszcze; wszakże nie ręczy, czy wśród jazdy na wozie lub w ambulansie, gdy z porządku przyjdzie zapalenie, nie przejdzie także w gangrenę; łydka, że przestrzelona z pistoletu na wylot i kulka się nie została, więc rana także nie zagraża niebezpieczeństwem utraty nogi, chyba gdyby krew i humory we mnie były złe. Tak mnie pocieszy wszy, opatrzywszy i obandażowawszy, że w ambulansie miejsca nie było już, więc na wozy, co z pod furażów pozostały w obozie, pokładli nas po trzech na każdy i odwieźli w tył po za linię boju, do dalszego rozkazu.

Tam ujrzałem jednego z podoficerów naszych, Złowockiego, zda mi się, bez nogi już. Ów, gdy z rana stanęliśmy w asekuracyi, w samym prawie początku dostał strzał od kuli sześciofuntowej, która mu nogę poniżej kolana tak urwała, że tylko na skórce się trzymała. Gdy to ujrzał, cofnął konia w tył i z najzimniejszą krwią, z uśmiechem nawet rzekł: „Bywajcie zdrowi, koledzy! ja już podobno na nic wam się tu nie zdam"—a przyłożywszy pozostałą lewą łydkę koniowi, małym z prawej nogi galopkiem odjechał sobie do ambulansów, gdzie nogę mu zaraz odjęto. Gdyśmy do Prus weszli, on już na szczudle chodził, zdrów całkiem.

Około godziny 5-tej wieczorem nasi na całej linii cofać się poczęli, nieprzyjaciel nacierał zewsząd; pułk nasz byłby się trzymał jeszcze mimo tak przeważnych sił, gdyby nie porucznik Przyłuski, brat owego dzielnego Augusta, co zginął pod Liwem, który krz}/knął naraz: „Uciekaj, kto może, bo nas oskrzydlają!" W tedy popłoch stał się nie do opisania; każdy już, myśląc tylko o własnem ocaleniu, głuchy na wszelkie prośby i zaklinania, jak szedł zrazu śmiało i natarczywie, tak teraz bez rozwagi, z paniczną trwogą wszystko po drodze roztrącał, obalał; i w szalonym biegu deptał, nie broniąc się już nawet otaczającemu go coraz ciaśniej nieprzyjacielowi, i zapewne z rozgromu tego ani jeden człowiek nie byłby wyszedł, gdyby był nasz pułk 7-my piechoty liniowej nie nadbiegł nagle i nie sformował kary, i naszych zasłaniając dobrze wymierzonym ogniem, owej masy jazdy nacierającej nie powstrzymał.

Pod tą więc zasłoną cofnął się pułk nasz aż poza rezerwy, a mianowicie poza ów 6-ty pułk strzelców konnych, który przez cały ciąg bitwy ani razu na plac boju nie wystąpił, lecz spokojnie się na naszą porażkę patrzył, tłómacząc się tem, że nie miał rozkazu. Gdyśmy się tu obliczyli, brakło nam 120 ludzi, w pułku zaś każdy niemal mniej więcej był rannym. Jeden młody podoficer z akademików warszawskich otrzymał aż 19 pchnięć lancą, najwięcej w twarz, a przecież wygoił się szczęśliwie.

Słońce skłoniło się ku zachodowi, gdy opamiętani wreszcie jakoś, porządniej już cofając się, stanęliśmy znowu na tem samem miejscu, skądeśmy z rana wyszli, to jest pod Malowanką. Ale nie bawiliśmy się tam, tylko tyle, ile było potrzeba na wypoczynek i posilenie się po całodziennym poście i ciężkiej pracy, oraz na zwinięcie obozu i porządne pomieszczenie rannych, których pod mocną zasłoną wysłano naprzód drogą ku Kownu; korpus zaś niebawem ruszył także za nami. Ale Sakin w też tropy za nami, zrazu zdała tylko obserwując, a później coraz natarczywiej posuwać się zaczął. 

(Wojciech Goczałkowski: „ Wspomnienia lat ubiegłych”).

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new