Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Rozdział IV. Odejście Bonapartego.


I.

Schodziły się z takiem niepomyślnem rozwiązaniem zwodne sprawy polskiej koleje, rozgrywające się równocześnie gdzieindziej, plączące się nieskładnie pomiędzy niewolonym krajem a emigracyą tułaczą. W kraju, w trzech dzielnicach rozbiorowych, wzmagało się z dnia na dzień zaćmienie, rozbicie, rozkład samowiedzy narodowej. 

W dzielnicy rosyjskiej, nadspodziana wspaniałomyślność Pawła I dopełniała dzieła przemocy Katarzyny. Samowładna łaska carska sprzyjała najskuteczniej utrwaleniu czynu dokonanego, przez pogodzenie się z nim dobrowolne. Prowadziła najskuteczniej od zaboru do zjednoczenia. Prowadziła zaś tędy już nie samą tylko przysposobioną ku temu samorzutnie, a tak przeważną tutaj magnateryę potargowicką, lecz i znaczną część lepszych żywiołów obywatelskich, szlachty zamożniejszej, a bardziej zachowawczej. Paweł, zachowawca nieprzejednany, opiekun stanu szlacheckiego, poskromiciel jakobinizmu i chłopstwa, jednocześnie uwalniał przywódców insurekcyjnych, wypuszczał zesłańców powstańczych, detronizowanego króla sprowadzał do Petersburga, ściągał do swego dworu najpierwsze nazwiska polskie, przywracał polskość trybunałów, hamował gwałty przeciw unii. A ujednostajniał też podział i zarząd gubernii zabranych, przenosił kontrakty z Dubna do Kijowa, mieszał i godził panów, szlachtę, język urzędowy i władze rosyjskie a polskie, słowem, ułatwiał „pojednanie“ polsko-rosyjskie. Tylu nowości nagłych a doniosłych nie mogła bez błędu i szkody przyswoić sobie zaskoczona i bardzo jeszcze niedojrzała samowiedza publiczna tej dzielnicy największej, a najsłabiej ubezpieczonej rdzenną treścią krwi i ducha narodowego. Nie wiedząc dobrze, jak z temi wszystkiemi poradzić sobie nowinami, skłaniano się raczej do ujmowania ich w najłatwiejszym kierunku „pojednawczym", w kierunku najmniejszego oporu. W tym sensie przyjęto naogół nieszczęsną przysięgę wiernopoddańczą, wydobytą, wyłudzoną w Petersburgu na Kościuszce. Brano ją niejako niby dogodną sankcyę powszechnego z urzędu zaprzysiężenia na cara; brano skwapliwie zawarty w niej przymus moralny za upozorowanie własnej rezygnacyi. Uczucie rezygnacyi coprawda zabarwiane było zrazu u wielu, choć u wielu tylko fałszywie osłaniane, przez złudną nadzieję odbudowy Polski łaską carską. Lecz ostatecznie rozchodziło się ono tem szerzej i łacniej, im bardziej doraźne folgi Pawła, nazajutrz po uciskach Katarzyny, zwalniały napięcie przyrodzonej odporności narodowej. 

Pokazały się naraz rzeczy dziwne i znamienne. Wystąpiły jakieś polskie porywy fraternizacyi pańsko-dworjańskiej i rywali z acyjnego wiernopoddaństwa. Zjawiły się polsko-łacińskie hymny i ody ogniste na cześć wspólnego dobroczynnego monarchy. Składane były na wyścigi petycye i adresy zbiorowe, chroniące się pod skrzydła jego ojcowskie. Wszystko to, jeśli i za Katarzyny już wydarzało się nieraz, to nigdy jednak przedtem w takim stopniu i rozciągłości. Ujrzano tak świetny, jak nigdy potem, ani za trzech Aleksandrów, ani za dwóch Mikołajów, zjazd delegacyi hołdowniczych polskich na uroczystość koronacyjną Paw ła, Wielkanocą 1797 r., w Moskwie. Ujrzano tam Czartoryskich, Radziwiłłów, Mniszchów, Potockich, Lubomirskich, Poniatowskich, stojących w cerkwi Wniebowzięcia, w tyle, poza rzeszą dygnitarsko-bojarską rosyjską, iw skromnej poza nią kolei przystępujących w Kremlu, wraz z biskupem polskim, do ucałowania ręki pańskiej. Ujrzano starego, półżywego, wyzutego z majestatu, ekskróla Stanisława Augusta, z okropnym uśmiechem na wybielonej, wyróżowanej, trupiej twarzy, z wymęczoną żałosną gracyą, resztkami sił tańcującego na ukaz poloneza, na balu koronacyjnym w Granowitej Pałacie. Widziano następnie, jak imperator, obracając drogę powrotną z Moskwy do Petersburga na Smoleńsk, Wilno, Grodno, Kowno, Mitawę, poprzez Białoruś, Litwę, Inflanty, obejmowa osobiście w posiadanie te ziemie nowonabyte. Widziano go, jak w wiosennym, majowym czasie, w sześć ledwo lat po Ustawie warszawskiej, w trzy po insurekcyi, wspaniale goszczony w Nieświeżuu Radziwiłłów, w Słonimie u Ogińskich, w Dereczynie u Sapiehów, odbywał przez Ostrą Bramę najpierwszy w jazd carski do stolicy Jagiellonów i obierał rezydencyę w wileńskim pałacu Rzpltej. W praw dzie dostrzegać się dawało zarazem, że Paweł, obok dobrodziejstw ukazowych, zsyłał guberniom polskim również i groźby konfiskacyjne. 

Wprawdzie podczas koronacyi moskiewskiej wstrzymywał się on ostrożnie od wszelkiego wyróżniania Polaków w spadłym tam na Rosyan deszczu łask i odznaczeń. Wprawdzie wydanym tamże groźnym ukazem ostentacyjnie warował pierworodztwo cerkwi panującej i jej praw a konwersyjne przeciw katolicyzmowi, a zwłaszcza przeciw unii. Sam zresztą ostatecznie, pod względem delimitacyjnym i międzynarodowym, utwierdzał wszak i wieńczył odziedziczone dzieło rozbiorowe. I koniec końcem, jakkolwiek samo władca wcielony, najwidoczniej chylić się musiał przed mocarnym nakazem narodowo-państwowej racyi stanu i tradycyi zdobywczych Rosyi prawosławnej. Ale tę istotę rzeczy przesłaniało uczucie doznawanej stosunkowo ulgi, zupełnej bezsilności własnej i najżywszej potrzeby spokoju, przeważające śród wpływowszych i bardziej zawisłych żywiołów polskich tutejszych. Cieszono się tedy względną poprawą stosunków, kojącą rany powstańcze amnestyą, otwartym przystępem do świetności dworskich, nieco lepszym wymiarem sprawiedliwości, nieco znośniejszym nastrojem administracyi, zawieszeniem dotkliwych poborów rekruckich, widokiem dobrobytu gospodarczego w zapowiadającej się erze pokojowej. Poczynano coraz powszechniej i jawniej, chcąc niechcąc, godzić się z losem. 

Jednakowoż, w ogromnym zaborze polsko-rosyjskim, nie brakło też żywiołów tęższych i odporniejszych, od takiego godzenia się i abdykacyi bardzo jeszcze dalekich. Dla takich żywiołów tem bardziej było drogocennem, śród rosnącej wewnątrz fali poddańczego kwietyzmu, jedyne przychodzące z zewnątrz hasło mężnej otuchy. Owóż takie mianowicie rzeźwiące hasło przynosiły przede wszystkiem odezwy legionowe Dąbrowskiego. Docierały one, jak się rzekło, pomimo wielolicznych przeszkód, aż do najdalszych zakątków ziem polskich pod berłem rosyjskiem. Wnosząc tutaj tak niezbędne, właśnie w chwili niniejszej, ożywcze podniesienie ducha publicznego, te odezwy miały zresztą ściśle określony cel praktyczny podwójny. Szło o sprowadzenie z tej największej i najbogatszej dzielnicy niezbędnego dla legionów zasiłku w oficerach i w gotowiźnie. Pomimo znacznych zapewne trudności, było to w pewnej mierze wykonalne bez większych ofiar, ani groźniejszych następstw dla ogółu. Lecz na nieszczęście wdały się tutaj opłakane zatargi emigracyjne i rzecz dość już trudną wprowadziły na tory zgubne. Deputacya paryska, krzyżująci zblisska i zdaleka czynności Dąbrowskiego i umiarkowanych jego stronników, wyprawiła wprost od siebie generała Giedroycia. na Litwę, innych emisaryuszów z Galicyi na Podole i Wołyń. Pośpieszyła też tutaj również, zwykłą metodą zazdrosną a podstępną, wypróbowanym sposobem przelicytowywania patryotycznego, wikłać niemiłe sobie zabiegi legionowe ze ściśle spiskową, pod własnym swym sterem, organizacyą związków tajnych. Starała się usilnie ściągać do tych związków, a przez nie ku sobie, ludzi chętnych i ofiary pieniężne, zarazem zaś ponad realną sprawę legionów zagranicznych wysuwać mrzonkę nowego krajowego powstania. Ta podziemna robota konkurencyjna, w tak niebezpiecznych z samej już natury okolicznościach, będąc z oczywistą ujmą dla rzeczy, nadomiar brnęła mimo woli a koniecznie w nastawione zewsząd sidła prowokacyi, szpiegostw a i zdrady. 

W istocie, rząd rosyjski był systematycznie podjudzany przeciw Polsce i życzliwie przed knowaniami polskiemi przestrzegany, ze strony Prus i Austryi, celem tem snadniejszego uciszenia niemiłych polonofilskich odruchów imperatorskich. Pozatem zaś rządowi carskiemu nie brakło też bynajmniej własnych, najrozmaitszych źródeł informacyjnych o wszelakiem, choćby najtajniejszem, poczynaniu patryotycznem polskiem w domu lub na obczyźnie. Wyczerpujące w tym względzie doniesienia odbierał Paweł równocześnie ze wszystkich stron, gdzie tylko obracali się Polacy i gdzie o dźwignieniu sprawy polskiej ledwo dosłyszalna mogła być mowa. A więc z Wiednia, od Razumowskiego, usłużnego dostawcy obfitych denuncyacyi antypolskich, przez gubernium lwowskie, tuż pod bokiem Centralizacyi tamecznej, dostarczanycn Thugutowi, i odpowiednio przez niego preparowanych dla petersburskiego użytku. Z Berlina, od Panina, który przekupiwszy zaufanego urzędnika tamtejszej ambasady francuskiej, wiedział o każdem poruszeniu Caillarda, o każdej rozmowie jego lub Parandiera z miejscowym i lub przejezdnym i Polakami, a nawet interceptował, odcyfrowywał i w rozmyślnie obostrzonych odpisach komunikował do Petersburga całą prawie urzędową jego korespondencyę z ministeryum i Dyrektoryatem paryskim. Ze Szwajcaryi i Włoch, a pośrednio z samej stolicy Francyi, od niestrudzonego Antraigua, pomimo kłamliwych swych przechwałek bądźcobądź posiadającego niezawodnie poważne kanały tajemne w Paryżu, a bodaj i w najbliższem otoczeniu Bonapartego, pono przez dawnego jego szkolnego kolegę, a obecnie przybocznego sekretarza, Bourrienna. Z Włoch znowuż, od posłów rosyjskich Mordwinowa w Wenecyi, Lizakiewicza w Genui, Moceniga we Florencyi, Stackelberga w Turynie, korzystających z uprzejmej posługi wywiadowczej rządów tamecznych. Z Hamburga, od starego literackiego szpiega nieboszczki Katarzyny, barona Grimma, oraz od rezydenta Murawiewa-Apostoła, mającego na swym żołdzie redaktora wolno myślnej „Gazety Hamburskiej", ekspedytora poczty, paru najżarliwszych „klubistów“ miejscowych, a utrzymującego także własną agencyę w Lipsku, na rachunek gabinetowej szkatuły carskiej. Z Konstantynopola, od ambasadora Koczubeja, który nietylko starym swych poprzedników zwyczajem miał klucz złoty do wszystkich sekretów Wysokiej Porty, lecz miał także kupionych zdrajców w samem sercu kolonii polskiej nad Bosforem, jako też polskiej emigracyi zbrojnej na Wołoszczyźnie. Na dobitkę, stamtąd to, z obozu konfederacyi wołoskiej, sam „regimentarz” i „hetman”, mąż zaufania Deputacyi paryskiej, spiknięty oddawana z władzami rosyjskiemi Ksawery Dąbrowski, w początku lata 1797 r., przed samą fatalną wyprawą bukowińską Deniski, oddawszy się otwarcie w ręce łaskawego imperatora, zjawił się osobiście w Petersburgu. Obsypany nagrodami, użyty do formacyi wojskowej polskiej w służbie rosyjskiej, mógł on, wraz ze swymi towarzyszami, a niebawem też ze w stępującym w jego ślady Deniską. dostarczać wszelkich pożądanych świateł w zakresie spiskowych działań, zamierzeń i środków polskich w ogóle, a deputacyjnych w szczególności. Wobec podobnych warunków, podejmowane w tej samej właśnie porze, tak niefortunnym w dodatku, rozdwojonym sposobem, przedsięwzięcia wychodźcze w dzielnicy rosyjskiej były już z góry skazane na wynik niepomyślny i wręcz klęskowy. 

W dzielnicy pruskiej, ośrodku Polski historycznej i etnograficznej, przy znacznie bardziej zróżniczkowanych, a stąd właśnie neutralizujących się nawzajem, stosunkach społeczno – politycznych, nastrój publiczny, w ogólnym iloczynie rozbieżnych swych składników, stawał ostatecznie podobnież na punkcie martwym. Nie mogło zresztą być inaczej w części kraju, najmocniej przez świeże wypadki wstrząśnionej, zniszczonej, wyczerpanej. Warszawa, wyludniona ze zbiegłych zagranicę żywiołów najdzielniejszych, nazajutrz po rzezi Pragi, aż nadto szybko wzwyczajała się do wyrachawanych głaskań żelaznej ręki Suworowa. Wzwyczajała się też do zwycięskich wojsk rosyjskich, rabujących wsie okoliczne, a hojnie płacących w stolicy i zyskujących sobie w ten sposób szczególniejszą popularność, zw łaszcza u znędzniałego okrutnie, skutkiem straszliwych przejść ostatnich, a narodowo niedość uświadomionego małomieszczańskiego ludu. Lud ten, rzecz prawie nie do wiary, z niepojętym żalem żegnał wychodzących z Warszawy zdobywców Rosyan. Natomiast ze zrozumiałą niechęcią i szyderstwem witał wejście Prusaków, którzy zdradą sprzymierzeńcami podczas Wielkiego Sejmu i niedołęstwem militarnem podczas insurekcyi zasłużyli sobie na nienawiść i lekceważenie, a przeciw którym te bardzo naturalne uczucia nowych ich poddanych polskich jeszcze były podżegane z rozmysłu ze strony rosyjskiej i austryackiej. Przyłączały się do tego, zaraz po objęciu w posiadanie, formalizm i skąpstwo pruskie, znaczne podwyższenie podatków w stosunku do działów rosyjskiego a nawet austryackiego, biurokratyczna unifikacya bezwzględna w administracyi i sądownictwie. 

A jednak, jeśli było niezadowolenie, nie mogło przecie nawet być mowy o tem, aby ono tutaj w jakiej poważniejszej czynnej wyładowało się postaci. Już po jednorocznej gospodarce mógł wielkorządca Hoym w relacyi ogólnej o stanie nowych nabytków warszawskich, czyli t. zw. Prus Południowych, w początku 1797 r., udzielić Fryderykowi-Wilhelmowi II jak najbardziej uspokajających w tym względzie zapewnień. Mógł donieść, iż pomimo opozycyi, mającej siedlisko szczególnie śród kobiet, młodej szlachty, niższego duchowieństwa, dymisyonowanych urzędników, oficerów i żołnierzy polskich, starsze i zamożniejsze żywioły obywatelskie i mieszczańskie pragną jeno zażywać owoców mądrze w umowach bazylejsko-petersburskich zapewnionego ludom pruskim słodkiego pokoju, i pod sprawną pruską opieką dorabiać się dostatków materyalnych. „Przez dobroczynne instytucye – były słowa Hoyma – można zaszczepić temu dobrodusznemu w gruncie narodowi głębokie uczucie przywiązania" do rządu berlińskiego. W każdym razie, „ta prowincya zachowa się spokojnie". A o nic więcej wszak nie chodziło wcale. Nie obawiano się też w Berlinie bynajmniej samych Polaków. Żywiono raczej obawę przed poruszeniem ich przez Austryę lub Rosyę, i temu przedewszystkiem chciano zapobiedz. Pod tym też głównie, zapobiegawczym kątem widzenia, prowadząc grę złudną z Radziwiłłem i częścią emigracyi paryskiej, jednocześnie odgry podobnej starano się odstręczać sąsiadów, a zwłaszcza nieobliczalnego Pawła. Dobrodziejstwa carskie dla Kościuszki i towarzyszów, w rzeczy samej, w rażenie nadzwyczajne wywarły w pruskiej od niedawna Warszawie. Zapanował tam entuzyazm bezgraniczny dla Rosyi i nowego jej władcy. Modne damy towarzystwa warszawskiego zaczęły sylwetkę imperatora nosić w medalionach. Młodzi eleganci, pędząc sankami po Krakowskiem Przedmieściu, zuchowato nawoływali stangretów gwarą rosyjską, przed rokiem dopiero słychiwaną od oficerów suworowowskich: „paszoł, paskarjej, padi... a przechodnie spozierają na to z radosnem zdumieniem, niby na powróconych znowuż Rosyanów". Wystrzegał się też rząd pruski, jak ognia, ułaskawionych przez Pawła, powracających z Rosyi do Warszawy Polaków. Kiedy wiosną tegoż 1797 r. Ignacy Potocki, niegdy będący wcieleniem idei prusko-polskiej, teraz odznaczony łaską Pawła, po wyjeździe z Petersburga zapragnął udać się do Berlina, a zapewne i do Warszawy, spotkał się z podejrzliwym i szorstkim zakazem Fryderyka-Wilhelma II. Twórca polsko-pruskiego przymierza, teraz mając swe dobra skonfiskowane w Prusiech, odjechać musiał do siebie do Kurowa, niedaleko Puław, w kordonie austryackim. 

Z drugiej znów strony, od wiosny t. r., poczęły napływać do Warszawy pierwsze medyolańskie odezwy legionowe Dąbrowskiego. Te odezwy zresztą, wedle intencyi swego autora i wyraźnej przestrogi Bonapartego, unikały żądła przeciw Prusom a natomiast zwracały się wprost przeciw Austryi, pośrednio i Rosyi. Rząd pruski mimo to mało zapewne był niemi zbudowany, już ze względu na własne administracyjne i rekrutacyjne interesa polskie. Co jednak główna, będąc jedyny z trójrozbiorcóww najlepszych z Republiką francuską stosunkach, in petto niemniej od najgorętszego legionisty przyklaskując okrutnym cięgom, zadawanym przez nią Austryi, a mając wszak na sumieniu wizytę berlińską Dąbrowskiego ikon szachty z Radziwiłłem, gabinet berliński tembardziej wystrzegać się musiał wobec Wiednia i Petersburga choćby cienia podejrzenia, jakoby sprzyjał owej występnej, francusko – legionowej robocie. Co więcej, naprzeciw gorszących słabostek polskich Pawła, powinien był dać mu z siebie przykład lojalnej względem Polaków surowości. Musiał zaś czynić to zarazem w sposób tak zręczny, aby tychże „dobrodusznych" nienadto zrażać do siebie Polaków. Najwybitniejszą wtedy w pruskiej Warszawie postacią patryotyczną był stary marszałek Małachowski. Po upadku Sejmu Wielkiego schronił się on do Rzymu; potem dobę insurekcyjną przeczekał w Wiedniu. Od wiosny 1796 r. powrócił do dóbr swych w Galicyi. Zaś od jesieni t. r., przeniósł się na stałe do Warszawy i otworzył podwoje swego pałacu na Krakowskiem, niegdy siedliska narad nad Ustawą majową, a i teraz ośrodka pozostałych w stolicy po ważniejszych działaczów narodowych. Owóż Małachowski, spowinowacony przez żonę z Radziwiłłami, głaskany przez rząd berliński, odebrał nagle, w końcu marca 1797 r., grzeczne od Hoyma wezwanie do opuszczenia Warszawy. Jednocześnie, w początku kwietnia, wydalono stąd kilkunastu innych celniejszych obywateli. Kilku zakordonowców z hałasem aresztowano i usunięto za właściwą granicę, bez krzywdy zresztą dla nikogo, a nawet z akcentowaną poufnie życzliwością. Większość udała się za pobliski, przebiegający opodal Warszawy kordon austryacki, dokąd również, do dóbr swoich białaczewskich, przeniósł się Małachowski. Tymczasem, w maju 1797 r., po nieudanych w Hamburgu poszukiwaniach za Kościuszką, w ślad za Woyczyńskim, wracającym z ramienia Barssa, Wybickiego, Dąbrowskiego i sprawy legionowej, przez Berlin, do dzielnicy pruskiej, przybył tu potajemnie z ramienia Deputacyi główny jej sternik, ksiądz Dmochowski, dla krzyżowania w tych stronach, podobnie jak Giedroyć na Litwie, wpływów i starań przeciwników a nienajmniej też dla zeskamotowania im funduszów z ofiar składkowych. Z tej pielgrzymki agitacyjnej, latem 1797 r., powrócił on do Paryża, zdążywszy zebrać od rodaków tutejszych parę tysięcy dukatów. Zdążył też nabróździć należjmie w tej dzielnicy utartemi sposoby podbechtywania przeciw prusofilstwu i samozwaństwu roboty agencyjno-legionowej, na rzecz jedynie zbawiennych deputacyjnych prac spiskowo-związkowych, wspartych powagą Centralizacyi lwowskiej i jej konspiracyjnej odrośli warszawskiej. Było to oczywiście wodą na młyn austryacki. Wiedział zaś o tem doskonale rząd berliński, mający swych donosicieli w tajnej filii związkowej warszawskiej, podobnie jak rząd wiedeński miał ich w organizacyi centralnej lwowskiej. Z obu stron wygrywano przeciw sobie kartę polską w najwyszukańszym duchu prowokatorskim, a zarazem w pobożnej intencyi pogrążenia się i skompromitowania nawzajem wobec strony trzeciej, stałego przedmiotu wzajemnych trwóg i konkurów, rządu petersburskiego. 

W dzielnicy austryackiej, zaznaczony już rozdźwięk jaskrawy, płynący z dziwacznej antynomii stycznych tam dążeń pańsko – austrofilskich a radykalno – powstańczych, coraz dotkliwiej zaostrzał się, naskutek nieustannych, niesłychanych porażek broni cesarskiej. Te porażki, podobnie jak w innych prowincyach habsburskich, wywierały wrażenie oszołamiające również i w Galicja. Rozgrzewały tu niejedną głowę gorętszą i dostarczały pokarmu próżnej gadaninie i pisaninie zawodowych konspiratorów miejscowych. Jednakowoż tutaj, na drugim krańcu państwa, w kraju wyczerpanym, zbiedzonym, prawie ogłodzonym, wyssanym przez ciągłą rekrutacyę, trzymanym w żelaznej obroży policyjno-militarnej, te klęski wojenne, wciąż jeszcze bardzo odległe, nie wytwarzały żadnej zgoła podstawy do jakiegokolwiek czynnego, choćby jeno opozycyjnego, cóż dopiero powstańczego odruchu. Przeciw nie, poddawano się biernie nietylko samej fizycznej przemocy, lecz nawet urzędowym zgóry natchnieniom. Kiedy w ciągu 1796-7r., na życzenie cesarza, władze gubernialne lwowsko-krakowskie poczęły “zachęcać” (aufmuntern) ludność galicyjską do dowodnego objawienia swych uczuć wiernopoddańczych w obecnej trudnej tronu potrzebie, wnet bez przeszkody mnożyć się mogły c. k. „patryotyczne u wystąpienia i manifestacye. A więc urządzane były ćwiczenia i popisy dzielnej milicyi wiernego obywatelstwa lwowskiego. Odbywały się zaciągi ochotnicze ku obronie ukochanego monarchy, przyczem nawet mężni żydzi galicyjscy, w osobie byłego pułkownika kościuszkowskiego, Berka Joselowicza, ofiarowali się z korpusem kilkotysięcznym na zgromienie niecnego Bonaparty. Odprawiane były modły publiczne i ogłaszane biskupie listy pasterskie polskie „za powodzenie wojsk cesarskich. Pojawiały się wieloliczne czarnożółtych uczuć wylewy oratorskie, a nawet poetyckie, przyczem po raz pierwszy natchnienie krakowskiego wierszopisa wydało wersyę polską hymnu „Boże zachowaj cesarza”. Wreszcie ofiarowane były „dobrowolne”, w gotowiźnie i w naturze składki, lojalne, skąd na rzecz armii cesarskich w tym czasie wpłynęło z Galicyi kilkanaście tysięcy florenów, kilkadziesiąt tysięcy korcy zboża, znaczne zapasy siana, postaw ów sukna, wódki i t. p. Oczywiście to wszystko działo się z przymusu, nie z serca. Ale ten przymus aż nazbyt łatwe miał zadanie. Śród ofiarodawców, których listę ogłaszała w te pędy urzędowa „Gazeta Wiedeńska oraz pisma lwowskie i krakowskie, znajdowały się najpierwsze nazwiska krajowe, Czartoryskich, Lubomirskich, Zamoyskich, Potockich, Lanckorońskich. nawet zacnego Małachowskiego. Co jednak główna, niezawiśle od tych nakazanych z góry uczuć i świadczeń, śród przewodniej, bądźcobądź, możnowładczej części społeczeństwa galicyjskiego, i to bynajmniej nietylko dworackiej, lecz szczerze polskiej, przeważało podawnemu przeświadczenie istotne, iż wobec rozpaczliwego stanu sprawy narodowej, pomimo doraźnych klęsk austryackich, raczej trzymać wypada z monarchią habsburską, aniżeli przeciw niej ryzykowne, beznadziejne podejmować przedsięwzięcia. 

Ogniskiem najwpływowszem tej dzielnicy, obok Lwowa, gdzie pod czujnem okiem gubernialnem gnieździła się ruchliwa a bezsilna i bezpłodna Centralizacya, były Puławy, słynna rezydencya „familii“ Czartoryskich. Głowa rodu, stary generał ziem podolskich, bardzo dobry Polak i zacny człowiek, ale słaby i próżny umysł wielkopański dawnej daty, jak wspomniano, zdawna trzymał mocno z dworem habsburskim. Ongi, jeszcze za Rzpltej, był on stamtąd popierany rozmyślnie przeciw zawisłemu od Rosyi kuzynowi, Stanisławowi-Augustowi; potem fałszywą łudzony nadzieją za insurekcyi; a i teraz hojnie obsypywany zaszczytami i względami osobistemi cesarza Franciszka. Był on z nim nawet spowinowacony, a tem samem zbliżony, wspólną domu wirtembersko-rosyjskiego awersyą, przez nieszczęśliwe małżeństwo starszej swej córki, Maryi, z ks. Wirtemberskim, bratem pierwszej żony Franciszka, nieboszczki cesarzowej Elżbiety, oraz drugiej żony Pawła, obecnej imperatorowej Maryi Teodorówny. Gdy nędzny Wirtemberczyk, podczas kampanii litewskiej 1792 r. przeciw Rosyi i Targowicy, okazał się jawnym zdrajcą Polski, zerwać z nim najbezwzględniej musieli Czartoryscy. Pogorszyło to jeszcze ich stosunek do dworu petersburskiego, a zwłaszcza do oburzonej na swą polską bratową Maryi Teodorówny. Zarazem zaś carowa jak najgorzej była usposobiona dla swego austryackiego szwagra, z powodu przedwczesnego zgonu bezdzietnej swej siostry oraz przedwczesnych, w parę miesięcy ledwo po jej śmierci, ślubów powtórnych Franciszka z młodą Neapolitanką. Po upadku insurekcyi, na której czoło wysunęli Kościuszkę, której w ogóle byli jedną z głównych sprężyn tajemnych, i to właśnie przez mylną na Wiedeń rachubę, Czartoryscy, dla ratowania olbrzymiej pod berłem rosyjskiem fortuny, musieli, na żądanie Katarzyny, wyprawić obu swych synów jako zakładników do Petersburga. 

Tam atoli, nad Newą, sposobem zgoła nieoczekiwanym, wytworzyły się najtajniejsze, a w następstwie nadzwyczaj doniosłe związki przyjacielskie pomiędzy starszym z braci, ks. Adamem, a W. Księciem Aleksandrem Pawłowiczem i jego małżonką, Elżbietą Aleksiejówną. Wiosną 1796 r. młodziutki, dziewiętnastoletni zaledwo Aleksander, w ogrodzie Pałacu Tauryckiego, sam na sam najniespodzianiej, z własnego popędu, otworzył się przed starszym od siebie o lat siedm Adamem Czartoryskim. Ofiarował mu swą przyjaźń dozgonną. Oświadczył, iż potępia dzieło rozbiorcze swej babki, „boleje nad Polską, pragnie ją widzieć szczęśliwą". Objawił pojęcia skrajnie liberalne, podziw dla Republiki francuskiej i zamiar obdarzenia wolnością Rosyi po dojściu swem do władzy. Wynikły stąd szczególniejsze stosunki, niewolne zresztą niebawem od pewnych stron nadzwyczaj drażliwych. A mianowicie, obok ścisłej przyjaźni z Aleksandrem, i to pono za jego wiedzą i zgodą, nawiązał się stosunek miłosny między młodym ks. Adamem a półdziecinną jeszcze, śliczną, szlachetną, W. Księżną Elżbietą. Natomiast Aleksander, nie mając serca do żony, której nie był wart, związał się z bawiącą na dworze petersburskim piękną Polką, córką jednego z powiesznych w czasie insurekcyi warszawskiej zdrajców, Maryą z Czetwertyńskich Naryszkinową. Pomimo tak zawiłych i niebezpiecznych okoliczności, serdeczny stosunek przyjacielski pomiędzy ks. Adamem a W. Księciem Aleksandrem w ciągu następnego roku stopniowo wciąż jeszcze się zacieśniał, zwłaszcza ze zmianą panowania po śmierci Katarzyny. 

Wiosną 1797 r., wprost z koronacyi moskiewskiej Pawła, młodzi książęta Czartoryscy, za udzielonym od cara urlopem, zjechali do Puław. Tu dopiero ks. Adam mógł zwierzyć się szczegółowo rodzicom ze związków swych z W. Księciem, obecnie już następcą tronu, oraz z tajemnych jego wynurzeń, tak pomyślnie rokujących dla Polski. Zapaliła się do nich matka, Izabela Czartoryska, Polka gorąca, umysłowość żywa, lecz wielka dama czasów swoich, politykująca na własną rękę, powierzchownie i oligarchicznie. Sama niegdy zbliżona do rosyjskiego w Warszawie wielkorządcy, Repnina, nawyk łabudować na Rosyi, na faworach, odmianach, nadzwyczajnościach tamecznych, wzięła ona bardzo do serca te fortunne nowiny petersburskie i w liczeniu się z niem i utwierdzała syna, na którego wpływ miała przeważny. Natomiast ojciec, sam ongi za młodu gość nad Newą, na petersburskich sparzony ułudach, a teraz na dobrej z Hofburgiem stopie, przyjął odkrycia synowskie ze sceptycyzmem niechętnym. Przejęty tyleż nieufnością do przyszłych, dalekich widoków od Aleksandra, ile do teraźniejszych od będącego jeszcze w sile wieku Pawła, obstawał on postaremu  za habsburską swoją opoką, Wiedniem opiekuńczym, łaskawcą Franciszkiem. W żadnym atoli razie nikt w rodzinie Czartoryskich słyszeć nie chciał o widokach od strony Prus. Stamtąd bowiem, z Berlina, dom ich oddawna nieubłagana ścigała zażartość. Stamtąd niegdyś spadło złamanie pierwotnej Czartoryskich przy Rosyi polityki i siły przez Fryderyka II. Stamtąd świeżo, od Fryderyka – Wilhelma II, zdrajcy przymierza z Rzpltą, ich zięciowi wirtemberskiemu zła do zdrady przyszła podnieta. Stamtąd też, świeżej jeszcze, pobiegła do Petersburga zjadliwa denuncyacya ich tajnych, spiskowych grzechów insurekcyjnych. Głęboka i aż nadto uzasadniona antypatya Puław do Berlina miała potem, w osobie ks. Adama, jako doradcy cesarza Aleksandra, znaleść w znaczeniu czynnem wydatny wyraz odwetowy. Obecnie zaś, związana też poniekąd z pewnym rywalizacyjnym do berlińskiej teraz gałęzi Radziwiłłów stosunkiem, stanowiła, w znaczeniu biernem, szkopuł poważny do zjednania Czartoryskich dla idących z Paryża i Włoch, a założonych niepomału na oryentacyi praskiej, dążeń i pomysłów legionowo sejmowych. 

Owóż stamtąd to mianowicie, w początku maja 1797 r., drogą na Berlin i pruską Warszawę, pojawił się w kraju naprzód Woyczyński, z bezpośrednią od Dąbrowskiego, Wybickiego, Radziwiłła relacyą. Z kolei, ukazała się niebawem, wyprawiona z insynuacyi Delacroix, pierwsza odezwa kwietniowa paryska do „obywateli galicyjskich“, względem osobliwej polskiej dywersyi powstańczej na Węgrzech. Rzecz rozważana była w Puławach na licznym zjeździe, urządzonym w połowie maja, pod pozorem imienin córki domu, księżniczki Zofii, przeznaczonej na oblubienicę młodszemu z Zamoyskich. Śród obecnych znajdowali się przybyły z pobliskiego Kurowa Ignacy Potocki oraz również wyzwolony z Petersburga Tadeusz Mostowski. W zgromadzeniu ludzi wytrawnych i trzeźwych nie mógł oczywiście znaleść aprobaty dziki pomysł paryski, a to tem mniej, że już towarzyszyła mu i do reszty pozbawiała go gruntu wieść bliższa o zawarciu przedugody leobeńskiej. Sam przezacny Małachowski oświadczał wręcz, że dla podobnej awanturniczej planty „nie widzi wcale, czemu miałby iść na skręcenie karku“. Z kolei, ze znacznem opóźnieniem, nadeszła z Paryża druga, natchniona przez Wybickiego, odezwa zbiorowa z końca kwietnia, wszakże dopiero w początku czerwca zawieziona do kraju przez byłego posła lidzkiego, Wojciecha Narbutta, wraz z powierzonem mu pojaśnieniem ustnem, względem zebrania przedstawicielstwa narodowego przy legionach polskich we Włoszech. Stosunkowo, bądźcobądź, brzmiała ona daleko poważniej, i w treści i w formie, od poprzedniej węgierskiej. Zakończona wymownym apelem: „Ojczyzna Was woła, my milczymy“, ta wtórna odezwa sejmowa dała zapewne więcej od pierwszej do myślenia. Zawszeć jednak dość niebezpieczna, a żadnego z zewnątrz nie mając fundamentu, przyjętą była naogół z ostrożną rezerwą przez głównych adresatów, z marszałkiem Małachowskim na czele. Niebawem atoli, w ciągu lata, zaczęły nadchodzić dalsze w sprawie sejmowej nalegania. Opierano je na takiej teraz kombinacyi, iż Polska miałaby zostać uznaną za część składową Rzeszy niemieckiej, niby tytułem odszkodowania zatracone do Francyi cesye, i tym sposobem w sejmowej reprezentacyi swojej dopuszczoną do udziału w rokowaniach kongresowych o pokój powszechny. Pomysł jawnie był niedorzeczny. Gdy jednak za nim gardłował z zapałem poczciwiec Bonneau, znany w Polsce ze strony najlepszej, z czasów swoich konsulackich warszawskich i petersburskiej niewoli, poczęto wierzyć, iż ta sprawa ma istotnie poparcie rządu francuskiego. Poczęto zresztą skądinąd rozgrzewać się tem bardziej, gdy równocześnie odbierano z Włoch wiadomości niezawodne o szybkich postępach tamecznej formacyi legionowej. Z drugiej znów strony, w tym samym czasie, czerwcowa klęska wyprawy wołoskiej Deniski, wnet potem lipcowy jej epilog, wieszania bukowińskie pochwyconych konfederatów, były wraz straszliwem ostrzeżeniem i smagającą przeciw Austryi podnietą. Ostatecznie tedy ułożono wyprawić Woyczyńskiego ponownie na zwiady do Paryża. Przydano mu Michała Kochanowskiego, byłego posła sandomierskiego i członka Rady Najwyższej insurekcyjnej, teraz ruchliwego między umiarkowanem wychodźctwem a Warszawą i Galicyą pośrednika. Kochanowski, po dwukrotnych odwiedzinach w Białaczewie, tyle przynajmniej wymógł na Małachowskim, iż ten dał mu kilka blankietów ze swoim podpisem, dla użytku Barssa i Bonneau, na wypadek nagłej potrzeby, w nadspodzianie pomyślnym obrocie rzeczy. Obadwaj wysłańcy, w połowie lipca 1797 r., drogą na Karlsbad, dla narady z bawiącym tam na kuracyi Ignacym Potockim, oraz na Lipsk, dla widzenia się z przybiegłym z Berlina Parandierem, udali sie do Paryża. 

Naraz, już po ich wyjeździe, nadeszły do Galicyi przyniesione przez Niemojewskiego, now e, najnaglejsze w ezw ania od Dąbrow skiego, Wybickiego i towarzyszów z Medyolanu, gdzie z końcem lipca 1797 r., pod znakiem wznowionego przesilenia i haseł wojennych, radosne rozpaliły się nadzieje i zagrała pobudka pieśni legionowej. Od Piotra Potockiego z Zurychu – dokąd przez rodaków medyolańskich wyprawiony był Sołtyk, z czego zaraz zrobiono „kuryera od Bonaparty... dla użycia całego wpływu na marszałka (Małachowskiego), celem skłonienia go do przyjazdu (do Włoch)“ – zjechał w połowie sierpnia syn jego Kaźmierz Potocki do Białaczewa, z zaklęciem najmocniej szemo niezwłoczne do Medyolanu przybycie. Małachowski uległ zrazu pod naciskiem tych ognistych próśb i zapowiedzi, a właściwie próżnych jeno „snów u wychodźczych, przeobrażanych samozłudnie na rzekomą pewność wojenną i inicyatywę zbawczą Bonapartego. Przyrzekł tedy za kilka tygodni wyruszyć przez Czechy do Saksonii i tam czekać dalszych wypadków, w otoczeniu innych chętnych posłów sejmowych. Liczono też zebrać znaczniejszy fundusz 20 do 30 tysięcy dukatów, o ile okazałaby się „jakaś podstawa gruntowna” do dalszych działań. Aliści, co do samego wytycznego kieruku tych działań, istniały wciąż najpoważniejsze wątpliwości zasadnicze śród kół przewodnich Galicyi, a zwłaszcza w Puławach. Stary Czartoryski stanowczo przestrzegał przed „niebezpieczeństwem tworzenia żądanej reprezentacy i narodowej”. Nie zarzekał się wprawdzie udziału w zamierzonych przedsięwzięciach patryotycznych, lecz pod tym jedynie warunkiem, „jeżeli Austrya szepnie mu słówko do ucha“. Oczywiście zaś w żadnym razie nie mogło to być słowo austryackiej zachęty do sejmowego zjazdu we Włoszech, dla towarzyszenia legiom polskim, w wojnie zaczepnej przeciw Austryi. Wyrażając natomiast „przekonanie, że Francya, przy najlepszych nawet dla Polski chęciach, nie byłaby w stanie osiągnąć celu bez pomocy jednego z mocarstw rozbiorowych", występował stary książę z wręcz przeciwną projektom parysko – medyolańskim, dawniejszą wiedeńsko-galicyjską mrzonką „porozumienia między Francyą a Austryą w głównej sprawie odbudowy Polski”. A wyobrażał to sobie w taki mianowicie sposób, iżby „Polacy, Austrvacy, Węgrzy, Czesi, Szlązacy i większość Niemców wspólną masą rzucili się na Prusy, na których zewsząd tyle krzywd byłoby do pomszczenia”. Rzecz godna uwagi, że równocześnie, latem 1797 r. mrzonkę odbudowy pod skrzydłem Austryi, a w postaci prawnopaństwowej unii Polski i Węgier, półurzędownie podsuwał Czartoryskim hr. Erdódy, przysłany umyślnie do Puław z gubernium galicyjskiego. Tam bowiem, w urzędzie gubernatorskim lwowskim, rzecz prosta, znano wybornie wszystkie sekretne planty wychodźczo-krajowm. Albowiem, starym polskim zwyczajem, o wszystkich tych „tajemnicach“, wysłańcach, naradach, sejmie medyolańskim i t. p., wróble śpiewały na dachach, a nawet rozprawiały między sobą „żony adwokatów” warszawskich i lwowskich. Wchodziły tu również w grę odbite z Wiednia, a sympatyczne arystokracyi galicyjskiej, posłuchy o bliskim przewrocie monarchicznym we Francyi, zaczem łatwo mógłby pójść wymarzony nawrót pojednawczy austro-francuski. 

W tem błędnem kole pojęć obracały się w szystkie niemal wielkopańskie głowy galicyjskie. Należały tu: siostra Czartoryskiego a teściowa Ignacego i Stanisława Potockich, stara marszałkowa Lubomirska z Łańcuta, dawniej zadomowiona w Wersalu a teraz w Hofburgu; najstarsza z Potockich i mentorka tego domu; starościna Kossakowska, kierująca opinią światową we Lwowie; bracia Zamoyscy, Ossolińscy, Moszyńscy, i cała dworska Polonia wiedeńska. Nawet Małachowski, dusza kryształowa, lecz głowa nienajmocniejsza, któremu z Puław posłano do Białaczewa ze stosowną przestrogą braci Mostowskich, zaczynał pono wyobrażać sobie, „że plan sejmowy do tego zmierza, aby Karol arcyksiążę został królem polskim, i że dom austryacki jest o tem powiadomiony“. Ale i umysł wtedy w kraju najznakomitszy, Ignacy Potocki, politycznie i osobiście do Prus zrażony, skądinąd znów zawiedziony na Pawle, w podobnym, raczej austrofilskim, antypruskim, więc antysejmowym nastrojony był duchu. Był on przy tem poczęści tak że pod sąsiedzkim wpływem puławskim. Głównie jednak z własnego słusznego wychodził przeświadczenia, iż sprawa zjazdowa medyolańska, zawieszona w powietrzu, mogłaby, zamiast wątpliwego pożytku, przynieść same jen o namacalne szkody, wywołując dotkliwe represye i zespalając tylko trójrozbiorców. Małachowski, który wybrał się nareszcie w drogę, i pod pozorem kuracyi zjechał naprzód do niego do wód Karlsbadzkich, napewno nie znalazł w nim zachęty do dalszej ryzykownej na południe podróży. Do Potockiego trafiła również wroga myśli sejmowej i “prusackim” jej poplecznikom Deputacya, nasławszy mu do Karlsbadu spryciarza Szaniawskiego. Stąd też poszło zaraz od Potockiego, pod adresem oddanego mu osobiście Parandiera, a tem samem do rządu francuskiego, wskazanie przeciwne projektowi sejmowemu i oryentacyi pruskiej, a kierujące natomiast ku „Austryi, podatniejszej może (od Prus) do przełożeń i nawet kroków względem odnowy polskiej”. W skazanie takie, imieniem Potockiego, a w obostrzonej widocznie i niedość autentycznej wersyi, poniósł Parandierowi Sokolnicki Michał, pułkownik insurekcyjny, świetny oficer, żarliwy obywatel, lecz bardzo nieścisły, nierówny, niepewny, „chlubny z natury swojej i pełen presumcyi“. Sokolnicki, który swego czasu, na amatora, nieprzymuszony zgoła, towarzyszył w Petersburgu więzionemu na seryo Potockiemu, odtąd podawał siebie jako ofiarę nadnewskich więzień i rzeczoznawcę w sprawach rosyjskich.

Mając zaś istną słabość do wypisywania rozmaitych memoryałów i projektów politycznych, wygotował on teraz, na własną rękę, nasampierw nieszkodliwą przeciw rosyjską parafrazę cudzych bajek o rzekomym „testamencie Piotra Wielkiego”. Obok tego zaś, z właściwą sobie niepoślednią, ale też nieobliczalną rzutkością myśli, wygotował on doniosły projekt utworzenia, pod nieprzyjaznym Dąbrowskiemu krewkim rębajłą, generałem Madalińskim, osobnej legii polskiej nad Renem dolnym, od strony Holandyi, a więc z ostrzem zwróconem ewentualnie tyleż przeciw Prusom, co i Austryi. Urzeczywistnienie podobnego pomysłu w chwili niniejszej, podkopując rodzącą się dopiero, a skierowaną wyłącznie przeciw Austryakom, formacyę legionową włoską, zewszechmiar byłoby na rękę intrydze deputacyjnej paryskiej. We wrześniu 1797 r., w towarzystwie starszego Mostowskiego Józefa, niegdy oficera królewskiego francuskiego, byłego posła inflanckiego na Sejm Wielki, wybierającego się z Puław drogą okolną do Paryża, udał się tam wprost Sokolnicki, opatrzony w stosowne polecenia do dyrektora Barthelemego. Razem z nimi trzeci jeszcze wyjechał towarzysz, wyratowany z rzezi praskiej i awantury wołoskiej, podpułkownik Władysław Jabłonowski, dawny kolega szkolny Bonapartego. 

Rys górujący w całej tej mgławicy stosunków krajowych stanowiło postępowe rozdarcie narodowej jednoty duchowej. Dotknąwszy nasampierw, jak wskazano, wierzchołków magnackich, schodziło ono szybko do szerszych warstw społecznych. Otwierała się – długa, ta sama w coraz nowych odtąd przemianach, bezprzykładna tragedya gwałconej, kurczonej, dzielonej samowiedzy polskiej. Nieskończenie boleśniej i głębiej, po sekcyi dokonanej na ciele, wrzynał się nóż rozbiorczy w psychikę wielkiego narodu. Jednolita dusza zbiorowa, wraz z ziemią troiście rozszczepiona, poczynała z musu troiście czuć, myśleć i dążyć, nawet w samej wspólnej najpierwotniejszej dążności wskrzesicielskiej. Ta instynktowa dążność samozachowawcza całkowego z przyrody ustroju pozostała wprawdzie żywą w każdym z trzech jego szczątków. Ale w każdym sztucznie różniczkowana, stąd w sobie samej hamowana i zobojętniana, wydawała ostatecznie iloczyn ogólny niemocy, nicości. Naród, jak w trzęsawisku, pod groźbą zapadnięcia się coraz dalej za wszelkim ratunkowym wysiłkiem, skazany był na nieruchomość. W braku siły nietylko fizycznej, lecz zbiorowej moralnej, szukano daremnie punktu oparcia zewnątrz, u wrogów śmiertelnych, w Petersburgu, Berlinie, Wiedniu. A jednakowo darem ną było rzeczą poszukiwać takiego oparcia u rzekomych przyjaciół, w Paryżu dyrektoryalnym.

II.

Do biedującej, podobnie jak i w domu, wśród rozbicia i zwątpień, kolonii wychodźczej polskiej w Paryżu, doszły w początku sierpnia 1797 r., przyniesione przez majora Zawadzkiego, odgłosy wybujałych nagle zapałów i widoków medyolańskich. Zawadzki, łzami radości witany przez Bonneau i Barssa, ze smutkiem sprawdził naprzód płonność bajki o przybyciu Kościuszki, będącego naprawdę w drodze do Ameryki. Następnie dowiedział się gorzkiej prawdy o okrutnej klęsce awantury wołoskiej Deniski. Przyjęty protekcyjnie przez Augereau, łaskawie przez Talleyranda, grzecznie przez dyrektorów Barrasa, Barthelemego, Carnota, wnet jednak rozczarować się musiał względem głównego przedmiotu swej misyi, wzmocnienia legionów i wojennego ich dla sprawy narodowej użycia. Ze zdumieniem usłyszał od Lavalletta i przekonał się osobiście Zawadzki, że polecenie Bonapartego nienajlepiej bywa widzianem na bruku paryskim, gdzie „poczciwego tego bohatera mają, jeśli nie za Cezara, to przynajmniej za Maryusza lub Syllę. Odsyłany był po odpowiedź na swoje przełożenia z ministeryum do Dyrektoryatu i na odwrót od Carnota do Scherera. Bez skutku również pozostało pismo w tejże sprawie pomnożenia legionów, podane Talleyrandowi przez Barssa. Na niczem także skończyła się „czcza rozmowa" z Barthelemym i Talleyrandem, w zasadniczej sprawie sejmowej, odbyta przez przybyłych właśnie Woyczyńskiego i Kochanowskiego. Na dobitkę nadeszła do rządu depesza Parandiera, z daną mu po drodze od nich obu wiadomością o zbyt żywej zachęcie, udzielanej przez Bonneau względem zwołania sejmu polskiego w Medyolanie. Natychmiast, z rozkazu Reubella, zwrócił się Talleyrand z ostrą admonicyą do biednego Bonneau. Ten w strachu, przed odpowiedzialnością, wypełniwszy przy pomocy Barssa jeden z przywiezionych blankietów Małachowskiego fikcyjnem do siebie pismem marszałka, przedstawił je ministrowi, dla usprawiedliwienia się i pokrycia własnej sejmowej inicyatywy rzekomą marszałkowską. Był to fortel nienajlepszy, choćby z tego już względu, że Talleyrand i o blankietach był powiadomiony. Wszystko to dawało miarę, jak mało w Paryżu o legiony, o sejm, o Polskę wogóle dbano. „Na nic rezolucyi dostać nie mogę, – donosił Dąbrowskiemu zrozpaczony Zawadzki – ...takie tu dzieją się historye, takie kabały, tak rząd zatrudniony..., że o nas ani dudu... Chmura czarna, która zachodzi, przepowiada wielką burzę; codziennie jej się spodziewają “. 

Ale ta niebawna, w rzeczy samej, burza fructidorowa nie miała bynajmniej poprawić widoków sprawy polskiej. Wzmacniając doraźnie żywioły radykalne francuskie, przydała ona tylko animuszu pokrewnym deputacyjnym polskim. Istotnie. Deputacya, odtąd znów śmielsza i ruchliwsza, mając nadto dostarczone sobie przez Szaniawskiego najświeższe galicyjskie wbrew sejmowi i Prusom wskazania, pośpieszyła niezwłocznie wystąpić do nowych rządów fructidorowych z gwałtowną filipiką przeciw samozwańczym, zdradliwym zachciankom sejmowym medyolańskim. Zresztą samej nienawistnej formacyi legionowej włoskiej Dąbrowskiego ugryść teraz nie było sposobu, właśnie wobec nowej, wojowniczej zrazu od strony Włoch, oryentacyi rządu. To też, nadjechawszy na to Sokolnicki, rozszedł się wnet z Deputacyą, zamienił projektowaną legię holenderską na proste „biuro rekrutacyjne" nadreńskie, a zawiedziony i na tym projekcie, zaofiarował razem z Jabłonowskim usługi swoje Dąbrowskiemu. Aż tymczasem otrzymana w Paryżu, z końcem października 1797 r., wiadomość o traktacie campoformijskini ześrodkowała znowu z oczy świata, Francyi, tedy i skołatanej emigracyi polskiej, na istotnym, jak się raz jeszcze okazało, arbitrze wojny i pokoju, Bonapartem. 

Bonaparte, w ciągu ostatnich ciężkich z Austryakami przepraw negocyatorskich, raz po razie obracał myśl swoją ku stworzonym przez siebie legionom, a tem samem ku związanej z niemi sprawie polskiej. W połowie września 1797 r., podczas groźnego napięcia po wieści fructidorow ej, a przed przyjazdem Cobenzla, wydał on z Passaria na rozkaz Dąbrowskiemu do wyruszenia natychmiast z całą legią pierwszą, w pełnym rynsztunku bojowym, z zapasem po 60 ładunków na głowę, z Bologni do Mestra pod Wenecyą, dla złączenia się tam z dywizyą Hilliersa. Jednocześnie oddziały drugiej legii rów nież zostały z Cyzalpiny zbliżone etapami w kierunku Wenecyi. 

Czy istotnie przemyśliwał Bonaparte, w razie koncentrycznego marszu na Wiedeń, skupić wszystkich Polaków na prawem skrzydle swej armii i przez Węgry puścić ich do Galicyi? Rzecz to więcej niż wątpliwa, jako zamierzenie poważne, choć nie wyłączona wcale, jako jeden z przelotnych w nim błysków pośród ówczesnej, zmiennej z godziny na godzinę, konstelacyi pokojowo-wojennej. Chodziły mu wtedy podobno po głowie przebłyski najdziwniejsze, z którem i przecie nigdy nie występował przed Polakami, bo ich tumanić niepotrzebnie nie chciał; z któremi conajwyżej mimo woli, właściwym sobie sposobem urywanego monologu, wyładowywał się czasem w kole zaufanych generałów francuskich. Jeśli wierzyć naocznemu świadectwu jednego z tych francuskich sztabowców, miał on tem i mianowicie dniami, w Passarianie, w jednem z takich monologowych wynurzeń, „rozwijać plan swój przywrócenia wolności Polsce, podzielonej przez trzy mocarstwa północne; dzielił swą armię na pięć korpusów,... czyniąc przypuszczenie, jakoby miał pod swemi rozkazy 150 tysięcy ludzi“. Byłaby to najwcześniejsza, na dziesięciolecie z góry, fantazya wielkiego wodza na temat „pierwszej kampanii polskiej“. Ale to była w każdym razie tylko jedna z iskier, wylatujących z ognistej kuźni przebogatego umysłu, gdzie w tym samym czasie zapalało się pełno innych, gdzie dojrzewał już plan bajecznej wyprawy do Egiptu, do Indyi. Zaś panujący nawet nad rozhukaniem wyobraźni, wrodzony jego realizm musiał tamtą szczytną iskrę polską uznać narazie za najfantastyczniejszą ze wszystkich i zgasić ją niemiłosiernie. 

Rozkaz wrześniowy przy marszu dla legii, najpewniej obosiecznie, i na pokój na wojnę pomyślany, miał też w ostatecznem pokojowem spłynąć rozwiązaniu. Tymczasem pokrzyżował się on z równoległym apelem legionowym. Dąbrowski tego samego niemal dnia, pod wrażeniem odgłosów paryskich o fructidorze i krajowych o rzekomym wyjeździe Małachowskiego, zwrócił się z Bologni z podwójną za sejmem i legiami odezwą do Bonapartego. Odebrawszy od niego natomiast ów rozkaz wymarszu, wykonał go z takim pośpiechem, iż przed końcem września dotarł z legią do Mestra. Ale tutaj ujrzał jeden batalion swej legii odkomenderowany do Wenecyi, inne z drugiej legii jeszcze daleko w tyle. Zaś zamiast upragnionego wojennego hasła, wciąż słysząc o trwających tuż pod bokiem, między Udinem a Passarianem, rokowaniach pokojowych, wzdrygał się na wspomnienie niedawnej, z przed półroku, niespodzianki leobeńskiej. Wzdrygał się tem mocniej, iż po tylu wysiłkach organizacyjnych czuł się teraz prawie dwakroć bardziej na siłach, niż przed Leobenem. Miał przy sobie całą legię pierwszą i podsuwające się, czołowo już z jego artyleryą złączone, części drugiej pod Wielhorskim. Miał w obu legiach komplet oficerów i przeszło 7000 ludzi pod bronią. A tu wciąż drżał z niecierpliwości i niepokoju. 

W tym czasie zjechał doń ze znaczniejszą liczbą nowoprzybyłych oficerów generał-major Karol Kniaziewicz. Z przesiedlonej w strony kurlandzkie starej rodziny litewskiej, dzieckiem w mowie niemieckiej i ewangelickiem wyznaniu matki chowany, w korpusie kadetów warszawskim wrócony został ojczystej wierze i narodowości. Szlachecka to była, szlachetna, skroś polska kresów północnych postać, ogromnego wzrostu i siły, głowy potężnej, wyrazistych rysów marsowych. Przy tem sama była dobroć, prawość, rycerskość; duża tęgość bojowa, choć mniej nauki wojennej i wyższego talentu; głębokie nadewszystko, nieskazitelne poczucie narodowego obowiązku; a nadomiar, w smak n bardzo swoistym, pogodny humor, kochliwy sentyment, gęsta fantazya. Ostry w służbie, żołnierski impetyk, a jowialny, najłagodniejszy człowiek, miły był ludziom poczciwym, najmilszy ubóstwiającym go wiarusom. Odznaczywszy się w kampanii ukrainnej 1792 r., w powstaniu dosłużywszy się generalstwa, wzięty był pod Maciejowicami razem z Kościuszką. Po zwolnieniu i biedowaniu na Rusi, po spóźnionym na szczęście, latem 1797 r., planie wyjazdu na zdradliwą Wołoszę, Kniaziewicz przez Wiedeń i Karlsbad, gdzie mówił z Potockim i Małachowskim, przez armię nadreńską francuską, gdzie zaprzyjaźnił się z Championnetem, a od Hocha dostał pismo polecające do Bonapartego, przez Szwajcaryę i Lombardyę, dopędził nareszcie Dąbrowskiego na ziemi weneckiej, w niniejszej właśnie chwili krytycznej gorączkowego oczekiwania. Dąbrowski, sam skrępowany więzami karności żołnierskiej, skwapliwie skorzystał z przybycia tak wybitnego towarzysza broni. Postanowił mianowicie, w charakterze nietyle wojskowym, ile politycznym, wyprawić go z Mestra do kwatery głównej w Passarianie, z prośbą do wodza naczelnego o udzieleniu mu andyencyi, jak o „wysłańcowi patryotów polskich”, w sprawie ogólnego „położenia Polski”. Po wysondowaniu w przód rzeczy przez Sułkowskiego i odebraniu odpowiedzi przychylnej, natychmiast posłał Kniaziewicza do Bonapartego, z osobnem jeszcze od siebie pismem, gdzie dopraszał się niezwłocznego złączenia obu legii, ażeby w razie potrzeby wszystka rozrządzalna siła bojowa polska mogła w awangardzie ruszyć na nieprzyjaciela. 

Wtedy to właśnie, w początku października 1797 r., rokowania austro-francuskie w najburzliwszą wstępowały fazę. Owóż dopiero co, na kilka dni przed misyą Kniaziewicza, bez żadnej zgoła wiedzy Polaków, śród tych najgwałtowniejszych starć negocyatorskich padło rzucone przez Bonapartego jedyne silne słowo o Polsce. Miał on sobie zlecone z Paryża, insynuowane przez Talleyranda, wspomnieć o niej conajwyżej w sensie czysto ujemnym, t. j. podnieść znamienitą zasługę rządu francuskiego, iż „jakkolwiek Dyrektoryat był o to nieustannie błagany (przez Polaków), to jednak przez cały przeciąg rokowań wstrzymywał się rozmyślnie od odezwania się w sprawie Polski, która dostarczyła tak znacznego przyrostu potęgi austryackiej”. Bonaparte poruszył tę sprawę po swojemu, nie w przepisanym sobie kształcie oślizłej insynuacyi, lecz w sformułowaniu ostrem i twardem, które, aczkolwiek nierealne narazie, świadczy o pełnej już jego świadomości dziejowego znaczenia onej sprawy, o przeczuciu swego kiedyś dziejowego do niej stosunku. Z właściwem sobie „uniesieniem", wedle świadectwa zgorszonych pełnomocników austryackich, nie wahał się on oświadczyć, iż „zdaniem jego osobistem, Francya winnaby zrzec się wszystkich swoich pretensyi w Niemczech, – a nawet i w Belgii – jeśli (Austrya) zechce powrócić Polskę do stanu przed podziałowego”. Gdy zaś Austryacy odparowali, że „odbudowanie Polski nie zależy od cesarza (Franciszka), mającego święte w tym względzie zobowiązania" wobec współrozbiorców, Bonaparte „spytał hr. Cobenzla, czy nie zechciałby podać do protokółu konferencyjnego, iż cesarz co do swojej osoby zgadza się na odbudowanie Polski? Odpowiedziano mu atoli, że jestto przedmiot zgoła obcy rokowaniom teraźniejszym, względem którego pełnomocnicy cesarscy nie posiadają żadnego upoważnienia”. Na tem skończył się, nie mógł skończyć się inaczej, ten, bądźcobądź znamienny incydens. 

Wkrótce potem nadjechał z Mestra Kniaziewicz. Zaraz na zamku passariańskim „otrzymał dość długą i obszerną audyencyę względem interesu Polski, ponieważ generał Dąbrowski o to się listem Bonapartego dopraszał, aby z Kniaziewiczem nietylko jako z generałem, ale jako z obywatelem, umocowanym od drugich w Polsce pozostałych, mówić raczył. Zaczął generał Kniaziewicz od oświadczenia, iż, wyjeżdżając z kraju, zostawił wszystkich obywatelów w największym zapale i energii w celu ratowania ojczyzny. Bonaparte odpowiedział: „A jakież są do tego celu środki Wasze i ressursa?” „Rozpacz ośmiu milionów ludzi; – odpowiedział Kniaziewicz – wspaniałość i systema narodu francuskiego; polityka króla pruskiego, aby Polska państwem pośredniczem pozostała; sytuacya Austryi, która w teraźniejszej pozycyi musi ulegać Francyi; a w takim stanie rzeczy Moskwa sama nie byłaby w stanie oparcia się waleczności polskiej". Bonaparte: „A czemże ukontentujecie króla pruskiego?” Kniaziewicz: „To się zostawia woli rządu francuskiego, układom dalszym, które by mogły odpowiadać żądaniom króla pruskiego. Wszakże dawniej na Sejmie żądał tylko król pruski odstąpienia sobie Gdańska i Torunia”. Bonaparte: „Gdańsk stosownie do handlu jest wielki obiekt” – a tu, po niektórem się namyśleniu, znowu Bonaparte: A gdzież jest Małachowski?" Tu trzeba uważać, iż się samo Małachowskiego spytał, gdy Kniaziewicz jeszcze go nie wspomniał. Kniaziewicz: „Jest w drodze; on przełoży stan interesów; on szukać będzie znaleść Francyi względy i aby na jakiem miejscu mogła się reprezentacya narodowa uformować i czynić imieniem narodu”. Na to Bonaparte po niejakiem milczeniu: „Dobrze, dobrze”. Kniaziewicz: „Ufność nasza największa w dyspozycyi dobrej Bonapartego dla naszego narodu”. Bonaparte: „Zapewnić Go mogę, że naród polski kocham”. 

Taką była, wedle relacyi samego Kniaziewicza, Dąbrowskiego i sztabu legionowego, „wierna i szczera treść konferencyi”. Naprzeciw serdecznych, lecz niegruntownych, a poczęści bardzo niedokładnych wywodów Kniaziewicza, widoczna tu ze strony Bonapartego sama trzeźwość i wstrzemięźliwość, nic nie masz złudy i fałszu. Nie było fałszu nawet w zapewnieniu żywionej dla narodu polskiego sympatyi (j’aime la nation polonaise), którą dzielił z Kleberem czy Hochem, a bodaj odczuwał bardziej osobiście, mając dokoła siebie tylu najdzielniejszych Polaków. Nie było fałszem zapytanie o Sejm, o którym od tak dawna jako polskiem nieodbitem słyszał życzeniu. Wyrazem prawdziwej jego myśli była chociażby przygodnie w trącona wzmianka o Gdańsku, którego on potem Prusakom nie wyda. Być zapewne może, że skorzystał z obecności Kniaziewicza, aby jego widokiem postraszyć trochę pełnomocników cesarskich; ale wszak on go do siebie nie ściągał, tylko z własnej woli przybyłego przyjmował. Wysłuchując go w czasie, kiedy jeszcze w układach z Austryakami szedł na ostre, kiedy co chwila mógł dojść do zerwania, ale kiedy sam najmocniej pragnął dojść do zgody, nie oszukiwał wysłańca polskiego zwodniczą mrzonką wojny, tem samem zaś milcząco ostrzegał przed bliskim pokojem. Nie okłamywał teraz Polaków, żadnego poprostu nie mając do tego powodu. Nie czynił tego, ani wtedy, ani w następstwie, przez jakąś czułość cnotliwą, – w razie potrzeby potrafi i kłamstwa i wszelkiego niezbędnego zażyć fortelu, – ale poprostu przez instynkt wielkiego człowieka, gardzącego małemi, nikczemnemia bezcelowemi sposoby, liczącego się ze swemi słowy, bo liczącego się z koniecznościami rzeczowemi. 

Po odprawieniu Kniaziewicza, po kilkudniowych jeszcze hukach negocyatorskich, dopływając już do zasadniczego z cesarczykami porozumienia, nie przepomniał Bonaparte, śród tylu zajęć i opałów, o poleconych sobie z Paryża więźniach politycznych polskich, trzymanych w Pradze i Ołomuńcu, o byłym współpracowniku Ustawy majowej, księdzu Piatolim, i wielkim współsterniku Insurekcyi, księdzu Kołłątaju. Złożył urzędownie wstawiennicze za nimi pismo, nieprzyjęte jednak wcale przez Cobenzla, oburzonego „nieprzyzwoitością podobnego kroku", gdyż cesarz nie żąda od Francyi uwolnienia deportowanych ofiar fructidora, gdyż zresztą „Kołłątaj jest Robespierrem Polski". Wreszcie, ubiwszy już główne warunki traktatu pokojowego, w przeddzień jego podpisania, sam wezwał Dąbrowskiego do siebie do Passariana. „Przybyłemu – słowa są znowuż własnej relacyi Dąbrowskiego – czynił jak najłaskawsze przyjęcie". Miał z nim rozmowę godzinną. Wyłożył mu konieczność pacyfikacyi i, jak się zdaje, przyrzekł swą pomoc u rządu cyzalpińskiego względem zabezpieczenia dalszego losu legionów. Gdy tym razem, wobec rzeczy aktualniejszych, nie wspominał wcale o projektowanej sprawie sejmowej, został na nią naprowadzony przez swego interlokutora. „Do te go zaś szczególnie ściągał dyskurs generał Dąbrowski, że Małachowski jedzie“. Bonaparte: „Cel jego jaki?” Dąbrowski: „Formować reprezentacyę i wzywać gwarancyę narodów, które całość Polski zagwarantowały”. „Lecz gdzież jest ten Małachowski?” pyta się Bonaparte. Generał Dąbrowski odpowiada: „W drodze zatrzymuje się za zapewnieniem, że mu się wolno będzie zgromadzić” Bonaparte: „Na którem że miejscu chce Małachowski zatrzymać się?“ Dąbrowski: „Tam, gdzie nam przez rząd francuski zapewnione będzie asylum”. W ciągu takiej konferencyi, gdy generał Dąbrowski przełożył trudności z przyczyny zaszłego pokoju, Bonaparte z żywością wyrzucał ministrowi genueńskiemu (Ruggieremu), czemu się tak spóźniła jego rzeczpospolita z przyjęciem tej legii, mówiąc: „Czyż rozumiesz, że generał Dąbrowski sprzedawać będzie ludzi?”. Ta uwaga Bonaparte go dowodzi celu i zamiaru formowanych legionów, że się tylko ku obronie własnej ojczyzny zakładały. Ukończyła się dalsza konferencya w zapewnieniach najpochlebniejszych. Ale przez miłość sprawy publicznej zataić nie można, że aż prawie na jaw się wydaje zadziwienie, iż dotąd reprezentacya narodowa uformowaną nie jest, z którą by zapewnie Bonaparte było egzystencyi Polski mówił... Tylekrotnie bowiem, ile razy jako żołnierze, pom inąw szy służbę wojskową, z najwyższym komendantem naszym Bonapartem o politycznych operacyach powstania Narodu naszego mówić zaczęliśmy, zawsze w punkcie najważniejszej rozmowy przerywał ją zapytaniem: „Gdzie jest? kiedy? i gdzie przybędzie marszałek Małachowski? “ 

Nic lepiej od tej relacyi polskiej, obliczonej na zagrzanie posłów sejmowych do przyjazdu, nie świadczyło o zupełnym dotychczas braku jakichbądź określonych przyrzeczeń zwodniczych Bonapartego, których wypierać się obecnie, po zawarciu pokoju, on byłby zmuszony. Ani śladu czegoś podobnego; ani wykrętów z jego strony wobec legionistów, ani pretensyi z ich strony do niego. On czynił, co politycznie było jego prawem; oni – co narodowo swoim mienili obowiązkiem. Dlatego też stosunek obustronny, pomimo wtórego już zawodu pokojowego, mógł i nadal pozostać niezakłóconym. Bonaparte, jak wynika zgodnie ze wszystkich autentycznych świadectw Dąbrowskiego, Kniaziewicza, Wielhorskiego i innych, stykających się z nim w tym czasie Polaków, słuchał życzliwie przekładanych sobie pragnień ich i marzeń tułaczych. Dopytywał się też z zajęciem, wobec widocznego rozbicia emigracyi, o zapowiadane przez nich prawdziwe przedstawicielstwo woli narodowej polskiej w reasumowanym, jak mu tłómaczono, Sejmie. Dodawał ludzkiej i żołnierskiej otuchy tym ludziom i żołnierzom dzielnym, opuszczonym przez świat cały, wiernym sługom swego narodu. Nie odmawiał i teraz poparcia jedynemu ich schronisku, ziszczonej przez siebie formacyi legionowej. Ale nie przesądzał bynajmniej ich projektów, narazie nieziszczalnych, ani też dalszej przyszłości, a tymczasem oblewał ich zimną wodą nieuniknionej pacyfikacyi. Nazajutrz po powyższej rozmowie z Dąbrowskim, podpisał traktat campoformijski. Poczem wydał rozkaz odprowadzenia legii do Ferrarya artyleryi do Mantui. Rozstrzygnął także w tym czasie sprawę szefostwa legii pierwszej, do którego jeszcze w maju był przedstawiony przez Dąbrowskiego Wielhorski. Oddał je Kniaziewiczowi, z pominięciem Wielhorskiego, na którego podobno się boczył, umieszczając go w sztabie legii w stopniu generała brygady bez komendy. Szefostwo drugiej legii pozostawił i nadal w zawieszeniu, aż do zjawienia się Rymkiewicza. Zatwierdziwszy jeszcze przedstawione sobie od Dąbrowskiego fortragi kilkudziesięciu nowomianowanych oficerów legionowych, po kilku dniach opuścił Passariano, udając się sam na objazd swoich dywizyi, a następnie z powrotem do Medyolanu. 

Dla legii, bądźcobądź, pokój był ciosem okrutnym. Smutek zapanował w kwaterze głównej polskiej pod Mestrem. „Generałowie potracili głowy, puszczono krew Wielhorskiemu, zachorował Dąbrowski, Kniaziewicz połowę swej energii utracił”. Niezmiernie też dotkliwym w takiej chwili było cierniem moralnym, iż broń republikańska polska musiała przyłożyć się do dobicia republiki weneckiej, do uwieńczenia pierwszej wielkiej niemoralności politycznej Bonapartego. Gdyż teraz właśnie, nazajutrz po pokoju, on musiał wypłacić się z tej strony Austryakom. Daremnie usiłował osłonić istotę rzeczy, gniewnie i kłamliwie umyć ręce od ciążącego mu weneckiego grzechu. Daremnie tłómaczył się tem że „nigdy Rzeczpospolita francuska nie wzięła za zasadę prowadzenia wojny dla innych narodów”, i tem, że on nie “oddaje” cesarzowi Wenecyi, bo nie wolno „oddawać żadnego narodu”, lecz ją tylko „opróżnia”. Owóż musieli obecnie strzelcy legionowi, pod jednym z najtęższych swych dowódców, Józefem Chłopickim, uczestniczyć w niecnych przygotowaniach do tej „ewakuacyi "weneckiej, t. j. w nakazanem przez Bonapartego, przed wydaniem miasta Austryakom, obrabowaniu go na rzecz Francyi, doszczętnem ogołoceniu ze statków, armat, za pasów wojennych, a nawet z najsławniejszych starożytnych pamiątek. Musieli tłumić „rewolucyę wenecką”, t. j. rozpacz nieszczęsnych Wenecyan, dowiadujących się o swej zgubie zupełnej i patrzących bezsilnie na grabież czterech rumaków spiżowych i lwów św. Marka, złotych gondoli i ozdób bezcennych Bucentaura. Wstręt ogarniał oficerów polskich; demoralizujące zgnębienie wciskało się między szeregowców. Francuzi rabowali skarby; wygłodzony legionista po raz pierwszy teraz zaczynał zrywać dojrzałe grona w winnicach okolicznych. 

Ale trzeba było opanować żale, zapobiedz koniecznie upadkowi ducha i karności, ratować sam byt legii przed rozprzężeniem, przed dezerterską pokusą bratających się już forpocztów austryackich, przed swojskiem warcholstwem, podnoszącem głowę, przed obojętnością rządową francuską i niechęcią cyzalpińską, przed wieloraką rozkładową groźbą, najniebezpieczniejszą w takiej mianowicie chwili. Zajął się tem Dąbrowski, szybko odzyskawszy równowagę i spokój. Zaraz z Mestra, łącznie ze swym sztabem, wystosował do rodaków w Paryżu i Polsce odezwę energiczną, nawołującą do nietracenia nadziei pomimo zawartego pokoju, owszem do przyspieszenia zjazdu sejmowego, dla udziału w kongresie rastadzkim, przewidzianym przez traktat campoformijski. Odprowadził następnie legię swoją do Ferrary. Po drodze, około Padwy, osowiałą kolumnę spotkał w marszu Bonaparte, jadący powozem z żoną do Medyolanu. Kazał stanąć pod bronią. Przemówił lapidarnie w wyrazach życzliwych. Radził nie tracić otuchy, ani bodaj „oddalonej” wiary w szczęśliwy kiedyś powrót do kraju. Józefina zerwała mu pióro z kapelusza i oficerów niem na pamiątkę dzieliła. Rozstano się serdecznie. Przemowa wodza, który później, nawet po klęsce lipskiej, potrafi jędrnem słowem podnieść znękaną duszę żołnierską polską, i tym razem nie chybiła skutku. Ożywieni oficerowie po jego odjeździe zebrali się w koło i zaręczyli sobie nawzajem, iż do lat trzech służby legionowej nie porzucą i lepszej doli czekać będą. Wkrótce po przybyciu do Ferrary, ciała oficerskie wszystkich sześciu batalionów obu legii wystosowały do Dąbrowskiego prawie jednobrzmiące adresy, gdzie wyrażano mu pełne zaufanie i prośbę, aby wobec zmienionych pokojowych okoliczności, jeszcze przed oczekiwanym wyjazdem Bonapartego z Włoch, wstawił się przed nim osobiście w interesach najpilniejszych korpusu i Polski. Dąbrowski wyprawił zaraz z Ferrary, przez dwóch umyślnych wysłańców, ponowne od siebie i sztabu odezwy do Małachowskiego i patryotów w kraju o corychlejsze przybycie. Zostawił Kniaziewiczowi dowództwo nad legią, którą ten zresztą, skutkiem otrzymanych nowych rozkazów wyższych, musiał niebawem odprowadzić dalej na południe do Rimini. Sam w początku listopada udał się napowrót do Medyolanu. 

Położenie, jakie tutaj zastał Dąbrowski, było wielce niepomyślne dla spraw legionowych. Rząd dyrektoryalny francuski, acz z utajoną niechęcią, musiał oczywiście, podobnie jak po Leobenie, udzielić ratyfikacyi zaniesionemu do Paryża przez Berthiera traktatowi campoformijskiemu. Zarazem, w ciągłej skrytej trwodze przed rosnącą potęgą szczęśliwego wodza armii włoskiej, mianował go wodzem naczelnym mającej się stworzyć armii angielskiej, przeznaczonej do wznowienia nieudałych wypraw nieboszczyka Hocha do Wielkiej Brytanii. Bonaparte miał wprost z Medyolanu udać się na otwarcie kongresu do Rastadtu, dla zamiany ratyfikacyi z Austryakami oraz uskutecznienia wzajemnych cesyi reńskich a włoskich, t. j. głównie wzajemnego wydania Moguncyi a Wenecyi. Następnie zaś miał zjechać do Paryża i zająć się organizacyą wyprawy angielskiej, opuszczając na stałe Włochy i powierzając Berthierowi komendę nad znacznie zmniejszoną armią włoską. Owóż cały stosunek dalszy legionów polskich do Cyzalpiny stawał się zagrożonym, z chwilą odejścia wspólnego ich twórcy. Cyzalpina, zwiększona przez Camporformio o 700 tysięcy mieszkańców, liczyła obecnie przeszło 3,3 milionów ludności. Obejmowała ziemie obszerne i bogate, ale zniszczone przez wojnę i blisko stumilionowe kontrybucye i rabunki francuskie. Pierwszy jej budżet, obliczony teraz, w końcu 1797 r., przewidywał, przy 10 milionach długu, 56 milionów dochodu a 80 milionów rozchodu, czyli deficyt 24 milionów franków, przyczem przeszło połowa wszystkich wpływów preliminowana była na wydatki wojskowe. Położenie i pod tym względem, jak i pod wieloma innemi, mieściło znamienne rysy powinowactw a z późniejszym stanem rzeczy w Księstwie Warszawskiem i pokrewne też wywoływało objawy. Ciężki nastrój panował zarówno w pięciogłowym dyrektoryacie cyzalpińskim, skąd w tym czasie, z początkiem listopada t. r., usunął się życzliwy Polakom Serbelloni, jakoteż w medyolańskich izbach prawodawczych, śród 80 seniorów i 160 juniorów, złożonych z żywiołów dość mieszanych, gdzie obok ludzi poważnych nie brakło też figur mocno wątpliwych. We wszystkich tych ciałach przeważała naogół dążność do wyzwolenia kraju od uciążliwej supremacyi francuskiej, do odzyskania równowagi ekonomicznej i prawdziwej samoistności politycznej. Dążność taka niezawodnie ze stanowiska racyi stanu włoskiej była zupełnie uprawnioną. Była ona wszelako wyzyskiwaną i mąconą z zewnątrz, przez podnoszące głowę w pokojowym teraz czasie, podziemne przeciw Francyi natchnienia wiedeńskie i rzymskie, oraz wewnątrz, przez schodzące się niewidocznie w tym samym kierunku, miejscowe najprzeciwniejsze prądy reakcyjne i jakobińskie. Owóż kierunek tak i pośrednio najdotkliwiej zagrażał legionom polskim. W istocie, przeciw tej pochodnej kreacyi francuskiej nierównie śmielej występować było można, aniżeli przeciw samej kurateli a zwłaszcza armii francuskiej, której część znaczna, zostawiana w kraju, miała również obciążyć skarb cyzalpiński. Po zapewnieniu już przez pokój bytu państwowego Cyzalpiny, te legie wydawały się Włochom mniej potrzebne. Wydawały się natomiast, nawet w wyodrębnionym swym kształcie, groźne dla udzielności młodej republiki. A były wszak dość kosztowne. Stąd wynikała przeciw nim i pe w na niechęć zasadnicza, i chęć bezwzględnego ich upaństwowienia, wchłonięcia, zużytkowania wyłącznie na rzecz Cyzalpiny, chociażby kiedyś i przeciw Francuzom. Usiłowania podobne, jakkolwiek zrozumiałe ze strony patryotów włoskich, oczywiście jednak były wręcz zgubne dla legionistów polskich. -Były zaś formalnie o tyle ułatwione, iż byt legii, oparty na umowie z nieistniejącą już, zeszłoroczną, tymczasową Administracyą Lombardyi, wisiał w powietrzu aż do nowego układu z obecnym, od lipca 1797 r., konstytucyjnym rządem Cyzalpiny. 

W tych warunkach, interwencya polska u Bonapartego, przed jego oddaleniem się, była rzeczą naglącą. Dąbrowski, zatrzym aw szy się po drodze w Mantui, wyprawił stąd do Medyolanu, na pierwszy ogień, Wielhorskiego. Wielhorski, jak wspomniano, nie był w łasce Bonapartego. Podobno dlatego, że był w łaskach zalotnej Józefiny, której miał przypaść do smaku arystokratyczny sztabowiec polski, jego subtelna i młoda pod przedwczesną siwiznę głowa, wymowa dowcipna a czuła, obejście żywe aw ytw orne. Ale choć i z tego powodu świeżo poszkodowany w komendzie, choć skądinąd znów najniesłuszniej winiony za rosyjskie i austryackie wysługi swych braci, zazdrośnie przez Sułkowskiego odsuwany, a w każdym razie nienajlepiej położony w kwaterze głównej, nie dał się przecie bynajm niej tem  wszystkiem zrazić Wielhorski. W złożonym obecnie zwięzłym wywodzie pisemnym, śmiało i jasno przedstawił on wodzowi naczelnemu niektóre główne postulaty swych towarzyszów broni. Stwierdzał tu jaknajdobitniej, że duch narodowy i nadzieja odzyskania ojczyzny, jedyne istotne sprężyny całego przedsięwzięcia legionowego, muszą pozostać i nadal nietknięte. Tak samo musi pozostać będąca ich wyrazem odrębna nazwa „wojsk posiłkowych”. Tak samo, odrębny strój i znaki, gdyż nawet w szczegółach umundurowania oddzielnych batalionów i doborze do nich ludzi żyje myśl przewodnia, iż te jednostki batalionowe legii odpowiadają pułkowym dawnej armii polskiej, żyje myśl odrodzenia Polski. Wnioski stąd swoje w czterech Wielhorski zawierał punktach: zatwierdzenie przez dyrektoryat cyzalpiński dotychczasowej umowy legionowej, zawartej z Administracyą lombardzką; niedopuszczalność żadnych zmian w umundurowaniu legii; zapewnienie legiom własnej kompetencyi sądowniczej, wedle praw wojskowych polskich; w cielenie artyleryi polskiej do składu legii. W kilka dni potem nadjechał Dąbrowski i ze swej strony złożył Bonapartemu dwa memoryały. W pierwszym, oprócz przyjęcia punktów Wielhorskiego i wycofania garnizonu polskiego z niezdrowej Mantui, dopraszał się ponadto, aby leg ie znajdowały się stale pod bezpośredniem i rozkazami generałów francuskich, dowodzących naczelnie w Cyzalpinie, oraz aby oficer polski, wybrany przez legiony, mógł jako ich przedstawiciel stale urzędować przy Bonapartem. Miano przy tem oczywiście na widoku wysadzenie nieprzychylnego Sułkowskiego przez Wielhorskiego albo Kniaziewicza. „Pod Twem i auspicyami – odzywał się Dąbrowski do Bonapartego – zebrałem korpus polski we Włoszech. Twoja opieka nas trzymała, Twój odjazd nas zgubi, jeśli tym żądaniom nie uczynisz zadość”. W drugiem piśmie gorąco polecał mu zajęcie się sprawą polską na kongresie rastadzkim, w duchu pomysłów Bonneau o wcieleniu Polski do Rzeszy, i ponawiał prośbę o dopuszczenie owego polskiego attache polityczno-wojskowego z ramienia legionów. 

Bonaparte, na wyjezdnem z Włoch, likwidując swą rozległą działalność tutejszą, a zarazem do zgoła nowej, jeszcze ogromniejszej się gotując, był w tej chwili pochłonięty myślami, zawalony robotą. Nie zapominał jednak bynajmniej o legiach polskich. Przeznaczał je nasampierw do użycia w przewidywanym zatargu z Rzymem, wobec odmowy uznania Cyzalpiny przez Stolicę apostolską. Zleciwszy już w tym celu zebranie legii pierwszej w Rimini, na granicy posiadłości papieskich, pozwolił teraz Dąbrowskiemu ściągnąć tam również trzeci batalion legii drugiej i artyleryę polską. Powierzył mu także dowództwo nad całą dywizyą cyspadańską, złożoną z oddziałów polskich oraz poddanych rów nież jego komendzie cyzalpińskich, dla operowania w razie potrzeby przeciw wojskom papieskim, może naw et neapolitańskim, gdyż z tej strony już wtedy wszelakich oczekiwał niespodzianek. Jednocześnie nie zlekceważył przedstawionych sobie pożegnalnych życzeń legionowych; owszem, zajął się niezwłocznie ich wykonaniem. Nie spełnił z nich co prawda dwóch, niewykonalnych. Nie zgodził się – zachowując zresztą i nadal przy sobie adjutanta Polaka, Sułkowskiego, – na innego urzędowego pełnomocnika legionów przy swoim boku, gdyż nie miał do tego żadnego zgoła tytułu, w czasie, kiedy sam składał komendę armii włoskiej. Nie zobowiązał się do wyniesienia sprawy polskiej na stół kongresowy, gdyż i w tym względzie żadnej nie posiadał mocy, ani też nie mógł mieć wiary w dzieciństwa inkorporacyjne niemieckopolskie. Natomiast prawie wszystkie inne konkretne życzenia legionowe niezwłocznie wypełnił w miarę możności swojej. 

Tak więc, pod osobistym jego naciskiem, dyrektoryat cyzalpiński, w potwierdzeniu i rozwinięciu pierwotnej umowy z stycznia t. r. zawartej z władzą tymczasową lombardzką, musiał obecnie, w połowie listopada 1797 r., podpisać w Medyolanie z Dąbrowskim nową umowę legionową. Zachować miały legie pelskie, wedle tej nowej konwencyi, zaleconej rządowi przez Bonapartego, swą odrębną nazwę „posiłkowych” Cyzalpiny, jak dawniej Lombardyi, bez ujmy dla swego uposażenia, na równi z resztą wojsk cyzalpińskich, pod względem organizacyi, żołdu, konsystencyi. Zachować, w dokładniej sprecyzowanem brzmieniu, przyznane sobie prawo powrotu do Polski, w razie wymagania tego przez jej interes narodowy; jakoteż, w razie pogrzebania jej sprawy na pacyfikacyi powszechnej, zapew nione sobie prawo obywatelstwa cyzalpińskiego. Zachować polski strój, odznaki, komendę, z wyraźnem nadto zawarowaniem „barwy munduru każdego batalionu”. Otrzymać atoli, obok zwolnienia od dotychczasowych szlif lombardzkich, kokardę cyzalpińską, zamiast dotychczasowej francuskiej Zachować znowuż sposób nominacyi przez rząd medyolański z prezenty Dąbrowskiego, atoli już bez dotychczasowej aprobaty i podpisu przez władzę wojskową francuską. Zyskać natomiast wyraźną porękę, iż jedynie w nowych, przyszłych batalionach legionowych mogliby być umieszczeni, i to najwyżej w stosunku jednej czwartej, oficerowie niepolscy, cyzalpińscy. Zyskać tym sposobem brakującą dotychczas arcydoniosłą porękę, iż we wszystkich istniejących sześciu batalionach obu legii ciało oficerskie raz nazawsze składa się wyłącznie z Polaków, – co dopiero zapobiegało groźnemu wyłomowi, o jakim kiedyś przelotnie myślał Bonaparte, a teraz uparcie rząd cyzalpiński. Odzyskać dalej swoje własne polskie prawo karne wojskowe. Otrzymać wreszcie, co nader ważna, odmawiane dotychczas przez Bonapartego zupełne wcielenie artyleryi i polskiej do korpusu legionowego. 

Zupewne, dotkliwą było rzeczą rozluźnienie bezpośredniego związku legionów z Francyą, przez zniknięcie aprobaty nominacyjnej francuskiej, przedewszystkiem zaś przez zamianę sławnej kokardy francuskiej, duchowego raczej, republikańskiego, niż narodowego znaku, na skromną cyzalpińską, znamię materyalnej zawisłości tułaczego oręża wielkiej Polski od znikomego włoskiego państewka. Ten ostatni mianowicie szczegół wyjątkowo boleśnie dotknął legionistów. Nie chcieli też oni żadną miarą pogodzić się z kokardą cyzalpińską, upatrując w niej ujmę dla swej ambicyi żołnierskiej i powagi narodowej swego korpusu. Ale na to w chwili obecnej trudna była rada. To był poniekąd skutek przymusowy campoformijskiego pokoju. Gdyż oczywiście, pod względem czysto formalnym, Bonaparte imieniem Francyi, pogodzonej z cesarzem, nie mógł teraz manifestować bezpośredniego jej stosunku opiekuńczego do legii polskich, złożonych z jeńcówi dezerterów cesarskich. Mógł conajwyżej wesprzeć je sposobem pośrednim, ułatwiając im nadal możliwie najdogodniejsze warunki istnienia. Była pozatem jedna jeszcze słaba strona nowej konwencyi. Zastrzegał w niej mianowicie rządowy kontrahent włoski, iż ulega ona dopiero zatwierdzeniu przez ciało prawodawcze cyzalpińskie. Było zaś do przewidzenia, że tam, w izbach m edyolańskich, zwłaszcza po wyjeździe Bonapartego, powstaną liczne wstręty i trudności, które on jeszcze osobiście zdążył przełamać w dyrektoryacie tutejszym. Ale i na to nie było rady. Był to skutek nieunikniony obowiązujących teraz w tym kraju urządzeń konstytucyjnych. 

W każdym razie, tyle niezawodna, że Bonaparte obecnie, na samem już odchodnem, uczynił zadość wszystkim przełożonym sobie najgłówniejszym żądaniom legionowym, o ile tylko to było w jego mocy. Oddawał zresztą komendę armii włoskiej życzliwemu dla legii Berthierow i; tymczasem zaś, pod jego nieobecność, spółczującemu Polsce Irlandczyków i Kilmainowi. Dopilnował rów nież zgóry, iż cyzalpińskie ministeryum wojny, z rąk nieprzychylnego Włocha Biraga, już w dniach najbliższych przekazane zostało generałów i francuskiemu Vignollowi. Sama rzeczona konwencya legionow a podpisana została jeszcze w dzień wyjazdu Bonapartego. Po tej ostatniej przysłudze, oddanej stworzonym przez siebie legionom polskim, pozostawiając je własnemu ich losowi, żegnany przez nie z uczuciem mieszanem żywej wdzięczności i niespokojnego żalu, oddalał się on na długo. Opuszczał ziemię włoską i broń polską. Zamykał pierwszą historyczną życia swego epokę. W otoczeniu licznej świty, między innym i też w towarzystwie Sułkowskiego, udał się Bonaparte zrazu z Medyolanu, przez Szwajcaryę, na kongres rastadzki. Po tygodniowym ledwo postoju w Rastadzie, gdzie dopiero poczynały się obrady kongresowe, po załatwieniu tam z Cobenzlem najpilniejszych czynności ratyfikacyjnocesyjnych, w prost już stąd pośpieszył do Paryża.

III.

Powracającemu z Włoch zwycięzcy i pacyfikatorowi Bonapartemu zgotowano w Paryżu przyjęcie wspaniałe. Z pompą wielką, na uroczystym obchodzie w pałacu luksemburskim, witał go i okadzał Dyrektoryat. Izby prawodawcze uczciły go bankietem, układny Talleyrand świetnym balem. Ulicę, przy której mieszkał, nazwano ulicą Zwycięstwa. O jego przybyciu pochlebnie rozpisywały się gazety. Nawet Instytut Francyi dał wyraz swemu uwielbieniu, obierając go swym członkiem. Bonaparte z pozornem ukontentowaniem, z cyncynatową skromnością, odbierał te hołdy. Na powitalnej uroczystości dyrektoryalnej wynosił ze swej strony pod niebiosa zalety mądrej konstytucyi, zasługi mądrego rządu, błogie skutki zapewnionego Francyi pokoju. „Uczniem waszym będę, – mówił na posiedzeniu nowych swych kolegów akademickich – ...prawdziwe zdobycze, jedyne wolne od zawodów, to zdobycze nad niewiadomością, przykładanie się do postępów ducha ludzkiego”. 

To wszystko były pozory. W nim samym nieutulona paliła się ambicya, żądza większego jeszcze czynu i wyniesienia się. Dokoła niego – nieutulona przeciw niemu nienawiść, chęć utrącenia go, zniweczenia. Nienawidzony był, pod wpływem coraz mocniejszej obawy, przez Dyrektoryat. Pod wpływem coraz zjadliwszej zawiści, – przez generałów politykujących, takich zwłaszcza jak prostacki Augereau, albo chytry Bernadotte. Pod wpływem najrozmaitszych pobudek interesu lub mściwości,- przez mnóstwo działaczów publicznych, którym on zawadzał, a nienajmniej też przez możną zgraję finansowo militarnych sępów wojennych, którą on odstawił od żeru. Miał ponadto przeciw sobie wzmocnione w stolicy od fructidorowego przewrotu żywioły jakóbińsko-demagogiczne, wygrywane teraz przeciw niemu, jego samowładności, „moderantyzmowi”, przed wszystkiem zaś, w imię haseł propagandy rewolucyjnej, przeciw jego pacyfikacyi. A za kulisami, wyzyskując jak zwykle przewrotową ślepotę radykalną dla swoich własnych, biegunowo przeciwnych widoków, pracowały równolegle nad wznowieniem wojny przewrotowe żywioły rojalistyczne, wrogie konsolidacyi rzeczypospolitej przez pokój przedwczesny a pomyślny. Pracowały zarazem gorliwie nad zepsuciem tego pokoju prowokacyjne wpływy obce, idące bądź od Prus, zgorszonych tak taniem wywinięciem się Austryi i niepożądaną konkurencyą campoformijską dla swej roboty bazylejskiej, bądź od Anglii przerażonej swem obecnem odosobnieniem wojennem. Szerzyli również niezadowolenie przytomni w Paryżu a poszkodowani lub rozczarowani patryoci włoscy. Szemrali też nieszczęśliwi, rozżaleni, a pono najmocniej pokojowym zawodem dotknięci, wychodźcy polscy, skrajniejszego zwłaszcza autoramentu deputacyjnego. 

Rząd dyrektoryalny skwapliwie wszystkie te najróżnorodniejsze źródła niezadowolenia obracał przeciw osobie generała pacyfikatora, dla zniechęcenia doń opinii, osłabienia wyjątkowego jego stanowiska, ściągnięcia go na poziom zwyczajny, a bodaj usunięcia zgoła za nawias. W istocie, na bruku paryskim szybko gasła aureola włoskiego zwycięzcy. „To człowiek całkiem skończony – donosili na wyścigi agent rojalistyczny Mallet Dupan i poseł praski Sandoz – ...Już się o nim wcale nie mówi. Ledwo patrzą się na niego w teatrze, ledwo go wspominają”. „Tu w Paryżu – tak on sam bez złudzeń żadnych zdawał sobie sprawę ze swego położenia-nie utrzymuje się pamięć o niczem. Jeśli zostanę długo w tym wielkim Babilonie, jestem zgubiony... Wkrótce będę pod wodą (coule). Nie mam tu nic do roboty... Wszystko się tutaj zużywa. Już nie mam sławy”. Oczywiście bardzo jeszcze liczyli się z nim dyrektorowie. Ale już mocnili się, w miarę jak on słabnął. Kiedy obecnie, razu jednego, podczas ostrej z nimi kłótni, on zagroził znowuż swoją dymisyą, Reubell natychmiast podał mu pióro do napisania jej. Niezwyciężony w tylu bitwach, Bonaparte czuł się bijanym przez rządzących „adwokatów” stołecznych. Niebawem poczynał czuć się zagrożonym w prost osobiście, wystrzegać się otrucia i nawet na obiadach w Dyrektoryacie unikać podawanych sobie potraw i napojów. Wprawdzie obdarzono go nieproszoną komendą naczelną angielską, lecz głównie po to, aby się go pozbyć, jeśli nie po to, aby go zgubić. W tę wyprawę angielską, roztrębywaną zgóry jak gdyby rozmyślnie, przeciw której też mogła zawczasu uzbroić się cała flota brytańska, a do której brakło środków najniezbędniejszych marynarce francuskiej, on najpewniej, pomimo wszelkich pozorów przeciwnych, nie wierzył nigdy na seryo. Nie chciał ponawiać opłakanego przykładu Hocha i pogrążyć siebie na zawsze. Zajmował się nią pozornie; czynił rzekomo poważne do niej przygotowania, aby zyskać na czasie, wobec niejasnych w Paryżu stosunków oraz nowych we Włoszech i Rastadzie powikłań. A czynił to zarazem, by odciągnąć Anglików od wód śródziemnomorskich, gdzie urzeczywistnić zamierzał myśl zgoła odmienną, od dłuższego już czasu tajnie trzymaną w odwodzie: myśl nadzwyczajną wielkiej wyprawy egipskiej. 

Przedsięwzięcie egipskie, jak wspomniano, zajmowało Bonapartego już od chwili pokojowych z Austryą widoków. Nasunięte mu nasamprzód przez pierwszą z Wenecyanami, Dalmacyą, ludami półwyspu bałkańskiego i Archipelagu styczność, szczegółowo rozważane było przez niego w poufnych z najbliższem otoczeniem rozmowach w Passarianie. Myślał on w tedy, po zawarciu pokoju z Austryakami, wypłynąć z Wenecyi z korpusem 18 tysięcznym dla „opanowania” Egiptu. Myślał użyć do tej wyprawy całą siłę legionową polską. Liczył zabrać 10 tysięcy Francuzów i tysięcy Polaków, t. j. wszystkich będących pod bronią. Być może, ta rachuba wpłynęła również poczęści na późniejsze jego na wyjezdnem z Medyolanu przychylne dla legii zarządzenia. 

Z pomysłem egipskim wiązała się z konieczności nieodzowna do jego wykonania sprawa zajęcia Malty. W tej sprawie pewnych bliższych skazówek mógł zaczerpnąć od nieodstępnego przy swym boku adjutanta, kawalera maltańskiego Sułkowskiego. Zakon, jak wiadomo, dzięki sanguszkowskiej fundacyi i ordynacyi ostrogskiej, miał znaczne z komandoryi polskich dochody, odpadłe naskutek rozbiorów pod berło rosyjskie. Kiedy zaś położone we Francyi najgłówniejsze uposażenie zakonne zachwiane zostało przez wybuch rewolucyjny, wówczas polski przeor maltański, nikczemny Poniński, nasampierw już w 1792 r. podsunął wielkiemu mistrzowi myśl oddania Malty w ręce Rosyi. Dalsze w tym względzie rokowania, przerwane przez zgon Katarzyny, doprowadziły świeżo, w 1797 r., znowuż przy bezpośrednim udziale Polaka-Maltańczyka, Raczyńskiego, do utworzenia wielkiego przeorstw a rosyjskiego, ustanowienia nadzwyczajnej ambasady Religii w Petersburgu, oraz objęcia przez Pawła godności protektora Zakonu. Ten krok, napozór dziwaczny, leżał przecie całkowicie w linii starodawnych dążeń Rosyi do usadowienia się nad morzem Śródziemnem. Dążenia takie, poczęte jeszcze za Piotra Wielkiego, pogłębione przez Katarzynę II, związane ściśle z jej polityką turecką i grecką, zmierzały również, jak napomknięto, aż nawet do Egiptu. Zadziwiającym zaiste sposobem, zwłaszcza od ostatnich lat imperatorowej, zachłanne wpływy rosyjskie zapuściły korzenie na dalekiej nilowej nizinie. Tam, w Egipcie, setkami wtedy Mamelukowie sprowadzani byli z Rosyi. Czwarta część młodszych rodów mameluck ich już składała się z poddanych rosyjskich; reszta z podwładnych carowej Gruzinów i Czerkiesów, – taki właściwie był sławny Rustan napoleoński, rodem z Tyflisu. To też bejowie egipscy stale podówczas porozumiewali się z posłem rosyjskim w Stambule i jego agentami, rojącymi się między Aleksandryą a Kairem. Rzeczy te, pod koniec panowania Katarzyny, do tego doszły stopnia, że możliwość zaboru Egiptu przez Kleopatrę północy poczynali już niespokojnie brać w rachubę Pitt i Vergennes. Znamiennym zbiegiem okoliczności, Bonaparte, od wstępnych zaraz swych kroków światowych, już przy pierwszem z Włoch ku Bałkanom wyjrzeniu, natknął się na zdobywcze spółzawodnictwo rosyjskie. Znamienniejszem jeszcze było, że z tem samem spółzawodnictwem spotykał się on również przy niniejszem swem przedsięwzięciu egipskiem. 

Co się samejże Francyi tycze, nie było zapewne to egzotyczne przedsięwzięcie zupełną dla niej nowiną. Sięgało ono wszak jeszcze starodawnych tradycyi św. Ludwika, albo marzeń Henryka IV. Nawiązywało zaś nieświadomie do bliższego zeszłowiecznego consilium aegyptiacum, którem uczony Leibnitz – „Lubieniecki”, zaprzęgając pospołu do pomocy nawet Polskę króla Michała, pragnął sprowadzić nad brzegi Nilu Ludwika XIV., co prawda głównie dla odciągnięcia go od wyprawy holenderskiej. A bliżej jeszcze i świadomiej nawiązywał projekt niniejszy do niedawnych pomysłów egipskich, piastowanych przed podziałem polskim przez Choiseula, a po podziale, jak nadmieniono, podsuwanych przez cesarza Józefa II. V ergennowi. Obecnie jak najmocniej gardłować za tym projektem niepospolity ich w ministeryum spraw zagranicznych następca, Talleyrand. Prawił on wymownie o ciosie, zadawanym tędy Anglii, o otwieranej drodze do Indyi. Wyliczał szczegółowo, iż od pokoju westfalskiego Francya monarchiczna zdobyła tylko 11/2 tysięcy mil kwadratowych, republikańska ledwo drugie tyle, kiedy Rosya od pokoju nystadzkiego zabrała blizko 14 tysięcy, w czem lwią część od Polski. Za tym pięknym carskim przykładem zalecał Republice odrazu porządnie obłowić się na Turcyi i jej bezpańskich posiadłościach zamorskich. Kręty eksbiskup-minister skwapliwie utwierdzał Bonapartego w awanturniczej jego myśli wyprawy egipskiej. Być może, czynił to Talleyrand trochę leibnitzowskim sposobem, dla tem snadniejszego odciągnięcia go od wyprawy angielskiej; bardziej chyba, dla dogodzenia urn osobiście; a najbardziej pono, dla uwolnienia od niego Dyrektoryatu.”  

Oczywiście, nawet do tej bajecznej afrykańskiej imprezy, jedna jeszcze miała polska przyłożyć się głowa. Nawinął się tu mianowicie sfrancuziały do szczętu Polak, z wychodźczej w trzeciem już pokoleniu lunewilskiej rodziny dawnych podlaskich Leszczyńskiego stronników, dzielny oficer, umiejętny inżynier wojskowy, niemłody już Łazowski Józef. Był on niedawno wyprawiony przez Komitet ocalenia publicznego do służby tureckiej, z misyą zbrojenia Porty przeciw Rosyi. Teraz właśnie powrócił stamtąd do Paryża, bez wiary w Turków i bez grosza. Będąc niezawodnie w porozumieniu ze znanym sobie ze Stambułu Sułkowskim, i uprzedzony przezeń o zamysłach Bonapartego, Łazowski, w podanym rządowi sprawozdaniu ze swej misyi, wystawił w najczarniejszych barwach położenie Porty. Zarazem, wobec bliskiego jakoby upadku Turcyi, radził wygarnąć zawczasu dla Prancyi tłustą zdobycz egipską, przyczem zresztą dość powierzchownie przekładał rzekomą łatwość dokonania podobnej imprezy. 

Koniec końcem, sam Bonaparte, uznając rzecz za dojrzałą, wręcz wymówił się od komendy angielskiej i postawił rządowi kategoryczne żądanie wyprawy egipskiej. Że w ten sposób chciał on nadzwyczajnym sukcesem olśnić Francyę a równie nadzwyczajnym ciosem ugodzić w Anglię, to pewna. Ale niemniej pewna, że miał przede wszystkiem pobudki bardziej osobiste. Żywił wciąż jeszcze dawne marzenia w schodnie i świeże, dalekosiężne, a całkiem omylne, złudzenia bałkańskie, zwłaszcza greckie. Przez deltę nilową myślał trafić nietyle do Indyi angielskich, ile bliżej, do Byzancyum. Co zaś główna, nie mógł wytrzymać w Paryżu, bo już nie mógł nigdzie, jeno na miejscu najpierw szem. Tedy, nie mogąc jeszcze sięgnąć po nie we Francyi, szukał go tymczasem na Wschodzie. Bez zbyt wielkiego trudu zyskał zgodę Dyrektoryatu, skłonionego raczej widokiem pozbycia się i jego, i wysyłanej z nim razem „militarnej nadprodukcyi” (superfetation), aniżeli względami na istotnę racyę stanu francuską. Wprawdzie i takie, historyczne i aktualne względy można było od biedy w tem niezwykłem w skazać przedsięwzięciu. Ale najniewątpliwiej przeważały wbrew niemu względy wprost przeciwne: historycznie – pogwałcenie zdrowej, od Franciszka I turkofilskiej oryentacyi francuskiej; aktualnie – osłabienie zbrojności Republiki i ściągnięcie na nią gróźb nowych, w okolicznościach bynajmniej jeszcze nieustatkowanych; ponadto zaś, moralnie – wstąpienie na drogę otwartej i niczem nieusprawiedliwionej grabieży. Pomści się to wszystko na Bonapartem już w nieszczęśliwym obrocie samej wyprawy niniejszej. A pomści się później jeszcze, w odległych jej skutkach, jak ich ze strony skrzywdzonej i zlekceważonej przez siebie Porty ottomańskiej doświadczy on kiedyś, w śmiertelnym z Rosyą pojedynku. 

Tymczasem z nieporównaną swoją energią twórczą i organizatorską zabrał się do przygotowania tej fantastycznej wyprawy. Ale zanim jeszcze mógł na nią wyruszyć, wypadło mu przeczekać szereg bliższych powikłań. Najpierw poczęły wikłać się mocno rzeczy włoskie, i to przy bezpośrednim udziale legionowym polskim. Wedle rozkazów, wydanych jeszcze przed wyjazdem Bonapartego z Włoch, Dąbrowski, po powrocie z Medyolanu, objąwszy w Rimini dowództwo powierzonej sobie dywizyi, zaraz w grudniu 1797 r. zajął z legią pierwszą lenno cesarskie na pograniczu państwa Kościelnego. Łatwo wyparł on stamtąd wojska papieskie; zdobył bronioną przez nie twierdzę San Leo; ścigał je w Romagni aż do Fana, Urbina, Pesara. Pomimo rozmyślnego poduszczania ciemnych góralów przeciw barbarzyńcom Polakom, „zjadaczom małych dzieci”, wódz legionów polskich witany był wszędzie jako „zbawca” przez ludność miejscową. W tem, z końcem grudnia, niby na wieść o wkroczeniu Dąbrowskiego w obręby papieskie, lecz naprawdę z niewyjaśnionej przyczyny, najpewniej dzięki podziemnej celowej prowokacyi, wybuchły gwałtowne rozruchy w samym Rzymie. Zamordowany tam został generał francuski, zaczem poszło urzędowne z Francyą zerwanie. Posunął się na to Dąbrowski, w początku stycznia 1798 r., na własną rękę, w głąb państwa Kościelnego, maszerując wprost na Rzym. Wnet jednak powstrzymany został, jako generał Cyzalpiny, przez nadbiegłego z Paryża i Medyolanu Berthiera. Ten, z samą już armią francuską, ruszył naprzód; zajął w lutym bezbronne Wieczne Miasto; obalił tysiącoletnią świecką władzę Piotrową; wywiózł sędziwego Piusa VI; ustanowił Republikę rzymską, z nadanym jej zaraz z Paryża rządem reprezentacyjno konsularnym. 

Krzyżowa w tej sprawie na wielu punktach polityka dyrektoryalna paryska odmienne tajne widoki włoskiej polityki Bonopartego. Ale on sam znów nie był tym wypadkom obcy bynajmniej. Zyskiwał bowiem narazie przetrzymanie na południu wiernych wojsk swoich, w znacznej części przeznaczonych przez niego nie nad brzegi Kanału, lecz do afrykańskiej wyprawy. Zyskiwał zarazem, że, po niezbędnym mu w tej wyprawie Berthierze, ważna we Włoszech komenda nie miała wpaść we wrogie ręce starającego się o nią usilnie Bernadotte. Ten ostatni, sprytny i ambitny Bearneńczyk, idąc za zmianą wiatru, z „moderantysty” przeobrażając się teraz na gorliwego „republikanta”, powracał właśnie z Paryża do Medyolanu, aby bruździć nienawistnemu Bonapartemu pod jego w armii włoskiej nieobecność, i objąć tutejszą po nim sukcesyę wojskową, i polityczną. Aliści zręcznie został stąd odsądzony. W chwili nadejścia do Paryża wieści o wypadkach rzymskich, pod naciskiem Bonapartego, na zwołanej z tego powodu nagłej sesyi dyrektoryalnej, z uwagi na podwójną konieczność zostawienia natychmiastowej do Rzymu wyprawy w doświadczonych ręku Berthiera, oraz nawiązania równocześnie bezpośrednich stosunków dyplomatycznych z cesarzem, obdarzono Bernadotta, w styczniu 1798 r., nieoczekiwaną, nieproszoną nominacyą na posła francuskiego w Wiedniu. Natomiast komenda naczelna włoska, zachowana doraźnie przy Berthierze dla nagłej ekspedycyi rzymskiej, została potem, w lutym t. r., przekazaną Massenie. Niebawem zresztą zarządzono także utworzenie odrębnej komendy armii rzymskiej. Jednocześnie, w drugiej połowie lutego 1798 r., podpisano w Paryżu twardy traktat sprzymierzeńcy cyzalpińsko-francuski. Traktat ten, narzucony Cyzalpinie, zobowiązywał ją do utrzymania, prócz własnego przeszło 20 tysięcznego kontyngensu, łącznie z legiami polskiemi, jeszcze 25 tysięcznej armii francuskiej. 

Wtem nowa groźna spadła niespodzianka. Za przybyciem Masseny, sławnego tyleż ze swych grabieży, co z dzielności bojowej, śród wojsk francuskich w Rzymie, a zarazem aż gdzieś w Mantui, wybuchł pod koniec lutego 1798 r. bunt formalny. Było to jak gdyby ponure, na tle klasycznem, odbicie strasznego ongi buntu legionów pannońskich i reńskich, za Druzusa i Germanika. A choć nie brakło ku temu powodów w nędzy żołnierza i rabunkowym u góry wyzysku, to przecie rzecz cała, dziwnie dobrze zorganizowana, miała również swe źródło w nurtującej armię spiskowej intrydze wewnętrznej. Była tu w grze podobno ręka Bernadotta; były w każdym razie rozkładowe wpływy głębsze, nieprzychylne Bonapartemu. Po ucieczce Masseny przed własnem wojskiem, powrocie Berthiera z Rzymu do Medyolanu, a następnie do Paryża, dla przygotowań egipskich, komendę rzymską otrzymał w marcu t. r. surowy Saint-Cyr, wybitny generał armii nadreńskiej. Natomiast dowództwo naczelne włoskie wziął dywizyoner Brune, eks-dantonista, żołdak odważny, chciwy, przebiegły, radykalizujący, który świeżo wyróżnił się łatwym sukcesem swej polityczno-wojennej wyprawy do Szwajcaryi. 

Oddawna bowiem w Dyrektoryacie paryskim gotowany był zamach na sąsiedzką Szwajcarię, celem utrwalenia tam militarno-politycznych wpływów francuskich. Plan takiego zamachu układany był mianowicie przy udziale zebranych w Paryżu celniejszych patryotów szwajcarskich, demokratycznych centralistów. Przywódcą ich był ambitny Laharpe, do niedawna w Petersburgu wychowawca i mentor wielkoksiążęcy, wydalony stamtąd za pojęcia zbyt postępowe, lecz i nadal przyjaciel dozgonny byłego swego ucznia, W. Księcia i cesarza Aleksandra, teraz zaś zbiegły nad Sekwanę wychodźca z własnej ojczyzny. Owóż dopiero co właśnie, w ciągu marca 1798 r., dokonana została przez Bruna zbrojna interwencya francuska w Szwajcaryi. Nastąpiło obalenie oligarchii berneńskiej, zburzenie prastarej federacyi kantonalnej, ustanowienie natomiast jednolitej Republiki helweckiej, w lennej oczywiście zawisłości od Francyi.

Te rozliczne, tak szybko pędzące po sobie wypadki wyraźnem były znamieniem nieustatkowanej jeszcze bynajmniej sytuacyi ze strony francuskiej. Zarazem zaś, przy bardzo leniwym i mętnym przebiegu napoczętych z Rzeszą rokowań rastadzkich, mnożyły się ze strony przeciwnej zwiastuny podziemnych knowań koalicyjnych. Bonaparte, pomimo swej gorączki organizatorskiej egipskiej, miał pilne baczenie i wpływ wydatny na wszystkie te doniosłe komplikacye bieżące. Jednak odczuwał on w nich co kroku krzyżującą jego intencye osobiste i polityczne wrogą dążność rządową, generalską, jakobińską, restauracyjną, rozbitą w sobie, lecz wszędzie kładnącą hamulce wygórowaniu jego ambitnego geniuszu. Odczuwał ją zarówno w ciągłem wstrząsaniu swego dzieła pacyfikacyi austryackiej, jakoteż zwłaszcza w podkopywaniu swego dzieła fundacyi włoskiej. „Ci ludzie – przepowiadał – podpalą całe Włochy i dadzą się z nich wypędzić”. 

W tym nieustannym natłoku piętrzących się zewsząd powikłań, zgoła niewspółmiernych z rozpaczliwą sprawą polską, usiłowała ona bądźcobądź słabym swoim odezwać się głosem i trafić jeszcze do oddalającego się Bonapartego. W bardzo licznej, pod koniec 1797 r., a bardzo zmąconej kolonii wychodźczej w Paryżu, gdzie „nigdy zbiór Polaków nie okazywał większej rozmaitości”, rachować się z Bonapartem ciągle musieli wszyscy. Zwłaszcza umiarkowańsi i szczersi emigranci wciąż nie tracili w nim wiary. Ale już poczynały coraz wyraźniej odwracać się od niego żywioły skrajniejsze i mniej pewne, styczne z pokrewnemi sobie a wrogiem i mu czynnikami miejscowemi. 

Tak więc, niezrażeni Barss i towarzysze starali się przez Dąbrowskiego i Wybickiego oddziaływać na Bonapartego jeszcze w Medyolanie, przed wyjazdem do Rastadtu, na stałe, jak mniemano, przewodniczenie delegacyi kongresowej francuskiej. Potem zaś, wobec przyśpieszonego jego powrotu do Paryża, usiłowali oni tutaj zawczasu „przygotować cokolwiek można było ludzi i sposobów do skłonienia go za naszą sprawą”. Nie mieli wszakże w stolicy ani dróg dobrych do Bonapartego, ani nawet dokładnych o nim informacyi. Uciekali się do bezsilnego Bonneau, którego forytowali na pełnomocnika francuskiego na kongresie; do mało wpływowego, choć świeżo mianowanego prezydentem Rady Starszych, Rossego; rachowali na protekcyę Józefiny i t. p. Pomyślano też o wygotowaniu memoryału na piśmie do podania Bonapartemu po jego przybyciu. 

Tutaj nastręczył się dwulicowy Maliszewski, niezawiśle od prowodyrów deputacyjnych, Dmochowskiego i Szaniawskiego, intrygujący na własną rękę. Był on od niedawna związany ścisłą zażyłością osobistą z Bernadottem, z drugiej zaś strony blisko zaprzyjaźniony z Sułkowskim. Starą mając znajomość z przybyłym właśnie w listopadzie 1797 r. z Brukseli do Paryża Mostowskim, zachęcił go Maliszewski do wspólnego ułożenia ostrego „promemoria” dla Bonapartego, które sam podejmował się zawieźć do Medyolanu albo Rastadtu. „Ludy wznoszą ku Tobie ręce a królowie klęczą u nóg Twoich”, głosiło osobliwsze to pismo, mające przyprawić Bonapartego o „pomieszanie i walkę różnych uczuciów”. Była to niby prośba, a właściwie formalny akt oskarżenia, w duchu najzawziętszych jego detraktorów francuskich. A więc wykładano tu Bonapartemu, iż on zaniechał „prawdziwej sławy”, „wojny o praw a człowieka”. Gubiąc republikańską Wenecyę, zaniechał wygnania tyranów z Plorencyi, Turynu, Neapolu, a przedewszystkiem z ośrodkowego gniazda despotyzmu i ciemnoty, Rzymu, gdzie próżno czekały „popioły Brutusa, godne podobnego hołdu od Bonaparty”. Zaniechał oswobodzenia całych Włoch od jednego zamachu; i jeśli, po doznanym od niego zawodzie, one teraz „przeniosą więzy tyranii” ponad wolność, to na nim zato zaciąży odpowiedzialność dziejowa i zasłużone piętno zwyczajnego „rozbójnika lądowego”. „Albo nie powinieneś był zaczynać dzieła politycznego odrodzenia Włoch, albo powinieneś był skończyć swoje dzieło”. Ten sam dylemat, prosty i tani, zastosowany będzie w następstwie najdosłowniej przez tego samego kalibru oskarżycieli Napoleona, do jego późniejszej stopniowej polityki polskiej. Z kolei przystępowało srogie „promemoria” do żądań, czyli raczej winowań, w samejże sprawie polskiej. „Nie poznałeś się na umyśle Kościuszki; pocóż on puszcza się za morze? czemu nie zachowujesz go dla Polski"? Był to zarzut bardzo ciekawy, który wskazywałby, iż usiłowania, podejmowane względem ściągnięcia Kościuszki przez Hamburg czy Londyn, wiosną 1797 r., nie znalazły poparcia Bonapartego. Był zresztą zarzut tem ciekawszy z pod pióra Maliszewskiego, który podobno był głównym zdrajcą Kościuszki przed Katarzyną po upadku insurekcyi. Zamiast sprowadzić cnotliwego Kościuszkę grzeszny zdobywca i krzywdziciel Włoch „potwierdza spokojnym wzrokiem podział nieszczęśliwej Polski. Pod swoją komendą ma stotysięcy Francuzów, jeszcze zwyciężać chciwych, a nie przychodzi mu na myśl ująć się za słaby naród, któremu ojczyznę wydarto”. Niechajże, w ostatniej jeszcze godzinie, skruszy się i popraw i Bonaparte. Niechaj Polacy i Wenetowie odzyskają swoją niepodległość i ojczyznę. Niechaj on kategorycznie zażąda od mocarstw rozbiorowych „przywrócenia ziemi polskiej” iz całą swą armią ruszy wprost do Polski, poprzedzony przez Kościuszkę. Niechaj równocześnie zgromi ze szczętem Ojca św., Wielką Brytanię, Habsburga. „Jedną nogą stanąć na Rzymie, drugą na Wiedniu, lewą ręką zatopić okrutny rząd angielski, a prawą wskrzesić rozszarpaną Polskę, co za obraz!” Obraz godny rozczochranej, rozkraczonej po bohatersku wyobraźni mizernego swego autora; wspaniały a pusty frazes, zgoła niewykonalny, podszyty świadomą tej niewykonalności marną hipokryzyą. Wart przecie zapamiętania, jako najwcześniejszy pierwowzór i kwintesencya, nie tych konkretnych, surowych zarzutów, jakie słusznie uczynić można i należy Bonapartemu i Napoleonowi, ale ogólnikowych, niedorzecznych przeciw niemu poduszczeń, pretensyi i rekryminacyi, szerzonych w opinii polskiej nasampierw celowo przez rozmyślne szkodnictwo, a potem przejmowanych niekrytycznie przez najzacniejsze nawet głowy. 

Jednakowoż na istotnej wartości niniejszego elaboratu poznali się roztropniejsi wychodźcy paryscy. „Wszystkim się nie podobał tak posłaniec projektowany (Maliszewski), jako i memoryał zbyt rozwlekły i pełen egzageracyi”. Maliszewski, doczekawszy się jeszcze przybycia Bonapartego i Sułkowskiego do Paryża, wyjechał nad Ren do malkontenta Augereau, a stamtąd za protektorem swoim Bernadottem pośpieszył do Włoch, by spółdziałać tam tajnym jego widokom. 

Natomiast pod wpływem Barssa i jego przyjaciół, być może też przy udziale Ogińskiego, przybyłego pod koniec 1797 r. na dłuższy znów pobyt do Paryża, zredagowane zostało przez Mostowskiego, w grudniu t. r., całkiem odmienne dla Bonapartego pismo. I ten memoryał był oczywiście niewykonalny, ale przynajmniej usiłował z frazeologicznych przestworzy zejść na ziemię i liczyć się jako tako z przedm iotowem i warunkam i położenia* Główną jego treścią było rozwinięcie niefortunnej myśli, rzuconej przez Bonneau, którą jednak sformułować starano się w postaci politycznie bardziej rzeczowej i uchwytnej. Proponowano tedy odbudowanie Polski, „chociażby ułamkowe” (da moins partiellement), sposobem retrocesyi przez mocarstwa rozbiorowe dzielnicy trzeciopodziałowej, w zamian za stosowne odszkodowanie terytoryalne w Niemczech. Tak odzyskana ośrodkowa dzielnica Polski, z Warszawą i Krakowem, wraz ze Szląskiem, który odstąpiłyby P rusy w drodze zamiany za odpowiednią indemnizacyę w ziemiach pogranicznych saskich, zostałaby złączona z Saksonią w jedną ciągłość terytoryalną, przy zachowaniu odrębności narodowo państwowej, pod dziedziczną unią personalną, oraz przy równoczesnem wcieleniu do składu Rzeszy niemieckiej. Znamiennym rysem memoryału, poza powyższą najgłówniejszą jego treścią, była pewna wyraźna zmiana prusofilskiego dotychczas i antyaustryackiego nastroju właściwych jego inspiratorów. Spowodowaną ona była widocznie przystosowaniem się do zmienionej przez Campoformio postawy Bonapartego względem Wiednia. Tak więc, obok zwykłych gwałtownych wycieczek przeciw Rosyi, znalazły się tu niektóre lekceważące ustępy o Prusach, a natomiast wcale umiarkowane, jak gdyby kompromisowe, zwroty o Austryi. Co więcej, znalazła się przychylna wzmianka o dawniejszej propozycyi „zaofiarowania korony polskiej arcyksięciu Karolowi, który poślubiłby bądź elektorównę saską, bądź też nawet Wielką Księżnę rosyjską”. Ciekawą była również wzmianka o Szląsku i jego „mieszkańcach, stanowiących gałąź wielkiej rodziny słowiańskiej, zdawna niezadowolonych ze swego rządu i gotowych przy pierwszej nadarzonej sposobności zbratać się z (Polakami)”. Ta stara, podnoszona jeszcze za królów Sasów, myśl fizycznego połączenia Polski z Saksonią, poprzez piastowski Szląsk, miała głęboko zapaść w głowę Napoleona. To też jeszcze po dziesięcioleciu, arcy ważną tę myśl polsko-szląską on raz po razie w cielić będzie usiłował. 

Z memoryałem niniejszym, dla doręczenia go Bonapartemu i osobistego przed nim poparcia, zwrócono się naprzód do Sułkowskiego. Ten atoli, zbliżony do Maliszewskiego, może użyty dla poprzedniej jego elukubracyi i na tem sparzony, wymówił się teraz od pośrednictwa, wykraczającego poza służbowe swe funkcye adjutanckie. Polecił natomiast sekretarza Bonapartego, jego niegdy szkolnego kolegę Bourrienna. Wybór pośrednika bardzo był nieszczególny. Bourrienne znał Polskę. Był on kiedyś w Warszawie, za początków Sejmu Czteroletniego, w ciemnych jakichciś interesach, zdaje się pospołu z łotrem Meheem. Potem, w urzędowym już charakterze agenta, dostał się do Lipska, gdzie studyował na uniwersytecie, tłómaczył Werthera, i przyglądał się tam ecznej emigracyi polskiej, a przed samą insurekcyą został stam tąd za szpiegostw ow ydalony przez rząd saski. Teraz zaufany przyjaciel Bonapartego, później wróg jego zawzięty i płatny potwarca, zapewne wczesny zdrajca, w każdym razie figura nędzna i sprzedajna, skończy w więzieniu za długi i szpitalu obłąkanych. Otrzymał on obecnie z rąk Barssa ów memoryał i sam czytał go Bonapartemu. Ten, po wysłuchaniu, oświadczył tylko, „iż plan, który w memoryale jest objęty, jest lepszym od tych wszystkich, które mu dotąd były podane”. Żadnych zresztą nie obiecywał skutków tego planu, ani też żadnych od siebie nie czynił przyrzeczeń. 

Trudno było nawet w tym czasie osobiście dostać się do Bonapartego, wobec nawału jego zajęć ówczesnych. Wypadło działać przez Bourrienna i innych pośredników niezawsze pew nych. „Barss jest nieśmiały, – skarżyli się z tego powodu wychodźcy – przez nieśmiałość dotądu Bonapartego nie dostąpił audyencyi; przez trzecie osoby on robi, choć nieźle, ale wszelako nonitem“. Cóż, kiedy naprawdę w okolicznościach ówczesnych niewiele dobrego było wogóle do roboty. Bonaparte po raz pierwszy ukazywał się wtedy emigracyi polskiej w Paryżu. Jeśli jednak odrazu wrogo był przyjęty przez jej lewicę deputacyjną, to i dla innych, szukających go wychodźców, mało był przystępny, bo poprostu nic nie miał im do powiedzenia. Poza Sułkowskim, zamykającym się szczerze czy nieszczerze w swej roli adjutanta, najczęściej widywał go teraz światowiec Ogiński. Był mu przedstawiony w domu przyjaciela Józefiny, bankiera Lecoulteux, lecz krótko tylko rozpytywany przez Bonapartego o swoją misyę stambulską, więcej o Turków niż o Polaków. Zasiadłszy do klawikordu, aby muzyką bodaj przypom nieć Polskę, grał Ogiński swój niedoszły marsz legionowy, lecz wywołał oczywiście nie więcej, jak głośną wobec zebranego towarzystwa pochwałę generała dla „dzielnych legionów polskich”. Ogiński, nawykły do gładkich, błyskotliwych a zawodnych form francuskich, uderzony był niepokaźnym wyglądem Bonapartego, noszonym już wówczas prostym szarym surdutem, „wyrazem twarzy surowym i niezachęcającym“. Od Sułkowskiego dowiadywał się, że „Bonaparte zazwyczaj bywa ponury, milczący, zamyślony, nigdy nie uśmiechnięty na wielkich zebraniach,... choć w małem kółku i na cztery oczy rozmowny, nawet roześmiany"; że wysiaduje najczęściej, od powrotu do Paryża, w skromnem swojem mieszkaniu, klęcząc z kompasem i ołówkiem w ręku nad mapami geograficznymi rozłożonemi na podłodze, kreśląc plany wojenne i projekty,... czytając i pracując aż do trzeciej w nocy”. Pracował nad wyprawą do Egiptu. Odbudowaniem Polski, rzeczą w chwili niniejszej zgoła nieziszczalną, nie zaprzątał się wcale, ani też nie łudził nią polskich w Paryżu wychodźców. Nie wypuszczał przecie z pamięci legionów polskich we Włoszech. Owszem, przez wyprawionego tam Berthiera, posyłał im wyrazy życzliwości niezmiennej, poparcie w bieżących z Cyzalpiną zatargach, oraz wskazania ustne, zalecające wobec dokonanej pacyfikacyi pewną raczej odmianę bezwzględnie wrogiego dotychczas stosunku do Austryi. 

IV.

Bezpośredni stosunek urzędowy samejże Francyi do Austryi, ponad równoległą negocyacyą rastadzką, dostał się tymczasem w ręce poselskie Bernadotta. Pozbycie się go z Włoch było sukcesem Bonapartego, ale skierowanie go do Wiednia miało też być źródłem kłopotów. Bernadotte poznał się na ukrytej pobudce swej nominacyi ambasadorskiej, nie darował i miał odpłacić po swojemu. Wyjechał on z Medyolanu na miejsce swego przeznaczenia w końcu stycznia 1798 r. Zabierał do Wiednia wielką świtę, złożoną z ludzi młodych, gorących stronników propagandy rewolucyjno-wojennej, a przeciwników Bonapartego i jego pacyfikacyi; a zabierał też z sobą zaufanego Maliszewskiego. Wcześniej już, za bytności swojej w Paryżu, gromadząc dokoła siebie wszelkich malkontentów przeciw Bonapartemu, stosując łatwy sposób przelicytowywania go w ich oczach brzmiącem górnie słowem republikańskiem, wzniosłą czułością humanitarną, świetną obietnicą wyzwoleńczą, Bernadotte pociągał ku sobie również i tamecznych skrajniejszych wychodźców polskich wynurzeniem ogólnikowych swych sympatyi dla odbudowania ich ojczyzny. To też obecnie odrazu rozniosły się głuche wieści o rzekomych obszernych w sprawie polskiej pełnomocnictwach, udzielonych jakoby dzielnemu generałowi – ambasadorowi przez rząd francuski. W rzeczywistości o niczem podobnem nie było oczywiście mowy. Kiedy poprzednio, jeszcze z powodu instrukcyi dla komisarzów francuskich w Rastadzie, wypadło dotknąć przelotem i tej drażliwej materyi polskiej, to w odpowiednich „Uwagach" Talleyranda dla Dyrektoryatu znalazło się jedynie uboczne, iście pytyjskie w tym względzie napomknienie, zgodne zresztą z całem dotychczasowem, rewolucyjnem i dyrektoryalnem, w rzeczach polskich stanowiskiem. Osobliwa ta wyrocznia głosiła, iż „nie chodzi bynajmniej o to, czego pragnąłby (rząd francuski), ale o to, co on może (w sprawie polskiej), co mianowicie w tej sprawie mogłoby odpowiadać rachubom jego polityki". Teraz podobnym pytyjskim wywinięto się sposobem, w instrukcyi dla Bernadotta, wygotowanej przez Dyrektoryat w drugiej połowie stycznia 1798 r., bardzo obosiecznej, nastrojonej na ogół, wbrew intencyom Bonapartego i widokom Campolormia, w przychylnym raczej dla Prus a ostrym względem Austryi duchu. W prawdzie, obok głównych zagadnień aktualnych, jak zwłaszcza granica reńska i wyprawa rzymska, wtrącono tu uboczną wzmianką o „rozglądniąciu sią w sposobach cząściowego przywrócenia Polski” i możliwości wcielenia jej do Rzeszy, o „sondowaniu” w tej mierze opinii austryackiej i t. p. Uczyniono to jednak zgoła poza obrąbem właściwych zleceń ambasadorskich, sposobem czysto incydentalnym i nieobowiązującym, jako jeden z postronnych przedmiotów „badania i obserwacyi“ (d’etude et d’observation). 

Emigracya polska, złudzona pozorami, wzięła na seryo mniemane, życzliwe dla siebie uczucia i pełnomocnictwa Bernadotta. Zapalili sią przedewszystkiem wyższego stanu wychodźcy, skojarzeni z patryotycznym żywiołem pańskim w Galicyi, gdzie postaremu przeważało ciążenie do Wiednia i wiara w odrodzenie Polski pod protekcyą habsburską. Ich imieniem „jeden Polak znakomity przez swe talenta, patryotyzm i ważne urzęda, jakie piastował w Polsce“, podobno Piotr Potocki, pospołu ze Stanisławem Sołtykiem, nadesłał Dąbrowskiemu obszerną „notą w sprawie rozpoczęcia układów z cesarzem (Franciszkiem) o przywrócenie Polski“. Wywodzono tu na stary sposób, wielomównie i ogólnikowo, że „podniesienie niepodległej Polski nie może dokonać sią bez spółudziału jednego z mocarstw” rozbiorowych. Stwierdzano, że tem mocarstwem może być tylko Austrya, najmniej zainteresowana w podziale a najw iącej w odbudowaniu Polski, jako „baryery” przeciw Rosyi i Prusom. Zalecano tedy, dla dopięcia tego celu, zawarcie ścisłego sojuszu francusko-austryackiego. Koronę polską znowuż przeznaczano arcyksięciu Karolowi, przez małżeństwo z elektorówną saską, jako infantką polską z mocy uchwał Wielkiego Sejmu. Powracano zarazem do myśli zebrania tego Sejmu, niby punktu wyjścia całej imprezy, przy legionach polskich we Włoszech. Tę „notę” obecnie, w końcu lutego 1798 r., przez świeżo zaciągniętego do legionów kapitana Biernackiego, posłał Dąbrowski z Rimini na ręce Bernadotta do Wiednia, wraz z paroma jeszcze dokumentami mniejszej wagi, pojaśniającemi charakter i cele narodowe legionów. Nadto w osobnem od siebie piśmie, w wyrazach zresztą dość ostrożnych, prosił go o podjęcie stosownych rokowań przy dworze wiedeńskim, w miarę sprzyjających „kombinacyi politycznych”. Obowiązywał się także, w razie potrzeby, dostarczyć stosownych wskazań o „operacyach wojennych”, jakie wypadłoby przewidzieć zapewne przeciw Rosyi i Prusom. Jednocześnie, w lutym t. r., Bonneau, wprost z Paryża, w najlepszej wierze zwrócił się do „bohatera” Bernadotta z pompatycznem pismem podobnej treści, gorąco wstawiając się za Polską, rozwijając wszystkie swe marzenia o „retrocesyi”, „indemnizacyi”, wcieleniu do Rzeszy, zwołaniu Sejmu, wyniesieniu arcyksięcia Karola na tron sasko-polski i t. p. Urzeczywistnienie pięknych tych pomysłów powierzał szlachetnej czułości i sztuce nogocyatorskiej wojownika-ambasadora, powołanego do zespolenia łącznych nadal działań i dążeń politycznych Francyi a Austryi. 

Owóż z podobnemi wynurzeniami pod najniewłaściwszym zwrócono się adresem. Nie tyle do przyjaznego, czy bodaj aż sojuszniczego z Austryą spółdziałania, ile raczej do obostrzenia z nią stosunków, jeśli nie wprost do sprowokowania jej zmierzał Bernadotte. Postępował on sobie w Wiedniu conajmniej bardzo dziwnie. Przybierał postawę nieprzejednanego republikanina. Zachowywał się dumnie, niemal wyzywająco. Zadzierał wyraźnie z Thugutem, szukał natomiast zbliżenia z cesarzową Neapolitanką, wdawał się w wewnętrzne intrygi dworskie, nie mając żadnego pojęcia o śliskim terenie tutejszym. Jednocześnie, w niniejszej chwili bardzo drażliwej, gdy wypadki rzymskie i szwajcarskie, oraz rastadzkie targi francuskie o rozszerzenie campoformijskiej granicy reńskiej, wywoływały silne względem Francyi naprężenie w Wiedniu, on stąd prowadził najspokojniej korespondencyę, przepojoną duchem naw skroś wrogim dla monarchii habsburskiej, o planach nowej wojny zaczepnej z Austryą albo i Rosyą, o poruszeniu w tym celu Turcyi, o wznieceniu w ew nętrznych zaburzeń na Węgrzech i w Galicyi. Zarazem sam u siebie w domu ożywioną robił „propagandę”. Do ambasady swojej, w hotelu Liechtenstein, potajemnie ściągał bardzo wątpliwych „braci” z lóż masońskich austryackich, przyjmował nielicznych Wiedeńczyków wolnomyślnych, pisarzów, artystów, między innemi młodego Beethovena, trochę Węgrów spiskujących, a trochę także sprowadzanych przez Maliszewskiego Polaków. 

W osobliwym przytem stosunku stanął Bernadotte do „najwpływowszej w Wiedniu koteryi polskiej”. Ten światek tutejszy polski, mający coprawda wpływy najmniej warte, bo czysto towarzyskie, ciążył przeważnie ku Austryi, choć oglądał się też bacznie na Rosyę. Owóż ostatniemi czasy poczęto tutaj coraz bardziej pozbywać się złudzeń, pokładanych pierwotnie w polskich sentymentach cesarza Pawła. A świeżo właśnie otrzymano wiadomość o nagłej, smutnej, w lutym 1798 r., śmierci Stanisława-Augusta nad Newą. Zresztą tu, nad Dunajem, podawnemu, tylko teraz z austryacka, nienawidzono swego starego eks-króla, wraz z jego końcową z łaski carskiej karyerą petersburską. Nienawidzono go, nietyle dla jego win narodowych, ile dla dawnych z nim porachunków oligarchicznych. Boczono się też poniekąd, pomimo pozorów serdeczności, nawet na jego synowca, młodego eks-wodza Józefa Poniatow skiego, wegetującego wtedy w odosobnieniu, na przedmieściu wiedeńskiem. W ogólności, stanowiono tutaj niby jedną, zwartą dokoła Hofburgu, wielkopańską kolonię polską, ale wewnątrz po swojemu, po pańsku, w sobie rozdartą, rozbieżną, ze stopniowaną, od postępowszych żywiołów ściśle galicyjskich, aż do właściwych, czysto wiedeńskich, magnackich i dworskich. Te ostatnie oczywiście znakomitą miały przewagę, zogniskowane w kilku domach najprzedniejszych, zwłaszcza w domu starej marszałkowej Lubomirskiej na Bastei. Objawiano tu z ostentacyą przekonania ultrazachowawcze, restauracyjne, anglofilskie. Ugaszczano wszelkich utytułowanych emigrantów francuskich, agentów rojalistycznych i koalicyjnych, takich jak sympatyczny Korsykanin Pozzo di Borgo, teraz na żołdzie angielskim, zanim pójdzie na służbę rosyjską, układny, dobrze myślący, wróg śmiertelny tego zbójcy bez wychowania, Bonapartego, a stały, pieszczony bywalec salonu pani Lubomirskiej. W tych górnych salonach polskich odzywano się z pogardliwym wstrętem o Francyi rewolucyjnej i republikańskiej. Głębokie do niej obrzydzenie, jako też do campoformijskiej przed nią kapitulacyi, dzielono z salonami najfeudalniejszej arystokracyi wiedeńskiej oraz miejscowych poselstw angielskiego i rosyjskiego. 

Owóż Bernadotte, przy pomocy tak dwuznacznego jak Maliszewski mentora, szczególniejszem i drogami trafiał do tej naddunajskiej kolonii polskiej. Odwiedza emigrantkę francuską, byłą przyjaciółkę Ignacego Potockiego, panią Etoubville; widywał się potajemnie z młodym Stanisławem Jabłonowskim i schorzałym starym Kaźmierzem – Nestorem Sapiehą. Zarazem zaś obrażał osobiście wymówieniem się od audyencyi, i tą niegrzeczną rekuzą zmuszał do wyjazdu Wiednia arcyksięcia Karola, nielubianego przez parę cesarską, przychylnego Bonapartemu, przeciwnika dalszej wojny, a zalecanego sobie przez Dąbrowskiego i Bonneau do korony polskiej. Wreszcie, na doniosłą ekspedycyę Dąbrow skiego, przywiezioną przez Biernackiego do Wiednia, a będącą pierwszym próbnym wyrazem tak znamiennego ku Austryi zbliżenia ze strony legionowej polskiej, żadnej nie udzielał odpowiedzi. Co zaś najpocieszniejsza, wszystkie te przemądre obroty Bernadotta śledziła z pieczołowitością ojcowską i jasnowidzącem przenikała okiem wyborna policya tajna wiedeńska. Wiedziała ona o najsekretniejszych jego i świty naradach, wizytach, gościach, listach, rozmowach. Przekupiła nawet zaufanego jego kamerdynera. O każdym niemal słowie i kroku całej ambasady francuskiej redagowała z dnia na dzień sumienne, wyczerpujące sprawozdania. Te raporty, przez ministra policyi Pergena, składane były bądź na ręce cesarskiego powiernika Colloreda, bądź też wprost prezentowane codzień z rana samemu Franciszkowi I., kładnącemu na nich sakramentalne „dient zur Wissenschaft”, albo „zur Nachricht”. Równocześnie komunikowane one były Thugutowi, do dalszego użytku wydziału spraw zagranicznych. Szczególną uwagę poświęcano przytem stosunkom polskim Bernadotta. 

W tym samym czasie, w marcu 1798 r., policya austryacka aresztowała w Pradze dwóch, powracających z Lipska, działaczów patryotycznych polskich, Antoniego Kochanowskiego i Rykaczewskiego. Zabrano im ciekawe papiery, oświetlające misyę paryską Michała Kochanowskiego i Woyczyńskiego oraz związane z nią, a oparte poczęści na widokach pruskich, plany legionowe, sejmowe i powstańcze. A sprawy te podwójnie były interesujące dla gabinetu wiedeńskiego. Z jednej strony, można było przez nie skompromitować dotkliwie Prusy, z drugiej, co główna, pomyślnie oddziałać na Rosyę. Tam bowiem, w Petersburgu, od pewnego czasu, od wykrycia mianowicie jesienią roku zeszłego tajnych związków patryotycznych, zaszczepionych na Litwie i Wołyniu przez Deputacyę paryską, powiał ostry wiatr represyi i niepokoju w rzeczach polskich. Owóż podniecać jak najmocniej w porze niniejszej podejrzliwe strachy polskie cesarza Pawła przez obnażenie niebezpiecznych knowań rewolucyjnych, zmierzających ku odbudowaniu Polski, kierowanych tyleż przeciw Austryi co i Rosyi, snowanych dotychczas przez Francyę przy pomocy Berlina, a teraz przez ambasadę francuską prowadzonych w samymże Wiedniu, to był bardzo poręczny środek do zbudowania nowej koalicyi przeciw francuskiej, przy czynnym udziale Rosyi. 

Tym sposobem Bernadotte i jego spółpracownicy, bez względu na to, czy byli zapaleńcy szczerzy, albo też szulerzy polityczni, czy działali naoślep w dobrej wierze, albo też prowadzili podstępną grę prowokatorską, w każdym razie, tak czy owak, pędzili wodę na młyn koalicyjny. Wreszcie na sam koniec uwieńczyli oni swe dzieło w sposób sensacyjny. W połowie kwietnia 1798 r., wśród przygotowań wiernej cesarskiej stolicy, w samą rocznicę rozejmu leobeńskiego, do lojalnej i patryotycznej uroczystości ludowej, ukazała się nagle na gmachu ambasady francuskiej ogromna, zwieszająca się na ulicę, republikańska chorągiew trójkolorowa. Wnet liczne zebrało się zbiegowisko. Tłum, podniecony wyzywającą postawą Bernadotta, zachęcony też zapewne przez agentów miejscowej partyi wojennej, może i rosyjsko-angielskich, podobno także przez policyę, znieważył sztandar francuski i wdarł się przemocą do ambasady, wśród strzelaniny broniących się Francuzów. Była to awantura w wielkim stylu, w rodzaju niedawnej rzymskiej, choć zresztą niekrwawa. Zaś skądinąd znów dziwnie przypominała ona zeszłoroczną aferę wołoską, w której inscenizowaniu swego czasu byli uczestniczyli osobiście niektórzy obecni urzędnicy ambasadorscy, a która zmierzała wtedy do zepsucia Leobenu, podobnie jak awantura niniejsza do zepsucia Campoformia. W rzeczy samej, Bernadotte tejże nocy wyprawił do Paryża jednego ze swych sekretarzy, wraz z Maliszewskim, z okrzykiem zgrozy i skargi na niesłychane pogwałcenie w jego osobie prawa narodów i zdeptanie godności Francyi. Na drugi dzień, sam z całą ambasadą wyjechał Wiednia, dysząc groźbą pomsty i wojny. 

Wiadomość o niezwykłem tem zajściu wywarła w Paryżu wrażenie zrazu bardzo silne. Relacya przesadna i jednostronna, złożona Dyrektoryatowi przez wysłańców Bernadotta, całą winę oczywiście składając na A ustryę, miała rozpalić opinię francuską i porwać rząd do kroków gwałtownych, wojennych. Istotnie, w pierwszej chwili, po zerwaniu dyplomatycznem, dokonanem na własną rękę przez Bernadotta, niedaleko było do zerwania pokoju. Najmocniej wiedeńską niespodzianką dotknięty był ten, w którego ona godziła najgłówniej, Bonaparte. Wybierał się on właśnie wypłynąć do Egiptu, a zmuszony był teraz, w ostatniej niemal godzinie, odwołać dane rozkazy, przez co cała jego wyprawa narażona została w stopniu najwyższym, poniekąd naw et niepowetowanym. Ale niebawem, i to pod jego w znacznej części wpływem, wyjaśniły się rzeczy. Oświetlone zostały sposoby, sprostowane doniesienia Bernadotta. Udało się złagodzić pierwsze alarmy i zażegnać widmo wojny niezwłocznej. Nie był do niej bynajmniej przygotowany Dyrektoryat, pomimo całego szczękania bronią niegroźnej „propagandy”. Ani też był przygotowany Thugut, którem u znacznej jeszcze trzeba było zwłoki do porządnego sklecenia koalicyi, porozumienia się z Anglią i pozyskania Rosyi. Poprzestano tedy obustronnie na wszczęciu oddzielnych od kongresu rastadzkiego, fikcyjnych rokowań francusko-austryackich, względem należnego Republice od cesarza zadośćuczynienia. Narazie uspokoiło się wszystko po wierzchu, choć ogień wciąż najwidoczniej tlił pod popiołem. 

Korzystając z przywróconej napozór ciszy, mógł nareszcie Bonaparte, acz ze spóźnieniem, fatalnem dla jego floty, a tem samem dla całej wyprawy, urzeczywistnić swój sen egipski. W drugiej połowie maja 1798 r. wypłynął z Toulonu, ku wymarzonemu Wschodowi, w kierunku Malty i Egiptu. Zabierał około 38 tysięcy ludzi, w czem najtęższe, wypróbowane półbrygady armii włoskiej; jeden a stu najlepszych generałów dywizyi; dwudziestu generałów brygady, a między nim i Zajączka; najumiejętniejszych inżynierów, a między nimi szefa batalionu Łazowskiego; najzaufańszych adjutantów przybocznych, a między nimi kapitana Sułkowskiego. Oddalał się na półtora roku niespełna. Przez tę krótką jego nieobecność dopełni się dojrzewająca już katastrofa Francyi, Włoch, a razem i legionów polskich.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new