Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Wódz naczelny, wróciwszy znowuż prawdziwą ucieczką z wycieczki łysobyckiej do Warszawy, wrócił znowuż do wszystkich zwyczajów swojego pokojowego życia, jak gdyby wcale nie wiedział o chmurach, ściągających się ponad nasze głowy, a z których wnet miał wylecieć śmiertelny na nas piorun; i owszem, więcej niż kiedy, stronił teraz od wojennych zatrudnień, a baczny, ażeby znów czem nowem zająć uwagę powszechną, zajął się festynami i uroczystościami. Bywały u niego codziennie proszone obiady, a nawet i wielka biesiada w dawnej bibliotece króla Stanisława, którą przytykała do jego mieszkania pod Blachą, gdzie się wciąż znajdowała główna kwatera, co więcej, zajął się urządzeniem wielkiej biesiady w Saskim ogrodzie, którą to niby gwardya narodowa wojsku wyprawiała, i sam z ks. Czartoryskim, z wielu członkami rządu i posłami zasiadł tam do stołu, pod gołem niebem zastawionego, w dniu 12-tym czerwca. Mówił on, że to wszystko było dla podniesienia ducha, że naśladuje Napoleona, za którego gwardya nnrodowa paryska fetowała podobnie gwardye jego na Polach Elizejskich, gdy wracała ze swoich wypraw. Zachodziła tylko ta mała różnica, że owe fety paryskie miały tylko miejsce po ukończeniu szczęśliwie wojny, a nikt tam o nich nie myślał po powrocie z pod Lipska, z pod Waterloo; jenerał zaś Skrzynecki wyprawiał biesiady salonowe i fety popularne po samych klęskach — po Ostrołęce, gdy Giełgud dogorywał, i po świeżej, prawdziwej klęsce łysobyckiej. Wojsko tymczasem próżnowało w obozie przed Pragą. Za przykładem głównej kwatery, bawiącej w Warszawie, wszyscy niemal oficerowie mieli lub tworzyli sobie interesa w Warszawie; bardzo wielu ciągnęło tam dla samego przerwania nudów próżniackiego życia w obozie.
Na tym to festynie miał Niemcewicz wznieść toast za zdrowie Jana Czwartego, którego już i Kiciński wierszami był opiewał; łatwo sobie wystawić, jak podobne odznaki musiały podsycać dumę człowieka, najpróżniejszego w świecie i przywiązywać go do godności, mającej go doprowadzić do takiego celu. Wiersze Kicińskiego czytałem drukowane, ale manifestacyi Niemcewicza nie byłem obecny; takie bowiem manifestacye w takich okolicznościach były dla mnie obmierzłe, stroniłem od nich.
To nieustające zetknięcie się wojskowych, a mianowicie młodszych oficerów z warszawską hałastrą, z tymi, co się mienili patriotami, a cały swój patryotyzm po ulicach, kawiarniach, w Honoratce i Towarzystwie patryotycznem wynurzali, zarażała coraz bardziej wojsko duchem niekarności i rozprzężenia, które niezadługo pod Bolimowem w całej swojej okropności wyjawić się miały i tak gorzkie wydać owoce. Tymczasem to przebywanie starszyzny w Warszawie rozprzęgało coraz bardziej ogniwa porządku i służby w obozie. Warszawa stawała się dla wojska polskiego prawdziwą Kapuą.
Wśród tych opłakanych zabaw uwaga powszechna została nagle zwróconą całkiem na niespodziewany wypadek. Jenerał Umiński, popychany teraz nie tylko umysłem swoim niespokojnym, wichrzącym, ale i gorącą zemstą, uczęszczał na miejsca publiczne, krytykując wszędzie postępowanie jenerała Skrzyneckiego,v co zresztą bardzo łatwem było. Dwudziestego dziewiątego czerwca był on w teatrze. Tam oświadcza publicznie, że pomimo swojego niesprawiedliwego odsunienia od wszystkiego, on przecież, on jeden, nie przestaje czuwać nad zbawieniem ojczyzny, że odkrył i Rząd już zawiadomił o spisku, knowanym przez jenerałów Jankow skiego i Bukowskiego na zrobienie kontrrewolucyi i zw rócenie kraju pod władzę Mikołaja. Publiczność, zebrana w parterze, uraczyła Umińskiego oklaskami. Tymczasem Wódz naczelny, zawiadomiony o scenie, jaka w teatrze zaszła, o denuncyacyi, zrobionej przez niego Rządowi, i sam podobno odebrawszy ze swojej strony inną denuncyacyę, rozkazuje, ażeby tejże nocy i w dniu następującym aresztowano nie tylko jenerałów Jankowskiego i Bukowskiego, ale jeszcze i jenerała Hurtiga, byłego komendanta Zamościa, jenerała inżynierów Sałackiego, cukiernika Lessla, szambelana Fencz, rosyjską damę Bazanową, a nawet i teraźniejszego komendanta Zamościa, jen. Krysińskiego, i panią Krasnodębską, przyjaciółkę Hurtiga. Nie znałem nigdy dokładnie wszystkich sprężyn tej ciemnej machinacyi. W Spazierze, którego komplikacyę z wielką ostrożnością i niedowierzaniem używać należy, takie znajduje się względem niej podanie: „Wkrótce po wyprawie przeciwko „Rudigerowi przybyli do Warszawy obywatele z Podola i Ukrainy; do najpierwszych z pomiędzy „nich należał Amancyusz Żarczyński, były członek komitetu centralnego w Kamieńcu Podolskim. Nim wyjechał ze Lwowa, mówiono mu w różnych miejscach, ażeby, skoro do Warszawy przybędzie, nie omieszkał rządowi narodowemu donieść, że jen. Hurtig, kreatura W. księcia i dawniej komendant Zamościa, koresponduje przez jednego z polskich oficerów z rosyjskim pułkownikiem Brendel, który we Lwowie ustanowił tajną policyę tak, jak zbiegły Lubowidzki w Wrocławiu, i że pomiędzy jego papierami będzie można znaleźć dowody spisku, do którego także jen. jankowski, Krukowiecki i inni należą, że spiskowi mają zamiar zrobić w Warszawie zaburzenia i wydać stolicę w ręce rosyjskie za pomocą jeńców rosyjskich, w Częstochowie będących, których także miano uwolnić. Żarczyński przybył tego samego dnia do Warszawy, kiedy gazety obwieściły skutek wyprawy, przeciwko Kudigerowi przedsięwziętej. Sposób, w jaki sobie Jankowski w tej wyprawie postąpił, tem bardziej go w tem utwierdził, że wiadomość, którą we Lwowie usłyszał, jest prawdziwa. Wincenty Tyszkiewicz, który krótko przed nim przybył, dowiedziawszy się o tak niebezpiecznym spisku, uświadomił o nim Skrzyneckiego. To spowodowało ministra spraw zagranicznych, Horodyskiego, do „protokólarnego przesłuchania Żarczyńskiego. Skrzynecki, już w wieczór dnia 28-go o wszystkiem za- informowany, chciał dać na drugi dzień stolicy „publicznie dowód swojej czynności..."
Tymczasem cały ten spisek był istnem urojeniem i należał do owych tysiącznych bajek, biegających w czasach tak powszechnego a wielkiego wzburzenia. Ażeby się o tem przekonać, dosyć było zwrócić uwagę na niepraktyczność tego całego mniemanego spisku i na osobistość osób, dobrze nam znanych, które jako jego hersztów podawano.
Jankowski odbył swój zawód wojenny bardzo zaszczytnie w pułku szwoleżerów gwardyi Napoleona. Zatrzymany w Paryżu dla interesów pułkowych, doczekał się tam powrotu Napoleona. Zapytany przez tego, czyliby nie zechciał wstąpić napowrót do jego służby, oznajmił mu, iż zbyt mocne węzły wiążą go do kraju polskiego, że już przyjął nowe obowiązki u cesarza Aleksandra, do którego wracać zamyśla. Na to miał mu Napoleon odpowiedzieć: „A zatem pójdziesz zapewne na Wiedeń" — i miał mu powierzyć list do swojej żony, Maryi Ludwiki, i podobno nawet do teścia swojego, Franciszka. Mówiono dalej, że Jankowski, przybywszy do Wiednia, korespondencyę tę złożył w ręce Aleksandra. Aleksander, jakby się zdawało, nadzwyczajnie dobrze przyjął okazaną sobie wierność przez Jankowskiego, dla której umiał się oprzeć urokowi, otaczającemu Napoleona. Tak mówiono w powszechności i opinia, zawsze sympatyzująca z Napoleonem, miała stąd wyraźny żal do Jankow skiego. Tymczasem czy to była prawda, czy nie, Jankowski przyjechał do Warszawy z rozkazem, ażeby mu oddać dowództwo pierwszego pułku jazdy mającego się reorganizować wojska polskiego. Tak został dowódcą 1-go pułku strzelców konnych i był nim aż do wybuchu powstania. Dawniejsza ku niemu niechęć od dawna się była zatarła. Poświęcił się on wyłącznie służbie i administracyi swojego pułku; był dosyć lubiony w wojsku, a ktokolwiek go znał, był przekonany, że z niego nie byłby konspirator ani za ani przeciwko rządowi rosyjskiemu. Był on bardzo dobrym Polakiem i wojnę tę odbywał daleko ochotniej, niż znaczna część jenerałów polskich. Na nieszczęście dla niego i dla sprawy polskiej Skrzynecki wyniósł go nad zdolności, a polubił go dlatego, że by przystojny i bez ambitny; miał więc przekonanie, że w żadnym przypadku hetmaństwo jego żadnemu niebezpieczeństwu nie ulegnie. Bukowski, szwagier jego i którego dla tej właśnie przyczyny wspólnikiem jego uczyniono, był człowiek pospolity, niezdolny ani wznieść się wielkimi czynami ani się spodlić zbrodnią.
Karol Lessel, potomek w prostej linii owego Lessla, który z pierwszym Sasem do Warszawy jako cukiernik nadworny przybył i, w Saskim ogrodzie osiadłszy, był założycielem owej familii, która przez kilka pokoleń na całą Polskę sławną została, dostarczając jej swoje wyroby cukrowe, których mając niemal monopolium, po kilkakroć majątek robili, na wysokich spekulacyach tracili i znowu cukrem dźwigali. Familia ta stała się całkiem warszawską, prawie polską, zachowała jednak w swojem wewnętrznem pożyciu wiele obyczaju niemieckiego. Była to rodzina, żyjąca patryarchalnie. Karol Lessel nie był ani patryotą polskim, a tem mniej stronnikiem rosyjskim, był wyłącznie w całem znaczeniu tego słowa Warszawianinem, oddanym zupełnie swoim wyrobom i uczciwemu przysparzaniu dość znacznej fortuny. Nieboszczyk jen. Hauke, Hurtig i Lessel byli szwagrowie i dla tej jedynie przyczyny Lessel konspiratorem zrobiony.
Jenerał Sałacki, inżynier bardzo mierny z czasów kościuszkowskich jeszcze, bardzo godny jako obywatel, jako mąż i ojciec familii, mieszkał ciągle w Warszawie, zastępując szefa korpusu, jen. Malletskiego. Jak tylko nastały czasy Konstantego, uległ dwom chorobom, które opanowały wszystkie zdolności jego umysłu. Naprzód zachciało mu się namiętnie orderu na szyję, co zmiarkowawszy W. książę swoją przenikliwością, nigdy mu go nawet jako jenerałowi nie udzielił, co nieboraka chorobą do najwyższego paroksyzmu podnosiło. Drugą jego ułomnością były dobre obiady. Otóż żadna klasa mieszkańców tak wytwornie nie żyła w owych czasach, jak ci wszyscy Rosyanie, -bądź to wojskowi, bądź cywilni urzędnicy rosyjscy, co W . księcia otaczali, ponieważ nikt tyle, jak oni, nie miał sposobności do łupieży grosza skarbowego lub W. księcia, a co łatwo przychodziło, jeszcze łatwiej się rozchodziło.
Byli oni kilkakrotnie wyżej płatni, niż Rosyanie w imperyum, i kilkakrotnie wyżej płacono im wszelkie przedmioty żywności i oporządzenia wojska, niż wojsku polskiemu. Był to związek wierutnych łotrów, co W. księcia otaczali, a Konstanty okrywał ich całą swoją protekcyą, która nigdy żadnego oporu nie doznała. Intratę z pułku jen. Knorringa, dow ódcy pułku kirysyerów Podolskich, i jen. Albrechta, dowódcy ułanów W. księcia, ceniono każdego, na 100.000 rs. rocznie.
Wiadomo, jak Rosyanie skłonni są do rozrzutności; są oni także dobroduszni i chętnie się wiążą z wszystkimi, coby z nimi hulać chcieli. W Warszawie więc uprzejme robili awanse oficerom polskim i mieszkańcom miasta. Przecież niezłomny, mur przegradzał tę rosyjszczyznę z duchem polskim. Bardzo mało kto wiązał się z nimi. Sałacki z rodziną swoją zupełnie się rzucił w ich towarzystwo w myśli zyskania przecie za ich pomocą upragnionego orderu i używania tymczasowo doskonałych obiadów. Jednego nigdy nie uzyskał, pocieszał się, tymczasem zjadając codziennie drugie. Miał on córkę, pannę płochą, która, umknąwszy z matką do Krakowa za wybuchnięciem rewolucyi, mogła łatwo skompromitować ojca korespondencyą nierozważną. Ale w starym Sałackim była zawsze żyłka Polaka, która dostateczną była, ażeby go wstrzymać od jakiegobądź kroku, mogącego szkodzić ojczyźnie, a sama już potężna jego lękliwość trzymała go zawsze (z daleka) od wszelkiego kroku, mogącego w czemkolwiek skompromitować. Jedyna rzecz, co mu zarzucić było można, były te nieszczęśliwe związki z Rosyanami; podejrzenie zaś, ale podejrzenie tylko, wzniecały owe listy córki, przy aresztowaniu u niego znalezione.
Słupecki, który po starszeństwie wzniósł się od prostego żołnierza, nie był zdolny do jakiegokolwiek znaczenia ani w wojsku ani w obywatelstwie ani nawet w spisku. Dorobiwszy się na pułku pięknego majątku pod Warszawą, pragnął już jedynie używać go w spokojności. Jedyny przeciwko niemu zarzut, że był szwagrem zamordowanego Haukego.
Hurtig, za Księstwa Warszawskiego znakomity pułkownik artyleryi, był za czasów W. księcia na własne nieszczęście i wielu innych komendantem Zamościa, owego rosyjskiego Spielberga w owych czasach. Hurtig został w opinii znienawidzony przez to, że ze zbytnią gorliwością, z gustem prawie, wykonywał szatańskie polecenia W. księcia względem więźniów politycznych. Drugi był jego grzech, że także był szwagrem Haukego. Całem i jego pragnieniem w czasie rewolucyi było doczekać się jakiegokolwiek końca w jak największej spokojności i oczekiwał go w Warszawie.
Fenczów było w W arszaw ie dwóch braci. Pochodzenie ich było z kraju angielskiego, ale sami rodzili się już w Rosyi i sami Spędzili już życie w rosyjskiej służbie. Jeden wojskowy, zawsze w sztabie W. księcia, był wyszedł na jenerała. Był to człowiek pod wszelkimi względami zły i niebezpieczny. Należał do policyi tajnych i do owych j łupieży na wielką skalę, pod tarczą W. księcia odbywających się. Ten pociągnął był z Konstantym. Zupełnie był co innego brat jego, szambelan Fencz. Ten, przybyły także z W. księciem, już od daw nego czasu opuścił służbę cywilną, okupił się w Warszawie i, przywiązawszy się do niej serdeczynie, był sercem i duszą Warszawianinem. Miał żonę Francuzkę, a dzieci jego, porodziwszy się w Warszawie, już były rzeczywiście Polakami. Ten człowiek żył spokojnie w gronie swojej familii i przyjaciół, nikomu w drogę nie wszedł, był znany z miłego charakteru i z uczynności. Gdy rewolucya wybuchła, zdaje się, że Fencz sprzyjał jej. Co mogło na niego rzucić podejrzenie, trudno się domyślić, chyba tylko tytuł jego szambelański.
W ciągu zimy z roku 1832-go na 1833-ci, będąc pewnego wieczoru u jenerała D ’Auvray, spotkałem tam wdowę po szambelanie Fenczu, która przybyła do Petersburga, ażeby pozyskać wsparcie jakie dla swoich dzieci, ponieważ jej mąż bardzo szczupłą puściznę po sobie zostawił. Bardzo niechętnie od władz rządowych przyjęta, doznawała wielkiej trudności; szukała więc u D’Auvray’a protekcyi. Już sam widok tej kobiety w grubej żałobie sprawił na mnie wrażenie. Ale gdy przyszło z jej strony do opowiadania katastrofy jej męża, jakaż okropność wszystkich nas obecnych opanowała. Fencz w dniu 15-ym sierpnia zyskał swoje uwolnienie, żona z dziećmi były u niego przed wieczorem , chcąc go do domu zabrać; ale on czuł się cokolwiek słabym; już był rozebrany, więc tedy prosił familii, ażeby się bez niego do domu wrócili i pozwolili mu położyć się, zaręczając, że napiwszy się herbaty i wywczasowawszy się, wróci do nich jutro zupełnie zdrów i raźny, a jutro miała być właśnie u nich jakaś uroczystość familijna, której radość on powrotem swoim powiększyć chciał. Stało się, jak chciał. Ale zaledwo familia nieszczęśliwego Fencza do domu swojego na Królewskiej ulicy powróciła, powstaje zgiełk w mieście. Straszna obawa ogarnia Fenczową. Sama jedna wybiega z domu i pędzi do Zamku. Przybiega tam — ażeby być naocznym świadkiem okrutnego zam ordow ania ukochanego męża, a jej rozpacz, krzyki i uniesienia giną w pośród zgiełku. To opowiadała pani Fenczowa, łzami zalana, przy mnie, przy mojej żonie. Opowiedziawszy tę katastrofę, której słuchaliśmy w religijnem milczeniu, porywa się nagle, obraca się do mnie, w którym w tej chwili widzi uosobioną całą rewolucyę polską, i z wyrazem prawdziwej wściekłości rzuca mi ten okropny zarzut: „Monsieur, que vous avons-nous fait pour massacrer de la sorte montmartre, le pere de mes enfants?“ (Mój panie, cóżeśmy wam przewinili, abyście tak okropnie zamordowali mojego męża, ojca moich dzieci?) Och, okropna była to dla mnie chwila! Byłem przymuszony spuścić oczy i pierwszy raz w życiu byłem przywiedziony zarumienić się przed obcym za sprawę Polski.
Tacy ludzie nie byli doprawdy stworzeni na konspiratorów. To też spiskowi temu uwierzył tylko gmin i zagorzałe fanatyki z krótkiem widzeniem, ale nikt cokolwiek rozsądniejszy. Czy uwierzył mu gen. Skrzynecki, który aresztowania nakazał, całą tę sprawę roztoczył, a zatem i odpowiedzialność moralną za nią przyjął? Ja przekonany jestem, że i on spiskowi nie wierzył. Ale potrzebował zbić wyskok Umińskiego teatralny w teatrze, potrzebował odwrócić uwagę powszechną od sprawy łysobyckiej, za którą w powszechności, w towarzystwach, w dziennikach zaczynały się wznosić oskarżenia przeciwko Wodzowi naczelnemu, potrzebował złożyć jawny dowód swojego własnego patryotyzmu i czujności nad sprawą powszechną — słowem, spraw a ta służyła mu za narzędzie, którego zręcznie użył dla osobistych widoków własnej ambicyi. Zdaje mi się, iż ta moja opinia jest dostatecznie udowodnioną przez to, gdy aresztowania i całej sprawy wytoczenie w imieniu Wodza naczelnego uskutecznić kazał i własnych adjutantów, adjutantów Wodza naczelnego, poniżał do służby żandarmów i urzędników policyi. Gdyby nie szczególne powody, Wódz naczelny nie powinien brudzić swojego nazwiska i tych, co go z blizka otaczają, mieszając ich do tak obmierzłej sprawy. Do tego są gubernator i władze policyjne.
Gen. Jankowski, jako najwyżej stojący ze wszystkich uwięzionych, popadł nowemu nieszczęściu być uważanym za herszta tego urojonego spisku i nadania mu tego urojonego nazwiska. Zwaliły się więc na niego razem dwie ciężkie sprawy: jedna polityczna, druga militarna, a każda z nich śmiercią groziła. Za Łysobyki byłby powinien Jankowski zostać pod sąd wojskowy oddany przez samego Wodza naczelnego, bo to była sprawa czysto wojskowa, a w interesie wojska i całej wojny wyrok powinien był zapaść i być wykonanym w dwudziestu czterech godzinach. Przecież o tem nie było ani mowy. Jankowski pozostawał przy swojem dowództwie, przeszedł Wisłę z całym swoim korpusem; przyszedłszy pod Warszawę, pod Mokotowskiemi rogatkami obozem się rozłożył, składał codziennie raporta, codziennie odbierał nowe rozkazy, jak gdyby nic zgoła nie było zaszło.
Bo też gen. Skrzynecki nie widział nic szczególnego w zdarzeniu pod Łysobykami. W jego oczach była to prosta wycieczka, co się nie powiodła; pocieszał się tem, że się przyszła wycieczka lepiej uda. A zachowanie się Jankowskiego nadto było podobne do jego prowadzenia wojny, wypuszczenie Ruedigera było nadto podobne do wypuszczenia gwardyi z pod Śniadowa, ażeby Wódz miał je brać za złe namiestnikowi swojemu, który wiernie go naśladował. Zresztą trudnoć było gen. Skrzyneckiemu pociągać Jankowskiego do odpowiedzialności za wypadek, do którego on sam najpierwszym był powodem, a który rozmazując, mógł łatwo wyprowadzić na jaw jego uchybienia. Skrzynecki pragnął raczej, ażeby ta cała rzecz jak najprędzej w niepamięć poszła. Dopiero, gdy okoliczności tej prawdziwej klęski zaczęły być w powszechności cokolwiek lepiej znane, dopiero, gdy powstała o to wrzawa, sięgająca samego Wodza naczelnego, gdy Skrzynecki spostrzegł, jakiem niebezpieczeństwem jemu samemu groziła, zastawił się zręcznie Jankowskim, spychając na niego całą winę. Drugą więc przeciwko niemu wytoczył sprawę za Łysobyki. Ale to się stało dopiero razem z wytoczeniem owej sprawy o spisek. W dniu więc 28-ym czerwca, to jest dopiero w dziewięć dni po katastrofie łysobyckiej, odebrane Jankowskiemu dowództwo, aresztowany i obydwie sprawy przeciwko niemu wytoczone. A publiczność dała poklask Wodzowi naczelnemu, że przecie występuje sprężysto przeciwko miękkości generałów i knowaniu zdrajców. Skrzynecki dopiął swojego celu: tym obrotem zachował w swoich ręku dostojeństwo i godności — na pięć tygodni jeszcze.
Ja, wyszedłszy z domu, z ulicznego dopiero gwaru dowiedziałem się o aresztowaniach nocnych i tych, co się jeszcze działy. Niespokojny, co się to dzieje, ciekawy także, udałem się pod Blachę i wchodzę do salonu Wodza naczelnego, gdzie oficerowi wnijść było można bez meldunku. Tam zastaję ks. Czartoryskiego i Kołaczkowskiego. Książę opowiada, jakie Wódz naczelny w skutku odkrytego spisku przedsięwziął kroki, że także i gen. Krysińskiemu ma być odebrane dowództwo w Zamościu, że ma być aresztowany i do Warszawy ściągniony.
W tem wszedł także i Wód z naczelny. Ja zdumiewałem nad tem, co słyszałem; mówiono mi, że denuncyacya ściągała się tylko do Jankowskiego i Hurtiga. „Dlaczegóż więc — pytam — aresztowany Lessel?"— „Jakto — odpowiada sam Wódz — przecież on szwagier Hurtiga". — „A Sałacki?" — jego związki z Moskalami? W tak ważnej sprawie — mówi wciąż Wódz — nie można być dosyć ostrożnym". — „Ha, kiedy tak — mówię dalej — tedy proszę mię także aresztować i pod tenże sąd oddać, bo ja tych panów doskonale znam, żyłem z nimi, z Krysińskim zaś dotąd jestem w przyjaźni i związkach, on z mojej ręki został komendantem Zamościa, więc tedy moralnie odpowiedzialny być winienem za jego postępowanie, a dosyć znam tych panów, ażeby być przekonanym, że całe oskarżenie jest wierutną baśnią". Tu znowu zdumieli Prezes rządu narodowego i Wódz naczelny. Zapytują mię, czyli za Krysińskiego zaręczam? Odpowiadam, że własnej uczciwości nie ufam więcej, jak Krysińskiego, ale że mi się zdaje, że moje zaręczenie nic znaczyć nie może w sprawie o zbrodnię stanu; tylko widząc, jakie powody są dostateczne do aresztowania poczciwych ludzi, sądzę i powtarzam mój wniosek, że i ja aresztowanym być winienem. Dano więc pokój Krysińskiemu, a gdy nalegałem, że i inni są równie niewinni spisku i że ten cały pasztet jak najniepotrzebniej wywołany, odpowiedział Wódz, że wybuch już zrobiony, że się cofnąć nie można i że sprawiedliwość bieg swój mieć musi. W tedy już powziąłem przekonanie, że Skrzynecki wcale nie miał intencyi przytłumienia tej sprawy, że ją i owszem z namysłem wywołał, postawa zaś ks. Czartoryskiego w obliczu Wodza i zachowanie się jego w tej sprawie nowym były dla mnie dowodem nicości Rządu narodowego i jego własnego fałszywego stanowiska.
Wychodząc z pod Blachy, spotkałem przed Zamkiem ów tłum pospólstwa, co to był Hurtiga, do więzienia do Zamku przyprowadzonego, znieważał i odzież z niego zdzierał. Widziałem w pośród tego tłumu ks. Czartoryskiego, który był właśnie spod Blachy wyjeżdżał, perorującego z kocza swego jak z katedry, a pospólstwo odpowiadało mu okrzykami: „Niech żyje Książę!" Nie smakowałem ja nigdy w scenach popularnych, spiesznie więc oddaliłem się i poszedłem na obiad do Wąsowicza, do pałacu jego żony na Krakowskiem Przedmieściu. Zaledwo siedliśmy do stołu, za w o łał ktoś od okna: Oto Romana Sołtyka prowadzą wieszać na latarni". Runęliśmy wszyscy do okien. Rzeczywiście przechodził Sołtyk na czele kupy, ale to on ją prowadził uczcić starego ojca jego, kasztelana, kolegę mojego u Karmelitów.
Sprawa Jankowskiego, czysto militarna, za postępowanie jego pod Łysobykami, utonęła w sprawie urojonej o spisek, ponieważ, jak się prezes sądu nadzwyczajnego, gen. Węgierski, tłomaczył publicznie dla zaspokojenia opinii, w przypadku, gdy się na jedną osobę łączą d w a zaskarżenia, sąd winien zająć się wprzódy tą sprawą, która cięższe obejmuje przewinienie, że tutaj największą winę stanowiłaby zbrodnia stanu, jeżeli udowodnioną zostanie, a że w obecnym przypadku tak jest skomplikowaną, tyle papierów przeglądać, tyle osób przesłuchiwać, że są pomimo ciągłej niezmordowanej pracy nie może jej ukończyć tak prędko, jakby chciał. Rzeczywiście trudno było znaleźć wątek, który nie istniał. Przytem powziąłem przekonanie, że Wódz naczelny miał w tem osobisty interes, ażeby się sprawa o spisek nie prędko skończyła, a sprawa Jankowskiego o niesubordynacyę ażeby w niepamięć poszła. Kary za tę ostatnią nie mógł w żaden sposób dopuścić. Zakończenie zaś sprawy spiskowej przyznaniem, że cały spisek był urojony, byłoby musiało wielce skompromitować Wodza, który, wywołując ją pod własnem imieniem, przyjął za nią moralną odpowiedzialność.
Tymczasem sami sędziowie byli już przekonani, że całe urojenie na czczych pogłoskach spoczywa; ale nie mając dosyć odwagi, ażeby ją zakończyć stanowczym wyrokiem, przestawali na wypuszczaniu potrosze pojedyńczych obwinionych. Mnie się udało silnymi zabiegami zyskać odłączenie sprawy pułkownika Słupeckiego i Lessla i na przyśpieszenie dla nich wyroku uwalniającego. Wyszli więc z więzienia na kilka dni przed nocą 15-go sierpnia. Lessla wywiozłem sam z więzienia i oddałem w domu zebranej jego całej licznej familii. Miałem ja w sercu żale do zamordowanego generała Haukego z czasów mojego uwięzienia: zdawało mi się pięknie wyświadczać prz}^sługi w tych ważnych chwilach szwagrom jego, mieć na pieczy synów jego i okazywać współczucie pozostałej po nim wdowie, która była wtedy najnieszczęśliwszą kobietą.
(„Pamiętniki generała Prądzyńskiego", tom III).