Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Bitwa pod Uchaniami


(OPOWIADANIE SEWERYNA OSTASZEWSKIEGO)

Już me pamiętam którego to dnia w maju 1831 roku, J kiedy pod wodzą pułkownika Karola Różyckiego przechodząc ku okolicom Łucka, miasta powiatowego na Wołyniu, schwyciliśmy kury era, wiozącego depeszę z Żytomierza do kwatery komendanta korpusnego, jenerała Rydigera w Kongresówce.

Depesza pochodziła od gubernatora wojennego, Lewaszewa, i zawierała zawiadomienie jenerała, że oddział miatieżników pod dowództwem Karola Różyckiego, liczący 400 koni, zdąża do Królestwa; a w końcu słowa: „wzywam więc pana jenerała, abyś przedsięwziął środki schwytania onych, okucia w kajdany i przystawienia do guberskiego miasta Żytomierza". 

Z pewnością więc sądzić można było, że jenerał Rydygier i na innej drodze o tern zawiadomionym zostanie i nie zaniedba poustawiać ze swojej komendy oddziały wojska w przeważnej sile, by nas rozbić i zabrać do niewoli. Do tego został nasz pułkownik przez szpiegów zawiadomiony, że już znaczne oddziały z okolic Łucka nad rzekę Bug wysłane zostały, w celu bronienia nam przeprawy. Dowiedział się również przez tych samych szpiegów, że w Łucku znajdują się pełne magazyny zapasów wojennych, a skutkiem wysłania wojsk moskiewskich nad Bug prawie zupełnie bez asekuracyi zostały.

Położenie więc nasze wtenczas, kiedyśmy w okolicę Łucka maszerowali, nie było świetne; i kto wie, jakby się było skończyło, gdyby nie geniusz i troskliwość naszego pułkownika o swój oddział, który obmyślił zręczny sposób przeprowadzenia nas niepostrzeżenie przez tę rzekę. Cóż tedy robi?... Oto wzywa liweranta Żyda, mówi mu w sekrecie, że jest w przedniej straży wojska ośmiotysięcznego, które za parę dni zdąży pod Łuck; bo wie z pewnością, że Moskale tam wielkie zapasy wojenne mają; żąda od Żyda, by kupił owsa i siana dla koni, pożywienia dla wojska, i daje mu na zakupno tego 1200 rubli srebrem, przewidując, że ów liwerant korzystać z tego będzie, pieniądze schowa, i Moskalom konsystującym w Łucku ;da wiedzieć o zbliżających się miatieżnikach w sile 8000 ludzi, którzy mają zamiar magazyny wojenne w Łucku zniszczyć. Przewidział to dobrze Różycki, że wskutek tego żydowskiego zawiadomienia Moskale ściągną swoje siły z nad Bugu do Łucka, by odeprzeć napad i obronić magazyny, a przez to nam zostawią wolną przeprawę przez Bug, który, chcąc się do Królestwa dostać, przejść musieliśmy. I tak się stało!

Moskale w Łucku, po odebraniu tej wieści od Żyda, ściągnęli swoje oddziały od Bugu, a my o tern zawiadomieni, nagłym marszem śpieszymy i przechodzimy bez przeszkody rzekę, a przepraw iw szy się, wchodzimy do lasów, w których dwie doby tak cicho obozowaliśmy, że Moskale zupełnie nie wiedzieli, gdzie się obracamy.

Jenerał Rydigier, stojący wówczas główną kwaterą w Krasnymstawie, zawiadomiony był z Łucka, że zamierzamy przedrzeć się do Królestwa i zdążamy do Zamościa; wskutek tego porozstawiał swoje komendy w kilku punktach na traktach, by nas od Zamościa odciąć a potem ująć. Jedna z tych komend była pod Uchaniem, w sile dwóch szwadronów dragonów pod samem miastem, pułk kozaków trochę dalej w Grabowcu i dywizya huzarów, a właśnie ten punkt pod Uchaniem obrał Różycki do przebijania się.

Po owych dwóch dobach, cicho w lesie przepędzonych, w nocy, obwiązawszy pałasze trawą dla zapobieżenia brzęku o strzemiona, ruszyliśmy z przewodnikiem gajowym, który oddany był pod baczne oko mego brata stryjecznego, Grzegorza. Szedł on obok konia piechotą i miał sobie powiedziane, że jeżeli zdradzi, lub jeśliby uciec zamierzał, kulą w łeb dostanie; a w dowód tego oświadczenia brat mój kurek odciągnął.

Noc była pochmurna a w lesie taka ciemność panowała, że, jadąc ścieśnionemi rotami, jeździec swego poprzednika dojrzeć nie mógł. 

Przewodnik, korzystając z ciemności, po godzinie , może marszu uciekł; a mój brat był do tyła nieprzezorny, że go na sznur nie wziął. Pułkownik, o tem zawiadomiony, trochę niespokojny, nie tak z powodu, że nie było komu dalej prowadzić, jak z obawy, by hultaj Moskalom znać nie dał, zatrzymuje nas na chwilkę, odkomenderowuje swego adjutanta, Antoniego Szaszkiewicza, z 6-ciu ludźmi, z poleceniem, by jechał we wskazanym mu kierunku jak najciszej i starał się koniecznie schwycić, widetę moskiewską tak, żeby sygnału obozowi dać nie mogła. Szaszkiewicz, jak właśnie sam opowiedział, zamiast widetę, podjechał placówkę z 25-ciu i koni się składającą, nie dał jej wprawdzie strzału r zrobić, ale i nie miał czasu zawiadomić o tem pułkownika.

Niedługo czekaliśmy na to zawiadomienie. Ruszyliśmy więc już bez przewodnika w kierunku zresztą dobrze znanym pułkownikowi, a wyjechawszy po niejakim czasie z lasu, stanęliśmy w życie.

Choć to noc bardzo ciemna była, jednak obóz moskiewski przez szmer i kilka słabo tlejących ognisk zdradzał się, w którym kierunku go szukać mamy. 

Tu zatrzymał się nasz cały oddział, składający się z trzech szwadronów, których komendantami byli: major Dunin, kapitan Przeborowski i kapitan Grudziński.

Kapitan Tadeusz Przeborowski, odkomenderowany ze swoim szwadronem, został w miejscu, a sam Różycki nie tracąc czasu, na czele dwóch szwadronów, pierwszego i drugiego, z początku stępo, potem kłusem a w końcu galopem, na obóz moskiewski szarżował.

Szarża ta, choć milczkiem odbyta, sprawiła już przy kłusie tętent i szum tak głośny, że gdyśmy na strzał karabinowy się zbliżyli, już się poruszył obóz, a pułkownik od dragonów, Bogdanow, już siedział na koniu, i komenderował: „Sadiś na łoszad’! Strojsia!”. Ale nie było już czasu! „Sława Bohu“ zagrzmiała wiara nasza i w momencie byliśmy im na karku. Topczyński nasz, sławny myśliwy, dał pierwszy strzał z dubeltówki i tym powalił pułkownika Bogdanowa, drugim strzałem ranił jego konia.

Jeden szwadron dragonów zastaliśmy w pogotowiu. Konie posiodłane i zam unsztuczone, a ludzie tego szwadronu ; zamiast stać przy koniach, leżeli po największej części w budach na prędce zrobionych i słomą pokrytych; drugiego szwadronu konie były rozsiodłane i upięte.

Napad nasz nagły i niespodziewany zrobił między nimi popłoch nie do opisania. Konie jednego szwadronu, które stały w pogotowiu, posiodłane, ale bez jeźdźców, zmieszały się z nieposiodłanymi drugiego szwadronu, uwiązanymi do sznurwachów; — słowem, tłum ludzi i koni razem, bez ładu i w najwyższej trwodze. Żołnierze obu szwadronów moskiewskich, nie widząc żadnego ratunku dla siebie, skryli się po budach i z onych strzelali do nas; nasi też, nie namyślając się długo nad sposobami, jak ich z tej nory wypędzić, zajeżdżają z tyłu bud, trzymając oburącz lance, przez słomę uderzają grotami i zmuszają ich tym sposobem do wystąpienia na plac.

Wśród tego chaosu i słabniejącej już wrzawy bojowej uczułem, że mi gorty na siodle sfolgowały, i dla podciągnięcia usunąłem się trochę na stronę, i gdy, zeskoczywszy z konia, poprawianiem siodła zajęty byłem, czuję, że mię ktoś za płaszcz mocno szarpnął. Oglądam się i widzę mego pułkownika. „A palże w łeb! mówi, oto temu, co przed tobą stoi na koniu".—To nasz! — odpowiadam. „Ale nie nasz! nie tłumacz się, tylko pal!"

Wskakuje na konia, podjeżdżam z pistoletem w ręku, przypatruję się, żeby do swego nie strzelić (bo to przy dogorywających budach ciemno było), i spostrzegam, że to kozak uralski, przysłany zapewne od swoich na zwiady, trzyma janczarkę w poprzek konia. Zajeżdżam bliżej z przodu i mimowolnie zapytuję po rosyjsku: „A ty czto zdieś diełajesz?“ Ten hultaj, zamiast odpowiedzi, pochwycił janczarkę do twarzy, ale nim się złożył, strzał mój z pistoletu powalił go z konia na ziemię.

Pułkownik nasz, troskliwy o swoją garstkę, przejeżdżał się po obozie, oceniał doniosłość bitwy i rozsyłał na wsze strony rozkazy, stosowne do potrzeb. Nie zapomniał on o pułku kozaków, za Grabowcem obozujących, i o dywizyi huzarów, którzy dalej stali. Naprzeciwko huzarów miał szwadron Przeborowskiego w życie zostawiony, ale przeciwko kozakom nie mógł jeszcze swoich dwóch szwadronów użyć, bo te były dotąd bitwą z dragonami zaangażowane.

Takiemi myślami zapewne zajęty, po zabiciu owego kozaka przeze mnie, który prawdopodobnie był wysłany od pułku swego, kazał mi Różycki wziąć z sobą kilku tęgich chłopów z nabitymi pistoletami i postępować cichutko za nim. Wybrałem jeszcze czterech na dzielnych koniach, więc pięciu nas prowadził Różycki, jak się później pokazało do odparcia całego pułku kozaków w Grabowcu, którędy oni przechodzić musieli. W Grabowcu rozstawił nas wpoprzek ulicy, mówiąc po cichu: „Jak będziemy atakować, razem dać ognia, i śmiało uderzyć". Dnieć już zaczynało, ale mgła poranna pokrywała ziemię, tak, że jeszcze ciemno było w ulicach.

Hospoda! Zatiahni mienia ku reczkie! Wody, pomiłuj mienia! Wazmi u mienia diengi i wsio, czto na łoszadi w siedle! tolko podwałaczi mienia ku rieczkielu I byłbym mu chętnie tę chrześcijańską przysługę uczynił, ale nie było czasu rzeczki szukać.

Niedługo czekaliśmy, bo w parę minut może pułk kozaków maszerował ulicą prosto na nas, i w niewielkiem oddaleniu usłyszeliśmy komendę ich pułkownika: „Czetwiortyj uralskij połk na pier od! marsz!“— a w tej chwili, gdy tamta komenda przebrzmiała, nasz pułkownik zakomenderował: „Pułk ułanów, naprzód! dyrekcya na prawo! Marsz! Marsz!“ — a po cichu dodał: — „Pal!".

Puszczając koniom cugle, strzeliliśmy razem, ale nie było za kim pędzić, bo z odgłosem strzałów usłyszeliśmy tylko łomot płotów, które kozackie konie, uciekając bezładnie, łamały; ulica bowiem była wązka i ledwie szóstkami porządnie maszerujące wojsko mieścić mogła. A tak pułk kozaków, zamiast atakować, uciekł haniebnie tam, skąd przyszedł wielkiem oddaleniu usłyszeliśmy komendę ich pułkownika: „Czetwiortyj uralskij połk na pierod! marsz!“— a w tej chwili, gdy tamta komenda przebrzmiała, nasz pułkownik zakomenderował: „Pułk ułanów, naprzód! dyrekcya na prawo! Marsz! Marsz!“ — a po cichu dodał: — „Pal!"

Puszczając koniom cugle, strzeliliśmy razem, ale nie było za kim pędzić, bo z odgłosem strzałów usłyszeliśmy tylko łomot płotów, które kozackie konie, uciekając bezładnie, łamały; ulica bowiem była wązka i ledwie szóstkami porządnie maszerujące wojsko mieścić mogła. A tak pułk kozaków, zamiast atakować, uciekł haniebnie tam, skąd przyszedł.

Po odpędzeniu kozaków, polecił pułkownik dwom zostać i obserwować ich, a sam z pozostałymi trzema, między którymi i ja byłem, galopem poleciał na pobojowisko. Kazał na prędce zbierać się, zabierać zdobyte konie, broń i jeńców, i stawać do szeregów. Rannemu pułkownikowi Bogdanowowi, którego pod moją straż oddał, polecił wezwać natychmiast wszystkich swoich ludzi do siebie, żeby jako jeńce razem zabrani zostali, inaczej w rozsypce zginąć-by im przyszło może. 

Przy pułkowniku Bogdanowie stał podoficer od dragonów; temu on polecił, ażeby zbierał swoich ludzi. Na gromką komendę podoficera „Sbirajsia wo front!" rozsypani zdrowi lub lekko ranni dragoni z różnych ukryć schodzili się i frontem stawali przed Bogdanowem, który zapytał swego podoficera: „Szezy taj, bratiec! skolko ludiej ostałoś?”

Podoficer, przechodząc przez sformowany szereg i licząc, powtarzał wciąż: „Swod“ a żołnierz, na którego to słowo „Swod", wypadło, podnosił rękę; i dalej ,,Swod” w końcu, po obliczeniu, przyszedł do pułkownika, wyprostowawszy się jak struna i salutując, powiedział: „136 ludiej, wasze wysokobłahorodje!" 

Pułkownikowi Bogdanowowi krew płynęła z rany w udzie. Ja, czekając dalszych rozkazów, obwiązywałem mu sam ranę szmatą umaczaną w wodzie, litując się nad nim. Podczas tego mego zajęcia widzę zdała prowadzonych ośmiu oficerów moskiewskich, a opodal za nimi, pamiętam jak dziś, jechał Szaszkiewicz, adjutant nasz, i obok niego szedł dziewiąty oficer od dragonów, i kiedy powolnym krokiem przesuwają się przez plac bitwy, gdzie mnóstwo szabel leżało na ziemi obok swych właścicieli poległych, — oficer ten, Daszków, schyla się nieznacznie, chwyta pałasz z ziemi, podnosi, i kiedy go w głowę ciąć zamierza, Szaszkiewicz ten ruch, zdawało się, spostrzega, ale dość późno, aby w sekundzie z koniem odskoczyć, klacz tylko raptem wspina się, a Daszków, zamiast w głowę, tnie go wzdłuż uda aż do kości. Daszkow ginie zaraz na miejscu, a wiara nasza, widząc tę scenę, oburzona zdradą, leci rozwścieklona na prowadzonych ośmiu oficerów i morduje ich w jednej chwili; potem zwracają się ku nam, aby i z pułkownikiem Bogdanowem tak postąpić.

Z boku patrząc, tak mi się przedstawiło; tymczasem klacz, nie pod naciskiem jeźdźca, tylko trafiona kulą, skoczyła w tej chwili, kiedy Daszków cięcie na głowę prowadził.

Nieborak, patrząc na poprzednią scenę, był pewny, że i jego ostatnia godzina życia wybiła i odzywa się do mnie; “Pamiłujtie ja was plennyl sud’ba wojenna odnaka; ja was mogu zasytyt w słuczaje na was takowo nieszczatwia’.  Zaspokajam go, że mu włos z głowy nie spadnie. Wyjeżdżam przeciw swoim którzy w istocie biegli z zamiarem zabicia go i krzyczę “Mam rozkaz dowódzcy, abym pułkownika do Zamościa zawiózł. Mnie on oddany, . ja mam o polecenie pod odpowiedzialnością wykonać. Nie pozwolę więc mu najmniejszej krzywdy zrobić. Ustąpcie a jeżeliby to było niedostateczne, zabiję pierwszego który się zbliży tylko!” Taka argumentacja podziałała na nich, dali pokój, a w tej chwili komenda “do szeregu” odwołała ich na swoje miejsca. 

Pułkownik Różycki nadjechał, pochwalił mię za to i kazał za frontem prowadzić jeńców rannym pułkownikiem.

Bogdanow miał swój furgon, skórą doskonale na jucht wyprawioną pokryty, trzema dzielnymi końmi zaprzężony, naładowany rozmaitymi trunkami i wiktuałami. Wiktuały zostawił Różycki Bogdanowowi do użytku, a furgon z końmi wziął później, jako zdobycz na własność swoją. Na tym furgonie kazałem posłanie przyrządzić i umieściłem na nim rannego Bogdanowa i jechałem tuż przy nim; przez wdzięczność za ocalenie, pyta mię w drodze: “Nie izwolili by wy charoszawo rumu napit’ sia?” Charaszo odpowiadam. Kazał więc żołnierzowi go dostać; a był to doskonały rum od Rauszera z Berdyczowa. Zmęczony i głodny, pociągnąłem za jednym razem przynajmniej trzecią część butelki. Pokrzepiłem się więc nieco, bo dał mi jeszcze sera szwajcarskiego i bułki; a po wygłodzeniu się tak mi to smakowało, że i panującym nie zazdrościłem ich specyałów. W marszu, gdzie tylko woda była, maczałem w niej bandaże i przewiązywałem ranę jego. Nieborak, ażeby okazać swoją wdzięczność za moją felczerską usługę, p}da mię znowu: ,,A nie izwolili by wy francuskawo wina? charoszeje i mieju —„Pożałuj tię, gospodin pałkownik, poprobujem!“ odpowiadam. Więc piło się i to nieźle.

Pomału mój ranny ochłonął z przerażenia, — zaczął szeregi nasze przezierać, a nakoniec mówi: njes lib ja żył, a wy mnie eti dwa eskadr ona starych sałdat, czto nie wadnom srażenii atliczalisia, razbih: — korpusny skazałby mnie: stydno wam, gospodin pałkownik, czto was eta polska szlachta w puch rozorała! a to, czto sud’ba wieleła, da i stanietsia!”

Za wsią Grabowcem prowadzi droga wąwozem w górę, którym my maszerować musieli, lecz dwie sotnie kozaków z janczarkami zastępują nam drogę w szyi. Nasz pułkownik, spostrzegłszy to, umawia się wprzódy z dowódzcą pierwszego szwadronu, majorem Stanisławem Duninem, dawnym wojskowym, a potem zbliża się do konwoju naszego i mówi do pułkownika Bogdanowa: „Poślij, panie pułkowniku, wachmistrza swego jako parlamentarza do w aszych kozaków , aby im zakazał strzelać w wąwozie; bo jak będą strzelać, to ja ciebie z twym, żołnierzami wystawię pierw szych na ten ogień, kładąc na czele mego oddziału". Bogdanow wyprawia wachmistrza z tem poleceniem, a dla odznam parlamentarza dano mu naszą lancę z przywiązaną białą chustką do grotu. My się zatrzymali, oczekując rezultatu tego parlamentarstwa.

Nasz dowódca wątpił, ażeby takiego rozkazu, choć pułkownika, ale jeńca, kozacy usłuchali, z drugiej strony był pewnym, że jak wachmistrz posłany wyjedzie tylko na górę, zbiegną się wszyscy do niego, by słuchać, co ma im powiedzieć i dlatego wprzódy z majorem Duninem umówił się co ma wtenczas zrobić. I tak się stało. Kozacy zbiegli się do wachmistrza, a Dunin ze swoim szwadronem galopem poleciał na górę i rozpę tę hałastrę. Pamiętam, przy tej aferze, strzelił zblizka kozak do Dunina i przestrzelił mu kulą pelerynę, a flejtuch tlejący uwisł na tej pelerynie i kurzył się. Jeden z żołnierzy naszych pyta się, czy nie ranny pan major,, bo kurzy się z płaszcza, a dzielny major mówi: „Nie patrz, synu, na płaszcz (miał bowiem zwyczaj każdemu „synu “ mówię), ale patrz na tych huncwotów!".

Tak maszerowaliśmy ku fortecy Zamościa, opierając ciągle nacierających kozaków, którzy dali znać dywizyi huzarów i co chwila przybycia icn się spodziewali. Ale i Różycki zawiadomił o naszem zbliżaniu się je ne rała Chrzanowskiego stojącego wówczas ze swoją 8000 armią pod fortecą.

Nad spodziewanie szybko wysłał Chrzanow ski znaczny oddział wojska swego; wysłał bowiem piąty pułk ułanów i pierwszy pułk piechoty liniowej z całym pakunkiem i w paradnych mundurach. A i konać będę, a nie zapomnę tej chwili w rażenia miłego i szczęścia, bo po raz pierwszy widziałem nasze wojsko polskie, z komendą w polskim języku! Przedtem nie widziałem wojska polskiego, gdyż do nas, do zabranych prowincyi, nigdy go nie wysyłano, tylko od czasu do czasu przybył Reimontier na jarmark dla kupna koni i tyle tylko wszystkiego widzieliśmy; a tu w masie, ubrani w białe pantalony, mundury z rabatami, a postawa, aż spojrzeć miło! Pragnąłem, prawdziwie, umrzeć wówczas, bym w zachwycie szczęścia już nic więcej piękniejszego nie widział na świecie i gdyby się był w ów czas nieprzyjaciel okazał, byłbym sam jeden na szwadron uderzył, żeby zginąć z rozkoszą! Uważałem, że cały oddział nasz popadł podobnemu w rażeniu, bo przy krótkim odpoczynku, po zmieszaniu się, nie do opisania radość ogólna malowała się na twarzach wszystkich. Ale bo trzeba było widzieć to wojsko; podobnego mu nie było i nie będzie na świecie! 

Niedługo trwał odpoczynek. Raźno zbliżamy się do fortecy; a tam pojazdów, bryczek, panów i pań wiele z wieńcami. Radość więc znowu powszechna! Dzisiaj jeszcze z rozkoszą przypominam sobie to uniesienie. A jak zaczną wynosić z owych bryczek: pełne kosze przysmaków, wina, wódki, porteru, mięsiwa i jak rzucą się nasi Wołyńce na to, to także widok był nielada! W godzinę kosze i butelki były próżne, a u Wołyńców czapki na bakier; a tu i muzyka wojskowa z fortecy przyszła ze śpiewakami. Gdy więc śpiew nasz narodowy „Jeszcze Polska nie zginęła" zabrzmiał w powietrzu, to już szczyt marzeń! Tu już spotęgowało się szczęście z rzewnością, bo niejednemu łza radości w oku zabłysła.

Pułkownik Różycki kazał mi jeńców z pułkownikiem Bogdanowem odprowadzić do fortecy i oddać do rozporządzenia komendantowi twierdzy, jenerałowi Krysińskiemu, ten zaś polecił mi pułkownika Bogdanowa rannego odprowadzić do szpitala i tam oddać lekarzowi. Bogdanow, rozstając się ze mną, najczulej mię żegnał, dziękując, żem go przy życiu zachował. Zapewniał przytem, że mi; tego do śmierci nie zapomni; a odwdzięczając moją j troskliwość w drodze, mówi mi, że chciałby jakąś pamiątkę zostawić mi, ale nie śmie, chce mi swoje srebra darować. „Ja was praszu! mówi, wazmitie wy moi sierebra, mnie etich nie nada!“ a kiedym nie chciał przyjąć, bo i mnie na nic się nie zdały, on usilnie prosił i błagał: „Zdiełajtie odołżenje, wazmitie!” Więc i przyjąć musiałem te srebra, które żołnierz jego w dekę wysypał i mnie oddał.

Nie namyślałem się długo co z tem zrobić. A było dość tego; myślę, że było około dwudziestu funtów razem wagi.

Jadę z tem do fortecy, w której miał cukiernię Włoch jakiś, pokazuję mu te srebra i mówię, że zamienię je na poncz, byle dobry. Pyta mię, ile szklanek żądam. Chciałem 200, a nakoniec zgodziłem się na 150 szklanek. 

Odchodząc, poleciłem, aby poncz przygotował, a sam poszedłem i zaprosiłem prawie wszystkich oficerów z garnizonu i naszych. Przed północą jeszcze przy muzyce wypiliśmy co do jednej szklanki, bo restancyi jak dziś tak i pierwej nie lubiłem żadnej. 

Następnego dnia oficer, trzymający straż przy kazamatach więziennych, oprowadzał nas po więzieniach szpiegów, a w szczególności do jednego, bo ich było dziewięciu, których Rząd Narodowy po rewolucyi 29 listopada do fortecy przysłał i pod sąd oddał. Do tego więzienia, oprócz oficera, prowadził nas także podoficer z zapaloną latarnią korytarzem w wałach i, doprowadziwszy do celi więzienia, otworzył ją. Najprzód ujrzeliśmy słomę, na której już szpieg kilka miesięcy przeleżał. Widok był przerażający, bo nie umiem wyrazić, do czego owa słoma była podobna. Odzienie, jakie miał ów Żyd, popękało na nim; bez jarmułki, słowem obraz nędzy, która na nas takie wrażenie zrobiła, żeśmy już innych szpiegów oglądać nie chcieli. Owi szpiedzy, wkrótce dekretowani na śmierć, zginęli w połowie czerwca na szubienicy.

Zaraz tenże oficer poprowadził nas do więzień dla politycznych przestępców, które zbudować kazał umyślnie Wielki książę Konstanty, i sam je oglądał, chwaląc inżyniera, że według jego myśli taką turturę zbudował!... Od strony trzęsawisk wyłamany mur forteczny ciągnął się w półkole, a na płaskim dachu stały wycelowane armaty. Wewnątrz było siedem cel; każda miała cztery łokcie długości i tyleż szerokości; okienko w górze z grubego chropowatego zielonego szkła, umyślnie w hucie do więzień sporządzonego i na biało lakierowanego; oprócz tego na tem gęsta druciana siatka. Więzienie to miało korytarz murowany na dwa łokcie szeroki i rów nież zamknięty, gdzie żołnierz na warcie chodził i przez okienka malutkie co chwila do numeru, gdzie więzień się znajdował, zaglądał. Oficer garnizonu opowiadał nam, że za Konstantego pięć takich cel było zajętych przez więźniów politycznych. Jeden z nich, oficer, którego nazwisko zapomniałem , przesiedziawszy w niem lat 5, kiedy po rewolucyi wypuszczony został wraz z innemi na wolność, nie mógł już z niej nieszczęśliwy korzystać, bo w strasznych tych kazamatach zmysły postradał. Dziś jeszcze po latach tylu, kiedy o tem wspomnę, dreszcz zgrozy mię przejmuje. 

(E. Berzeviczy, „ Wieczory starego żołnierza“).

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new