Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Już znacznie osób przybyło, już w salonie zaczynały się tańce, już zasiedliśmy do wiska, kiedy nagle wpada młody człowiek, Paweł Popiel, i wywołuje głośno dwóch młodszych braci, którzy w salonie tańczyli. Gospodarz wstał od stolika, pytając, co to znaczy, gdy ten jednem słowem odpowiedział: „Rewolucya"...
Nadmienić tu wypada, że na kwadrans przed tem zdarzeniem przyjechała generałowa Trębicka; pomieszana weszła do salonu, usiadła przy mojej żonie i powiedziała: „Czy pani nie wiesz, że tej nocy mają być wielkie wypadki?.. Wstępowałam do pani Stasiowej Potockiej i dziwne rzeczy mi powiedziała... Nie wiem, czy pani jesteś dyskretna"... Wtem kazała sobie podać szklankę wody. Ręka jej tak drżała, że ledwo nie upuściła: przeczuwała może nieboga śmierć męża, która w ten wieczór nastąpiła.
Jeszcześmy nie ochłonęli z pierwszego wrażenia, kiedy wystrzały słyszeć się dały. Działo się to na ulicy Królewskiej, przez którą armaty z zapalonymi lontami prowadzono, a co z okien spostrzegłszy, damy wielce się przeraziły.
Wnet całe męskie towarzystwo już było na ulicy. Generał Bontemps, który ze mną partyę rozpoczął, nie mogąc znaleźć stosownego kapelusza, w okrągłym wyszedł na ulicę. I ja z drugimi pobiegłem na Krakowskie Przedmieście i pierwsze ofiary dnia tego, generała Haukego i pułkownika Męciszewskiego, ujrzałem przed pałacem Namiestnika we krwi broczących.
Nie mogę opisać wrażenia, jakie ten widok na mnie uczynił, lecz sumiennie powiedzieć mogę, że cała przyszłość, wszystkie nieszczęścia, jakie tę ziemię spotkały, jakby czarnym szeregiem przez myśl mi się przesunęły.
Z Krakowskiego Przedmieścia, gdzie kilku znajomych spotkałem, udaliśmy się na ulicę Miodową, stamtąd ku teatrowi, który był jeszcze przy ulicy Długiej.
Co moment słyszeliśmy strzały i spotykali ludzi z nowemi wiadomościami.
Wypadki szybko tej nocy postępowały: już rozbito arsenał i 100.000 broni po mieście rozdano; już więzienie Karmelitów zdobyto i więźniów stanu, po większej części uczniów uniwersytetu, uwolniono. Już zabito generałów Blumera, Trębickiego, Stasia Potockiego i najniewinniej generała Nowickiego, który jechał karetą. Młodzież krzyknęła: „kto jedzie?", ktoś powtórzył: „generał Lewicki", choć stangret odrzekł: „generał Nowicki", w net kilka kul przeszyło pierś poczciwego i dobrego Polaka. Zginął jedynie przez pomyłkę i podobieństwo nazw iska do generała ruskiego, ogólnie znienawidzonego w Warszawie. Tak więc, przebiegłszy wszystkie miejsca ważniejszych wypadków, ledwie nad ranem wróciłem na ulicę Królewską, gdzie żona została.
Tu nowe uderzyło mię widowisko: furman mój na pierwszy wystrzał odszedł od powozu i koni, a dostawszy pistolet i podchmieliwszy sobie w szynku, gdyż wiadomo, że pospólstwo wówczas, mszcząc się na znienawidzonym w Warszawie monopoliście, wybijało szynki i piło bezpłatnie — on więc, podpiwszy, mierzył z pistoletu, nie wiedząc, że nabity, do swego przyjaciela, służącego pana sędziego Gostkowskiego, mówiąc: „Tak, bracie, pospolitość się zabawia". W tem spuścił kurek, i kula przeszyła piersi przyjaciela, z którym się tak często upijał.
Cobądź trzeba było wrócić do domu. Ja mieszkałem na Krakowskim Przedmieściu na pierwszem piętrze obok Św. Krzyża w domu misjonarskim.
Zdawało mi się, że Cesarzewicz, który miał przy sobie wojsko i 40 armat w Górze, pomści się nazajutrz zniewagi mu wyrządzonej i pijanemu pospólstwu krwawą wyda bitwę na Krakowskiem Przedmieściu.
Łatwo jednak było przewidzieć pomyślny skutek siły zorganizowanej przeciw największemu nieporządkowi, jaki się po ulicach zwiastował. Tym sposobem nie sądziłem rzeczą bezpieczną powrócić na własne mieszkanie. Odprowadziłem żonę na ŚwiętoKrzyską, gdzie mieszkała jej siostra, pani Benoe. Nazajutrz koło godziny 10-ej, bośmy się wcale nie kładli, udałem się z dwoma przyjaciółmi, którzy u mnie często bywali, Januszem Woroniczem i Steckim, na dawne mieszkanie, chcąc swoje dzieci wydobyć, t. j. dwuletnią córkę Andzię i syna Zygmunta, zaledwie trzy miesiące mającego. Idąc z ulicy Święto-Krzyskiej na Krakowskie Przedmieście, ujrzałem masę pospólstwa, które wciąż strzelało — z jednej strony, z drugiej — pułk szaserów, na czele którego spostrzegłem znajomego pułkownika Zielonkę. Pytam go: „Pułkowniku, można przejść?
„Jak chcesz, wszak widzisz to, co i ja". W tem kula koło samego kapelusza mu świsnęła.
Widziałem tego człowieka, jak podskoczył na koniu przed front całego pospólstwa, wołając: „Nie strzelaj, łajdaku, bo ci w łeb palnę!“ W tem kilka kul koło niego mignęło. Kiwnął na pułk, zakomenderował—i nie oparł się z pułkiem, aż za rogatkami u Cesarzewicza.
Pułk ten waleczny we krwi swojej obmył nieraz później zniewagę dnia tego.
W sercu mojem uczucie ojca silniej się odezwało. Szlachetny Stecki rzekł do mnie: „Ruszajmy odnieść dzieci do matki!" Tak w galop wśród ciągłych wystrzałów przebiegliśmy ulicę i już wpadli do domu. Ja Andzię, on Zygmuntka z poduszką wziął na ręce i zamknąwszy mieszkanie, wróciliśmy z dziećmi na Świętokrzyską ulicę. Drugiej nocy pełno do nas przyszło znajomych i wcaleśmy się nie kładli.
Kasztelan Bieńkowski, którego rewolucya zastała u generałowej rosyjskiej, pani Strandman, i gdzie się różne sceny odbyły, przelękniony dowiedział się na ulicy, że jego dom rabują z powodu, że tam stał generał Rożniecki — przyszedł więc do nas i parę dni przesiedział.
Ciągłe strzały na ulicy, wiadomości, które jedne drugie goniły, ciekawość patryotycznej Warszawy do najwyższego stopnia posuwały. Co to za widok po ulicach: kokardy karmazynowe z białem , niekiedy trzechkolorowe przykryły wszystkie czapki, ukazało się pełno konfederatek, każdy z bronią w ręku przebiegał ulice.
Trzeciego dnia utrudzenie i potrzeba snu uczuć się dały—postanowiliśmy zamknąć kamienicę i spocząć; lecz ledwieśmy się pokładli, ledwie ostatnie światło zagasło, wnet hałas nadzwyczajny, szturm do bramy i kilka strzałów do okna cały dom zbudziły. Porywam się i widzę przed domem naszym tłum pospólstwa, wołającego: „Otwórz! otwórz, szpiegu, bo wybijemy!" W tym domu mieszkało kilku lokatorów, z których jeden tylko był mi znajomy, pan Woyszycki, były szef z Komisyi Rządowej Wojny. Wstałem, ubrałem się naprędce, porwałem za karabin, dysponując stróżowi, aby bramę otworzył.
Większość mieszkańców nie zgadzała się na otworzenie bramy, między tymi był pan Woyszycki, mówiąc: „Pijaki nakrzyczą i pójdą dalej”. Gdy się tak spieramy i naradzamy, brama podważona wypadła, pospólstwo rzuciło się rabować dalsze mieszkania, i wtenczas dopiero dowiedziałem się, że tam mieszkał jakiś urzędnik z biura generała Kuruty.
Nie sądziłem rzeczą właściwą mieszać się w ten interes, lecz gdy już porabowano meble i zabrano, co było, jakiś Moskal w szlafroku, który dotąd w grubie od pieca siedział, wpada do nas na pierwsze piętro, całując po rękach i nogach: „Ratuj, bo zabijają!" Żal mi się zrobiło tego człowieka, którego wtenczas pierwszy raz widziałem. Nie mogłem jednak przyjąć go do pokoju, gdzie służąca, zapewne dobrze z nim znajoma, koniecznie wpuścić go chciała.
Kazałem mu wejść na strych. Wlazł nieborak, lecz znowu kluczyk zarzucono, tak więc na schodach pod strychem przyczaił się. Ja zaś schodzę i długą mową zabawiam uzbrojone publicum. Dowodzę, żeśmy Polacy i nie na to broń wzięli do ręki, aby się między sobą rabować, wsunąłem też kilka myśli, które wówczas wszystkich zajmowały. Jakiś pijany dorożkarz z bagnetem w ręku kilka razy do mnie przyskoczył, drugi brał mnie za piersi, mówiąc: „To minister, wziąć go z nami".
Szczęściem, że w tym tłumie drwali i dorożkarzy znajdował się student golibroda, który mię czasem golił.
„Co czynicie, obywatele! To Ignacy Humnicki, najlepszy patryota!" — „Dobrze mówi, słuchajmy go, idźmy dalej. Wiem, gdzie mieszka generał Rychter, i tam was poprowadzę". Tak więc powoli ta nawałnica odstępowała, w pół godziny nie było już nikogo. Nazajutrz widziałem fortepian i stolik mahoniowe w kawałkach, a futro sobolowe na stróżu.
Owego Moskala, drżącego jak listek, odprowadziłem do ogródka, który był w tej kamienicy, a nazajutrz przez litość dałem mu płaszcz stary, bo ze strachu i zimna mało był żywy, i odprowadziłem na zamek, gdzie już pełno było jeńców rosyjskich, którzy w mieście pozostali. Wracając z zamku, spotkałem generała Bontemps z wielką kokardą, a gdym się go pytał, co porabiał od chwili ostatniego wieczoru: „Byłem w kozie — odpowiedział—poszedłem na odwach i sam się aresztowałem; stary jestem, osiwiałem w rewolucyach, człowiek na wszystko oglądać się musi. Gdyby Cesarzewicz był wrócił, usprawiedliwił bym się, że, aresztowany, nie mogłem za nim pośpieszyć. Gdy nie wraca i rewolucya górę bierze, zostaję z wami, ile że to było mego serca życzeniem".
Po drodze też dowiedziałem się, że Cesarzewicz pozwolił wojsku polskiemu, a mianowicie pułkowi szaserów, który przy nim pozostał, złączyć się z braćmi i wrócić do Warszawy. Jaki to był widok wracających braci! Obecni owej chwili nigdy nie zapomną.
Co do mnie, żyłem życiem przyśpieszonem i pewny jestem, że przez te 9 miesięcy przynajmniej 10 lat z życia ubyło. Zresztą w parę dni potem zaprosiłem na wieczór tych młodych ludzi, których imiona były w ustach wszystkich, a z którymi dobrze się znałem. Dwóch braci Mochnackich, dwóch Rupniewskich, Nabielak, Goszczyński poeta, Ksawery Bronikowski, Grzymała i t. d. Poznałem wtenczas, że żaden z tych ludzi naprzód nie myślał, zaś Maurycy Mochnacki, który jeden był genialnym człowiekiem, zanadto wówczas ognisty, zanadto był poetyczny, aby rzecz z rozwagą mógł poprowadzić; lecz najwięcej się zasmuciłem, gdy, o przyszłości z nimi mówiąc, powiedzieli mi, że jeżeli przez rewolucyę nic więcej nie zrobimy, to przynajmniej przypomnimy się Europie — a zdanie to i Lelewel podzielił.
(Ignacy Humnicki, „Pamiętniki”, str. 33—38).