Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
I.
Znikał nietylko odwieczny ustrój państwowy, zniknąć miało samo nieśmiertelne imię Polski. Potworzyły się z jej dzierżaw jakaś Rosya biała, czerwona czy litewska, jakaś stara i nowa Galicya czy Lodomerya, jakieś Prusy zachodnie, południowe czy nowowschodnie. W zasadnicznym artykule dodatkowym tajnym ostatecznego aktu rozbiorowego, wyraźnie została uświęcona bezwzględna „konieczność zniesienia wszystkiego, co mogłoby przypominać istność Królestwa Polskiego”. Ustalonem tu również zostało zobowiązanie solidarnie wszystkich trzech mocarstw spółdzielczych, iż raz na zawsze niewolno żadnemu z nich używać, pod jakąkolwiek postacią, w swych tytułach prawnopaństwowych, wyrazu „polski“, albowiem wyraz ten „odtąd po wszystkie czasy zniesiony zostaje”. Owóż uroczysty ten zakaz, wyklinający aż w brzmieniu słownem wszelkie ślady korony i narodowości polskiej, mniej był dyktowany obawą przed bezbronną, złamaną, pogrzebaną Polską. Nakładały go na siebie trzy mocarstwa rozbiorcze przede wszystkim z wzajemnej przed samemi sobą obawy, dla zabieżenia temu, iżby którekolwiek z nich samych nie zechciało w przyszłości przeciw dwom innym ocucić Polski na swoje dobro wyłączne, odebrać wydzielonych dwom innym odłamów i zebrać całości przy sobie. Obawa taka nie była bynajmniej płonną. Miała ona uzasadnienie głębsze, zarówno w ogólnym stosunku w zajemnym spółrozbiorcóww zględem siebie i sprawy polskiej, jako też w szczególniejszych powikłaniach, związanych z ułożeniem i wykonaniem końcowego dzieła rozbiorowego.
Tak więc nasam pierw, w Rosyi, choć najogromniejszym polskim zbogaconej łupem, pomnażającym jej ludność o blizko jedną czwartą, nie było przecie skroś jednolitego na rozbiór Polski poglądu. Za ostatniem dziełem rozbiorowem stała zyskana chwilowo przez dwór wiedeński kabała dworska faworyta Zubowa, sprężyna istotna dwóch ostatnich podziałów, łakomego dla niej źródła obłowienia się setkami tysięcy dusz donacyjnych, wielomilionowemi dobrami koni'iskowanemi i starościńskiemi polskiemi. Natomiast ze strony pewnych poważnych czynników politycznych, jak Woroncowowie, Bezborodko, Panin i wielu innych, a zwłaszcza wojskowych, jak stary Rumiancew, Repnin, zwycięzca Kościuszki Fersen, zdobywca Warszawy Suworow, stanowczo potępiano rozebranie Polski, jako przeciwne wyższej racyi stanu rosyjskiej, przeciwne szerszym zamysłom pierwotnym Piotra Wielkiego, zakrojonym na zagarnięcie wszystkiej Rzpltej. Ze strony polskiej, nietylko schodzący z tronu Stanisław August, lecz nawet sam przywódca polityczny Sejmu Wielkiego i insurekcyi, Ignacy Potocki, już in extremis, po szturmie Pragi, w tym to mianowicie duchu nie wahał się występować do Suworowa, z przełożeniem doniosłem, ofiarując zachowanie przy Rosyi korony polskiej, oddanie jej małoletniemu wnukowi imperatorowej, W. Ks. Konstantemu. Suworow z początku popierał te pomysły. Chciał on koniecznie zatrzymać Warszawę. Rozsiadywał się w niej na dobre; w miesiąc po rzezi praskiej obchodził tu po przyjacielsku imieniny Katarzyny; odbierał w darze od miasta drogocenną szkatułę pamiątkową z brylantowym napisem „au sauveur de Varsovie“. Uspokajał i głaskał, o ile nie był w stanie nietrzeźwym, ludność miejscową wszystkich stanów. Fraternizował z braćmi Polakami; uczestniczył osobiście w urządzanych przez siebie zabawach ulicznych dla pospólstwa warszawskiego; płacił hojnie gotówką za wszelkie potrzeby wojsk swoich; sadzał za stołem swoim generałów polskich i wymyślał soczyście na Prusaków. Równocześnie skądinąd, z zagranicy, stary zausznik Katarzyny, zaufana jej kreatura śród „filozofów” francuskich, baron Grimm, doradzał jej „nie wykreślać zupełnie imienia polskiego z liczby narodów”, lecz ogłosić się wprost królową polską. Ofiarował jej w tym celu usługi niejakiego Gliszczyńskiego, z emigracyi polskiej w Dreźnie, gotowego zorganizować natychmiast na rzecz Rosyi świeże powstanie przeciw Prusom w ich dzielnicy rozbiorowej. „Wszystko, co żyje w Polsce, — zapewniał Grimm — byłoby u szczytu swych pragnień... Prusy Południowe, może nawet Galicya, zechciałyby należeć znowuż do tego królestwa polskiego pod berłem rosyjskiem“.
Imperatorowa pomiarkowała te zapędy. Zahamowała grzeczności polskie Suworowa i kazała mu sprawców insurekcyi, z Kościuszką i Ignacym Potockim na czele, nadesłać do więzień petersburskich. Nielitościwą za powstanie zarządziła represyę karną, dodziśdnia w okropnych szczegółach swoich niedość dobrze jeszcze znaną, wcieloną w setkach wyroków skazujących na śmierć, rozstrzeliwanie, wieszanie, łamanie kołem, w zsyłaniu dziesiątków tysięcy powstańców na Sybir, konfiskatach i gwałtach bez miary i liku, niebywałem wreszcie prześladowaniu religijnem, wytępianiu przymusowem unii w zabranych ziemiach litewskoruskich. Żywiła Katarzyna instynktowną, niczem nienasyconą do Polski nienawiść. Już wtedy zresztą, pod sam koniec długich rządów, mniej panując nad sobą i są polityką, czasem prawie zdziecinniała, podkopana przez nadużycia, wiek, chorobę, była pod wpływem wszech w ładnym stojącego za swem dziełem rozbiorowem Zubowa. Sprawę polską uważała za ostatecznie zlikwidowaną dla siebie przez trzeci podział. Natomiast radaby była wznowić z kolei likwidacyę ogromnej sprawy tureckiej i panowanie swoje uwieńczyć wykonaniem umiłowanego swego, wymarzonego „projektu greckiego”. Zgromiwszy rewolucyę francuską na swój sposób i benefis nad Wisłą, zamierzała teraz podobnież zgromić ją nad Bosforem, pozostawiając nadal bezpośredniej jej zgromienie nad Renem Austryi i Prusom. Lecz właśnie dlatego tem sroższym zapałała gniewem ku nienawistnemu sobie oddawna dworowi berlińskiemu, który przez pacyfikacyę bazylejską z Francyą pokrzyżował te zamysły i odzyskał swobodę ruchów. To też przez chwilę, latem 1795 r., gdy zaostrzyło się przesilenie podziałowe z Berlinem, myślała Katarzyna całkiem na seryo uderzyć na Prusy. A tak główny miał przytem, z Warszawy na Berlin, wykonać Suworow; uboczny, od granicy litewsko-kurlandzkiej na Królewiec, Repnin. Podsycała też wtedy potajemnie carowa rozruchy ludowe na Szląsku, w Gdańsku i Polsce pruskiej. Wybierała się nawet „na grubasa (Fryderyka Wilhelma II)” w razie potrzeby „wypuścić“ (lacker) więzionego Kościuszkę. W końcu, przez ustępliwość Prus i ugodzenie ostateczne targów podziałowych petersburskich, uchyloną została ta groźba wojenna. Suworow, zmuszony z żalem wydać Warszawę Prusakom, postarał się przynajmniej zostawić im ją w stanie najgorszym i najniebezpieczniejszym, wyssaną do cna i podburzoną przeciw nowym panom pruskim .
Tymczasem Katarzyna, w roli najzawziętszej napozór przeciwniczki rewolucyi francuskiej, gościnnie przyjmowała u siebie w Petersburgu zbiegłych książąt bourbońskich. Pozwalała w swojej dzielnicy rozbiorowej polskiej organizować się zbrojnie emigrantom francuskim. Zawierała z Anglią i Austryą nowe ścisłe pakty sprzymierzeńcze, czyniąc nadzieję dostarczenia z dnia na dzień posiłków rosyjskich pod sztandary koalicyjne. W rzeczywistości jednak nie spuszczała ona z oka tam tej najważniejszej dla siebie upragnionej, likwidacyi tureckiej. Owszem, z góry już potajemnie gotowała sobie pretekst do nagłej zmiany frontu, do zastąpienia zapowiadanej, rzekomej swej wyprawy posiłkowej przeciw Francyi przez rzeczywistą, odrębną, jak dopiero co przeciw insurekcyi polskiej, tak z kolei przeciw Porcie ottomańskiej. Takiego zaś pretekstu do nagłego zboczenia na własną rękę, we własnym interesie rosyjskim, na Bałkany, zamiast na Ren, mieli znowuż dostarczyć Polacy, nieoszacowany, najpodatniejszy zawsze dla ręki prowokatorskiej środek pomocniczy i kozioł ofiarny. A mianowicie, jak ongi, za konfederacyi barskiej, przez zbrojne wystąpienie polskie na pograniczu podolskiem, była sprowokowaną pierwsza wojna turecka Katarzyny, tak teraz planowana trzecia sprowokowaną być miała w porze sposobnej przez zaburzenia powstańcze polskie, mające wybuchnąć na Wołoszy, na pograniczu tureckiem. Pozatem nadomiar, za jednym zachodem, niezawiśle od spodziewanych na Porcie zdobyczy, inną jeszcze, bliższą zdobycz miano na widoku. Miano po drodze dokonać przyjacielskiej, dla dobra sojuszniczej Austryi, okupacyi „ochronnej“ zagrożonych przez rozruchy polskie cyrkułów galicyjskich. Zaś pod tym pozorem miano usadowić się na stałe w Starej Galicyi, t. j. we wschodniej połaci kraju z ludnością przeważnie rusińską, daw nym przedmiocie pożądliwości gabinetu i generalicyi rosyjskiej. Sam pomysł wielki a łudzący ściągnięcia wszystkiej P olski ku Rosyi, pod wspólne berło dynastyczne, uchylono narazie całkowicie; zachowano go atoli w odwodzie, jak o dogodne, nie będące do pogardzenia w pewnych przypadkach, narzędzie zaczepne.
Co się tycze Austryi, wciągniętej swego czasu przez Prusy do pierwszego podziału, wygarniętej z drugiego, odszkodowanej obecnie w trzecim, to miała ona w gruncie rzeczy najmniej dotychczas pociechy ze swych nabytków polskich. Zwiększona ogółem przez te nabytki przestrzennie i ludnościowo o jedną dziesiątą zaledwo własnych swych dzierżaw, zyskała absolutnie dwa razy mniej od Rosyi, stosunkowo nieskończenie mniej od Prus. Wspólniku rosyjskim miała wprawdzie chwilowo sprzymierzeńca, lecz ze wszechmiar niepewnego i groźnego na przyszłość; w pruskim zachowałą podawnem unieprzejednanego a niepomiernie wzmocnionego wroga. Stroną najgorszą położenia Austryi była tutaj ta okoliczność, że wobec Rosyi, trzymającej ogromną większość Rzpltej, wobec Prus, trzymających serce Polski, stolicę Warszawę, rząd austryacki nie czuł się wcale bezpiecznym w swych posiadłościach galicyjskich. Czuł się ra czej tymczasowym ich posiadaczem, niż właścicielem wieczystym. Brał na uwagę możliwość utraty ich przez przemożne w jednym lub drugim kierunku ciążenie. A nawet liczył się na taki wypadek z ewentualnością ich zamiany na inne całkiem nabytki, Wenecyę, Lombardyę, Bawaryę czy Serbię, co wszakże znowu, ze względu na niepomyślny przebieg wojny francuskiej, stawało się mocno wątpliwem.
To też pod wpływem tego rodzaju niepocieszających konsyderacyi, podobnie jak w Rosyi, choć pod odmiennym oczywiście kątem widzenia, tak i w Austryi, w niektórych wpływowych kołach dworsko-wojskowych, rozbiór słabej Polski i podstawienie na jej miejsce potężnego sąsiedztwa prusko-rosyjskiego uznawano za ciężki błąd polityczny. Stąd rodziły się raz po razie pewne, bardzo zresztą dorywcze i poczęści bardzo dwulicowe próby wiedeńskie, jeszcze pod koniec Sejmu Czteroletniego, a następnie w początku insurekcyi, obliczone na pozyskanie sobie oparcia w samej Polsce. Żywione tu były jakieś ogólnikowe, nader ślizkie widoki wskrzeszenia Polski przez Austryę, bądź pod postacią złączenia wprost na głowie cesarza, wzorem węgierskim, korony sukcesyjnej polskiej, bądź też włożenia jej przez którego z arcyksiążąt, w pierwszym rzędzie młodszego brata cesarskiego, Karola. W tym duchu podejmowane były podczas insurekcyi usilne zabiegi ze strony polskiej, za wiedzą samego Kościuszki, przy udziale związanych tajemnie z powstaniem Puław, domu Czartoryskich. Działano tu zwłaszcza przez naczelnika tego domu, starego księcia Adama-Kazimierza, zaprzyjaźnionego oddawna osobiście z dworem wiedeńskim, niegdy generała ziem podolskich, potem feldmarszałka austryackiego i węgierskiego indygenę. Działano też przez wybitne w Warszawie osobistości, przez młodego synowca królewskiego, ks. Józefa Poniatowskiego, byłego oficera austryackiego. Działano w szczególności przez obywateli, posesyonowanych w dzielnicy austryackiej i stykających się z kołami dworskiemi i rządowemi w dedeńskiemi, gorącego Waleryana Dzieduszyckiego, rozważnego Józefa-Maksymiliana Ossolińskiego szlachetnego Stanisława Sołtyka. Ten ostatni wyprawiony został w takiej mianowicie misyi tajnej, z ramienia rządu powstańczego, do Wiednia, gdzie z nim zrazu po ufnie rokowano, poczem, na widok klęski powstania, co rychlej pokryto się wobec Rosyi i Prus przez zamknięcie go w uprzejmym areszcie. Tyle przecie na tej grze zyskała Austrya, że, zwabiwszy za przyjacielski, neutralny swój kordon wielotysięczne zastępy zniesionej armii powstańczej, łatwo następnie pokusą lub naciskiem do swoich wcieliła je szeregów. Pozatem jak najdyskretniej wycofała się z tej gry nadzwyczaj drażliwej pod każdym względem, nie zaniechanej zresztą bynajmniej w zupełności, odłożonej na wypadek potrzeby, jak o niepozbawione znaczenia narzędzie obronne.
Nareszcie dla Prus, jakkolwiek podziały przyniosły im bezwarunkowo zysk polityczny najcelniejszy, dały im dopiero konsystencyę i łączność terytoryalną, powiększyły ich obszar przeszło w dwójnasób, stały się wprost kwestyą mocarstwowego ich bytu, jednakowoż dokonane dzieło rozbiorowe przedstawiało również, przy bliższem wejrzeniu, strony ujemne bardzo poważne. Otrzymały Prusy, wraz z Warszawą, największą masę zwartej ludności etnograficznie czysto polskiej, najsilniejsze źródło żywej tradycyii ducha narodowego polskiego. Stawały się właściwie państwem tyleż polskiem, co niemieckiem. W gorszem pod tym względem znalazły się położeniu zarówno od Austryi, która wzięła część znaczną, jak od Rosyi, która wzięła większość ogromną ludności rusińskiej i litewskiej; w gorszem podwójnie, z uwagi na nierównie wyższą siłę i rozległość własnej, poza nabytkiem polskiem, podstawy państwowej austryackiej i rosyjskiej. Małe dotychczas Prusy, nasycone, obecnie, przesycone nowonabytym najliczniejszym i najrdzenniejszym żywiołem polskim, nie mogły naprawdę myśleć o mechanicznem opanowaniu go i strawieniu istotnem i gruntownem. A tymczasem miały naprzeciw siebie najnowszy w rogi sojusz dwucesarski. Miały, z jednej strony, pilnującą je zazdrośnie Austryę, usadowioną w wydartym Prusakom Krakowie i tuż pod bokiem pozostawionej im Warszawy. Miały Prusy, z drugiej strony, stojącą nad niem i z mieczem Rosyę, starą carowę Katarzynę, pełną nieprzebłaganej dla nich, mściwej a pogardliwej nienawiści, niedarującą im ani dawniejszego przymierza polskiego, ani świeżej pacyfikacyi francuskiej, teraz panią trzech czwartych byłej Rzpltej polskiej, skąd okalała, naciskała i podważała wydzieloną z łask i zdobycz sąsiedzką. Stąd to, od ściany rosyjskiej, wciąż wisiała nad Prusami groźba utracenia owej, wyłowionej przez nie z takim mozołem, zdobyczy polskiej, a nawet więcej jeszcze, nie samych tylko przyłączonych Prus Zachodnich, Południowych i Nowowschodnich, lecz bodaj i dziedzicznych swych Wschodnich. Gdyż zapomnieć nie było sposobu, iż wojska rosyjskie, ustępujące teraz miejsca pruskim w Warszawie, swego czasu, w wojnie Siedmioletniej, były trafiały do Gdańska, Królewca, samego Berlina.
W położeniu tak trudnem i niebezpiecznem wprost narzucała się Prusom konieczność liczenia się z czynnikiem polskim w nieprzewidzianej dotychczas mierze. Zaczęto od tego, źe zaraz po upadku powstania usiłowano zabrać lub przynęcić, co się dało, z rozbitej armii polskiej do szeregów pruskich. Spółzawodniczono pod tym względem w Berlinie, niezbyt zresztą skutecznie, z nadto przemyślną Austryą, a zwłaszcza z Rosyą, zagarniającą i tutaj zysk walny, część główną szczątków wojskowych polskich, do kadrów swoich. Równocześnie naprzeciw Kościuszki, niebezpiecznego w Petersburgu zakładnika, trzymano w Magdeburgu Madalińskiego, traktowanego z wszelkiem i honorami, pobierającego pensyę ze skarbu pruskiego. A i innych generałów polskich, Grabowskiego, Giełguda, na w szelki wypadek starano się kaptować na rzecz Prus, idąc na wyścigi z podobnemi na rzecz Rosyi kuszeniami Suworowa. Zajęto się również pozyskaniem episkopatu polskiego. Trafiono do nowego z prezenty pruskiej prymasa, niedość odpornego Krasickiego; do biskupa poznańskiego, przyszłego z łaski pruskiej prymasa, wysługującego się skwapliwie nowym panom berlińskim, eks-targowiczanina Raczjmskiego. Zdobyto się wreszcie na pomysł, z pośledniego wprawdzie źródła, przez awanturnika Walickiego podsunięty, lecz bądźcobądź śmiały,, i znaczący: na ponowne spowinowacenie domu Hohenzollernów z wielkiem nazwiskiem polskiem. Sprowadzono, wiosną 1795 r, z Drezna, z pośród emigracyi tamecznej, nieciekawego wojewodę wileńskiego, Michała Radziwiłła, jego ambitną żonę, oraz dużo lepszego od rodziców syna, zacnego, ukształconego Antoniego. Na poczekaniu, w maju 1795 r., odprawiono zaręczyny młodego Radziwiłła ze starszą od niego, sympatyczną Luizą, córką księstwa Ferdynandostwa Pruskich. Oblubienica, pomimo pewne, bardzo dotkliwe, niedobory legitymistyczne, była pruską księżniczką krwi, siostrą stryjeczną panującego monarchy Fryderyka-Wilhelma II. Związek ten, po blizko całorocznych jeszcze wahaniach, uwieńczony został przez ślub młodej pary w Berlinie, w marcu następnego 1796 r. Tak sensacyjne małżeństwo polsko-pruskie, źle oczywiście widziane w Petersburgu, dobrze natomiast przyjęte było przez opinię berlińską. Było ono w znacznej mierze dziełem stry ja oblubienicy, ks. Henryka, który, wdawszy się znów na stare lata z zapałem w politykę bieżącą, nader czynny spółdziałacz pacyfikacyi bazylejskiej, szczególniejsze zainteresowanie okazywał obecnie dla sprawy polskiej.
Ta sprawa, w niniejszej dobie powstania Kościuszki, marszu pruskiego na Warszawę, ostrych powikłań trzeciopodziałowych, wywoływała w Prusiech zrozumiałe zajęcie powszechne. Zajmowano się nią śród polityków zawodowych, lecz również i w szerszych kołach społecznych, i to z pewnym odcieniem życzliwości dla Polski, uwydatniającym się w nastroju młodzieży, inteligencja, piśmiennictwa. Niekiedy tak i nastrój występował w postaci głębszej, jak w wydanem właśnie, z powodu pokoju bazylejskiego, słynnem piśmie Kanta „O pokoju wieczystym“, gdzie stary filozof królewiecki zaznaczał sub rosa, obok swych sympatji dla Francyi rewolucyjnej, wstręt swój dla gwałtu rozbiorowego polskiego. Takiemu zwrotowi opinii odpowiadało chwilowo, w prawdzie z pobudek nie tyle ideowych, ile czysto realistycznych, uczucie żywego niepokoju, rodzące się w umyśle wielu polityków pruskich, przy trzeźwej ocenie ostatecznego bilansu roboty podziałowej i ciężkiego położenia, jakie ona na wewnątrz i na zewnątrz, w stosunku do niestrawnego nabytku polskiego i niebezpiecznego sąsiedztwa spółdzielczego, wytwarzała dla Prus. Coraz częściej jęły w Berlinie podnosić się głosy ostrzegawcze, pochodzące poczęści od daw nych zwolenników zdradzonego przymierza z Polską i niedoszłej wtedy rozprawy orężnej z Austryą i Rosyą. Kładziono tu nacisk na ujemne skutki podziałowe, na wielką, nieznośną, od obu spólników, zwłaszcza rosyjskiego, groźbę. Wskazywano, że przeciw tej groźbie najlepszą może osłoną byłoby odrobienie w pewnej mierze na własną rękę błędu rozbiorowego, przywrócenie Polski w tej lub innej postaci pod jednostronną egidą pruską, przy poparciu świeżo zyskanej przyjaźni francuskiej. Stary ks. Henryk czynił się ostentacyjnie opiekunem takich poglądów . O podziale Polski, własnem swojem pierwotnie dziele, wypowiadał się on teraz, jako o „rozboju” (brigandage). Głosił otwarcie, iż Prusy powinny dla własnego swego dobra „ożywić trupa (polskiego), póki zachowuje on jeszcze ciepło wewnętrzne“. Uznawał „odbudowanie Polski za niezbędne dla monarchii pruskiej”; zapewniał Antoniego Radziwiłła, iż „spodziewa się, że Polska będzie odbudowaną, i to przez Prusy”. W tym samym duchu i mocniej jeszcze odzywano się przy dworze, po salonach, w generalicyi. Niebawem zaczęto już nawet podnosić kandydatury pruskie na przyszły wznowiony tron polski. Zalecano mianowicie drugiego syna królewskiego, ks. Ludwika-Ferdynanda, brata Antoniowej Radziwiłłowej. W rzeczywistości wszystkie te zuchowate pomysły nie miały nic wspólnego z właściwą polską gabinetową pruską. Istota ich polegała przede wszystkiem na danej konjunkturze przejściowej, wynikającej ze stosunku do zdeklarowanej nieprzyjaciółki pruskiej, Katarzyny . Ze zgonem dobiegającej już swego kresu imperatorowej, z objęciem tronu rosyjskiego przez jej następcę, przyjaciela pruskiego, Pawła Piotrowicza, tam te pomysły traciły znaczenie aktualne, zachowując wszakże na dalszą, nieprzewidzianą przyszłość znaczenie obosiecznego narzędzia zaczepno-odpornego.
II.
Za troistem Polski rozszarpaniem fizycznem poszło troiste rozdarcie duchowe. Wynikało ono z samego już odrębnego w każdej dzielnicy przymusu społeczno-państwowego. Lecz wyzyskiwane było zarazem przez troistą pokusę polityczną, zawartą w rzeczonych, potrójnych, złudnych widokach odnowicielskich, z ramienia każdego z mocarstw rozbiorowych. Ofiarą wraz i pomocnicą główną tego rozdarcia została magnaterya polska. W bezpośredniej ona wszędy była styczności osobistej z dworem i rządem tej potęgi, pod której dostała się poddaństwo. Była też w stopniu najwyższym zawisłą od łaski dworskiej i rządowej, skrępowana i narażona najwięcej przez sam ogrom posiadłości swoich. Była całkowicie ujętą w kluby przez postanowienia ostatniego podziału o kasacie poddaństwa mieszanego oraz o obowiązku natychmiastowej opcyi poddańczej i wyprzedaży dóbr zakordonowych w terminie pięcioletnim. To też magnaterya polska podczas ostatniego aktu tragedyi narodowej całkiem prawie pochowała się za kulisami. Prócz stosunkowo nielicznych, zaszczytnych wyjątków, była prawie nieobecną w powstaniu kościuszkowskiem. Teraz, w niniejszej dobie najciemniejszej, najtrudniejszej, nazajutrz po zniknięciu Rzpltej, stawała się ona najpodatniejszym swojskim spółczynnikiem i pośrednikiem rozkładowych, rozbijających nierozdzielność i udzielność ducha narodowego, wpływów trójrozbiorczych. Byłoby z resztą ciężką niesprawiedliwością przykładać do tego zjawiska wszędzie jednakową miarę poczytalności i winy. Zbyt rozmaite, w rzeczy samej, działały tu pobudki. Rzadziej na szczęście prosty działał egoizm i zaprzaństwo, pospolita zasada ubi latifundia, ibi bene, ibi patria. Kiedyindziej natomiast występowała poważna troska o ocalenie od zatraty wielkich fortun kresowych, wyobrażających doniosłe wartości narodowe. Najczęściej zaś, przy dobrej w gruncie woli, lecz braku odporności osobistej i wiary w samoistną przyszłość narodu, panowało tu ustępliwe, łatwowierne, samozłudne zaślepienie.
W każdym razie podobne, specyficznie podległe względem nowych rządów obcych, oportunistyczne naogół stanowisko dzielnicowe warstwy możnowładczej odbijało się niepomału na zróżniczkowaniu i uzależnieniu mimowolnem, a przeważnie niezdrowem, oryentacyi politycznej społeczeństwa w każdym zosobna zaborze. Najsilniej to szczególniejsze, zazwyczaj napoły tylko świadome, pośrednie oddziaływanie rządowe, czyli raczej półurzędowe, górnych sfer społecznych występowało w dzielnicy rozbiorowej rosyjskiej. Tutaj, zwłaszcza na Rusi, w pełnej pozostały mocy wielo władne, kierowane z Petersburga, oligarchiczne potęgi targowickie. Schodziły się one z pewnemi, odśrodkowem i względem Korony, zadawnionemi dążeniami partykularystycznemi na Litwie. Szły przytem na rękę samolubnemu zacofaństwu pewnych kół szlachty miejscowej, a zarazem sięgały rozgałęzionym swym wpływem rodowym poza obadwa kordony sąsiedzkie. W dzielnicy austryackiej działały mniej potężne, lecz bądźcobądź znaczne, zwłaszcza we wschodniej części kraju, ciążące do Wiednia żywioły magnackie. Trafiały one w najosobliwszem skojarzeniu do radykalnych, józefińsko-rewolucyjnych prądów śród patryotycznego obywatelstwa tutejszego. W dzielnicy pruskiej istniała najszczuplejsza, bo najsłabiej posesyonowa na reprezentacya wielkopańska. Sama sztucznie ściągana do Berlina, przykładała się ona ze swej strony, w miarę możności, do pociągania w tym kierunku opinii ziemiaństwa i najliczniejszego w tych stronach mieszczaństwa.
Co więcej, magnaterya, do niedawna wszechwładna w publicznem życiu partyjnem Rzpltej, wywierała obecnie wciąż jeszcze wpływ niewidzialnya wcale wydatny również i poza krajem, na pośmiertne, wyniesione zagranicę polityczno-stronnicze ośrodki emigracyjne. Odbywało się to niekiedy sposobem bardzo dziwacznym. Taki np. Szczęsny Potocki, zamieszkawszy czas jakiś po upadku kraju w Hamburgu, korespondował stamtąd najpoddaniej z Katarzyną i Zubowem, a wyprawiał zarazem bankiety na cześć sukcesów broni rewolucyjnej francuskiej i utrzymywał stosunki zażyłe z emigrantami skrajnym i w rodzaju Turskiego Sarmaty i Ksawerego Dąbrowskiego. Jednocześnie, po tym że Hamburgu, Dreźnie, Paryżu, Turcyi, Włoszech, wszelakich głównych schroniskach emigranckich, wałęsali się i wścibiali wszędy agenci rozmaitych innych wybitnych Targowiczan i samego więzionego w Grodnie ekskróla Stanisława Augusta. Odbywało się to zresztą z reguły w sposobie mniej dwuznacznym, po części normalnym skądinąd i wprost nieuniknionym, wobec rozległych z jednej strony stosunków osobistych i znacznych zasobów materyalnych magnateryi, z drugiej zaś nadzwyczaj różnolitego składu i rozpaczliwej biedoty emigracyjnej. W niektórych wypadkach bywało to nawet z istotnym dla sprawy pożytkiem. Zawrzeć jednak ta zagraniczna interwencya magnacka miała wynik ogólny o tyle niepożądany, iż szwankowała na tem do reszty jednolitość i niezawisłość dyrektywy. Wikłały się i zaogniały niesłychanie przeciwieństwa osobiste i pojęciowe, będące klęską emigracyi każdej, a tem bardziej owoczesnej, oderwanej raptem od rozbitego na miazgę kraju, ogołoconej ze wszelkich środków i form państwowych, pozbawionej busoli, zespołu, naczelnictwa, nieszczęsnej, tłumnej emigracyi popowstańczej polskiej.
Emigracya, po upadku sprawy kościuszkowskiej i trzecim rozbiorze, wręcz naodwrót niż po upadku konstytucyi majowej i rozbiorze drugim, była zrazu wychodźctwem nie wodzów, lecz tłumu. Wiele postaci na czelnych Sejmu Czteroletniego typu umiarkowanie zachowawczego, jak sam stary marszałek sejmowy Małachowski, stojących przy ustawie majowej jak osłowie ostatniem, nie wdawało się z zasady do kierowania rzeczą powstańczą i teraz pozostało w kraju. Naczelnicy powstania, jak Kościuszko, Potocki Ignacy i tylu innych, byli teraz w niewoli, głównie rosyjskiej. Na wychodźctwo wylała się masa drugorzędnych, bądź cywilnych, bądź licznych wojskowych, działaczów i ofiar przegranej walki insurekcyjnej. Mniej skompromitowani zatrzymali się bliżej kraju w Dreźnie i Lipsku. Sporo śmielszych pociągnęło do Paryża. Tutaj agent byłej władzy powstańczej z pełnomocnictwa Kościuszki, Barss, w osobie swojej i kilku przyjaciół wyobrażał Agencyę polską. Była ona uznaną przez rząd francuski po niewczasie, t. j. po upadku powstania, a stąd kwestyonowaną przez wielu własnych rodaków. Najruchliwsi, trwający i nadal w złudzeniach insurekcyjnych na zbrojne wystąpienie Szwecyi i Turcyi przeciw Rosyi, udali się pierwotnie do punktów, w podwójnym tym względzie bliższych, do republik hamburskiej i weneckiej.
W Wenecyi mianowicie utworzyło się niebawem ognisko głów ne tego ostatniego, nienajmniej gorliwego i ofiarnego, lecz najmniej rozważnego i karnego odłamu emigracyi. Tutaj zebrali się nasam pierw znaczniejsi z nazwiska i fortuny wychodźcy, Potocki Piotr, były nieporadny poseł Rzpltej u Porty, patryota gorliwy, lecz głowa bardzo słaba; przelotem i brat Ignacego, Stanisław Potocki, w drodze do Rzymu; Ogiński Michał, Prozor Karol i inni, przeważnie z dzielnicy rosyjskiej. Wydani tam na prześladowanie i zgubę, najmocniej też byli przejęci duchem antyrosyjskim. Skądinąd zaś osobiście, oraz przez Sołtyka Stanisław a z dzielnicy austryackięj, byli w blizkich stosunkach z tamecznymi swej sfery ludźmi i pod idącą stamtąd silną suggestyą antypruską. Tutaj też dokoła nich w net zbiegła się i na nich wsparła liczna fala wychodźców pośledniejszej pozycyi społecznej. Przybył radykalny działacz powstańczy, uczony ksiądz pijar Franciszek Dmochowski, podejrzany neofita Lewkowicz i inni. Sporo też dzielnych przybyło wojskowych, z których niejeden, jak kapitan Lipczyński, piechotą przywędrował z Polski do Wenecyi i szedł zawczasu bić się do armii włoskiej. Niejeden tak i oficer przybłęda w skromnej randze już znakomite serca igłowy objawiał zalety, jak ukochany od towarzyszów major Liberadzki. Stawiło się też w Wenecyi paru generałów polskich, Kołysko, Wyszkowski, Łaźniński, pierwsi dwaj ludzie zasłużeni, trzeci bardzo nieciekawy. Był to rodzaj lewicy insurekcyjnej in partibus, wysuniętej daleko nietylko poza umiarkowany liberalizm ustawy majowej, lecz i poza „moderantyzm” naczelnictwa powstańczego. Było zgromadzenie ludzi, pojęciowo bardzo skrajnego naogół zakroju a osobowo bardzo rozmaitego poszczególnie gatunku. Nie brakło śród nich dusz, wzniosłym ogniem rozpaczy płonących, szczerze pokładających nadzieję w zrewolucyonizowaniu szerokich mas ludowych. Lecz nie brakło też zażartej i ambitnej słabizny, lub nawet mocno podejrzanego, mącącego krętactw a, w archołówi aferzystów, którzy trzymali się klamki i nadużywali dobrej woli i małego o rzeczy rozumienia wielkopańskich rozbitków emigracyjnych.
Najdziwniej odbijały się na tej grupie, czyli raczej tem zbiorowisku chaotycznem, niejasne a nieustanne wpływy austryackie ze stycznych z nią środowisk lojalno-radykalnych w Galicyi. Tam teraz pisarz „Wieczorów galicyańskich, ksiądz radykał, ustami mądrego Polaka Ewandra, tłómaczył głupiemu Aristowi nową pod berłem habsburskiem szczęśliwość, skoro „chłop u pana nie jest bestyą, ale mu człowiekiem równym”. Tam znów uczony łacinnik, imieniem „senatu i ludu krakowskiego”, głosił uciechę Sarmaty, iż pod skrzydła habsburskie dostał się nareszcie nieszczęsny zawdy włościanin” polski. Równocześnie zaś stamtąd, z Galicyi, od najpierwszych obywateli kraju i patryotów tamecznych, branych na lep łaski dworskiej FranciszkaIi łudzeń głów nego ministra, niegdy posła i organizatora par ty i austryackiej w Warszawie, doskonałego znawcy łatwowierności polskiej, sprzedawczyka Thuguta, osobliwsze wychodziły pomysły. Wychodziły plany i pisma publiczne treści tak niedorzecznej, jak pośrednictw o polskie celem zawarcia pokoju między Austryą a Francyą, oraz wydanie następnie przez Austryę, łącznie ze Szwecyą i Turcyą, wojny Rosyi, celem odbudowania Polski przy koronie lub sekundogeniturze austryackiej.
Statyści emigracyjni weneccy, pod podobną inspiracyą braterską galicyjską, a tędy mimowoli pod wiedeńską, obrali sobie za punkt zborny dom indygeny polskiego, męża rozwiedzionej Sanguszkowej, admirała rosyjskiego, odprawionego właśnie przez Katarzynę i wysługującego się Austryi, osiadłego w Wenecyi osławionego ks. Nassaua. Tutaj utworzyli sobie własny wenecki Komitet polski, ponad głową nie mającej ich zaufania Agencyi paryskiej Barssa. Poruszeni zaś niebawem wieściami o rokowaniach podziałowych na Wschodzie a pokojowych na Zachodzie, w początku 1795 r., w imię „pojęć czysto demokratycznych ”, z któremi atoli ukrywać się muszą ze względu na jedyny pozostały im ratunek w „protekcyi królów północy”, zwrócili się do Francyi, przez posła jej przy republice weneckiej, Lallementa. Zyskali istotnie życzliwe jego poparcie, jak o też gorącego Cacaulta, agenta francuskiego we Florencyi, zapowiadającego już nowe powstanie, nowe „Nieszpory sycylijskie” w Polsce. Wreszcie, w lutym 1795 r, wyprawili do Paryża Prozora, dla podjęcia tam wielkiej akcyi politycznej. Między innemi miał Prozor poprzeć również w Paryżu myśl doniosłą, parokrotnie już podnoszoną tam przez oficerów polskich. Szło tu mianowicie o projekt utworzenia legii polskiej w służbie francuskiej z wziętych do niewoli „około 4.000 Galicyan,... co pociągnęłoby za sobą dezercyę wszystkich Polaków z wojsk nieprzyjacielskich”, zarówno austryackich, jak i pruskich.
Prozorowi, przybywającemu do Paryża z autorytetem i funduszami, poszedł zaraz na rękę „adjunkt Agency i polskiej” tamecznej, młody Laroche. Był to szczery, choć półkrwi Polak, gorliwy, rzutki, lecz dość niepewny lekkoduch. Z pominięciem swego szefa, idącego w podejrzenie i poniewierkę Barssa, złożył on natychmiast Komitetowi ocalenia publicznego urzędowną „notę“. Zawiadamiał w niej o powstaniu Komitetu polskiego w Wenecyi, o utworzeniu się drugiego w Altonie. Żądał dla obu poparcia dyplomatycznego francuskiego w Wenecyi i Kopenhadze; żądał również „organizacyi wojskowej wielu tysięcy dezerterów polskich, znajdujących się we Francyi”. Komitet ocalenia publicznego pogardliwie zakwestyonował samą nazwę „no ty“, jako niewłaściwą, skoro żaden rząd polski nie istnieje. Odmówił polecenia do republiki weneckiej, której rzeczy polskie nie obchodzą wcale, a godził się zaledwo na „poufne” polecenie do rządu duńskiego. W ważnej zaś sprawie organizacyi legionowej orzekł lekceważąco, iż Polacy „nader hyperbolicznie” prawią o tysiącach gotowych legionistów polskich, iż zresztą dla względów zasadniczych „Komitet ocalenia publicznego, odłożywszy (ayant ajourne) sprawę polską w rokowaniach swych z Prusami, ani może ani chce w okolicznościach teraźniejszych powziąć żadnej ostatecznej w tej mierze uchwały. Organizacya zaś wojskowa dezerterów polskich we Francyi byłaby niewątpliwie krokiem bardzo w tym względzie stanowczym”. Tymczasem coraz więcej wychodźców, bądź drogą na Wenecyę, bądź wprost z kraju, lecz przeważnie górującej chwilowo, barwy komitetowej weneckiej, napływało wiosną 1795 r. do Paryża. Zjechał tu główny odtąd krętacz Dmochowski, ograniczony raptus Giedroyć, podejrzany Dąbrowski Ksawery i inni. A najwięcej zjechało prostaków, gotowych do wszelkiej dla kraju ofiary, błąkających się poomacku w ciemnościach klęski narodowej i obczyzny, poddających się ślepo narzuconej sobie komendzie. Komenda wenecka w Paryżu zabrała się też nie na żarty do działań wielkich. Zakupiono pałac, zamieszkały ostatnio przez Wandejczyka Lescura, należący do hr. Diesbacha, porucznika gwardyi szwajcarskiej królewskiej, od jej wymordowania przed trzema laty pustką stojący, na Faubourg Honore, dawnej ulicy des Saussaies. Założono tu kwaterę główną polską. Urządzano przyjęcia wystawne dla zyskiwania życzliwych polityków francuskich; a że nie umiano dojść do ładu z rządem, t. j. K om itetem ocalenia publicznego, więc zwrócono się do opozycyi.
Rząd thermidorowy składał się z ludzi małej przeważnie wartości moralnej, chciwych władzy albo i zysku, lecz twardych, ambitnych, trzeźwych. Pozbywając się zarazem i nędzniejszych kompanów reakcyjnych i gwałtowniejszych epigonów terorystycznych, wkraczał on teraz na drogę środkową, coraz bardziej realistyczną, skierowaną do ubezpieczenia wewnętrznych i zewnętrznych nabytków rewolucyjnych. Miał tutaj za sobą część walną narodu francuskiego, która nie chciała ani teroru ani restauracyi. Miał przede wszystkiem chłopa, który wyzbył się pańszczyzny i z dóbr narodowych, t. j. skonfiskowanych poduchownych i migranckich, w artości sześciu miliardów, nabył większość ogromną. Natomiast masy miejskie zwłaszcza w Paryżu, gdzie obok fali powrotnej użycia i zbytku straszliwa rozpościerała się nędza, przedstawiały podłoże podatne do zamachów nieprzejednanego odwetu jakobińskiego i niezasypiającej konspiracyi monarchicznej. Komitet ocalenia publicznego, prawie niewidzialny w dzień, pracujący w Tuileryach po nocy, nieprzystępny, podejrzliwy, w obu kierunkach miał się na baczności. W obu też boczył się na nowych przywódców emigracyjnych polskich.
Ci tymczasem, w połowie radykali, w połowie austrofile, trafili do opozycyonistów paryskich, rów nie jak oni mieszanych, napoły jawnych jakobinów, napoły ukrytych rojalistów. Trafili szczególnie do dwulicowych girouettes, „chorągiewek na dachu”, jak sprzedajny Tallien, uchodzący teraz za „naczelnika partyi austryackiej”, giętki frazesowicz Garat, fałszywy idealista Garran de Coulon i im podobni. Z tym ostatnim szczególnie zszedł się Piotr Maliszewski, wychowanek, a podobno syn naturalny prymasa Pon ia to w skiego, od lat kilkunastu we Francyi osiadły, z córką drogmana Francyi, uczonego Ventura, żonaty, człek gładki, mocno dwuznaczny a wtedy radykalnie warcholący. Maliszewski, pospołu z Garranem, wydał teraz w te pędy rzecz tendencyjną o „Stanie dawnym i spółczesnym Polski". Pomstował tu w raz na grzechy ustawy majowej i insurekcyi; oskarżał głównie Ignacego Potockiego. Żądał zaś ustanowienia Konwencyi narodowej polskiej, powszechnego uwłaszczenia włościan, zlania z nimi szlachty, wyprzedaży starostw, zaboru większych majątków w ziemskich prywatnych, „podziału nadmiernych fortun niektórych wielkich domów” i t. p. Równocześnie wypuszczono szereg pism rozgłośnych, skierowanych przeciw polityce pruskiej rządu francuskiego. Ukazały się bezimienne, zapewne pisane, w każdym razie bezpośrednio natchnione przez Dzieduszyckiego i galicyjskich jego przyjaciół, „Uwagi” o związku spraw polskich a europejskich, oraz ciekawa odezwa „Syracha” do Konwencyi francuskiej. Wydawano te pisma w języku francuskim, niemieckim i polskim. Ostro w nich powstawano na świeży raport Boissego d ’Anglas, wygłoszony w Konwencyi, w styczniu 1795 r., pierwszą publiczną dla opinii zapowiedź pokojową, przegrywkę bazylejskiej pacyfikacyi francusko-pruskiej. Gorąco na to miast zalecano pacyfikacyę francusko-austryacką, wypowiadano się energicznie przeciw Prusom i Rosyi, ofiarowano fikcyę odbudowania przeciw nim Polski przez pogodzoną z Francyą Austryę.
Niebawem, na wieść o dokonanym już pokoju bazylejskim, spowodowano biednego Barssa, majoryzowanego przez wpływowszych a krewkich rodaków, do złożenia Komitetowi ocalenia publicznego, zaraz w kwietniu 1795 r., ostrego imieniem Polski memoryału. Wywodzono tu z gorzkim wyrzutem, iż „powstanie Polski przyśpieszyło pokój Republiki z królem pruskim, zmuszając go do opuszczenia brzegów Renu. Wynikiem tego powstania była ruina Polski. Miało ono na celu odzyskanie niepodległości, lecz było przedsięwzięte jedynie w nadziei otrzymania pomocy od Republiki francuskiej. Pomimo neutralności, do jakiej zmuszeni byli względem Austryi, — znaczące wyparcie się tendency i austrofilskich, — Polacy nigdy żadnej od niej nie odebrali pomocy... Po wszystkich swych ofiarach naród polski widzi siebie zupomnianym w traktacie (bazylejskim), którego przyśpieszenie sam spowodował”. Komitet, w odpowiedzi na tę słuszną, lecz próżną skargę, uchwalił nie wdawać się w żadne dla Polaków posługi, dać im jedynie „dobre słowa”, by nie wtrącać ich „w rozpacz ”, gdyż mogą jeszcze przydać się w interesach austryackich, tureckich, szwedzkich. W końcu maja, pośrodku wynikłego między Prusami a Austryą i Rosyą gwałtownego zatargu podziałowego, rząd francuski zdobył się zaledwo na wyprawienie Parandiera do Altony, z połową pierwotnego skąpego zasiłku, zostawiając drugą połowę na korespondencyę tajną polską.
Komitet ocalenia publicznego sam w tym właśnie czasie był w położeniu bardzo trudnem. Napierany przez groźne robotnicze, jakobińskie rozruchy wiosenne paryskie, genninala i prairiala, za któremi stała i czekała swej kolei konspiracya rojalistyczna, ledwo z nich obronną wydobył się ręką. A podejmował zarazem ważne, zawiłe i ryzykowne dzieło zamknięcia ery przewrotów przez nową ustawę dyrektoryalną. Ta ustawa roztrząsa na była w Konwencyi, w ciągu najbliższych miesięcy letnich 1795 r. Stała się też niezwłocznie przedmiotem ataku wszystkich, radykalnych czy monarchicznych, żywiołów opozycyjnych, zmierzających tędy do obalenia rządu Tymczasem Barss, który jeden tylko, jako uznany formalnie agent polski, miał przystęp urzędowy do Komitetu, złożył mu w końcu lipca ponowny memoryał. Zawiadamiał w nim o dokonanem w łonie emigracyi polskiej zjednoczeniu jej składników weneckich a paryskich. Donosił o zapadłej uchwale wysłania przedstawicieli do Stambułu, dokąd mianowicie przeznaczono Ogińskiego, jako też do Sztokholm ui Kopenhagi. Dopraszał się wreszcie, dla tych zesłańców polskich, spółdziałania tamecznych posłów francuskich. Nazajutrz, w pierwszą rocznicę przewrotu thermidorowego, gorące toasty, na cześć „generała Kościuszki i wszystkich podobnie dźwigających kajdany za sprawę wolności", wznoszono w domu Talliena, na bankiecie, urządzonym przez tajną opozycyę przeciw rządową, z którą coraz głębiej wdawały się niespokojniejsze głowy wychodźcze polskie. Komitet ocalenia publicznego, wnet pozbywszy się ze swego składu Talliena, a wzmocniony ponownym wejściem Sieyesa, Merlina, Reubella, w odpowiedzi swej Barssowi, z początku sierpnia 1795 r., nadzwyczaj ogólnikowej i ostrożnej, wyraził gotowość odbierania „informacyi” od wysłańców polskich, lecz bez udzielenia żądanych szczególnych instrukcyi polecających posłom francuskim.
W końcu sierpnia, w sam dzień przyjęcia nowej ustawy dyrektoryalnej przez Konwencyę, dokonał się akt doniosły również i w łonie emigracyi polskiej w Paryżu. Pod kierunkiem niektórych sprytnych prowodyrów, a przy mniej świadomym udziale zacniejszych żywiołów wychodźczych, zdobyto się na walny czyn organizacyjny. Zgromadzono się w hotelu Diesbach w liczbie dwudziestu przeszło osób, w czem kilku było owych przedsiębiorczych reżyserów, kilku wodzonych przez nich patryotów czystych, lecz niedalekowidzących, a paru też zdrajców wierutnych. Wobec braku „centrum władzy narodowej”, wysadzono z pośród siebie pięcioosobową Deputacyę polską, złożoną z Mniewskiego, Prozora, Griedroycia, Taszyckiego i głównego reżysera, Dmochowskiego, z zupełnem oczywiście wyłączeniem niemiłego Barssa. Deputacya winna była pracować nad „powrotem egzystencyi narodu naszego przez szczególne pośrednictwa rządu rzeczypospolitej francuskiej”. Tym sposobem, wraz z objęciem władzy naczelnej nad sprawą publiczną krajową, miała zagarnąć bezpośredni, nieprzystępny dotychczas dla jej członków, piastowany przez obaloną A gencyę, stosunek z rządem francuskim. Sam akt zawiązania Deputacyi stał na jaskrawym fałszu. Powoływał się mianowicie na rzekomo przyrzeczoną w ostatniej odpowiedzi Komitetu ocalenia publicznego „protekcyę” posłów francuskich dla wysłańców polskich, o czem tam nie było ani słowa. Ogłaszał nadto, iż „rzeczpospolita francuska daje nam jawne dowody, ile ją obchodzi los Polski; okazuje się czułą na przekładania nasze; braterskiem przyjęciem osładza nasze cierpienia i w pociechach, których nam udziela, wskazuje pokrzepiającą nadzieję odzyskania ojczyzny”.
Fałsz tak oczywisty miał natychmiast najbardziej rażącej doczekać się odprawy. Nazajutrz, w niewiele godzin po uroczystym akcie powyższym, dał taką odprawę Komitet ocalenia publicznego, świeżo właśnie powiadomiony znienacka o odkryciu kart austro-rosyjskich, t. j. podziałowym sojuszu dwucesarskim, spowodowany tem bezpośrednio do liczenia się z Rosyą, jako ścisłą aliantką austryacką, pragnąc też tędy pośrednio wywrzeć nacisk na Prusy, Komitet uznał za właściwe, w nowym raporcie o położeniu ogólnem Republiki, złożonem Konwencyi przez sprawozdawcę Boissego, uderzyć w bajeczny wprost hymn pochwalny na cześć Katarzyny II. „O na to — tak imieniem Komitetu rewolucyjnego, z trybuny Konwencyi rewolucyjnej, głosił w obliczu Europy wymowny Boissy, w chwili wykonywanego przez imperatorowę doszczętnego podziału Polski, — prawie urzeczywistniła u siebie pojęcie przedstawicielstwa narodowego... Wzięła z Montesquieugo wszystkie jego zasady prawodawstwa swego, rozrządziła majątkiem swego kleru i stłumiła jego przesądy. Powołała do siebie Diderota i chciała wychowanie syna swego powierzyć Alembertowi... Usiłowała znieść poddaństwo włościan swoich, w czem przeszkodzili jej jedynie magnaci jej imperyum. Katarzyna, z podobnemi zasadami, nie może żywić nienawiści istotnej dla dzielnego narodu (francuskiego), który przelewał krew, celem urzeczywistnienia nauk filozofii, wyznawanej przez nią samą. Rewolucya nasza nie może sprawiać jej żadnego niepokoju... My jesteśmy na jednym krańcu Europy, ona na drugim; nie masz między nami żadnego zgoła przedmiotu do powikłań i sporów wzajemnych: a przeto powinniśmy być przyjaciółmi”.
Komitet ocalenia publicznego, z taką skwapliwością przyjacielską, takim nizkim ukłonem, wyciągając nieproszony rękę Katarzynie II, likwidującej ostatecznie swoje dzieło rozbiorowe polskie, sam równocześnie był zajęty ostateczną na swój sposób likwidacyą rewolucyi francuskiej. W łaśnie dobiegało kresu w Konwencyi uchwalenie całokształtu nowej karty konstytucyjnej. Stanowiła ona, wraz z wydaniem w jej rozwinięciu dekretami wyborczemi, rząd w Dyrektoryacie pięciogłowym, tym samym naprawdę, tylko zgęszczonym Komitecie, oraz przedstawicielstwo w Radach Pięciuset i Starszych, tej samej naprawdę Konwencyi, bo z niej odnawianych w dwóch trzecich. Ustawa jawnie była obliczona na utrzymanie władzy i nadal w garści dzierżących ją dotychczas ludzi. Tem samem zaś dla opozycyi, pragnącej wydrzeć im nareszcie tę władzę, nadeszła godzina stanowcza, gdy przez plebiscyt wrześniowy 1795 r., niewątpliwie sfałszowany pod naciskiem rządu, ustawa miała zyskać zatwierdzenie nieodwołalne. Zakotłowało się też w Paryżu. Dojrzewał nowy zamach zbrojny przeciw rządowi. Tym razem, po nieudanych rozruchach wiosennych jakobińskich, gotował się z kolei wielki jesienny rozruch „moderantystów“, pchanych ubocznie przez utajonych rojalistów, z natchnienia i na rzecz urzędowego teraz pretendenta, Ludwika XVIII.
Tę chwilę krytyczną, gdy śród powikłań i intryg najciemniejszych ważyły się losy Francyi, uznali za stosowną mężowie stanu Deputacyi polskiej do wyjścia ze I swej strony w pole, do zaatakowania na własną rękę zagrożonego rządu na terenie sprawy polskiej. Sprosili w tym celu na suty bankiet do hotelu Diesbach „niektórych pasibrzuchów” konwencyonistów. Sprosili tedy odgrywającego w tem przesileniu rolę nadzwyczaj dwuznaczną Talliena; malkontentów pokątnych, w rodzaju Garrana de Coulon i Berliera; i zapewnili sobie ich poparcie, korzystając mianowicie z chwilowego prezydyum tego ostatniego w Konwencyi. Tak uzbrojeni, spryciarze deputaccy ułożyli, pod koniec września 1795 r., niespodziany najazd na Konwencyę. Uczynili to zgoła niepraktykowanym dotychczas sposobem spiskowym, w ścisłym przed Komitetem ocalenia publicznego sekrecie, a pod znakiem zapowiadających się już w mieście zaburzeń. Stanął w rzeczy samej u kratek Konwencyi Dmochowski, „otoczony licznym orszakiem, jak nazywał, patryotów“, z petycyą ostrą, oskarżycielską i pełną wyrzutów. Były to wyrzuty, słuszne zapewne, nieskończenie prawdziwsze, niż kreślony dopiero co tem samem piórem fałsz pochlebczy w akcie Deputacyi, ale bezsilne, bezcelowe, które w tej postaci zaczepnej iw tej chwili groźnej, zamiast rząd zachwiać, tylko o go mogły rozjuszyć. Polacy — głosiła petycya — „chwycili za broń jedynie w nadziei poparcia od Francuzów, oświadczających się uroczyście przyjaciółmi ludów wolnych... Jeśli upadli, gdyż byli pozostawieni siłom własnym,... to jednak ich wysiłki były pożyteczne dla Francyi, stanowiąc dywersyę, która powstrzymywała mocarstwa koalicyjne i ułatwiła postępy wojsk francuskich. Gdy Polakom wszystko zabrał despotyzm, majątki, ojczyznę, rząd, prawo, nic im nie pozostaje oprócz serca. Spodziewają się oni, że Republika francuska, idąc zarówno za głosem interesu swego, jak wspaniałomyślności, użyje potężnego pośrednictwa swego i licznych sprzymierzeńców swoich, celem przywrócenia Polsce niepodległości". Niespodziewane pojawienie się pe ten tó w polskich jak najgorszego od Konwencyi doznało przyjęcia. Ledwo odezwał się Dmochowski, „powszechny powstał krzyk, aby milczał i od kratek odszedł". Natychmiast imieniem rządu w głosie gwałtownym, skierowanym tyleż przeciw petentom, co przeciw prezydentowi Berlierowi i innym tajnym ich poplecznikom w zgromadzeniu, oświadczył Merlin, iż „petycya takiej treści nie powinna była zostać dopuszczoną przed kratki, bez zakomunikowania jej wprzódy Komitetowi ocalenia publicznego". Zażądał tedy kategorycznie prostego przejścia nad nią do porządku dziennego, co hucznym przyjęto oklaskiem. Tallien, zobowiązawszy się uprzednio do poparcia petentów, lecz wystraszony srogą postawą rządu i Konwencyi, skurczył się odrazu. „Nie żądam,— tyle tylko wyjąkał z trybuny — aby przedmiot polityczny petycyi był poddany rozprawom", ale możeby sam prezydent wypowiedział „chociaż słowo pociechy dla tych ludzi,... których żony, dzieci, krewni,, przyjaciele są w kajdanach... Nie przesądzajmy w niczem losu Polski, nie zajmujmy się zgoła treścią polityczną petycyi, lecz przynajmniej powitajmy po bratersku tych nieszczęśliwych Polaków". Twardo jednak nawet przeciw tym tanim czułościom znowuż imieniem Komitetu wystąpił Cambaceres. Oświadczył ostro, iż niewolno Konwencyi „przez fałszywą energię lub obłędną litość (pitie fallacieuse)j narażać losów Republiki" francuskiej, i śród „żywych oklasków” ponowił żądanie przejścia do porządku dziennego. Gdy Garran dopraszał się głosu przeciw temu wnioskowi, przerwały mu „gwałtowne pomruki"; a gdy się napierał, wręcz go głosu pozbawiono. Uchwalono też niezwłocznie przejście do porządku dziennego. „Nastała nieprzyjemna rejterada Polaków" ze zgromadzenia. Niedorzeczny atak Deputacyi na rząd, jak było z góry do przewidzenia, haniebną skończył się porażką.
Nie upłynęło dwóch tygodnia nastąpiła tak nieskończenie poważniejszy. Nastąpił wiszący w powietrzu zbrojny wybuch reakcyjny vendemiaira, którego udanie się oznaczałoby nietylko obalenie rządu i nowej ustawy, lecz, co więcej, przyśpieszoną o dwudziestolecie restauracyę monarchiczną. Niebezpieczeństwo było wielkie, przewaga liczebna ogromna po stronie powstańczej, prowadzącej na Tuilerye wielotysięczne zastępy sekcyjne pozyskanych gwardyi narodowych. Aż nagle w końcu, wystrzałami działowemi zmiatając powstańców, walkę uliczną na rzecz rządu przechylił, jeśli nie rozstrzygnął osobiście, młody, nieznany, przydany naczelnikowi siły zbrojnej rządowej Barrasowi, „oficerek korsykański". Zakończyły na tem zwycięstwie październikowem czynność swoją Komitet i Konwencya. Przeistoczyły się zarazem na nowe Rady i wyłoniony z nich nowy rząd, zasiadający, od listopada 1795 r., w pałacu Luksemburskim, Dyrektoryat Wykonawczy.
III.
Najbliższym tych wypadków wynikiem było zachwianie zupełnie skompromitowanej sromotnie Deputacyi. Wzmocniło się natomiast znakomicie stanowisko zrzuconego przez nią rozważnego Barssa, i to zarówno wobec rządców francuskich jako też własnych rodaków. Z tych ostatnich wielu celniejszych, z Wybickim i Prozorem na czele, już od listo pada 1795 r. otwarcie po jego stanęło stronie. Pociągnęło to za sobą scysyę w łonie wszystkiego wychodźctwa polskiego a stąd niebawem i w kraju samym. Deputacya, tracąc grunt w Paryżu, usiłowała odzyskać go w kraju przez opanowanie tamecznych, pozostałych po upadku powstania, lub wykluwających się na nowo, luźnych organizacyi patryotycznych tajnych. Z jej to niewątpliwie natchnienia spisany został w styczniu 1796 r. w Krakowie, na jutrz po wyjściu stąd Prusaków, tajny akt t. zw. konfederacyi. Mieściło się tu, „imieniem narodu polskiego“, gorące na czele oświadczenie „pełnego zaufania do lojalności i... wspaniałomyślności narodu francuskiego“, a zarazem, co główna, uroczyste uznanie Deputacyi, „jako legalnie ustanowionej“ władzy. Natychmiast, w lutym, Barss i jego zwolennicy odpowiedzieli na ten akt formalnem „skasowaniem” Deputacyii ogłoszeniem jej „za żadną i nieważną”.
Najwięcej wagi przypisywano wówczas misyi stambulskiej Ogińskiego, licząc wedle starych tradycyi barskich na istotne popchnięcie Porty przez Francyę do wojny — i to przeciw Rosyi, jak, dziwnym sposobem, z zupełnem pominięciem Austryi najchętniej prawili politycy deputacyjni. Z obu więc stron tę zwłaszcza misję turecką starano się opanować. Zakazywała tedy z jednej strony Deputacya Ogińskiemu wdawać się z Agencyą. Dodawała mu od siebie ostrogi; oświecała go, iż „dyplomacya polska w Paryżu była dotąd niczem; dopiero wybrana Deputacya dała się słyszeć rządowi i została od niego słuchaną... Już miewamy konferencye. z ministrami; widzimy, że Francya nam szczerze chce pomagać. Zapewnił nas minister, że Turek wyda wojnę Moskwie... Przyrzekł rząd francuski negocyować dla nas u Porty... o sumę 50 milionów liwrów“. Wyprawieni też zostali od rzekomej konfederacyi krakow skiej zasłużony w insurekcyi generał Rymkiewicz, wspólnie z Jabłonowskim, do Stambułu. Z drugiej zaś strony, równocześnie Barss i secesyoniści posyłali tam od siebie Jana Dembowskiego na dozorcę Ogińskiemu, któremu przepisywali całkiem odmienne skazówki ostrzegawcze i miarkujące.
A miarkować istotnie bardzo było potrzeba. W rzeczy samej, Deputacya i koła z nią sprzężone wciąż parły na gwałt do jakiejkolwiek akcyi domowej lub przynajmniej jej pozoru. W cześnie nawiązano tu stosunki z popowstańczem tułactwem wojskowem, gromadzącem się tuż pod ścianą domową na Wołoszczyźnie, jako najporęczniejszem do takiej akcyi narzędziem. Przeznaczano je mianowicie pierwotnie nie przeciw Austryi, lecz, wciąż na stary sposób barski, przeciw Rosyi. Silono się naogół krew kością czynu lub choćby pobudki patryotycznej pobić przeciwników paryskich w domu, w kraju. Na tem oczywiście zależało najwięcej. Utrzymanie ścisłej, niezakłóconej styczności i czucia z krajem było wszak nerwem moralnym a i materyalnym wychodźctwa. Pomniejsi zwłaszcza i młodsi działacze krajowi, patryoci najlepsi, niepoczytalni politycznie, weszli tędy na drogę czysto konspiracyjną, uczuciową raczej, niż rozumowaną, bez żadnego innego określonego celu, jak ogólne powstanie, gdziebądź, kiedybądź, jakkolwiekbądź. Kierunek spiskowy, na miejscu fikcyi konfederacyi krakowskiej, wnet ujęła Centralizacya lwowska. Nowa ta władza najpierwszej Centralizacyi polskiej, za nieuchwytną powstańczą goniąc fikcyą, przenikała wprawdzie aż do działu pruskiego, do Warszawy, i rosyjskiego, do Wilga i Łucka. Niczego jednak skutecznego zdziałać nie mogła, zdana wszędzie na łaskę wciskającej się do spisku zdrady i prowokacja. Cała robota deputacyjno-galicyjska, od początku już bardzo mętna i ślizka, wnet nadomiar w padław najfatalniejsze, nie dopuszczające żadnego dorzecznego wyjścia, koło błędne, odkąd ujawnienie związku austro-rosyjskiego w sprawie trzeciego rozbioru utrąciło do reszty wszelkie, nawet najbłahsze widoki austrofilskie. A tymczasem w obliczu tej, dopełniającej się, ostatecznej klęski rozbiorowej toczyły się dalej w Paryżu rozpaczliwe a rozdwojone usiłowania ratunkowe obu odłamów emigracyjnych u wielkiego ołtarza nowego rządu dyrektoryalnego i jego polityki zagranicznej.
Dyrektoryat, w zakresie spraw wewnętrznych, wziął uciążliwe dziedzictwo stłumionych, lecz niezażegnanych najtrudniejszych powikłań. Musiał wić się między wciąż odradzającą się groźbą radykalną a rojalistyczną, ścierając się z obudwoma prądami w ciałach praw odawczych, zwłaszcza z rosnącym skrycie rojalistycznym w Radzie Pięciuset. Musiał głuchą także zwalczać opozycyę poprzedników swoich z Komitetu, odsadzonych od władzy najwyższej. Z resztą nawet we własnym składzie osobistym poróżniony był Dyrektoryat tajną skłonnością niektórych swych członków ku restauracyi monarchicznej. Trzymał się też śród okoliczności podobnych je dyn ie przez doraźną z dnia na dzień ekwilibrystykę administracyjną i parlamentarną, żyjąc chwilą dzisiejszą, bez przyszłości, bez szacunku, bez kredytu, właściwie bez. stronnictwa. Nie był jednak bez pewnej siły. Rył silny słabością przeciwników swoich, znieczuleniem i wyczerpaniem opinii; co główna, silny solidarnością większości narodu z ogromnem przewartościowaniem dodatniem warunków społecznych i gospodarczych, dokonanem przez rewolucyę. Sam w prawdzie tej rewolucyi osad ujemny, zmarniały i znikczemniały, Dyrektoryat bądźcobądź był stróżem jej zdobyczy na wewnątrz i na zewnątrz. To też w zakresie spraw zewnętrznych, tyleż dla racyi stanu, co samozachowania, trzymać się musiał wytyczonej przez rewolucyę linii wielkich jej zdobyczy, ujętych w „granice przyrodzone”, których ubezpieczenie stało się postulatem nakaźnym woli narodowej. Ale takie ubezpieczenie przez pokój upragniony, będący potrzebą narodową, daleko jeszcze było w polu, wymagało wielkich jeszcze wysiłków wojennych i zabiegów dyplomatycznych, obciążających obecnie pentarchię dyrektoryalną . Składający ją teraz władcy, dalecy od stanowienia zestrojonego zespołu, wyobrażali głęboką rozbieżność kierunków i charakterów. Z jednej strony, był Carnot, „organizator zwycięstwa", powołany kierownik spraw wojskowych, zasłużony, niespracowany, lecz niewolny od ducha intrygi, a ciągany ku tajnym robotom restauracyjnym; oraz idący ślepo za nim Letourneur, nicość zupełna. Po środku stał ciasny i zmienny w zdaniu „teo filantrop", czysty, zgryźliwy i śmieszny Lareveillere. Z drugiej strony, działali dwaj ludzie energiczni i bezwzględni, istotny naczelnik rządu, eksarystokrata Barras, cynik plugawy, sprzedajny, zręczny i śmiały; oraz trzymający z nim przeważnie, choć bynajmniej niezawsze, pełen dlań wzgardy, uczciwszy nierównie, tęgi pracownik, brutalny i przenikliwy eksjurysta Reubell. Ten mianowicie ostatni dzierżył głównie w ręku politykę zagraniczną. Prostem jeno narzędziem, jak dawniej przy Komitecie, pozostał przy Dyrektoryacie wydział spraw zagranicznych, w przywróconej teraz postaci ministeryum, którego kierownik, niemęski, nieudolny Delacroix, acz referować się musiał z reguły Reubellowi, przecie potajemnie, pomimo przeciwnych pozorów, od Carnota i jego kierunku czerpał natchnienie.
Położenie zewnętrzne Republiki w chwili objęcia rządów dyrektoryalnych było zarówno niepomyślne pod względem militarnym, jak i politycznym. Ofensywa francuska, rozpoczęta szczęśliwie, wczesną jesienią 1795 r., przejściem Renu przez armie Jourdana i spiskującego potajemnie z rojalistami Pichegru, wnet spotkała się z przeciwną austryacką Clerfayta, zaczem poszło raptowne wyparcie Francuzów z powrotem za Ren. Jednocześnie, po doszłych w początku i wiosną t. r. traktatach anglo-rosyjskim i anglo-austryackim, przez potrójne deklaracye petersburskie, jesienią t. r., dokonało się w zasadzie przystąpienie sprzymierzonej z Austryą Rosyi do wspólnej z Anglią koalicyi przeciw-francuskiej Zarazem, w miarę zagodzenia sporów podziałowych polskich, chłodły Prusy dla świeżej pacyfikacyi bazylejskiej i zwlekały z wyraźnem uświęceniem zapowiedzianego w niej dopiero warunkowo uznania cesyi reńskiej.
Śród takich okoliczności Dyrektoryat przedsięwziął nawiązać tajne rokowania pokojowe z Austryą. Głównie miano przytem na widoku skompromitowanie tędy Austryi w obec Rosyi oraz na straszenie i nawrócenie Prus. Znaczące przytem istniały zresztą odcienie tajne w intencyach samychże członków rządu dyrektoryalnego. Dla Barrasa i Reubella chodziło tu jeszcze głównie o prosty manewr względem Austryi, przy zachowaniu dotychczasowego ciążenia rewolucyjnego ku Prusom. Przeciwnie, Carnot, porywany przez silne w Radach żywioły „umiarkowane" i skryte za niemi rojalistyczne, ożywione z natury rzeczy przed rewolucyjną tendencyą austryacką i antypruską, oraz pokrewny nastrojem minister Delacroix, radziby byli sterować tędy ku istotnemu porozumieniu się pokojowemu z Austryą. Pod koniec 1795 r., z taką ślizką do Wiednia misyą wyprawiony został z Paryża pospolity awanturnik, używany już podobnież od zeszłego Komitetu, między innemi także w sprawach polskich, niejaki Poterat. Miał on kusić Austryę zamianą Niderlandów na Bawaryę, a zaprzedanego ongi Francyi Thuguta łaskotać groźbą odkrycia dawnej jego zdrady i nowem przekupstwem. Co się zaś tycze Polski, miał właśnie uzasadniać belgijskie i nadreńskie zdobycze francuskie, jako słuszne odszkodowanie za nabytki podziałowe polskie. Miał pozatem „unikać rozstrząsań nad złupieniem nieszczęśliwej Polski, gdyż interes Republiki wymaga przedewszystkiem ubezpieczenia własnej nowej granicy” francuskiej. Miał co najwyżej, wraz z obietnicą uznania przez Francyę działu austryackiego w Galicyi. zachęcać Austryę do odebrania imperatorowej całego działu rosyjskiego. Gra cała aż nazbyt była przejrzysta: to też dwuznaczny wysłannik oczywiście zaraz odpalony został w Wiedniu, w styczniu 1796 r.
Z kolei, po tej próbie, a w tej samej myśli ulżenia sobie i wbicia klina między Wiedniem a Petersburgiem, grę uboczną podjęto na Wschodzie. Nawiązując do akcyi tamecznej posłów Komitetu, Descorcha i jego następcy Yerninaca, niezwłocznie, w lutym 1796 r., wyprawiono do Stambułu wielką ambasadę wojskową generała Aubert Dubayeta, z przydanym mu generałem Carra Saint-Cyrem, dla popchnięcia Porty do wojny z Rosyą i wywołania tym sposobem dywersyi tureckiej, na obraz i podobieństwo polskiej. Albowiem, podobnież jak wojna Rosyi z Polską majową i kościuszkowską odciągnęła od Renu Prusy i ułatwiła pokój bazylejski, tak samo wojna Rosyi z Porta ottomańską musiałaby odciągnąć Austryę i skłonić do pacyfikacyi na Zachodzie. Nic to zaś nie szkodziło, że ta wojna, której wybuch myślano przyśpieszyć przez użycie tułających się po Wołoszczyźnie partyzantów polskich, byłaby, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, zwycięską dla Rosyi, gdyż główny cel dywersyjny tem snadniej zostałby dopięty. Rów nocześnie, przez urzędujących od końca 1795 r. posła francuskiego w Berlinie, Caillarda, przy asyście przeniesionego tam z Altony Parandiera, oraz posła pruskiego w Paryżu, Sandoz-Rollina, prowadzone były bez powodzenia dalsze rokowania z Prusami. Rząd pruski bowiem, zajęty rozgraniczeniem i odbiorem swego łupu polskiego, wolał wyczekiwać wyniku dalszej rozprawy orężnej francusko-austryackiej.
Ta wzięła tymczasem obrót nadspodziewanie dla Francyi pomyślny. Kampania wiosenna włoska 1796 r. przyniosła porażki niesłychane, zadane staremu wodzowi austryackiemu Beaulieumu przez nieznanego, młodego generała, wczorajszego przy Barrasie uczestnika walk ulicznvcli paryskich. Kampania letnia nadreńska przyniosła również znaczne przewagi, odniesione przez armie Sambry pod Jourdanem i Renu pod Moreau nad arcyksięciem Karolem. Natychmiast zmiękły Prusy. Odwłóczone z niem i rokowania odrazu uwieńczone zostały przez konwencye berlińskie, z sierpnia 1706 r., w zględem stwierdzenia przez Prusy cesyi lewego brzegu Renu, a przez Francyę neutralności Niemiec północnych. Te ważne konwencye, dopełniając dopiero umowę bazylejską, stanowiły odtąd przez dziesięciolecie podwalinę stosunków przyjaznych francusko-pruskich. Lecz niebawem znów odwróciła się karta. Arcyksiążę Karol nagłym zwrotem offensywnym świetny wziął odwet, rozbijając zaskoczonego Jo u rd ana, ledwo nie niwecząc Moreau. Tak więc z początkiem jesieni 1796 r. Francuzi znowuż w nader trudnem położeniu znaleźli się nad Renem, zagrożeni będąc zarazem i we Włoszech podobnym odwetem austryackim. Jednocześnie zdawało się zbliżać czynne do koalicyi w danie się potężne Rosyi. Katarzyna, dotychczas dopiero ogólnikowo, na papierze, pozyskana dla sprzymierzeńców, nareszcie obowiązywała się wyraźnie Austryi i Anglii wystawić na przyszłą wiosnę korpus posiłkowy rosyjski 60 tysięczny pod Suworowem, zapowiadającym już wkroczenie swoje śród huku dział do Paryża. Coprawda, mądra imperatorowa w rzeczywistości umyśliła najpewniej, wyzyskawszy w ten sposób subsydya angielskie i uśpiwszy podejrzliwość austryacką, w ostatniej godzinie sprowokować wojnę turecką i posiłki swoje, zamiast do Paryża, obrócić na Stambuł. Owóż tutaj całkowicie szedł na rękę cesarzowej rosyjskiej Dyrektoryat paryski. Szli jej na rękę przybyli właśnie nad Bosfor Dubayet, podżegający sułtana Selima III, lub choćby buntowniczego paszę Paswana-Ogłu, do corychlejszego uderzenia na Moskwę, oraz Carra, podążający niebawem wprost na Wołoszczyznę, dla dozorowania tam ruchawki polskiej, przeznaczonej do wtargnięcia na Podole rosyjskie. Obadwaj wysłańcy francuscy, życzliwi osobiście Porcie i Polsce, gotowali naprawdę klęskę straszliwą państwu ottomańskiemu i rzeź partyzantów polskich z ręki Suworowa, byle tylko zyskać raz jeszcze potrzebną Francyi nową „dywersyę“. Na szczęście, w tym mianowicie czasie, w listopadzie 1706 r., zaszedł wypadek, który zahamował wszystkie te roboty, spowodował odmianę powszechnej konstelacyi europejskiej, kierunku polityki rosyjskiej a zarazem i doczesnych rachub dyrektoryalnych: nagły zgon Katarzyny II.
Deputacya polska w Paryżu ostatniem niefortunnem swem wystąpieniem publicznem naraziła się na głęboką „animadwersyę” byłego Komitetu. Odtąd uważana była, poniekąd nie bez zasady, za rodzaj ekspozytury przeciwrządowej zarazem i austryackiej. Trudny też z kolei przystęp miała do Dyrektoryatu a zwłaszcza do rządzących w nim ludzi, Barrassa i Reubella. Starała się natomiast, dziwnie po dawnemu lawirując między opozycyą francuską radykalną a reakcyjną, z których ta ostatnia zwłaszcza podczas porażek wojennych Republiki podnosiła głowę w Radach, trafić do Carnota i blizkich mu ludzi. Starała się tędy dotrzeć do generała Clarka, naczelnika wydziału historyczno-topograficznego przy Dyrektoryacie, oraz do ministra spraw zagranicznych, Delacroix. Starała się nawet pozyskać nieuniknionego eksjakóbina Meheego, agenta rosyjskiego a zapewne też austryackiego i rojalistycznego, ostatnio sekretarza Talliena, i dzięki niemu mianowanego teraz na czas jakiś naczelnikiem wydziału drugiego spraw zagranicznych, gdzie mieściły się właśnie sprawy Polski Turcyi, Prus i Rosyi. Jednocześnie usiłowała Deputacya oddziaływać na opinię publiczną francuską przez rozprawy ulotne ciętego pióra Dmochowskiego. Zręcznie w tych pismach swoich przewijał się Dmochowski między prawdą a fałszem, bronił wraz i wypierał się „jakóbiństwa”, chwalił i w raz ganił robotę Sejmu Wielkiego, a godził głównie w sprzymierzone z tym Sejmem wiarołomne Prusy, fałszywie wyrachowując, jakoby one w podziałach polskich trzy razy więcej wzięły od Austryaków. Brała Deputacya za dobrą monetę ślizkie zwroty rządowe ku Austryi, w rodzaju dwuznacznej misyi wiedeńskiej Poterata. Szczególnie zaś budowała zamki na lodzie na obosiecznej misyi stambulskiej Dubayeta. Zagrzewała też partyzantów na Wołoszczyźnie, obiecywała sama do nich się wybrać, a dawała im tymczasem kierownika w osobie awanturniczego Ksawerego Dąbrowskiego. Ten wszakże prowadził tam grę swoją osobistą, jakgdyby z ramienia jakiego magnata zaboru rosyjskiego, całkiem wypaczając ostrze partyzanckie, kierowane przezeń nietyle przeciw Rosyi, ile przeciw Austryi, zgoła wbrew intencyom magnatów zaboru austryackiego. Z tymi ostatnimi, pierwotnym i protektorami swymi, wchodziła też Deputacya w zatargi nierozwikłane. Traciła ich zaufanie w Paryżu, Wenecyi, Stambule i Galicyi. Traciła całą powagę, którą napróżno przez nowe, otrzymywane od Swoich związków tajnych krajowych, usiłowała odświeżać „autoryzacye”. Traciła wszelką zgoła busolę, od czasu oświadczenia się Austryi przy Rosyi i trzecim podziale. Zachowała jedynie uporną chęć utrzymania się przy sterze i pobicia spółzawodników, nienawistnego Barssa i towarzyszów. Na nich też, za pośrednictwem uczynnego Meheego, od dawna zawodowego oskarżyciela tych „agentów pruskich”, nie przestawała Deputacya w mnogich swych, niedorzecznych, lub wręcz nikczemnych, podawanych do ministeryum, pomstować odezwach.
Przeciwnie, Agencya paryska usiłowała dotrzeć wprost do górujących w pałacu Luksemburskim czynników rządowych. Dostrajała się przytem skwapliwie do głównej wciąż, bądźcobądź, mimo wszelkich 'odchyleń przelotnych, linii wytycznej pruskiej w polityce dyrektoryalnej. Poparł tu energicznie Barssa Józef Wybicki, przybyły do Paryża po upadku powstania. Dużego miru w kraju, a zwłaszcza w rodzinnych stronach wielkopolskich, wypróbowanej od przeszło ćwierci wieku zasługi obywatelskiej, wsławił się ongi, jako jedyny na sejmie repninowskim odważnie protestujący się poseł. Wnet potem był wyprawiony, jako tajny od Baru do Berlina wysłannik, w osobliwszej misyi zyskania poparcia Fryderyka Wielkiego, łącznie z Francyą, dla konfederatów, a bodaj i ofiarowania korony polskiej ks. Henrykowi. Niedawno wreszcie, za insurekcyi, jako członek Rządu Narodowego, dzielnie i pożytecznie krajowi służył. Był to patryota z krwi i kości; umysł światły, ukształcony; łatwy do pióra i nawet do wiersza; pomimo pięćdziesiątki bardzo jeszcze żywy; zacności dobrotliwej, kojącej i godzącej; serdeczny, kochany człowiek, trochę próżny, skłonny do złudzeń i dosyć ograniczony. Przybywszy do Paryża, a zawsze Muzom wierny Wybicki, zaczął pilnie pracować w tutejszej Bibliotece Narodowej. Urzędował tu w tedy, jako konserwator w dziale ksiąg i rękopisów wschodnich, polski żyd oryentalista, Hurwic, rodem z Lublina, dobrze znany w kołach naukowych, dziennikarskich a nawet politycznych paryskich. Poznał się też wkrótce Wybicki z bibliotekarzem głównym, uczonym Vanpraetem, a przez niego znów z wpływowymi członkami Instytutu, Garatein i Selisem, szczerze życzliwymi Polsce. Z kolei, przez tych znajomych Francuzów poważnych, wszedł w styczność osobistą z rządem, z samymi dyrektorami. Używany był zrazu do perjustracyi rosyjskiej, lecz zachęcany też do wynurzania swych na sprawę polską poglądów w przełożeniach poufnych i pismach publicznych. Wybicki mocno trzymał z Barssem przeciw Deputacyi, pociągając za sobą Prozora, Wielhorskiego i innych celniejszych wychodźców. Zaś poza świeżem wspomnieniem przymierza polsko-pruskiego, chętnie nawracając do młodzieńczych swych ongi w Berlinie starań barskich, z tem większym ferworem skłonny on był upatrywać w związku Francyi z Prusami jedyną obecnie kotwicę widoków odnowicielskich polskich.
Złudzenia takie, karmione w ciągu 1795 r. przez pokój bazylejski, zaręczyny pruskie Radziwiłła, groźbę wojenną o trzeci rozdział, podsycane były od końca t. r. przez optymistyczne doniesienia nowego posła francuskiego w Berlinie. Ten poseł, Caillard, w dwa tygodnie po przybyciu nad Sprewę stwierdzał powszechne tam jak oby przeświadczenie o konieczności odrodzenia Polski przez Prusy. W dalszych jego i Parandiera raportach ta sama wiadomość w najdobitniejszych powracała zwrotach i powodowała też z kolei gorące raz po razie w tym sensie wnioski i memoryały Barssa i Wybickiego pod adresem Dyrektoryatu. Latem 1796 r., po ślubie radziwiłłowskim w Berlinie i nadspodzianych zwycięstwach francuskich, wystąpił Wybicki z pismem publicznem, gdzie, głosem więzionego Kościuszki przemawiając do Francyi, wzywał ją do złączenia się z Prusami dla przywrócenia Polski. Uderzał przytem, obok Rosyi, głów nie na Austryę, i żądał wydarcia jej zaboru galicyjskiego. Wykazywał też z naciskiem, o ile więcej od Prus zyskała Austrya na Galicyi, skąd „wyciągnęła 40 milionów złp. i conajmniej 100,000 rekruta” na wojnę z Republiką francuską. To ostatnie twierdzenie biło wprost w poprzednie, wręcz przeciwne wywody Dmochowskiego, od którego też na tych miast Wybicki ostrą odebrał odprawę, w zaciekłem piśmie poleinicznem, pełnem gwałtownych wycieczek przeciw Prusom i ich „agentom magnackim”. Tymczasem nowe przewagi broni francuskiej i zacieśnienie związków z Prusami świeżego dodawało pokarm u prusofilskim złudzeniom. W sam dzień podpisania prusko-francuskich konwencyi sierpniowych, rozwodził się szeroko Caillard w raporcie z Berlina do Dyrektoryatu o planie odbudowania Polski przez Prusy, z pozostawieniem im Gdańska i Torunia, o zwołaniu sejmu walnego do Warszawy, dla oddania korony polskiej ks. Ludwikowi lub Ludwikowi-Ferdynandowi i wskrzeszenia Rzpltej z Ustawą majową pod sekundogeniturą pruską. Jednocześnie Sandoz, poseł pruski w Paryżu, wzywał do siebie Wybickiego i zachęcał do dalszych, w duchu jego broszury, prac nad prusko-francuskim „planem generalnym względem Polski“.
O chłodziła niebawem te zapały wieść o porażkach jesiennych francuskich. Co główna, ponętne te projekty od początku nie miały żadnego gruntu w dążeniach rzeczywistych ani Prus, ani Francyi. Dla Prus, jak się rzekło, pod wrażeniem trzeciopodziałowej niespodzianki austro-rosyjskiej, pod batem Katarzyny, w oczekiwaniu jej śmierci i przyjacielskich rządów jej syna, cała owa gadanina wskrzesicielska polska to był upust chwilowy złego humoru, była conajwyżej zabawa platoniczna dworskiego otoczenia Fryderyka-Wilhelma II, krzyżowana w samym zarodku przez rządzący gabinet królewski. Dla Francyi zaś była to w teoryi postaremu wygoda dyplomatyczna, dobry fortel do kompromitowania Prus wobec Rosyi, dobry straszak na Austryę, ale w praktyce rzecz nietylko niewykonalna, lecz wprost niepożądana, przeciw na bazylejskim względem Prus porękom, przeciwna przedewszystkiem ubezpieczeniu, w przyszłej pacyfikacyi powszechnej własnych zdobyczy francuskich nad Renem, jako słusznego odszkodowania za zdobycze podziałowe nad Wisłą. To też w istocie, pod koniec sierpnia 1796 r., w myśl sprytnie przez Delacroix wyłożonych wywodów, uznanem zostało przez Dyrektoryat, iż należy „wyłączyć narazie Polskę z naszego systematu politycznego”. Uchwalono tedy nie wdawać się zgoła w awantury prusko-polskie, które pchnęłyby Francyę w nowe walki gdzieś na dalekim i niebezpiecznym terenie rosyjskim, postawiłyby ją w zawisłość od dobrej wiary Prusaków i oddaliłyby pokój z Austryą. „Nie wypada nam podejmować u Prus kroków w interesie polskim”; można natomiast pozostawić samym Polakom dalsze ułudne w Berlinie dobijanie się, na własną rękę, a na wysługach dyplomacji francuskiej.
Pośród rozmaitych, rozstrzelonych a rwących się wszędzie jak pajęczyna, zachodów i pomysłów emigracyi paryskiej, jedna przecie była rzecz istotnego znaczenia: legionowa. Stała ona bowiem na dwóch założeniach istotnych. Popierwsze: na silnej liczebnie obecności w składzie wojsk austryackich, będących w polu przeciw Francyi, stale ściąganego rekruta polsko-rusińskiego ze Starej Galicyi oraz świeżo wcielonego żołnierza ze szczątków armii kościuszkowskiej. Powtóre: na pogotowiu patryotycznem ogromnej większości ciała oficerskiego tej armii, bądź przebywającego poza krajem, bądź w kraju poza służbą, bądź nawet w służbie rozbiorców.
Zużytkowanie tych czynników, w kształcie legionów polsko-francuskich, w doraźnym interesie wojennym Francyi, ofiarowane jej było, jak zaznaczono, nasampierw jeszcze w przededniu powstania. Z taką ofertą, z uwzględnieniem mianowicie Polaków dezerterów i jeńców" pruskich, obok austryackich, wystąpiła wtedy garstka oficerów wychodźczych redukowanej przez Targowicę armii sejmowej. Był śród nich Józef Wielhorski, z dużym polorem francuskim, zgrabny nawet rymopis francuski, uczeń szkół w Caen i Paryżu, wychowanek filozofa Mablego, rotmistrz pułku lekkokonnego królewskiego. Wbrew rodzinie, wbrew zaślepionemu starą ideologią barską ojcu, wbrew oddanemu Targowicy i Rosyi bratu, poszedł on z towarzyszami broni na wygnanie i udał się do Francyi. Powróciwszy wkrótce na pierwsze hasło insurekcyi, dosłużywszy się w niej generał-majorostwa, wyprawiony był przez Kościuszkę, jesienią 1794 r., ponownie do Paryża. Miał sobie zlecone podniesienie tam, z pewnemi odmianami, po raz wtóry tejże myśli legionowej, „w celu uzbrojenia Polaków, między jeńcami wojennymi znajdujących się we Francyi, co jednak nie nastąpiło dla niedostatku pieniężny cli sposobów”, głównie zaś dla wstrętów ze strony ówczesnego K om itetu ocalenia publicznego, umywającego ręce od przegranej sprawy powstańczej. Po raz trzeci, w początku 1795 r., wystąpili z tem wychodźcy grupy wenecko-paryskiej, przy udziale generałów Łaźnińskiego, Wyszkowskiego, Kołyski. Prosili o oficerów i mundur polski; pozatem „zostawiali całkowicie uznaniu i woli rządu francuskiego organizacyę tych legii”, które właściwie, wciąż z dziwnem pominięciem Austryi, przeznaczali raczej przeciw nieobecnej w koalicyi Rosyi. Znowuż jednak od Komitetu odprawieni byli z niczem. Dość osobliwego zresztą w Łaźnińskim wybrali sobie rzecznika. Generał Łaźniński, jako dowódca brygady wołyńskiej, opłakaną odegrał rolę po drugim rozbiorze. Gdy wtedy, wiosną 1793 r., ukrainny korpus oficerski ściągnięto do Łabunia dla zaprzysiężenia na Katarzynę, brygada kawaleryi narodowej pod Suchorzewskim, oraz brygada wołyńska bez swego dowódcy, przepłynęły Dniestr i schroniły się na terytoryum tureckie, gdzie potem, tułacze znędzniali, zostali ośrodkiem smutnej tragedyi wołoskiej. Łaźniński, sam zaprzysiężony w Łabuniu, doniósł o tej ucieczce rosyjskiemu generałowi Kreczetnikowowi, zwalając winę na Suchorzewskiego i podejmując się sprowadzić zbiegów napowrót, za pardonem. Istotnie zdążył jeszcze nawrócić ich przeszło tysiąc i zaprzysiądz w Mohylowie. Wprawdzie teraz, na emigracyi, wystawiał rzeczy na opak a siebie jako ofiarę Rosyi; w każdym razie, rzecz jasna, jaknajmniej nadawał się na twórcę legionów narodowych.
Latem 1795 r., z jednakowym skutkiem ujemnym, po raz czwarty przedstawił rządowi Wielhorski, łącznie z Wyszkowskim, projekt utworzenia korpusu polskiego z dezerterów austryackich, ściąganych przez proklamacye na forpocztach, z obietnicą płacenia za broń i konie, dostawione przez zbiegów. Korpus ten, w stroju i na żołdzie na sposób polski, przez wyższych oficerów Polaków, umieszczonych „prowizorycznie“ przy armiach francuskich, miał być organizowany poza linią bojową. Miał on stanowić rodzaj formacyi zrazu nieczynnej, nie biorącej udziału w toczących się z Austryą walkach, a przeznaczonej podobnież, w myśl poprzedniego projektu, przedewszystkiem do jakowegoś nieokreślonego użycia przeciw Rosyi. W następstwie, po kilkakroć wracała do tej sprawy Deputacja, w przedstawieniach swych do Dyrektoryatu. Zawsze przecie czyniła to dorywczo, niedość seryo, w pokrewnym sposobie ogólnikowym i mętnym, zarówno ze względu na zasady organizacyjne, jakoteż na samo przeznaczenie ofiarowanej formacyi legionowej, którą życzyła sobie obrócić głównie przeciw Rosyanom, najprędzej bodaj gdzieś na Wołoszczyźnie. Ze swej strony i Agencya, wchodząc w zatarg z Deputacyą, podnosiła ważny ten przedmiot u Dyrektoryatu, zrów nie małem narazie powodzeniem, choć w aktualniejszym o tyle sensie, iż myślała o bezpośrednim zużytkowaniu legii przeciw Austryakom. Wybicki, w tajnej będąc komunikacja z najbliższym sobie a najwybitniejszym generałem polskim, pozostałym w kraju, Dąbrowskim, podał tymczasem Dyrektoryatowi od siebie jeden jeszcze projekt legionowy, wspólnie z Barssem oraz polecanym do dowództwa Wielhorskim, lecz żadnej nie odebrał rezolucyi.
Przybył śród tego do Paryża wydobyty z twierdzy austryackiej, starszy wiekiem i rangą od Wielhorskiego, generał-lejtnant Józef Zajączek. Burzliwą on miał, pełną przepraw i odmian przeszłość. Był z niego zamłodu konfederat barski, pod Pułaskim i Viomenilem, przy Turczynie, przeciw Suworowowi i Branickiemu. Potem był szykowny i bitny huzar królew ski francuski Jego Arcychrześciańskiej Mości. Potem, wyprawiony z powrotem do kraju i gorąco polecony przez młodego Sapiehę, jako generaładjutant i kreatura jego wuja, hetmana Branickiego, razem z nim szedł z ochoty, pod Suworowem, na Turka, przy szturmie Oczakowa. Potem znów, jako generał armii sejmowej, szedł przeciw Targowicy, Branickiemu i Rosyanom. Ostatnio wreszcie, jako generał kościuszkowski, czerwieniec powstańczy radykalnej barwy kołłątajowskiej, niefortunny obrońca Warszawy, walczył do końca przeciw Suworowowi. Był to tęgi rębacz, żaden wódz, gorący na swój sposób Polak, krwi własnej nieszczędny; niekarna głowa, nieokiełznany temperament zawadyaki sejmikowego, z mieszanych instynktów barskich a hetmańskich przenikniony zaciekłą, dozgonną do familii Poniatowskich nienawiścią. Zaś całym swym zakrojem, po staroszlachecku warcholskim, zwierzchu quasi-jakobińskim, był zbliżony obecnie do żywiołów skrajniejszych Deputacyi paryskiej i przez nią forytowany. Z resztą, choć doskonały w ogniu na czele oddziału, zwłaszcza jazdy, był małej wiedzy militarnej, ciasnych pojęć obywatelskich, prostak szorstki, gwałtowny nierówny, w wojsku niepopularny. Niewięcej też od światowca Wielhorskiego, sumiennego, pełnego honoru oficera, doskonałego zwłaszcza w administracyi wojennej, lecz tak samo niezdatnego do większej, rozgrzewającej żołnierza, akcyi narodowej, nadawał się i Zajączek na twórcę i naczelnika legionów. Jednakowoż z wybitnym generałem a dawnym za Baru towarzyszem, w dodatku byłym oficerem francuskim, z Francuzką żonatym, musiał liczyć się Wybicki. Zaraz też po jego przybyciu, w ścisłem z nim porozumieniu, ponowił uprzednie swe wnioski legionowe u rządu, podając tym razem do dowództwa Zajączka; lecz znowuż z kategoryczną spotkał się odmową.
W tem wszystkiem była zła wola, chwiejność i wykrętność Dyrektoryatu, cofającego się ciągle z zasady, jak wcześniej Komitet, przed cieniem czynu dla sprawy polskiej, cóż dopiero przed żywotnem przedsięwzięciem tegionowrem. Było nieumiejętne, nierzeczowe albo nawet wręcz wadliwe, opaczne tego przedsięwzięcia postawienie przez emigracyę. Był atoli nadomiar, co bardzo ważna, pewien dotkliwy brak czysto faktyczny, zmuszający dotychczas w tej sprawie do liczenia się głównie z czynnikiem tak niepewnym, a tak poczciwości żołnierskiej Polaka, przyrodzonej, w krew wessanej, aż hen kędyś po Gravelottach czy Mukdenach niezawodzącej, z gruntu przeciwnym, jak prosta a bodaj płatna dezercya. Był mianowicie brak jeńca w masie, bo wciąż jeszcze brak wielkich i znakomitych zwycięstw francuskich nad koalicyą. Trzeba było dopiero wielkiego, piorunującego koalicyi, Austryi pogromcy, któryby niewolonego w szeregach austryackich żołnierza polskiego, zamiast wątpliwą zbiegowską ciągać namową, już stamtąd istotnie wydobył siłą zwycięskiego oręża, miał go już do swego rozrządzenia tłumnym wyzwolonym jeńcem, mógł i chciał istotnie swojskim powrócić go znakom. A wreszcie trzeba też było rzetelnego swojskiego wodza, wysokiej miary narodowej i wojskowej, wysokiego serca i głowy, który byłby zdolen rzecz całą naprawdę dźwignąć, wcielić i poprowadzić. Wolą przychylnego było przeznaczenia, iż w tym samym czasie, gdy taki mocarny zwycięzca światowy na lombardzkich powstawał pobojowiskach, przybywał tu z równin mazurskich taki powołany wódz polski, w osobie Jana-Henryka Dąbrowskiego.
IV.
Ze skromnego, niezamożnego, spracowanego w służbach wojskowych Rzpltej domu szlacheckiego, pod koniec Sasów dość zniemczonego, wraz z żołnierską polską po mieczu tradycyą, wziął Dąbrowski po kądzieli krew niemiecką. Po pierwszem dzieciństwie, w rodzinnej stronie krakowskiej spędzonem, całe następne ćwierćwiecze zdała od klęsk krajowych w Saksonii strawił. Tam z wczesnem zamiłowaniem gruntownie wojennego nauczył się rzemiosła i w służbie elektorskiej, pod sojuszniczą pruską ks. Henryka komendą, odprawił wojnę sukcesyjną bawarską przeciw Austryakom. Odzyskany wreszcie przez Sejm ustawodawczy dla kraju, z rotmistrzostwa gwardyjskiego saskiego ściągnięty wicebrygadyerem do armii sejmowej, przybył już wszakże spóźniony, po nieszczęsnym tryumfie Targowicy. Pogubiony zrazu w jej odmęcie, w tem zaskoczony, stropiony został pierw szem hasłem insurekcyjnem. Porwany właściwie dopiero powstaniem Warszawy, Dąbrowski odtąd duszą całą sprawie narodowej się oddał. Wnet, właściwą sobie tęgością umiejętną, w przednim rzędzie bojowym stanął; z rąk Kościuszki generał-porucznikostwo szybko i dobrze zasłużone otrzymał; nade wszystko wyprawą śmiałą do Wielkopolski, w zięciem Bydgoszczy, zagrożeniem aż Gdańska, zbiciem i spłoszeniem Prusaków się wsławił. Tak więc, z upadku rewolucyi, wywyższony w opinii wojska i narodu, a tem samem przysposobiony najlepiej do czekającej go przewodniej roli wojskowo-narodowej, wyszedł. Nie brakło przecie wczesnych a zapamiętałych nadal wrogów domowych, od których już za powstania winiony był za uległość królowi, Targowicy, Rosyi. Ledwo nawet ocalony był wtedy zacnem Wybickiego wstawiennictwem, pełnomocnego potem towarzysza i świadka wyprawy wielkopolskiej. A i później jeszcze, w kraju i na tułactwie, przez tych samych zaciekłych wrogów, długo piętnowany będzie jako żołdak, zdrajca, mieszaniec, Sas i Niemiec raczej, niż szczery rodak.
Niezawodnie dużo wyniósł Dąbrowski z kultury niemieckiej, lecz najszczęśliwiej naogół wyszło to na dobre polskiemu jego posłannictwu. Wziął stamtąd biegłość zawodową, wyszkolenie praktyczne w różnych rodzajach broni, wiedzę militarną obszerną, z pism i wzorów starego Montecuculego, Maurycego Saskiego i fryderycyańskich czerpaną. Stamtąd również wziął wyższą podnietę moralną, ocl umiłowanego zwłaszcza, szlachetnego natchnienia Schillera, który może nasampierw z odrętwienia saskiego go zbudził. Naprzód, w wydanem z tłoczni saskich, właśnie czasu zagajenia Sejmu Wielkiego, przepięknem „Oswobodzeniu Niderlandów", ukazał mu wielki niemiecki poeta, jak „w walce o najświętsze prawa ludzkie stanowczość rozpaczy nierównemi siłami bierze górę nad ogromną przemocą tyranii". Niebawem znów, w wydanej właśnie czasu przepraw majowych i targowickich „Wojnie trzydziestoletniej", książce potem na piersi wodza legionów chowanej i przeznaczonej kiedyś od nieprzyjacielskiej uchronić go kuli, ukazał mu Schiller żelazne postaci wielkich wodzów, Gustawa-Adolfa, Bernarda Weimarskiego, uderzających pospołu z Francyą na cesarską potęgę rakuską. Niewolny był zapewne Dąbrowski również i od pewnych, płynących z niemczyzny, przywar i braków. Zanadto pierwotnie cudzoziemskim przeciążony był wpływem, za długo od swoich wyosobniony. Z trudem w słowie i piśmie skażoną z początku, zawsze nieskładną posługiwał się polszczyzną. Nieraz też ze szczególniejszą podstępnością żołnierską przeciw swojskim działał spółzawodnikom; niekiedy nazbyt wyłączną, bliższą zaprzeszłowiecznych wojaków szwedzko-niemieckich, niż Czarnieckich i Sobieskich, żołnierską powodował się ambicyą. Zawsze jednak od podsuwanego mu przez potwarców kondotyerstwa pozostał odgrodzony nieprzebytą ścianą granitową najczystszej, z głębin ducha wyrastającej, miłości ojczyzny. Dzięki zespoleniu zdrowych, dzielnych pierwiastków polskich a zaszczepionych co lepszych nabytków niemieckich, zjednoczyć się w nim mogły cechy tak doborem rzadkim szacowne, jak rodzimy polot czynu i poryw czucia narodowego, jak zarazem porządne i solidne myślenie, ścisłe i metodyczne wykonanie, statek, skupienie, rozwaga, mens aeqna in arduis, i uczynić go, jeśli nie najgórniejszym ani najświetniejszym, to najtwardszym, najwytrzymalszym, najsprawniejszym w ciężkiej chwili obecnej sługą narodu. Był Dąbrowski obecnie w sile wieku, czterdziestoletni, słusznego wzrostu, do otyłości skłonny. Zwinny zresztą, wyćwiczony, wybornie, według reguł acz bez fantazyi, władał koniem i szablą. W postawne, stroju, w zięciu się, zazwyczaj zaniedbany, od rasowego, lechickiego typu szlacheckiego daleko odbiegał. Głowę miał dużą, ciężką, ołysiałą, twarz tłustą, fałdzistą, policzki obwisłe, nos gruby, szczękę tępą, usta szerokie. Ale na silnem, wysokiem czole, w pięknem, głębokiem oku, w wyrazie i spojrzeniu, nosił piętno serdecznej dobroci, niepospolitego rozumu, niezłomnego postanowienia.
Po upadku insurekcyi Dąbrowski, klęską publiczną w osobistym ugodzony bycie, bez przyszłości zawodowej, zajęcia, środków, a żonaty, dzietny, troską o los rodziny obarczony, pozostał wr zdobytej przez Rosyan Warszawie. Jednak imię jego dobrze już było znane nawet w świecie wojskowym zagranicą, zwłaszcza odkąd rozgłośny wyrok sądu wojennego w Berlinie, wiosną 1795 r., skazujący na pozbawienie rangi twierdzę starego generała fryderycyańskiego Schverina, niefortunnego jego przeciwnika podczas odwrotu z Wielkopolski, tem dobitniej własną jego pojaśnił zasługę. W ostatniej jeszcze godzinie dogorywającego powstania, choć najdotkliwiej dał się we znaki Prusakom, był on od nich natarczywie do swojej zapraszany służby. Uchyliwszy się od tej pokusy, z nową zaraz spotkał się w zdobytej przez Rosyan Warszawie. Tu zmuszony rewersować się, „iż nigdy przeciw Rosyi i jej aliantom wojować nie będzie“, doświadczył „najżyczliwszego przyjęcia“ i „wielkich łask“ od Suworowa, kaptującego wtedy opinię stołeczną. Był też z kolei od niego werbowany do służby imperatorowej, lecz podobnie stanowczo się uchylił. Tak przebiedował rok z górą w Warszawie, wzrok skrycie utkwiony wciąż mając we Francyi. Dawniej już, w początku 1793 r., pod grozą drugiego podziału, był powziął tajemnie myśl arcyśmiałą. Chciał wtedy ze swoją dywizyą w połączeniu z załogą warszawską, przedrzeć się przez Prusaków, opanować Gdańsk i tam czekać „pomocy Francyi, o której opowiadano nadzwyczajne rzeczy Potem, na schyłku 1794 r., już po Maciejowicach, z nierównie śmielszym nosił się planem, wobec warunków ówczesnych, a nienajmniej też późnej pory jesiennej, zapewne niewykonalnym, lecz bądźcobądź nadzwyczajnym, Gustawów-Adolfów i Torstensonów godnym. On jeden, nieugięty śród powszechnego upadku ducha, wystąpił wówczas z tajnym tym planem, lotnie wraz i dojrzale ujętym, z mapami w ręku, z obliczeniem etapów skroś ziemie habsburskie z wojsk ogołocone, z uwzględnieniem również i tego, „co rozpacz, odwaga i stała wykonać zdoła determinacya'’. Chciał mianowicie, uprzedziwszy potajemnie Konwencyę francuską, z resztkami armii polskiej, w 20.000 jeszcze ludzi, ze znaczną artyleryą i kasą wojskową, „między Krakowem a Częstochową przesunąć się do Szląska, stamtąd na Morawę, Czechy, Bawaryę, Szwabię prosto aż do Landau, albo na Szwajcaryę ku Renowi“, dla złączenia się z Francuzami.
Po niedojściu tych zamierzeń, mieszczących już właściwie w postaci najjędrniejszej myśl legionową pod skrzydłem francuskiem, wysiadywał teraz Dąbrowski bezczynnie w Warszawie. Tutaj zapatrywał się zblizka na ułudy podejrzane, sposoby chytre, gospodarkę brutalną Suworowa, na całą położenia krajowego beznadziejność. Zarazem zaś zdaleka bacznie nadsłuchiwał nowych powodzeń broni francuskiej. Zresztą niecałkiem zrazu ufał trwałości sukcesów osamotnionej Republiki. Uwierzył naprawdę dopiero po zawarciu pokoju bazylejskiego. Odtąd gruntowniejsze upatrywał widoki budowania sprawy polskiej na Francyi, pogodzonej z Prusami. Zdaje się, że podówczas, w połowie 1795 r., pod wpływem tego pokoju, nietylko on sam, lecz także pewne koła warszawskie, z którem i on był w styczności, nastrojone były w podobnym duchu francusko-pruskim. Zaraz też przedsięwziął Dąbrowski nawiązać stosunki bezpośrednie ze zgromadzonymi w Paryżu rodakami. Miał wprawdzie nad Sekwaną zawziętych śród wychodźców wrogów, oczerniających go już z góry przed opinią francuską. Ale miał tam też wierne oparcie w zacnym Wybickim. Ten, na wyjezdnem do Francyi, w początku 1795 r., pisał mu z Galicyi do Warszawy z poczciwem ostrzeżeniem przed przyjęciem służby obcej, pruskiej czy rosyjskiej. Obecnie, w czerwcu 1795 r., Dąbrowski posłał z Warszawy niejakiego Meklera, do Wybickiego do Paryża z kwotą kilkuset dukatów, zebranych na cele emigracyjne, i z prośbą o skazówki polityczne. Mekler zawiódł jednak położone w sobie zaufanie i do Paryża się nie dostał. Wówczas po raz wtóry wyprawił Dąbrowski do Wybickiego kilku nowych wysłańców. Dwaj z nich zostali po drodze aresztowani przez Prusaków; jeden na to miast wymknął się i do Paryża dotarł. Było to właśnie po założeniu nad Sekwaną niemiłej Wybickiemu Deputacyi, przybyciu niemiłego Zajączka, a w czasie próżnego tam agitowania sprawy legionowej. Wybicki natychmiast, we wrześniu 1795 r., wyprawił do Warszawy majora Forestiera, ze szczegółową wiadomością o stanie rzeczy w Paryżu. Jednocześnie jaknajpoufniej zachęcił Dąbrowskiego do poruszenia ważnej sprawy legionowej wprost od siebie, z Warszawy, za pośrednictwem rozpoczynającego urzędowanie w Berlinie posła francuskiego, życzliwego Caillarda. Zaraz też przez tegoż Forestiera, w ścisłej tajemnicy, posłał Dąbrowski Caillardowi z Warszawy, ułożoną wedle skazówek przyjaciół paryskich, zwięzłą „notę“. Zalecał w niej bądź zwołanie limitowanego Sejmu Wielkiego pod opieką Francyii utworzenie, „pod powagą tego Sejmu i auspicyami Republiki francuskiej", korpusów polskich z dezerterów rosyjskich i austryackich; bądź też ostatecznie proste urządzenie legionów polskich w służbie francuskiej, z zapewnieniem im na wypadek najgorszy obywatelstwa francuskiego. Wyrażał przytem gotowość udania się osobiście do Paryża. celem urzeczywistnienia podobnej organizacyi. Jednakowoż, w obec nieprzychylnego w zasadzie stanowiska Dyrektoryatu, nic oczywiście nie wskórał.
Tymczasem, z początkiem 1795 r., Rosyanie poczynali gotować się do opuszczenia Warszawy i oddania jej w ręce pruskie. Suworow i komenderujący po jego wyjeździe generał Derfelden usilnie namawiali Dąbrowskiego do wstąpienia do służby rosyjskiej. Równocześnie bawiący wtedy w Warszawie wybitny sztabowiec austryacki, margrabia Du Chasteler, namawiał go natarczywie do wstąpienia do służby austryackiej. Dąbrowski grzecznie od tych nęcących wymówił się zaprosili. Czuł się jednak nie bardzo bezpiecznym, wobec bliskiej okupacyi Warszawy przez Prusaków. Nie mógł przewidzieć, czy za powstańczą wyprawę wielkopolską nie będzie na nim wywarta zawziętość pruska. Nareszcie nastąpiło wyjście Rosyan z Warszawy i objęcie jej w posiadanie przez Prusaków. Pierwszego zaraz dnia po wkroczeniu wojsk pruskich, w styczniu 1795 r., ze strony komenderującego generała pruskiego, Favrata, znowuż zaczął kuszących uprzejmości doświadczać Dąbrowski. Mimo to jednak zwrócił się on teraz powtórnie, za pośrednictwem siedzącego w Berlinie przyjaznego Parandiera, do Dyrektoryatu paryskiego, z prośbą o umieszczenie w armii francuskiej. Pozostawał z resztą podówczas w pewnej styczności ze związkami tajnemi, tworzącemi się w Warszawie a nawet w Galicyi. W początku lutego dotarł do niego wysłany z Paryża Eliasz Tremo. Szczególniejszy to był okaz siły asymilacyjnej polskiej. Syn ulubionego kucharza Stanisława-Augusta, wcześnie zapalony dla sprawy wyzwolenia Polski, on to, podczas powstania Warszawy, najwięcej przyłożył się do porwania gwardyi królewskiej. Należał, wraz z szewcem Kilińskim, Konopką i innymi, do „Związku braci”, skrajnego klubu mieszczańskiego w Warszawie.
Wstąpił do armii powstańczej, bił się walecznie, dostał się w końcu do niewoli pruskiej, skąd z biedą po rozlicznych wydobywszy się przygodach, do Paryża się udał. Dzielny, choć w gorącej wodzie kąpany człowiek, dzielny oficer insurekcyjny, sercem całem Polak, choć z pochodzenia Francuz, został on odtąd najwierniejszym, niedostępnym towarzyszem i niezmordowanym, ofiarnym pomocnikiem Dąbrowskiego. Obecnie przywoził mu z Paryża poufne wiadomości od Wybickiego o dokonanym z Deputacyą rozłamie, o podejmowanych z obu stron wysiłkach paryskich, o potrzebie jego czynnego wdania się i obecności. Przywoził także Tremo z Berlina, otrzymane po drodze od Parandiera, ostatnie zachęcające wieści tameczne.
Niezwłocznie, w połowie lutego 1796 r., Dąbrowski opuścił Warszawę. Udał się do Berlina i przełożył osobiście Caillardow i posłaną mu uprzednio „notę”. Co więcej, przez Antoniego Radziwiłła otrzymał przystęp do dworu pruskiego. Wszedł w porozumienie, nietyle z ministrami kierującymi, Haugwitzem, Finckensteinem, Alvenslebenem, ile z przeciwnein im otoczeniem królewskiem, popieranem przez ks. Henryka, Ferdynanda i młodych książąt, z kamarylą dworsko-wojskową Bischoffwerdera, Moellendorfa, Massenbacha. Zachęcony z tej strony, Dąbrowski złożył „gabinetowi berlińskiemu” niezmiernie ciekawy „projekt” odbudowania Polski. Rozwijane tu myśli były poniekąd głuchym odgłosem, ale i dosadną korektywą, błahych i mętnych robót spiskowych galicyjskich i świeżych złud „konfederackich” krakowskich. Wedle projektu Dąbrowskiego, miałaby nowa „rewolucya polska” wybuchnąć w dzielnicy austryackiej, równocześnie we Lwowie, Jarosławiu, Lublinie, Sandomierzu i Krakowie. Uprzedzając wojska rosyjskie, „mające już rozkazy” wkroczenia do opróżnionej z załóg austryackich Galicyi dla stłumienia powstania, weszliby tam znienacka Prusacy i zajęliby województwa krakowskie, lubelskie, bełzkie aż do Karpat. Natychmiast Fryderyk-Wilhelm II ogłosiłby bądź siebie, bądź które go z książąt swego domu, królem konstytucyjnym polskim, przy Ustawie majowej, wraz ze zwołaniem do Poznania Sejmu Wielkiego. Przy tym Sejmie „poseł Republiki francuskiej (Caillard), jako przedstawiciel narodu, posiadającego największe zaufanie Polaków, objąłby zarząd spraw politycznych”. Zarazem z lekkiej jazdy i 30.000 piechoty, wybranej z Wielkopolski, „gdzie powstania być nie powinno”, uzbroiłyby Prusy armię polską, oddaną pod dowództwo generała francuskiego, wsławionego w ostatniej kampanii. Same tymczasem Prusy, w silnej postawie obronnej w zględem Austryi, główne uderzenie zaczepne trzech swych korpusów w 80.000 ludzi skierowałyby przeciw Rosyi, „największej i najistotniejszej nieprzyjaciółce zarówno Polski, jaki Prus”. W połowie marca, w sam dzień ślubu Radziwiłła z księżniczką Luizą, Dąbrowski, w mundurze generała polskiego, przedstawiony był Fryderykowi-Wilhelmowi, rozmawiał z nim przez godzinę i myśli powyższe mu wykładał, z łaskawą od niego słuchany uwagą.
A liści o urzeczywistnieniu podobnych widoków, jak się rzekło, ze strony rządu pruskiego nie mogło na seryo być mowy. Łaskawość królewska co najwyżej miała na celu skaptowanie samego Dąbrowskiego dla armii pruskiej, zakłopotanej właśnie jaknajpełniejszem w chłonięciem nowo nabywanego obfitego materyału żołnierskiego polskiego. Ongi już Wielki elektor był werbował w Rzpltej kompanie „towarzyszów"” na swoich „lejbgwardzistów polskich”. Później Fryderyk Wielki w wojnie szląskiej formował polski pułk ułanów. W czasie wojny Siedmioletniej, szwoleżerowie polscy, zaciągnięci do armii saskiej, mocno Prusakom dali się we znaki. Oni to wtedy, w bitwie pod Kolinem, łamiąc kirasyerów i piechotę fryderycyańską staropolskim swym impetem, najgłówniej do dotkliwej pruskiej przyczynili się porażki. Tem bardziej jednak, na własnej skórze poznawszy tęgość bojową żołnierza polskiego, o pozyskanie go do wojsk swoich troskał się Fryderyk. Odwołując się w odezwach werbowniczych do „szlachetnego narodu polskiego” i „starodawnego panów Polaków męstwa”, zapełniał on ludem polskim swe szeregi, zwłaszcza pułk t. zw. czarnych huzarów i Bośniaków. Z kolei, Fryderyk-Wilhelm II, zwłaszcza po drugim podziale, mocno do polskiego zapalił się rekruta. Zaczął też spółzawodniczyć na ostre z „gwardyą szlachecką galicyjską" i tamecznemi dywizyonami ułańskiemi polskiemi, oraz z nowemi formacyami pułkówemi polsko-rosyjskiemi, tworzonemi przez Katarzynę II. Wyodrębniwszy ów słynny pułk „bośniacki”, złożony z lansyerów polskich, w świetnym stroju narodowym, użyty świeżo za insurekcyi przeciw własnym rodakom, król pruski rozkwaterował go obecnie na granicy województw trockiego i podlaskiego, jako pierwszą awangardę przeciw Rosyi. Zarazem tworzono z końcem 1795 r. pułk pruski Tatarów litewskich; zaś od początku 1796 r., z inicyatywy ministra Hoyma i Oberkriegskollegium berlińskiego, podejmowano na wielką skalę werbunek szlachty zagonowej polskiej, z nowonabytych posiadłości rozbiorowych, do pułków huzarskich pruskich.
Owóż w tym kierunku, rzecz prosta, nader mógł być przydatnym tak doskonały, jak Dąbrowski, organizator. Ale do tak ich posług on zniżyć się nie chciał. Tymczasem został najniespodzianiej srodze skompromitowany przez tajne „asocyacye” patryotyczne warszawskie. Te, wywiedziawszy się o jego poufnych działaniach berlińskich, zaczęty zasypywać go niedorzecznemi epistołami spiskowemi, chwytanemi oczywiście przez policyę pruską. Była to nieroztropność arcydziwna, gdzie nie wiadomo, czy szukać prostej głupoty sprawców, czy machiawelizmu agentów Deputacyi, krzyżujących starania Wybickiego i Dąbrowskiego, czy też sprytnej sztuki ministeryum pruskiego, krzyżującego zakulisową robotę dworską. Tak czy owak, skutkiem tego nastąpiło wiosną 1796 r. aresztowanie patryotów w Warszawie i Berlinie, rozgłoszenie widoków prusko-polskich i wyparcie się ich przez Berlin przed Petersburgiem i Wiedniem. W tych warunkach Dąbrowski uznał za właściwe wycofać się do Saksonii. Przedstawił się w Dreźnie elektorowi Fryderykowi-Augustowi, nader łaskawie od niego i całego dworu saskiego przyjęty. Natomiast był napastowany gwałtownie przez przebywających w Saksonii zaciekłych stronników Deputacyi paryskiej. Ponowił stąd pisemnie przed Caillardem swój projekt legionów polskich pod opieką francuską, chociażby na razie przyrządzie holenderskim. Ponowił również prośbę o wstęp osobisty do armii francuskiej. Odebrał jednak i na to od Dyrektoryatu odpowiedź odmowną, gdyż jako cudzoziemiec nie może być dopuszczony do służby, chyba „jako ochotnik i bez rangi”. Odpalony przez Francyę, kuszony przez Rosyę i Prusy, a zbiedzony, stroskany o siebie i rodzinę, na okrutną wystawiony był próbę.
W tem atoli zaczęły dochodzić go wieści coraz głośniejsze o potężnej ofensywie czerwcowej Jourdana i Moreau nad Renem, a zwłaszcza o bajecznych postępach nowej, cudownej gwiazdy wojennej, w schodzącej we Włoszech. Zapalił się Dąbrowski. Postanowił całego siebie rzucić na kartę. Postanowił ruszyć do Francuzów na prostego chociażby ochotnika, „nie dla służby, ani stopnia ani pieniędzy, lecz jedynie by walczyć za rzeczpospolitą, uczyć się, widzieć, i tym sposobem lepiej się przysposobić do służenia własnej ojczyźnie i ludzkości fc. Uzyskał śpiesznie od Caillarda gorące polecenie do generała Jourdana, a od Parandiera do ministra Delacroix. Wypożyczył sobie od starego Czartoryskiego, doręczone w największym sekrecie przez poczciwego księdza Kościałkowskiego, sto dukatów zasiłku na drogę. Tak opatrzony, w początku września 1796 r., wyjechał z Lipska, w towarzystwie nieletniego syna Jana i wiernego Tremona, wprost ku armii francuskiej. W połowie września stanął w Dusseldorfie, gdzie już załogę zastał francuską. Z trudem przedostawał się przez linię bojową, trafiając nieszczęśliwie na odwrót zepchniętej właśnie przez arcyksięcia Karola armii Sarnbry. Pod Giessenem w padł wręce uzbrojonego przeciw cofającym się Francuzom chłopstwa i zaledwo uratował życie wyborną swą niemczyzną. Stanąwszy w Bonn, zwrócił się listownie do Jourdana z doniesieniem o swem przybyciu, powołaniem się na Caillarda i prośbą o rozkazy. Przez przysłanego natychmiast adjutanta wodza francuskiego przeprowadzony został wreszcie na Kolonię do kwatery głównej w Duth. Tutaj spotkał się po raz pierwszy z Francyą najlepszą, najtęższą, prawdziwą, z żołnierzem francuskim, krwawiącym za własną ojczyznę i zdolnym uszanować tułającego się za swoją Polaka. Po bratersku był powitany przez Jourdana i otaczającą go świetną generalicyę, Championneta, Lefebvra, Bernadotta, zwłaszcza zaś najznakomitszego generała armii Sainbry, dowódcę lewego skrzydła, ognistego Klebera. Z tym sławnym już Alzatczykiem łatwiej niż z tamtymi, przy ciężkiem jeszcze swojem wysłowieniu się francuskiem, mógł rozmówić się swobodnie po niemiecku. Byli oni zresztą obadwaj starzy znajomi jeszcze z czasów wojny bawarskiej, kiedy młody Dąbrowski był służył pod Prusakiem a Kleber pod Austryakiem. Jednak generał polski, stropiony zresztą zapewnie widokiem świeżej porażki Francuzów, nie mógł bez zezwolenia rządu być przy sztabie ich umieszczonym. Co zaś głownia, odebrał od nich żywą zachętę do przepełniającej mu już głowę myśli legionowej, niewykonalnej oczywiście bez wyrobienia na nią zgody Dyrektoryatu. Tak więc, po kilku dniach serdecznego braterstwa obozowego, zaopatrzony w serdeczne, szczególnie od Klebera do Clarka, do ministra wojny Petieta, do członka Rady Starszych Roussego, polecenia pisemne, ruszył Dąbrowski dalej do Paryża, gdzie stanął ostatniego września 1796 r.
Położenie, jakie tutaj zastał, nadzwyczaj było trudne i powikłane. Po zeszłorocznem pozbyciu się Prus, zaczem poszło uspokojenie książąt domu saskiego i inny cli, pozbycie się a nawet pozyskanie Szwecyi iw reszcie Hiszpanii, obok zduszenia niebezpiecznej, zasilanej środkami angielskiemi, szuaneryi w Wandei, mogła Francya w roku obecnym ześrodkować swoje siły przeciw Austryi. Co więcej, mogła także pomyśleć o zwrocie zaczepnym przeciw Anglii. W istocie, podjęto działania energiczne na obu głównych terenach wojny austryackiej, we Włoszech i nad Renem. Równocześnie zaś zajęto się całkiem poważnie myślą wyprawy zbrojnej do Irlandyi. Albowiem, rzecz godna uwagi, rząd paryski, obojętny na krzywdy polskie, tem czulszym okazywał się na irlandzkie. Sam sprowadzał, zachęcał, wspomagał czynnie patryotów i spiskowców tamecznych. Wdawał się bardzo daleko z emigracyą irlandzką w Paryżu, pod tylu względy polskiej pokrewną, a zgoła inaczej, nierównie więcej na seryo, tu traktowaną. Wdawał się gorliwie z nieszczęśliwymi jej przywódcami, ze szlachetnym lordem Edwardem Fitzgeraldem, z wezwanym potajemnie przez Dyrektoryat aż z Ameryki Wolfem Tonem, którzy w końcu mieli paść ofiarą zdrady i prowokacyi, zginąć od kuli, stryczka lub ręki samobójczej, a dla który cli tymczasem gotowano flotę i wojsko francuskie, pod wsławionym pogromcą w andejskim, generałem Hochem, do wylądowania na Zielonej Wyspie. Jednakowoż ponad sprawami angielskiem i wciąż jeszcze bezwzględnie górowały dużo bliższe austryackie. Te zaś właśnie w danej chwili, jesienią 1796 r., w nader niepomyślnej nagle znalazły się konjunkturze, wobec gwałtownego na niekorzyść Francuzów odwrócenia się fortuny wojennej nad Renem. Musiało to natychmiast odbić się na nieustatkowanem kierownictwie politycznem rządu dyrektoryalnego. Rząd w sobie rozdwojony, między skłaniającymi się coraz jawniej ku stronie wsteczno-rojalistycznej dyrektorami Carnotem i Letourneurem, a ciążącym i raczej ku republikańsko-wojskowej Barrasem i Reubellem, ze środkującym chwiejnie Lareveillerem, ujawniał chwilowo wyraźną przewagę pierwszego mianowicie odłamu. Występowało to zarówno w dziedzinie stosunków wewnętrznych, jakoteż niemniej a w zakresie sterowanej zazwyczaj przez odłam drugi polityki zagranicznej. Dyrektoryat, zwłaszcza w osobie Barrasa i Reubella, bał się pokoju, ze względu na wyschnięcie wtedy funduszów, ze zdobyczy orężnej suto płynących, na niemożność utrzymania armii, ani zajęcia generałów, na wzmożenie widoków restauracyjnych. Bał się przecie i wojny, ze względu na niepomierne jej dla kraju ciężary, na możliwe strzelenie dyktatury wojskowej, w razie wielkich zwycięstw, na niechybne wybuchnięcie obalającego rząd przewrotu, w razie wielkich niepowodzeń.
Ten wzgląd ostatni w chwili niniejszej przeważnego nabywał znaczenia, wobec doraźnych newewnątrz i nazewnątrz czynników niepokojących. Po zgniecionym wiosną 1796 r. spisku socyalistycznym Babeufa, obecnie, w początku września, krwawo stłumiony został radykalny zamach powstańczy w obozie Greńelle pod Paryżem, sprowokowany przez policją dla zaostrzenia przeciwnych prądów represyjnych, a to już po nadejściu pierwszych wieści o porażkach nadreńskich. Te wieści fatalne oddziaływały przygnębiająco na nastrój umysłów w stolicy i Radach. Nadomiar groźne nadchodziły wiadomości o przyrzeczonych już posiłkach rosyjskich dla Austryi, o raptownem względem Republiki ochłodzeniu Prus, a nawet pociąganiu ich przez Anglię z powrotem do koalicyi. Wszystko to razem przykładało się znakomicie do wzmocnienia, w łonie samego Dyrektoryatu, popieranych już dawniej przez Carnota skłonności pokojowych pod adresem Wiednia. Dla ułatwienia nowych, skuteczniejszych niż pokątne dotychczasowe, usiłowań dyplomatycznych w tym najgłówniejszym kierunku pacyfikacyi austryackiej, podjęte zostały, wedle utartej recepty, uboczne rokowania pozorne pod innym całkiem adresem, a mianowicie angielskim. Była po temu obecnie pewna pochopność i w samej Anglii. Dotkliwie odczuwano w Londynie haniebną słabość koalicyi, odstępstwo Prus, dwuznaczność Rosyi, upadek powstania w Wandei, własne ogromne na wojnę ofiary subsydyowe, ciężkie stąd kłopoty skarbowe. Nienajmniej też odczuwano wprost głód, ogromną drożyznę chleba, skutkiem braku dowozu zboża ze „śpichrza“ wielkobrytańskiego, rozszarpywanej Polski. Wynikło stąd w Anglii silne zniechęcenie wojenne, uwydatnione w ciągłych od roku groźnych manifestacyach ludowych za pokojem, skierowanych wprost przeciw Jerzemu III. Niezawodnie też niektórzy mężowie stanu angielscy, z głową rządu Pittem na czele, podobnież jak i niektórzy francuscy, życzyliby narazie szczerej negocyacyi pokojowej. Z tem wszystkiem jednak i sam wygwizdany przez swój lud król Jerzy, tem zawziętszy na jakobińskich Francuzów, i nieprzejednany minister spraw zagranicznych, lord Grenville, widzieli w takiej negocyacyi ten tylko fortel, iżby przez wszczęcie jej i zwalenie ostatecznego jej zerwania na rząd francuski pokryć się wobec własnego narodu i parlamentu, iżby przez nią zarazem nacisnąć do zbrojnego wdania się do koalicyi Rosyę a może i Prusy. Odpowiadała temu najdokładniej równoległa gra Dyrektoryatu. Tu znów chciano przez pozorne układanie się z Anglią nacisnąć do pokoju Austryę, a gotowano zarazem w największej tajemnicy wyprawę zbrojną do Irlandyi. Śród podobnych warunków nastąpiła teraz, we wrześniu 1796 r., jednakowo dwulicowa zgoda obustronna na wyprawienie do Paryża urzędowego negocyatora angielskiego. Przeznaczony w tym celu słynny ze sprytu dyplomata, dawny poseł w Petersburgu, Harris lord Malmesbury, przybywszy w październiku nad Sekwaną, wysiadywał tu odtąd dla rozgłośnych, a skazanych zgóry na bezpłodność, układów pokojowych.
Jednocześnie w Dyrektoryacie, a właściwie w ininisteryum spraw zagranicznych, zdobyto się na inny, pachnący wprost szantażem i graniczący przytem z grubą śmiesznością, pomysł gry daleko dwuznaczniejszej jeszcze, pod adresem pruskim, do której skorzystać umiano z posługi powolnych narzędzi emigranckich polskich. Ułożono mianowicie, również we wrześniu 1793 r., i to całkiem niezawiśle od poleconej zarazem Caillardowi urzędownej propozyc przymierza i gwarancyi posiadłości pruskich, wyprawienie osobnego, nieurzędowego agenta tajnego do Berlina, dla zaofiarowania Prusom ani mniej ani więcej, jak odbudowania Polski i korony polskiej. Z obcesową taką ofertą wybrano się właśnie w czasie, kiedy wiedziano doskonale, iż o urzeczywistnieniu jej poprostu nie może być wcale mowy. Wybrano się w najniefortunniejszej po temu porze jesiennej 1790 r., po odpaleniu nad Sprewą Dąbrowskiego, podczas daremnych tam starań sprzymierzeńczych Caillarda, w obliczu świeżych nadreńskich porażek francuskich, w chwili polubownego przypieczętowania dem arkacyi podziałowej pomiędzy Prusami a spółrozbiorcami rosyjskim i austryackim. N adom iar ze śmiałą tą ofertą bynajmniej nie zwrócono się najpoufniej do życzliwych kół dworskich berlińskich, gdzie rozwijał swoje pomysły pokrewne Dąbrowski, przy dyskretnem poparciu Caillarda i Parandiera. Przeciwnie, z rozmyślnem pominięciem tych kół i własnego nawet poselstwa francuskiego w Berlinie, zwrócono się z nią znienacka, natarczywie i bezpośrednio, do najprzeciw niejszych owym pomysłom ministrów gabinetowych pruskich. Oczywiście rzecz cała obliczona była wyłącznie na skompromitowanie Prus, a tem samem, co główna, na zaniepokojenie Austryi i tem snadniejsze przysposobienie jej do pokoju z Francyą. Sztuczka nazbyt była niezgrabna, iżby nie miała odrazu zostać odgadnioną i sromotnem zakończyć się fiaskiem. Użyty do niej został aktor szczególniejszy, niejaki Daudibert-Caille, nie gdy za Fryderyka Wielkiego konsul pruski w Maroku, później kreatura Dumourieza, podrzędny od paryskiego wydziału spraw zagranicznych włóczęga po Hiszpanii i Włoszech, trochę szpieg, trochę rycerz przemysłu, mizerny, wygłodzony i prostacki. Ponieważ zaś nie śmiano z takim skojarzyć awanturnikiem i do podobnej zaprządz awantury roztropniejszych żywiołów wychodźczych polskich, Barssa, Wybickiego, będących w styczności z uczciwym Caillardein i Parandierem, zwrócono się przeto do pustych a chytrych głów Deputacyi.
Ci skwapliwie na pierwsze stawili się zawołanie. Wprawdzie z austrofilskiego swego dotychczas stanowiska piętnowali oni po tylekroć swych spółzawodników z Agencyi za ich robotę polsko-pruską. Skoro jednak sami teraz zaproszeni byli przez rząd francuski do takiej roboty, chwycili się jej oburącz, a niewiadomo znowuż, czy przez konkurencyjną tylko głupotę, czy też przez machiawelską rachubę. Dość, że spiknęli się z Daudibertem, którego wyznaczyło od siebie ministeryum, ponad głową Caillarda, i Parandiera. w charakterze doraźnego agenta tajnego do Berlina. Zarazem sprowadzono go z Deputacyą, dla pokrycia jego stosunku z rządem przez odrębną z jej ramienia misyę pełnomocną. W rzeczy samej, deputacyjni mężowie stanu wtepędy zamianowali Daudiberta, jakim kazano, swoim ex officio przedstawicielem i wysłańcem. Wzięli go nawet na swój koszt, niezawiśle od udzielonego mu zasiłku rządowego. Pozatem doręczyli mu, oprócz trochy grosza na drogę, trzy kapitalne uwierzytelniające go akty. Było to naprzód arcydziwne pismo polecające w sprawie „przywrócenia Polski“, na ręce zdeklarowanego wroga Polaków i wszelkich projektów polskich, pruskiego ministra spraw zagranicznych, hr. Hangwitza. Było następnie niemniej osobliwe „pełnomocnictwo”, upoważniające „obywatela Daudiberta, osobę nader roztropną” do „traktowania w ministeryum pruskiem” w tej sprawie, pod zapewnioną już z góry aprobatą jego układów przez mocodawców i naród polski. Była wreszcie najciekawsza „instrukcya”, nadająca „roztropnemu” wysłańcowi między innemi władzę „skłonienia (engager) narodu polskiego do uznania królem polskim księcia domu panującego pruskiego”, przy zachowaniu tak ostro zawsze potępianej przez Deputacyę ustawy majowej. Opatrzony w ten sposób Daudibert, wyjechawszy w październiku 1796 r. z Paryża, w towarzystwie godnego siebie „sekretarza”, niejakiego Maraboulla, w początku listopada przybył do Berlina. Ukrywając cel istotny swego zjawienia się przed tutejszymi przedstawicielami Francyi, obcesowym zgoła sposobem zwrócił się listownie do Haugwitza, posłał mu wszystkie trzy swoje „dokumenty” i zażądał osobistego widzenia się. Haugwitz, uprzedzony już wtedy o obecności Malmesburego w Paryżu i próbach pokojowych francuskich w Wiedniu, przejrzał odrazu rzecz całą. W porozumieniu z ministrami gabinetowymi, Finckensteinem i Alvenslebenem, postanowił pozbyć się corychlej narzuconego sobie kompromitującego przybysza. Otrzymane od niego papiery przedstawił tedy królowi i prosił o karę przykładną za taką „czelność”. Fryderyk Wilhelm II, mając na sumieniu, iż sam w sekrecie przed własnym ministrem pozwalał podobnemi zabawiać siebie pomysłami, tem mocniej teraz od nich się odżegnał, uznał podejrzanego agenta poprostu za „szaleńca”, którego czemprędzej należy „przepędzić”. Natychmiast też obywatel Daudibert przez dyrektora policyi berlińskiej, Eisenberga, został wyekspedyowany z Berlina i pod opieką policyjną wywieziony za granice państwa pruskiego. Na dobitkę, aby pokryć się do reszty, ministeryum królewskie niezwłocznie powiadomiło o całej aferze miejscowych posłów, austryackiego, ks. Reussa i rosyjskiego, hr. Rumiancewa. Co więcej, przez swoich posłów w Petersburgu, Tauentziena, i Wiedniu, Lucchesiniego, rząd pruski posłał „dokumenty“ Daudiberta w dosłownym odpisie obu rządom cesarskim, z tą uwagą, iż „projekt tego gatunku mógł wylęgnąć się tylko w głowie pomieszanej i zasługuje jedynie na głęboką pogardę”.
Tymczasem pod zasłoną tych, prowadzonych z Paryża, podstępnych gier dyplomatycznych, angielskiej, pruskiej, innych jeszcze równoległych, w rodzaju namienionej poprzednio, snowanej na uboczu tureckiej, dojrzewała najważniejsza, najistotniejsza w położeniu obecnem, zmierzająca do pacyfikacyi austryackiej. Rzecz ta była sprzężona obustronnie, we Francyi i Austryi, z szeregiem nader zawiłych zagadnień pochodnych. Była popierana w Paryżu przez Carnota i stojące za nim czynniki restauracyjne bourbońskie, lub nawet styczne osobiście z intryganckim Clarkiem i wynurzającym się zza kulis arcymistrzem intrygi Talleyrandem, żywioły orleańskie. Była prowadzona rozlicznemi podziemnemi kanały. Po niepowodzeniu Poterata, ta negocyacya parysko-wiedeńska była rozpoczynana na nowo przez kilku z rzędu agentów tajnych, oraz za pośrednictwem zainteresowanych w jej dojściu, bo bezpośrednio orężem francuskim przyciśniętych, dworów włoskich, toskańskiego, sardyńskiego, neapolitańskiego, spowinowaconych z habsburskim.
Z drugiej strony, austro-francuska dążność pokojowa miała również i w Wiedniu skrytych a wpływowych popleczników w tamecznych żywiołach dworskich, rządowych i arystokratycznych, przeciwnych „baronowi wojny“, znienawidzonemu parweniuszowi hugutowi, i jego nieprzejednanej polityce wojennej. Thugut dużym swym sprytem i sprawnością osobistą trzymał się wciaż w zaufaniu cesarza Franciszka. Korzystał do czasu z poparcia jego małżonki, królewny neapolitańskiej Maryi-Teresy, oraz jego ulubionego wychowawcy, Colloreda. A miał też w ręku zaprzedanego sobie tutejszego posła rosyjskiego, Razumowskiego, byłego kochanka świekry cesarskiej, królowej neapolitańskiej Maryi-Karoliny. Przez Razumowskiego zaś trafił do faworyta Katarzyny, Zubowa, obdarzonego świeżo tytułem książęcym cesarstwa niemieckiego, ze skandaliczną w tym wypadku dewizą: meritis crescunt honores. Licząc tędy, przy poparciu Zubowa, na dostarczenie nareszcie sukursu zbrojnego rosyjskiego, upierał się Thugut z wytrwałością nieugiętą przy dalszem zmaganiu się z Republiką francuską. Aliści nie darmo żalił się, „iż bardziej jeszcze, niż wściekłości nie przyjaciela, obawia się Wiednia”. Tutaj, w rzeczy samej, podnosiła się przeciw niemu potężna „liga, złożona ze wszystkiego co wielkie i znaczne przy dworze, napastując cesarza, zmuszając go do zawarcia pokoju", a tem samem do obalenia nienawistnego ministra. Należeli do tej „ligi" odsadzeni przez Thuguta od wpływu najpierwsi dygnitarze państwowi, ministrowie konferencyjni, kanclerze nadworni, a zarazem głowy najwyższej magnateryi rodowej, jak Rosenberg-Orsini, Starhemberg, Trauttmansdorf i inni. Należeli, z ośmiu braci cesarskich, trzej wchodzący już w rachubę arcyksiążęta najstarsi. Byli to: Ferdynand Toskański, znaglony przymusem wojennym do ułożenia się z Francyą, a prowadzony przez zaufanego ministra swego, niegdy jeszcze doradcę nieboszczyka Leopolda II, wielkiej w domu habsburskim powagi, głębokiego Manfrediniego; arcyksiążę Karol, wódz naczelny armii nadreńskiej; arcyksiążę Józef, palatyn węgierski. Należał także, a poniekąd głównym tu był ośrodkiem, wuj cesarza, mąż arcyksiężny Maryi-Krystyny, stary ks. Albrecht Sasko Cieszyński, feldmarszałek austryacki i cesarsko-niemiecki, a królewicz polski, syn Augusta III. Była to jedna z najwpływowszych wtedy w Wiedniu, a i w Europie figur. Był spowinowacony z całym światem. Był wujem teścia cesarskiego, Ferdynanda IV, króla neapolitańskiego, poczynającego uginać się przed Francyą. Był wujem kró la sardyńskiego, Karola-Emanuela IV, już zmuszonego ugiąć się przed Francyą. Zaś zarazem, na tym że dworze turyńskim, był stryjem posesyonowanych we Francyi książąt Sabaudzkich Carignanów, z krwi królewicza polskiego Karola i Franciszki Krasińskiej, przyszłych dziedziców korony Sardynii i dzisiejszych Włoch zjednoczonych. Był znowuż wujem Wielkiego księcia toskańskiego, Ferdynanda I, godzącego się z Francyą, i wujem króla hiszpańskiego Karola IV, świeżo nawet sprzymierzonego z Francyą. Był przecie również wujem pretendentów hr. Prowancyi, późniejszego Ludwika XVIII, i hr. Artois, późniejszego Karola X, dobijających się przywrócenia tronu Francyi. Był ojcem przybranym adoptowanego przez siebie arcyksięcia Karola, stojącego w polu przeciw Francyi. Był bratem królewiczów polskich, Ksawerego, starającego się o wykreślenie, jako księcia rodziny bourbońskiej, z listy emigracyjnej we Francyi, oraz Klemensa, biskupa trewirskiego, wyzutego ze swego elektorstwa przez Francyę. Był wreszcie stryjem elektora saskiego, przyszłego księcia warszawskiego, Fryderyka-Augusta, przystępującego właśnie, jesienią 1796 r., po wycofaniu swego kontyngensu znad Renu, wraz z całym domem saskim, do umowy neutralizacyjnej z Francyą. Zaś poza tą wszechstronnością genealogiczną, ks. Albrecht, z małżeństwa i godności, wydatne zajmował stanowisko w samym Wiedniu i domu habsburskim. Jednocześnie żywił on niejaką ku Polsce predylekcyę, z urodzenia, tradycyi dynastycznej sasko-polskiej, uczestnictwa za młodu w wojnie Siedmioletniej, pobytu ongi na dworze ojcowskim w Warszawie, łączności z konfederacją barską, szwagrostwa z Krasińskimi, a nieprzerwanych w ciąż w porze obecnej blizkich stosunków z Lubomirskimi, Ossolińskimi, Dzieduszyckimi, Lanckorońskimi, Moszyńskimi i wieloma innymi znacznym i Polakami, zamieszkałymi lub bywającymi w Wiedniu. Istotnie też, obok wyraźnego nastroju antypruskiego i antyrosyjskiego, oraz sympatyi francuskich, przenikniony był pewnem żywszem zajęciem i przychylnością dla sprawi rzeczy polskich. Owóż w tej to dworsko-magnackiej frondzie wiedeńskiej, a szczególnie w przyległym do Burgu pałacu ks. Albrechta na Augustinerbastei, gdzie zbiegały się tajne nici polityczne zewsząd, a zwłaszcza z Drezna, jednego z głównych siedlisk wychodźczych polskich, mieścił się mianowicie punkt wyjścia budujących na Austryi i na pogodzeniu jej z Francyą starań i widoków panów galicyjskich i polityków Deputacyi paryskiej. I tutaj także był z drugiej strony punkt oparcia rzeczonych zamysłów i rachub pacyfikacyjnych austryackich, żywionych przez Carnota i związane z nim czynniki rządowe i stronnicze francuskie.
Usiłowania w tym kierunku ze strony rządowej francuskiej, dotychczas bardzo dwuznaczne i dorywcze, obecnie w poważniejsze wkraczały stadyum. Podwalinę ich i racyę bytu najpierwszą stanowić musiało oczywiście wynalezienie stosownej nagrody i równoważnika dla Austryi, w zamian za cesyę na rzecz Francyi lewego brzegu Renu i Niderlandów. W tym zaś celu, obok dawniejszych pomysłów odszkodowania Austryi przez oddanie jej Bawaryi, co pociągałoby za sobą ciężkie powikłania dla polityki francuskiej w Rzeszy oraz w stosunku do Prus, wyłaniały się teraz nowe możliwości i formuły indemnizacyjne, wytworzone dzięki tegorocznym nadspodzianym przewagom i zdobyczom fran cu skim we Włoszech. Już latem 1796 r., pod tym to właśnie kątem wadzenia, zostało w rysach ogólnych rozstrzygnięte przez Dyrektoryat narzucające się naraz, nowe zgoła, a nader doniosłe zagadnienie losu politycznego ziem włoskich, opanowanych i napozór wyzwolonych z pod jarzma Habsburgów i drobnych dynastów miejscowych przez broń zwycięską francuską. Uchwalono mianowicie w radzie dyrektoryalnej, i to głównie pod cichym naciskiem partyi pokojowej, iż te ziemie bynajmniej nie powinny wrócić do zamieszkującego je, ciemiężonego szczepu italskiego, w imię jakichś bezinteresownych haseł wolności ludów. Nie powinny one żadną miarą być obrócone „na ustanowienie jednej lub wielu republik demokratycznych we Włoszech”. Natomiast winny zostać spożytkowane, w praktycznym interesie czysto francuskim, przedewszystkiem jako zwyczajny przedmiot zamienny, jako trzymany chwilowo w garści szacowny „zastaw” terytoryalny (gage de paix), ułatwiający kłopotliwą sprawę pokojowego odszkodowania Austryi. Takie pojmowanie rzeczy włoskich utarło się odtąd na stałe w Paryżu rządowym, z drobną tylko różnicą, w miarę zmiany okoliczności wojennych. Tak więc, latem 1796 r., przy okolicznościach pomyślniejszych, mowa tam była o Włoszech, jako „zastawie“ pośrednim, t. j. o usunięciu stąd Austryaków, zaspokojeniu ich za Niderlandy samą Bawaryą, a przeniesieniu elektora bawarskiego do Toskanii i Lombardyi. Teraz zaś, jesienią t. r., po niepowodzeniach nadreńskich, mowa już była także o Włoszech, jako „zastawie” bezpośrednim, t. j. o powróceniu Austryakom straconych posiadłości tutejszych, niezawiśle od odszkodowania w Rzeszy. Tak czy owak, z samej owej kapitalnej zasady wytycznej prostego wyzyskania zdobyczy włoskiej na rzecz pokoju austryackiego, wynikało nieodbicie, iż w kołach rządowych paryskich, a szczególnie śród stanowczych tego pokoju zwolenników, życzono sobie tymczasem, w stosunku do Włoch i Włochów, bezwarunkowego unikania wszystkiego, co mogłoby przesądzać zgóry przyszłe losy tych krajów i ludów, w przeciwieństwie do zamierzanego pod koniec przehandlowania ich indemnizacyjnego. Dlatego też krzywem okiem patrzono na wszelkie tego rodzaju niepożądane, nazbyt krewkie kroki i zarządzenia zwycięskiego wodza naczelnego armii francuskiej we Włoszech, przykładającego się zanadto do podniecania patryotyzmu włoskiego, do tworzenia rządów tym czasowych, zw iązków konfederackich, kongresów ustawodawczych włoskich, anawet zapowiadającego już coraz nowe zbrojne formacye legionowe włoskie. Podobna „propaganda" rewolucyjna i przeciw austryacka na półwyspie wydawać się musiała zewszechmiar nie na rękę w Paryżu, w chwili, gdy tutaj zabierano się urzędownie, i na seryo do ubicia targu pokojowego z Austryą.
W rzeczy samej, już pod koniec października 1796 r., między Moreau a arcyksięciem Karolem, oraz równocześnie, z początkiem listopada, od strony armii Sambry, między Kleberem a feldmarszałkiem Krayem, rozpoczęły się układy poufne o zawieszenie broni. Były one zrazu żywo popierane przez arcyksięcia w porozumieniu z ks. Albrechtem i Hofkriegsrathem wiedeńskim. Były wprawdzie uchylone w końcu, dzięki rozpaczliwemu oporowi Thuguta, przez cesarza Franciszka. Lecz bądźcobądź wielce były znamienne, świadcząco obustronnych, nader poważnych w danej chwili, zakulisowych prądach ugodowych. Z kolei, a w ścisłym związku z powyższą, wyszłą od Francuzów inicyatywą obozową, względem rozejmu na linii bojowej nadreńskiej, w samym Paryżu wynikła pokrew na inicyatywa gabinetowa. Na posiedzeniu Dyrektoryatu, w pierwszej połowie listopada, Carnot, po uprzedniem zmówieniu się z Letourneurem, poczęści z Lareveillerem, a niechybnie też z nieświadomym napozór Delacroix, zaskoczył Barrasa i Reubella kategorycznym wnioskiem wyprawienia do Wiednia oddanego sobie Clarka, z poselstwem urzędownem nietylko we wszczętym już przedmiocie rozejmu, lecz dla traktowania wprost o pokój ostateczny z Austryą. Nagły ten wniosek, z pewnemi zastrzeżeniami ze strony mniejszości dyrekt.oryalnej, uchwalony został natychmiast.
Clarke tym sposobem otrzymywał właściwie misyę podwójną. Miał on drogę obrócić na Medyolan, celem widzenia się z wodzem armii francuskiej we Włoszech, wzięcia go pod kuratelę i pozyskania dla wielkiej sprawy pacyfikacyi austryackiej, w duchu głębszych intencyi jej reżyserów rządowych i pozarządowych paryskich. Następnie dopiero miał udać się dalej do Wiednia i tam na miejscu wytargować corychlej pomyślne warunki pokojowe. Dana mu instrukcya, w przewidywaniu tych targów, wskazywała aż cztery rozliczne postaci „kompensat” dla Austryi. Między innemi, na samym końcu, była tu również wspominana, w zamian za odstąpienie Bawaryi Austryakom, „cesya elektorowi bawarskiemu dzielnicy austryackiej w Polsce i uczynienie tej dzielnicy (galicyjskiej) punktem zbornym odnowy państwa polskiego, przy pozostawieniu królowi pruskiemu większej części jego nabytków (polskich)”. „Jednakowoż – tak w tem miejscu drażliwem wyrażała się instrukcya – nader wątpliwą jest rzeczą, ażeby Austrya zechciała zgodzić się na taki projekt, gdyż przymierze jej z Rosyą i niechęć do Prus zdają się stanowić nieprzebyte w tym względzie przeszkody“. Była to więc po prostu pospolita fikcya przetargowa, dla podbicia w cenie gotowej ustępliwości na lepszych warunkach. W istocie też w tejże instrukcyi, na samem czele, wyłuszczone były „kompensaty” najsutsze, zdolne na seryo skusić Austryę. Polegały one zarazem na ofiarowaniu jej nabytków w Rzeszy oraz zwrotów we Włoszech, z zupełnem oczywiście pominięciem Polski, owszem z wliczeniem nawet do „kompensacyjnego” rachunku „najbogatszych prowincyi polskich”, szczęśliwie przyłączonych do korony habsburskiej. Dodane jeszcze były skazówki najpoufniejsze, dotyczące w szczególności porozumienia się z wodzem naczelnym w Medyolanie, t. j. przed miotu arcyważnego dla całej wyprawy poselskiej, albowiem „Włochy stanowią zakład (gage) pokoju”. Z temi zleceniami niezwłocznie wyjechał Clarke z Paryża, w drugiej połowie listopada 1796 r.
V.
Do takiego to ogromnego kołowrotu, gdzie kotłowały się zaznaczone i mnogie inne jeszcze, największe i najsprzeczniejsze, istotne i pozorne, roboty polityczne; gdzie, obok ciemnej gmatwaniny stosunków wewnętrznych, i w niewidzialnym z nią związku, kłębiły się wielorakie powikłania zewnętrzne; gdzie równolegle toczyły się sprawy strategii stronniczej, orężnej i dyplomatycznej, zatargów w rządzie, knowań paryskich, spisków wandejskich, akcyi wojennej reńskiej, włoskiej i ekspedycyi irlandzkiej, misyi Malmesburego do Paryża, Daudiberta do Berlina, Dubayeta do Stambułu, Clarka do Wiednia, układów sprzymierzeńczych z Holandyą, Szwecją, Hiszpanią, przyjacielskich z Prusami, Saksonią, Szwajcaryą, protekcyjnych z Sardynią, Toskanią, Wenecyą, Neapolem, wabiących z Anglią, podżegawczych z Portą, a poczynających samą siłą rzeczy wysuwać się coraz bardziej na czoło pokojowych z Austryą; gdzie natomiast schodziła całkowicie na plan ostatni wzgardzona, sponiewierana sprawa polska, najopłakaniej popierana tutaj przez bezładne, znędzniałe, rozstrzelone, przedstawicielstwo wychodźcze, – wpadł przybyły nad Sekwanę Dąbrowski.
Rozeznać się w tym labiryncie nie miał on zgoła sposobu. Niewiele mógł czerpać światła od tumanionych, skłóconych rodaków tutejszych. Był tedy zdany głównie na własną roztropność, obrotność, intuicyę żołnierza-patryoty. Zeszedł się w net z Wybickim, Barssem i przyjacielskiem ich kołem. Natomiast wyklęty był zgóry przez mężów Deputacyi, gotujących właśnie w sekrecie podejrzaną swą misyę berlińską. Nazajutrz po przybyciu zgłosił się w ministeryum spraw zagranicznych do Delacroix z przywiezionemi poleceniami i prośbą o dyspensę rządową na umieszczenie przy sztabie armii Sarnbry. W tejże sprawie, poparty listem Klebera, widział się również z ministrem wojny, Petietem, człekiem niezłym, urzędnikiem gorliwym, lecz bez wpływu i woli, byłym komisarzem-ordonatorem wojskowym, wyprotegowanym przez Carnota i od niego w zupełności zawisłym. Skorzystał z życzliwej pomocy uczynnego Rossego; poznał się też z wpływowym naczelnikiem kancelaryi wojskowej Dyrektoryatu, krętym Clarkiem. Starał się, jak mógł, zoryentować się śród obcych sobie stosunków i ludzi. Spotkał się także na bruku paryskim z przybyłym nieco wcześniej, dawnym posłem Sejmu Wielkiego, generał majorem kościuszkowskim, Stanisławem Woyczyńskim, który zjechał tu w prost z Berlina, w porozumieniu z Antonim Radziwiłłem i Caillardem. Woyczyński w mocnych wciąż trwał ułudach względem odbudowy Polski przez Prusy, przy poparciu Francyi. Odbywał on w tej mierze częste narady z Wybickim i posłem pruskim Sandozem.
Składając raz jeszcze pewną ofiarę tym złudzeniom, przejmowanym wszak równocześnie, z taką skwapliwością konkurencyjną, nawet przez Deputacyę, a nawiązując skądinąd do własnych wcześniejszych z Warszawy i Berlina memoryałów, Dąbrowski w tydzień potem, w październiku 1796 r., obok ponowienia swej osobistej prośby ochotniczej, złożył zarazem na ręce Delacroix i Petieta zwięzły operat treści polityczno-wojskowej. Rozwijał tu w ogólnych przesłankach politycznych utarte a pozbawione gruntu widoki pruskie. Lecz w konkretnym wywodzie wojskowjun wyrażał tęgie uzasadnienie jedynej prawdziwie żywotnej, a dotychczas potylekroć wszczynanej nadaremnie, myśli legionowej polskiej. Przypominał nasampierw, iż nawet nieudana insurekcya Kościuszki, „aczkolwiek porywcza i opuszczona przez mocarstwa, zainteresowane w niepodległości Polski, bądźcobądź jednak sprawiła dywersyę nader użyteczną dla sprawy wolności". Wnioskował stąd, że tem skuteczniejszym mógłby okazać się „nowy plan powstańczy, skombinowany i obmyślany" w ten sposób, aby spowodować Prusy do wojennego natarcia na Austryę i Rosyę. Temi słowy składał dań ulubionym marzeniom statystów wychodźczych. Dla dogodzenia im, napomykał też nawiasem o wybuchu rewolucyjnym w Galicyi, zbrojnym zw iązku polskim na Wołoszczyźnie, poruszeniu rokoszan węgierskich, transylwańskich i „prowincyi zadnieprzańskich", t. j. kozaków, o sukursach tureckich szwedzkich i t. p. Nie wchodząc atoli zadaleko w te mgliste materye, jak najdobitniej natomiast postawił Dąbrowski sprawę namacalną i nagłą „formacyi kilku korpusów ochotniczych, legionów polskich przy armiach Republiki francuskiej nad Renem oraz we Włoszech". Te legiony stanowiłyby na przyszłość „jądro i rozsadnik armii polskiej", którą w chwili pomyślnej możnaby „użyć w Polsce... dla działań zaczepnych, wedle planów* ułożonych między Francyą a jej sprzymierzeńcami". Tymczasem służyłyby one sposobem ochotniczym a la suite armii Republiki, pod dowództwem naczelnem francuskiem. Składałyby się z kilku generałów polskich, wyróżnionych w kampaniach krajowych o niepodległość 1792 i 1794 r., z reformowanych oficerów niższych stopni byłej armii sejmowej i insurekcyjnej, oraz z szeregowców galicyjskich, zaciąganych przemocą przez Austryaków. Mogłyby zaś i powinny te oddziały zostać utworzone natychmiast, wobec rozporządzalności wszystkich tych czynników składowych, a zwłaszcza ostatniego, szeregowców galicyjskich, będących w ręku w liczbie poważnej, dzięki zwycięstwom francuskim we Włoszech. Tam, w Lombardyi, „już od miesiąca” można było działać w tym kierunku, dezorganizując za jednym zamachem tameczne wojska austryackie, złożone w znacznej części z rekruta galicyjskiego. W tym zwrocie ubocznym ku Włochom, niepozornej a nadzwyczaj znamiennej modyfikacyi dotychczasowych rysów wytycznych myśli legionowej, utrafione było sedno rzeczy. Chwytna głowa Dąbrowskiego, szczęśliwem wiedziona natchnieniem, bez dalszych narazie przewidywań nieodgadnionej przyszłości, poprostu przez trafny instynkt czynu, przez wyczucie realnych warunków nieodwłocznego onej myśli wcielenia, w lot ujmowała nastręczony najpodatniejszy obecnie dla danego przedsięwzięcia legionowego, a najdonioślejszy w następstwie dla wszystkiej sprawy polskiej, wschodzący dopiero za Alpami, nowy wielki moment wszechdziejowy.
Rzecz, przekazana przez ministrów Dyrektoryatowi, pozostawała narazie w zawieszeniu. Tymczasem, po dwóch tygodniach, w pierwotnej swej prośbie osobistej, zreferowanej przedtem Reubellowi, odebrał Dąbrowski od Petieta przychylną rezolucyę rządu, zezwalającą mu na pozostanie przy sztabie armii Sambry. Mógł on tedy bez straty czasu jechać z powrotem do Klebera. Nie kwapił się z tem jednak bynajmniej. Przemilczał nawet w najbliższych listach swych do Caillarda i Klebera o zyskanem już pozwoleniu urzędowem. Niecierpliwie wyczekiwał decyzyi w sprawie swego przełożenia legionowego, referowanego z kolei, jak zawiadamiał go Petiet, samym dyrektorom, a mianowicie Carnotowi i Reubellowi. Było ono właściwie przesądzone poniekąd na niekorzyść przez udzieloną dyspensę, odsyłającą autora, jako prostego ochotnika, nad Ren. Być też bardzo może, że ostatecznie, pomimo wszelkich poleceń osobistych, ugrzęzłoby i zginęło w biurach rządowych, zupełnie tak samo, jak tyle już pokrewnych, choć i nie tak dorzecznie ujętych, podawanych dawniej w tym przedmiocie projektów wychodźczych. Na szczęście, to najświeższe i wyraźniejsze przełożenie legionowe uratowała jedna ważna okoliczność postronna, temi właśnie dniami naclarzona. Uratował je jeden, ściśle spółczesny, wzgdąd kapitalny powszechniejszego znaczenia, nic zgoła wspólnego z Dąbrowskim, jego planem, ani losami Polski nie mający, lecz za to nieskończenie bardziej Dyrektoryatowi francuskiemu leżący na sercu.
A mianowicie, w tym samym właśnie czasie, otrzymano w Dyrektoryacie szereg ostatnich relacyi wodza naczelnego armii włoskiej. Zdawał on sprawę ze świeżych swych sukcesów i zarządzeń wojennych. Żądał natarczywie dalszych znacznych posiłków. Zapowiadał, iż niebawem „Rzym i wszystkie prowincye papieskie, Tryest i Frioul, nawet część królestwa neapolitańskiego, staną się zdobyczą" francuską. Donosił tymczasem o posunięciu się swojem do Modeny i zgromadzeniu tam setki deputowanych od tego miasta, Bolonii, Reggia, Ferrary, na kongres republiki cyspadańskiej, powstającej tam z Legacyi, wzorem republiki cysalpińskiej, zakładanej w Medyolanie z Lombardyi. Donosił, iż ci deputowani „ożywieni są zapałem najżywszym i najczystszą miłością ojczyzny, już mają przed oczyma wskrzeszoną Italię starożytną, porwani są uczuciem patryotyzmu, rozpłomieniona wyobraźnią, zespoleniem wszystkich obywateli bez różnicy stanu, i nie byłoby dziwnem, gdyby te kraje, wspólnie z Lombardyą, ze swoją ludnością dwóch do trzech milionów, wywołały wstrząśnienie potężne w całych Włoszech”. Na dobitkę zaś zwiastował zarazem utworzenie drugiej legii cyspadańskiej z 2500 ludzi, która, łącznie z organizowaną nieco wcześniej, pierwszą legią lombardzką, liczącą 3500 ludzi, dostarczy „wojska złożonego z łaknących wolności młodzieńców” włoskich, w sile około 6000 zbrojnych, pod kokardą narodową włoską, zielono-czerwono-białą, i stanowić będzie „zaczątek armii” narodowej włoskiej, co niechybnie „dla cesarza (Franciszka) i dla Włoch będzie miało skutki nadzwyczaj doniosłe”.
Relacye powyższe zwycięskiego wodza armii włoskiej nadeszły do Paryża w drugiej połowie października 1796 r. Stropiły one niepomału członków rządu, tych zwłaszcza, którzy w tej chwili pochłonięci byli sprawą pacyfikacyi austryackiej, posuwali ją naprzód wszelkiemi tajnemi sposoby, wybierali się niebawem wyjechać jaw nie z poselstwem ugodowem wiedeńskiem, a fundowali rzecz całą głównie na „zastawie“ włoskim, skąd wyracliowywali już pośrednie i bezpośrednie, zamienne i zwrotne „kompensaty” pokojowe dla Austryi. A tu naraz, najniezgrabniej, stawał wpoprzek przedsiębiorczy zanadto generał zwycięzca. Budził we Włochach ducha wolności, niepodległości, jedności narodowej, wznosił republiki, uzbrajał wojska włoskie, szedł na dalsze podboje i wywrócenie wszystkiego do góry dnem na półwyspie. Nie życzono sobie tego bynajmniej w Paryżu. Nie chciano brnąć orężem zdobywczym dalej we Włoszech. Przeciwnie, zamierzano targiem pokojowym stamtąd wycofać się corychlej i dlatego nie kwapiono się z wysyłaniem tam posiłków. Wzdrygano się na całą ową niepowołaną „propagandę” za górami, będącą w sprzeczności biegunowej z własnemi rachubami pokojowemi, na owe proklamacye, rządy prowizoryczne, municypalności, kongresy i republiki tameczne. A już z najwyższym niesmakiem i niepokojem dowiadywano się o organizowanych legiach włoskich, o tysiącach patryotycznych Włochów, uzbrojonych dziś pod hasłem narodowemi wyzwoleńczem, a z którymi oczywiście największy byłby kłopot jutro, przy ukartowanem oddaniu ich z powrotem pod jarzmo obce, habsburskie czy też inne, jak wypadłoby z handlu pacyfikacyjnego. Uznano tedy za rzecz konieczną i nagłą pohamować należycie te niewczesne zapędy. Była to przecie sprawa nader drażliwa, wobec najszczęśliwszego, jedynego fortunnego w tej chwili wodza francuskiego, z którym nie wypadało zadzierać, lecz owszem ugłaskać go i dla dzieła pokoju pozyskać. Najdraźliwszem zaś było prawować się z nim o legiony włoskie, przez niego powołane do życia, przedmiot nietylko polityczny, lecz wojskowy, leżący w zakresie jego ściśle wojskowej kompetencyi i potrzeb, a to tem bardziej, skoro mu równocześnie żądanych skąpiono posiłków. Owóż tutaj to, na szczęście, nawinął się świeży projekt legionowy polski Dąbrowskiego, nastręczając pod tym względem ostatnim wcale wygodne wyjście z trudności.
Wystosowano tedy niezwłocznie, po koniec października 1796 r., w odpowiedzi na otrzymane z Medyolanu relacye, szereg ostrzegawczych i zapobiegawczych odezw dyrektoryalnych do wodza armii włoskiej. „Jakkolwiek gorąco pragnęlibyśmy sami – pisał tu, imieniem zbiorowem rządu, prezydujący w tedy w Dyrektoryacie Lareveillere – wspomagać polot republikański Włochów, to jednakowoż roztropność i polityka nakazują nam w dobie teraźniejszej jak najbardziej miarkować rozgrzewający ich ogień i wstrzymywać kroki, do jakich w pierwszem uniesieniu mogliby dać się porwać... Byłoby nierozsądnem... rozpalać nazbyt gwałtownie płomień rewolucyjny we Włoszech, który mógłby w następstwie stać się zgubnym dla ludów, przez nas do wolności zachęconych... Dzisiaj, kiedy znużenie wojną ujawnia się z mocą wewnątrz samej Republiki francuskiej,... należy przemyśliwać na seryo o pokoju, celu pragnień powszechnych, który wszelako nie inaczej, być może, da się osięgnąć, jak przez rozrządzenie częścią zdobyczy armii włoskiej na rzecz książąt Rzeszy... Te zaś rozliczne formuły (bases), jakie może z konieczności aprobować nam wypad nie dla uzyskania pokoju kontynentalnego, nakazują nam zawczasu troskać się o przyszłe losy patryotów włoskich, których, być może, skompromitowałoby zbytnie podniecenie ich zapału. Mniemamy przeto, iż interes Republiki naszej wymaga, abyśmy utrzymywali ludy medyolańskie, modeńskie i inne w przychylnych dla nas uczuciach, nie obowiązując się atoli z naszej strony do poręczenia przyszłej ich niepodległości, oraz bez narażenia ich samych na to, iżby w przyszłości padły ofiarą własnego nierozsądku lub rad naszych, co byłoby rzeczą równie niegodziwą, jak niemoralną". Tę, dotyczącą strony zasadniczej, wymędrkowaną wykładnię ogólną, gdzie mdłe ozdoby stylowe i gibkie łamańce logiczne układnego wykwintnisia Delacroix łączyły się z ckliwem nam aszczeniem „filantropijnem“ pedanckiego garbusa Lareveillera w istne arcydzieło obłudy, okrywającej najbezwzględniejszy oportunizm i najnikczemniejszy wyzysk polityczny pozorami sumienia i moralności, go dnie wieńczył i dopełniał ustęp końcowy, dotyczący w szczególności drażliwej materyi legionowej włoskiej. „Widzieliśmy z przyjemnością — głosiła dalej odezwa dyrektoryalna — organizacyę rozlicznych legii włoskich i pewni jesteśmy ich odwagi przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi". Ale dodawała natychmiast — „wzywamy Pana do formowania tych legii, ile się tylko da, z cudzoziemców, szczególniej zaś z Polaków dezerterów służby austryackiej... Jeżeli uznasz za stosownie przysłanie Ci kilku oficerów polskich, dla podżegania do zbiegostwa patryotycznych swych spółrodaków, służących przymusowo w szeregach austryackich, to zlecimy ministrowa wojny wyprawienie do Ciebie oficerów takich, we Francyi znajdujących się“ . Równocześnie, w osobnej z tegoż dnia odezwie, odkrywał prezes Dyrektoryatu, językiem kwiecistym trzymającego mu pióro Delacroix, właściwe insynuacyi powyższej znaczenie. Objawiał mianowicie, iż „patryoci polscy, troskliwi o przygotowanie środków do odrodzenia swej ojczyzny, pragnęliby stanąć w przesławnych falangach Republiki" francuskiej. Oznajmiał o „propozycyi, uczynionej przez generała Dąbrowskiego względem wzięcia na żołd Republiki zbiegów" polskich z armii austryackiej, co wszakże, wzbronione będąc przez konstytucyę francuską „okazuje się niewykonalnem“. Wzywał zatem dowódcę armii włoskiej do „rozejrzenia się, azali nie byłoby możliwem skłonienie rządów tymczasowych medyolańskiego, modeńskiego i innych do wzięcia na swój żołdowych zbiegów polskich.
W rzeczy samej, projekt Dąbrowskiego, w te pędy przełożony z ministeryum pod uchwałę dyrektoryalną, w tym też duchu natychmiast zdecydowany został. Pośpieszył o tem Petiet zawiadomić urzędownie Dąbrowskiego, w wyrazach, stylizacyą obłudną Delacroix albo Clarka zalatujących, mających uśpić podejrzliwość i zagrzać ochotę generała polskiego. Oświadczał, iż Dyrektoryat znajduje w jego memoryale legionowym „myśli zdolne istotnie ułatwić patryotom polskim sposoby pośrednie (moyens indirects) trudzenia się nad odrodzeniem ojczyzny swojej“. Wprawdzie bowiem, wobec zakazu konstytucyjnego, legiony polskie do służby francuskiej wejść nie mogą. Mogłyby one natomiast „zostać ustanowione przy ludach, z Republiką francuską zaprzyjaźnionych, a wszelkiemi siłami dobijających się odzyskania wolności", jako to mianowicie w ziemi „bolońskiej, ferraryjskiej i medyolańskiej". W tamte też strony włoskie, nie czekając dopiero odpowiedzi, ani „rozejrzenia się“ wodza armii włoskiej, tymczasem corychlej skierować Dąbrowskiego ułożono, i do nieodwłocznego z Paryża za Alpy wyjazdu z przyjacielską natarczywością naglić go jęto.
Intencya rzeczywista Dyrektoryatu, t. j. trzymających tu prym w danej chwili ludzi, nie może żadnej podpadać wątpliwości. Chodziło im, podobnież jak naogół o spętanie prą du narodowo-niepodległościowego we Włoszech północnych, przeznaczonych na pastwę pacyfikacyi austryackiej, tak w szczególności o zatamowanie dalszego rozwoju narodowo-wojskowej formacyi legionowej włoskiej. Posługę tę wypełnić nieświadomie miała formacya legionowa polska. Łaskawie tam właśnie dozwolone, „pośrednią" przynętą patryotyczną łaskawie ozdobione, a naprawdę zwyczajnie po kondotyersku przez łaskawców rządowych pojęte, zbiorowisko ochotnicze polskie, wnet, przy tejże pacyfikacyi, poświęcającej już zgóry całą w czambuł sprawę polską, oczywiście bez hałasu, bez kłopotów, na zagładę z kretesem pójść było powinno. Poprostu, zamiast wojsk tuziemczych włoskich, z którem i nazajutrz po pokoju, przy oddaniu Włoch Austryakom, sroga byłaby bieda, chciano postawić przybłędów polskich, których nazajutrz możnaby rozpędzić na cztery wiatry. Łaska mierzyła poprostu na odrwienie.
Dąbrowski wszystkich tych tajników zgłębić nie mógł. Lecz przenikliwy, podejrzliwy jego umysł wyczuł tu pod spodem sidła i zamiary nieczyste. Wyłączenie legionów polskich ze służby francuskiej, odsyłanie go z niemi do jakichciś zarodkowych dopiero władz insurekcyjnych miejskich włoskich, i to w porze, gdy pełno już po Paryżu krążyło słuchów o niedalekim pokoju dało mu widocznie do myślenia i rozbudziło jego nieufność. Siedział on zresztą pośrodku ciągłych, jałowych rojeń emigracyjnych polsko-francusko-pruskich. W sam przeddzień ostatniego, ślącego go do Włoch pisma Petieta, złożył razem z Woyczyńskim, na ręce Prusaka Sandoza, jedną jeszcze „notę". Mowa tu była znowuż o odbudowaniu Polski, zwołaniu reasumowanego Sejmu Wielkiego z marszałkami Małachowskim i Sapiehą, zreorganizowaniu siły zbrojnej polskiej, pod egidą pruską, w dzielnicy rozbiorowej pruskiej, dokąd jeszcze od biedy trafić było można z obozowisk francuskich nad Renem. Ale trafić zbrojnym czynem wyzwoleńczym do ziemi ojczystej hen kędyś z poza Alp i Apeninów, to było przedsięwzięcie zgoła nowe, do pomyślenia nierów nie trudniejsze. Jeśli świtać już ono poczynało w lotnej głowie Dąbrowskiego, to przecie ćmione raczej było dwuznacznością ofiarowanej w tym kierunku niniejszej podniety dyrektoryalnej. Tak więc pierwszym odruchem Dąbrow skiego było podobno żachnięcie się na odebraną z ministeryum wojny dwuznaczną ofertę legionową włoską. Natomiast w stroskanej jego głowie mignęła myśl poprzestania może lepiej na udzielonej mu o tydzień przedtem prostej dyspensie ochotniczej nadreńskiej. Przemilczając znowuż całkowicie tamtą najświeższą odezwę ministeryalną w sprawie legionów, zawiadomił on teraz dopiero Klebera o tem wcześniejszem zezwoleniu w sprawie swego wolontaryatu. Zapowiadał zarazem, iż już w dniach najbliższych sam stawi się w armii Sanibry pod jego rozkazy.
Aliści tegoż samego dnia w idział się i rozmówił osobiście z Petietem i Clarkiem. Usłyszał mocne, natarczywe ich nalegania i namowy. Może dostał języka o gotowanej misyi medyolańsko-wiedeńskiej Clarka, o prowadzonych przez Klebera rokowaniach rozejmowych z arcyksięciem, o skandalicznej wyprawie berlińskiej Daudiberta. Zaś niezawodnie był zagrzany i podtrzymany na duchu przez wrodzonego optymistę, poczciwca Wybickiego, Prozora Barssa i innych, złaknionych tak bardzo wybrnięcia z papierowaj próżnicy paryskiej. A on sam wszak łaknął tego najwięcej, całą duszą do żywego wyrywał się czynu. Jeszcze przez noc bić się zapewne z myślami, ważyć za i przeciw pracowicie musiał. Nazajutrz miał postanowienie gotowe. Zgłosił się do najcenniejszego pono w tych przeprawach Clarka i podał mu do wiadomości na piśmie „rezolucyę, jaką powziąłem, udania się do armii włoskiej“. Bieda jeszcze byłaz wyekwipowaniem się na wyjazd, gdyż środki własne do cna były wyczerpane. Na szczęście Potocki i Sołtyk nadesłali w sam raz z Wenecyi kilkaset dukatów, skąd część większą na fundusz podróżny użyto. Ułożono naprędce rodzaj instrukcyi na drogę; nakreślono listy polecające do wychodźców weneckich. Poczem, w towarzystwie Woyczyńskiego, Tremona, synka, po półtoramiesięcznym w Paryżu pobycie, bez dalszej już odwłoki, w pierwszej połowie listopada, opuścił Dąbrowski stolicę Francyi. Przez Troyes i Langres skierował drogę na Szwajcaryę, z dłuższym w Bazylei popasem, gdzie widział się z przyjaznym Polsce Barthelemym, w Genewie i w Chambery, gdzie widział się z równie życzliwym starym generałem Kellermannem, dawnym oficerem konfederacyi barskiej. Stąd dalej, przez szlaki górskie, tonące w topieli jesiennej, lub chwycone już zimową ślizgawicą, najoszczędniej, a więc najpowolniej trzytygodniową odprawiając podróż, na nieznane słoneczne podążał południe.
W samym początku grudnia 1796 r., ubogo, niepokaźnie, frasobliwie, wjeżdżał Dąbrowski do kipiącego Medyolanu, stawić się przed wodzem naczelnym armii włoskiej, generałem Bonaparte.