Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
I.
Legiony, po Campoformiu i odejściu Bonapartego, jedno miały zadanie najbliższe a najtrudniejsze: trwać. To proste hasło zaraz wtedy, rozczarowanym przez pokój, osamotnionym przez stratę opiekuna, rzucił rozumny sercem prostak, łacinnik Wybicki: durate et vosmet rebus servate secundis. Należało wytrwać i dotrwać do nowego, napewno nieuchronnego w bardzo bliskiej przyszłości, a może pomyślniejszego dla sprawy narodowej, wielkiego w Europie przesilenia. Ale ku temu nieodzownie dwóch trzeba było warunków: utrzymania narodowej odrębności organizacyjnej legionów; utrzymania ich narodowej jedności duchowej. Obiedwie te rzeczy były arcyniełatwe.
Nasampierw, jak było do przewidzenia, izby prawodawcze medyolańskie, i to najpewniej w tajnem porozumieniu ze swym rządem, uchyliły się od zatwierdzenia konwencyi legionowej z listopada 1797 r. Napróżno Wybicki, w wymownym liście otwartym do prawodawców cyzalpińskich, zaklinał ich, w imię najświętszych wspólnych dążeń republikańskich, aby nie odmawiali potwierdzenia zawartej ku obustronnemu dobru umowy i nie zawiedli nadziei narodu polskiego i Dąbrowskiego, który „nie przyszedł tu w roli werbownika, dla handlowania swobodą i honorem ludzi wolnych“. Niedość, że upierano się przy odmowie ratyfikacyi, lecz, co więcej, usiłowano rozbić odrazu rdzeń narodowy legii, przez wprowadzenie do nich oficerów obcych. Mając mianowicie na myśli wprowadzenie włoskich, na początek zręcznie podawano francuskich. Powoływano się zaś przytem najfałszywiej na wspomniany dawniejszy rozkaz Bonapartego, przewidujący możliwość umieszczania w legiach Francuzów, aż do jednej czwartej. Był to fałsz podwójny. Popierwsze bowiem tamten rozkaz odnosił się do czasu, kiedy w legiach jeszcze był brak, a nie, jak teraz, nadmiar oficerów Polaków. A powtóre, nigdy nie był wprowadzony w wykonanie. To też obecnie temu złośliwemu zamachowi cyzalpińskiemu bezwzględnie sprzeciwił się Wielhorski, pozostawiony razem z Wybickim w Medyolanie.
Na szczęście, przyszedł im z sukursem, właśnie w końcu grudnia 1797 r., od Bonapartego z Paryża, przybywający do Medyolanu, prowizoryczny wódz naczelny Berthier. Uspokoił on Wielhorskiego i poparł go przeciw Cyzalpinom, „tym głupcom, nie pojmującym, jak bardzo Wy (legioniści) możecie im być pożyteczni”. Następnie zaś, w końcu stycznia 1798 r., po drodze na wyprawę rzymską, na obiedzie w Fano u Dąbrowskiego, powstrzymanego w dalszym do ziem papieskich pochodzie, Berthier „wspominał, co ma za wiadomości od Bonaparty o Polsce, jakie nadzieje; kazał być w gotowości do marszu w kupie“. Pozwolił też, wedle zawieszonej konwencyi listopadowej, ściągnąć artyleryę polską do legii. Otwierał nawet jakieś nieokreślone i przesadne widoki ze strony Austryi. „Upewnia(ł) o egzystencyi kraju naszego; powiada(ł), iż równie Bonaparte, jak i dwór austryacki, całe usiłowanie łoży ku temu celowi; i że Wiedeń będzie drogą legionów, powracających do swojej ojczyzny”. Tak donosił obecny przy tej z Berthierem rozmowie sangwiniczny Kniaziewicz. Lecz i chłodniejszy Dąbrowski zawiadamiał o niej Wielhorskiego z lepszą w sercu otuchą. „Będziemy-pisał-szczęśliwi i w pomyślnej porze na własnej przypominać sobie ziemi, żeśmy wszystko czynili dla ojczyzny”; zaś młody oficerek legionista Drzewiecki dopisywał pod adresem czułego Wybickiego: „Niech żyje Polska!... Powrócim na ziemię własną i wtenczas dopiero w panienkach będziem się kochać“.
Aliści, wnet po odjeździe Berthiera, zaczęły znowuż nadchodzić wieści fatalne o zgubnych zamiarach rządu cyzalpińskiego, noszącego się wprost z myślą „zniszczenia legionów polskich, dymisyonowania oficerów i rozmieszczenia ochotników (szeregowców) po wojskach swoich”. Dąbrowski struchlały posłał natychmiast, w połowie lutego 1798 r., Berthierowi do Rzymu prośbę naglącą o zabieżenie podobnemu nieszczęściu i ratowanie legii od „twardej alternatywy, bądź skazania ich na rozproszenie i włóczęgostwo, bądź też wzięcie pod obce jarzmo i wcielenie przemocą do niemiłych im wojsk (cyzalpińskich)”. Wprawdzie Berthier niezwłocznie w serdecznej odpowiedzi starał się rozproszyć te najgorsze obawy, obiecując sam „uczynić, co tylko będzie w jego mocy”. Przytem zresztą bez złej myśli wyraził życzenie dość drażliwe, aby „kilku dobrych i roztropnych oficerów” polskich wstąpiło do służby powstającej Republiki rzymskiej. Jednakowoż trudno już było wyzbyć się poważnego niepokoju. Bardzo też być może, iż do podjętego w tym mianowicie czasie niefortunnego kroku Dąbrowskiego pod adresem Bernadetta i Wiednia, obok poprzednich napomknień Berthiera o rzekomych widokach austryackich, przyczyniły się również niniejsze kłopoty i wprost niebezpieczeństwo, grożące sprawie legionowej od Cyzalpiny. W każdym razie położenie legionów pozostało bardzo niejasnem. Organizacya ich zawisła w powietrzu, pomiędzy pierwotną konwencyą legionową lombardzką, formalnie zgasłą, a nową cyzalpińską, formalnie nieuprawomocnioną. Nadomiar zaś biedę i troskę zwiększały niezwykłe wypadki dni i miesięcy najbliższych: niebezpieczna chwiejność w polityce, komendzie naczelnej i samychże szeregach armii francuskiej; przelotne zjawienie się Masseny i bunt wojskowy rzymski; odwołanie przyjaznego Berthiera i przybycie nieobliczalnego Bruna; afera wiedeńska Bernadotta; wreszcie odpłynięcie gdzieś daleko, może nazawsze, Bonapartego.
Jeśli tym sposobem podstawa organizacyjna legionów ciągle jeszcze nie była ubezpieczoną nazewnątrz, to nie byłarównież ustatkowaną należycie główna jedności i karności podwalina wewnętrzna. Uosabiał ją sam twórca ich, Dąbrowski. Przeciw niemu też, a tem samem przeciw jego tworowi, dawne i nowe szły podkopy z ręki rodaków. Podawnemu przewodziła tu nieszczęsna Deputacya paryska. Zbankrutowana politycznie do cna, gaszona coraz bardziej bijącym w oczy widokiem odrodzonej w legionach, bez niej i wbrew niej, po rządnej siły zbrojnej narodowej, napróżno swoją rzekomą siłą konspiracyjną wciąż przechwalała się natrętnie przed rządem francuskim. W podawanych Dyrektoryatowi kłamliwych memoryałach powtarzała bajki niestworzone o nadzwyczajnej potędze swego tajnego „towarzystwa centralnego”, o „będących z niem w związku nieprzerwanym przeszło 160 punktach na całej powierzchni Polski, gdzie w każdym z tych punktów wszystko jest gotowe do wybuchu na pierwsze hasło“. Na zasadzie tych bajek oświadczała bez zająknienia, iż „w razie wznowienia wojny, Republika francuska może najniezawodniej liczyć na dywersyę” rewolucyjną polską. A nie chcąc parzyć się na zaprzyjaźnionych z Francyą Prusach, ani też tykać Austryi, zwłaszcza po kompromitacyi wołoskiej i pokoju campoformijskim, swój ferwor spiskowo-powstańczy wyładowywała obecnie Deputacya najchętniej przeciw dalekiej Rosyi. Składała niedorzeczne projekty powichrzenia jej buntem, zgromienia orężem; podawała fałszywe wykazy jej zasobów wojennych i t. p.
Zaś nadomiar deputacyjni nad Sekwaną głowacze czynili to w czasie, kiedy na związki tajne, lekkomyślnie i zbytecznie, bez sumienia i bez celu, prócz chyba celu czysto fakcyjnego, powołane przez nich do życia w dzielnicy rosyjskiej, okropna spadła klęska. Z natchnienia Deputacyi paryskiej, a ramienia Centralizacyi lwowskiej, zostały, jak namieniono, na tle potrzebnych doraźnych komunikacyi legionowych, zaszczepione staraniem Giedroycia i towarzyszów zgoła niepotrzebne stałe organizacye spiskowe na Litwie i Wołyniu. Tak były zawiązane, latem 1797 r., „asocyacye” tajne w Łucku, Dubnie, Brześciu, Mińsku, wreszcie iw Wilnie, gdzie spisano akt „konfederacyi” litewskiej w guście krakowskiej i wołoskiej. Zaczem w kilka już tygodni, skutkiem nieostrożności, zdrady, doniesień austryackich i pruskich, przyszło oczywiście odkrycie wszystkich tych robót. Nastąpiły aresztowania masowe jesienią 1797 r., straszliwe śledztwa i wyroki w Łucku, Wilnie i Petersburgu zimą t. r. Nastąpiło dalej zesłanie mnóstwa ofiar na Sybir, powszechne represye i prześladowania, znamionujące stanowczą odmianę dotychczasowej względniejszej postawy Pawła w rzeczach polskich. Rozbicie organizacyi wołyńsko-litewskiej było przegrywką do podobnego niebawem losu galicyjskiej. Dni Centralizacyi lwowskiej były policzone. Była ona już poderwana z gruntu przez aresztowania, dokonane w ciągu 1797 r., naskutek wołoskiego pogromu. Odtąd we wszystkich swych rozgałęzieniach została ujęta niewidocznie w sieć policyi tajnej austryackiej. Aż wreszcie miała z kolei zostać rozbitą doszczętnie w ciągu 1798 r., pociągając za sobą znowuż ofiary niezliczone.
Ale matacze deputacyjni paryscy na takie nie oglądali się drobnostki, jak te klęski i ofiary w dalekim kraju rodzinnym. Na bezpiecznym bruku nadsekwańskim oni wciąż bynajmniej nie tracili fantazyi. Wyżsi ponad poczucie odpowiedzialności za swoje niepowodzenia a naprawdę winy ciężkie, poprostu niepoczytalni pod względem moralno-politycznym, co tracili w kraju, to starali się tanim sposobem wetować sobie w Paryżu. Korzystali w tym celu z biorących tam znów górę mętów quasi jakobińskich. Przedewszystkiem zaś, dla wynagrodzenia doznanej własnej spiskowej konfuzyi, tem namiętniej starali się pogrążyć sukces legionowy Dąbrowskiego. Było też pewne psychiczne powinowactwo między wrogością nieprzejednaną, jaka Bonapartego za wyższość jego talentu i czynu ścigała we Francyi, a wściekłą naganką, ścigającą Dąbrowskiego na wychodźctwie. Zgoła niewspółmierna co do rzeczy i człowieka, płynęła ona przecie poczęści z instynktów pokrewnych. Zresztą, na inny sposób, na innem podłożu, lecz wciąż z pokrewną domieszką warcholską, podobna naganka dotknie w czasie najbliższym nietylko Dąbrowskiego, lecz równych mu albo większych w narodzie, Kniaziewicza czy Czartoryskiego, Kościuszkę czy ks. Józefa. Wystawiała też ona z tego względu zjawisko głębsze, którego przemilczeć niewolno. Nie przemilczał go wierny legionowy poeta, acz nienajlepiej wtedy dla Dąbrowskiego nastrojony, ale złotem, miłującem sercem czuły zarówno na porywy wzniosłe, jak i na zboczenia obłędne swego narodu. Nie ukrył, iż w legionowej łodzi zbrakło „jedności i miru. Nikt nie chciał robić wiosłem, każdy pragnął steru”. A choć „korab daleko jeszcze był od lądu, Sternicy się kłócili o nowy ster rządu. I chcąc dom na nadziei kształcić budowany, Ten podwyższał sklepienia, ten odmieniał ściany, A czego jeszcze wspomnieć niemożna bez sromu, Już się nawet o miejsca kłócili w tym domu... Ani w środkach ratunku jedności nie było, Ten chciał powstać przez pomoc, drugi własną siłą”.
Jednakowoż, w imię prawdy, raz po razie wypominając to zjawisko opłakane i zawartą w niem gorzką naukę, wypada też ponownie podnieść uczynione już zastrzeżenia i wyrozumieć rzeczy nie w oderwaniu, lecz w związku z żywym splotem powszechniejszych zjawisk spółczesnych. Bezdomna gromadka emigrancka i legionowa, niezawiśle od tego, co się wewnątrz niej działo, pozostawała ciągle pod bezpośredniem ciśnieniem niesłychanego politycznego i duchowego zamętu, kłębiącego się ponad nią, dokoła niej, we Francyi, Włoszech, Europie. Wchodziło tu w grę rozprzężenie, szerzące się w rządzie, opinii, nawet armii francuskiej; niezadowolenie, nurtujące społeczność włoską; przenikające wszędy krecie wpływy koalicyjne, szczególnie po dojściu pokoju i odejściu Bonapartego, aw przededniu nowej zawieruchy europejskiej. Wszystko to razem wytwarzało atmosferę rozkładową, od której odgrodzić się Polacy nie mieli poprostu sposobu. Było dla nich czystem niepodobieństwem rozeznać się w odmęcie haseł i dążeń najsprzeczniejszych, a co gorsza, przybierających najprzeciwniejsze istotnej swej treści oblicze. Żywioły ultrarewolucyjne, niosące propagandę wolnościową światu, w samejże Francyi mimowoli służyły kontrrewolucyi; we Włoszech wręcz obracały się przeciw Francyi; tu i tam, chcąc niechcąc, pracowały dla koalicyi. Pomiędzy robotą wyzwoleńczą a dezorganizacyjną wytwarzała się równoległość niebezpieczna i nieuchwytna. Polacy, ciągani do tych robót jakobińskich w Paryżu, patryotycznych w Medy olanie lub Rzymie, musieli częstokroć w najlepszej wierze zabłąkiwać się na manowce. Mogło tak stać się tembardziej, iż nieraz w najlepszej też myśli tam ich ciągano.
Nadzwyczaj ciekawem tego świadectwem było wystąpienie, skierowane temi czasy do samego Dąbrowskiego od szczerego przyjaciela i obrońcy sprawy polskiej, gorącego patryoty, jakobina i emigranta niemieckiego nad Sekwaną, Frankończyka Rebmanna. Wybitny działacz i pisarz nadreński, chorąży republikanów południowo-niemieckich, srożej jeszcze zawiedzionych na Francyi i nieboszczyku Hochu, niż republikanci północno-włoscy na Bonapartem, błogosławił on serdecznie trudom Dąbrowskiego i jego legionistów. Ale zarazem wzywał do złączenia wysileń skrzywdzonej Polski a „nieszczęsnych Niemiec, ciemiężonych, zdradzanych przez tych samych (Francuzów), którzy nam przyrzekali pomoc... Niechajże przyjaciele wolności obojga narodów (Polski i Niemiec) podadzą sobie dłonie, niechaj zespolą swoje działania!... A więc jednoczmy się! Włosi, Polacy, Niemcy, Szwajcary, puśćmy w niepamięć uprzedzenia narodowe i oczekujmy zbawienia nie od Francyi, lecz od własnych wysiłków naszych!" Ten głos Niemca jakobina do wodza legionów polskich, niby najwcześniejsza na swój sposób zapowiedź Młodych Niemiec, Wiosny narodów, albo bodaj Internacyonału, znajdzie sobie bliższe odbicie, już po leciech kilkunastu, w próbach skojarzenia Tugendbundu pruskiego z generalicyą i konspiracyą Księstwa Warszawskiego. Bez Francyi teraz oznaczałoby przeciw Francyi, jak potem bez Napoleona – przeciw Napoleonowi. Tak czy owak, skończyłoby się na pójściu z koalicyą; zaś ponętne hasła rewolucyjno-wyzwoleńcze ulotniłyby się bez śladu. Owóż podobnie pociągające hasła wciskały się teraz do uszu emigracyi polskiej od marzących o zjednoczeniu całej swej ojczyzny patryotów włoskich. W Medyolanie, cóż dopiero w Wenecyi, równy bowiem był obecnie żal o Leoben i Campoformio, jak później w Warszawie o Tylżę i Schoenbrunn. Wciskały się zarazem hasła pokrewne od marzących o republikanizacyi świata i ludowładczym do Konwencyi nawrocie pogrobowców jakobińskich francuskich. W Paryżu bowiem równa była obecnie ich niechęć do Bonapartego i złorzeczenie na gospodarkę dyrektoryalną, jak później na samowładztwo napoleońskie. Szczytne hasła idealne, głoszone przez zapaleńców szczerych, choć za kulisami i we Francyi i we Włoszech pełno fałszywych było braci, zwłaszcza reżyserujących wygów rządowych i generalskich, trafiać musiały do niejednej z młodych, gorących, niedoświadczonych głów wychodźczych polskich, dogadzając intrydze wygów deputacyjnych, wnosząc zamęt i rozdwojenie do prostego, jednolitego legionowego przedsięwzięcia. Lecz, koniec końcem, te błędy pozostały w znikomej stosunkowo mniejszości. Nie zwichnęły one rzeczy. Okupione zaś były stokrotnie przez ofiarność błądzących, przeważone przez zdrowy instynkt ogromnej większości legionowej. Zamiast daremnie „świata dawną burzyć postać, – tak odzywał się ten instynkt słowem lapidarnem prawego legionisty – Polak pragnął szczególnie swą własność wydostać. I płochych z Ikarami nie dzieląc układów, Żądał tylko odzyskać szczęśliwość naddziadów, Ufny w dzielnem ramieniu, a bardziej w swej sprawie, O własnej, nie o świata zamyślał poprawie“.
W każdym razie, chorobę fakcyjną przebyć dopiero musiały legiony. Nie mogła ona zresztą być im oszczędzoną już chociażby ze względu na dorywczość i niejednostajność zapełniania się kadrów oficerskich. Przypływ świeżych oficerów rodaków, tak bardzo upragniony, bywał też z konieczności dosyć w swym składzie mieszany, odbywając się śród warunków i trudności wyjątkowych. W niniejszej mianowicie, przełomowej porze, zjawiło się do legii sporo ochotników z dzielnicy rosyjskiej, uszłych przed tamecznym pogromem związkowym. Był śród nich taki kwiat niepokalany ziemi i kultury polskiej, wyrosły gdzieś na zapadłem Polesiu, jak Cypryan Godebski. Była to dojrzała już dusza męska bez skazy żadnej. Równie prosty, prawy, pewny jako człowiek i obywatel, wystawiał on wzór nieodrodny tej prześwietnej małej szlachty, co naprawdę zbudowała wielkość państwową i duchową Rzpltej. Był to wzorowy polski żołnierz, sprawny i bitny, który piękną za kraj polegnie śmiercią. Był polski pieśniarz rzewny i szczery, którego skromnej, czasem uśmiechnionej pogodnie, częściej boleśnie poważnej, muzy samouczki obozowa nuta narodowa cudnie odżyje w potężnej harfie małego też, kresowego szlachetki, a największego budowniczego Polski porozbiorowej, Mickiewicza. Razem z Godebskim stawił się do legii młodziutki jego przyjaciel Kossecki Ksawery. Ukształcony, zdatny Wołyniak, był przecie z gliny dużo pośledniejszej, nie z tego już kruszczu, choć jeszcze teraz z ognistym młodości połyskiem, zanim w późniejszym ochłonie i skruszeje wieku, aż wreszcie pod starość, zgoła wyziębły i zmarniały, skończy w służbie paskiewiczowskiej i rosyjskim generalskim mundurze. Stawił się także w tym czasie przedsiębiorczy Podolak, wyborny kawalerzysta, Aleksander Różniecki. Śmiały, zgrabny, nikczemny, młodej piersi patryotycznego spiskowca i legionisty, ukrywał te zarody niecne, jakie wyprowadzą go w końcu na szefa policyi tajnej pod W. Księciem Konstantym.
Jakkolwiekbądź, bez względu na ich różnowartość, śród tych świetnych poczęści, nowych nabytków legionowych, silne były konspiratorskie wpływy kierownicze Deputacyi. W niejakiej mierze, pod uczonym Dmochowskiego i Szaniawskiego urokiem, ulegał im nawet taki umysł jasny i czysty, jak Godebski. Wyradzał się stąd mimowoli pewien niejasny, nieufny stosunek do naczelnej w osobie Dąbrowskiego władzy legionowej. Równocześnie odbywał się znaczniejszy jeszcze do legii napływ rozbitków partyzanckich, uszłych przed pogromem konfederackim wołoskim, zbiegających się tłumnie z Turcyi do Włoch. I między nimi także świetnych żołnierskich, jak poczciwiec Małachowski Kaźmierz, służbista Blumer Ignacy i mnóstwo innych tej miary nie brakło postaci. Ale roiło się tu także od zabitych stronników deputacyjnych najskrajniejszego gatunku, trochę było figur podejrzanych, a najwięcej wybornych zapewne serc patryotycznych, lecz głów rozsejmikowanych, rozkonspirowanych, niedojrzałych i skroś niekarnych. „Zacna i ochocza młodzież, – wyrozumiale o nich uprzedzał Dąbrowskiego Rymkiewicz, ekspedyując mu ich morzem ze Stambułu – która stąd jedzie z Wami łączyć się, jest między sobą w poróżnieniu. Roztropność i przezorność radziły mnie tu ich oddzielnie trzymać i oddzielnie ambarkować. Potrzeba ich będzie równie i po batalionach oddzielnie umieścić, dla spokojności i uniknienia złych skutków". Nietrudno było przewidzieć, że ta skacząca sobie do oczu młodzież zwiększy jeszcze kłopoty Dąbrowskiego, konfederowana przeciw niemu przez nasyłanych jej z Paryża spiskowych mentorów.
Tutaj zresztą pomściło się na Dąbrowskim, iż zaniedbał on zapewnić sobie zawczasu braterskiej pomocy jedynego człowieka, zdolnego najlepiej poradzić sobie ztą najburzliwszą falą wychodźczą, Rymkiewicza. Franciszek Rymkiewicz pochodził z zubożałej szlachty żmudzkiej. Pierwotnie przeznaczony do stanu duchownego, wstąpił zamłodu do Towarzystwo oo. jezuitów. Wkrótce jednak porzucił śluby zakonne, ożenił się i powołaniu wojskowemu poświęcił. Zaliczony do służby rosyjskiej, wszedł jako sierżant do starotulskiego pułku piechoty. Odbył potem, w stopniu kapitańskim, kampanię turecką, w której tylu nieladajakich, w rodzaju Zajączka lub Chłopickiego, Polaków, pod wodzą Potemkina i Suworowa, pomagało Katarzynie zwalczać półksiężyc. Wszakże przed rozprawieniem się imperatorowej z Wielkim Sejmem, wziął w stopniu sekundmajora dymisyę ze służby rosyjskiej. Podczas wtargnięcia wojsk carowej do Polski 1792 r., trzymał się całkiem na uboczu. Już po tej wojnie i upadku sprawy majowej, zaciągnął się do reformowanej pod znakiem targowickim, skazanej na zagładę, armii Rzpltej. Niebawem jednak w insurekcyi kościuszkowskiej odsłonił istotną swą wartość patryotyczną i żołnierską. Bił się walecznie i z podpułkownikostwa, prawie zawsze w ogniu, dosłużył się rangi generał majorowskiej. Żmudzin to był zamknięty, kańciasty, drażliwy, przytem arcydobry, stąd czasem i złych ludzi narzędzie. Zrażony, jak tylu innych, lichą wtedy jezuicką nauką, tem skrajniej do wolnomyślnych i demokratycznych przerzucił się pojęć. Umysł to był oświecony, ze śladem lepszego ukształcenia, nawet w poezyi niemieckiej oczytany, jak świadczy piękna epistolarna jego niemczyzna. Bardzo zresztą sumienny, ścisły w pełnieniu obowiązku, z przebytej kilkunastoletniej twardej szkoły żołnierskiej rosyjskiej wyniósł tem hartowniejszą cnotę narodową, tem tkliwsze pod surowym pozorem dla rodaków uczucie, tem czystszą gotowość oddania siebie za nich w ofierze. Rówieśnik Dąbrowskiego, był podczas insurekcyi dzielnym jego w wyprawie wielkopolskiej towarzyszem i druhem serdecznym. Następnie, po upadku powstania, obarczony został, jak wspomniano, od skrajniejszej partyi wychodźczej, beznadziejną misyą stambulską. Skoro jednak tylko zasłyszał nad Bosforem o narodzinach imprezy legionowej włoskiej dawnego wodza i przyjaciela, Rymkiewicz natychmiast zwrócił się do Dąbrowskiego z oświadczeniem gotowości stawienia się u jego boku. Raz po razie odtąd w tym celu najwymowniejsze zaklęcia, błagania, w prześlicznych ze Stambułu do Włoch ponawiał listach, ale długo, zadługo, z obojętnem spotykał się milczeniem. Zdaje się, że Dąbrowski umyślnie nie kwapił się ze sprowadzeniem człowieka, cieszącego się zbyt wydatną samoistną powagą, popularnością i wpływem, zbliżonego zresztą raczej do partyi przeciwnej, zdolnego może zostać w legiach jej ośrodkiem, a przez to groźnym spółzawodnikiem. Zdaje się, że nawet w sprawie nominacyi szefowskiej Rymkiewicza niecałkiem jasne zajmował stanowisko. W każdym razie z odpowiedzią swoją i przywołaniem go wybrał się bardzo późno, kiedy dalej zwlekać było wprost niepodobna. Był to błąd, płynący poniekąd z zaznaczonej, wśród znakomitych zalet, przykrej przywary w charakterze Dąbrowskiego, pewnej podstępności ambicyjnej. Ale ten błąd pomścić się musiał i miał też istotnie skutki niedobre. Zwarzył nazawsze stosunki obustronne, zraził Rymkiewicza, a tem samem osłabił Dąbrowskiego w wytoczonej mu przez przeciwników walce.
Smutna ta walka, przeniesiona z Paryża do Medyolanu, przybierała tam w chwili obecnej kształty wręcz potworne. Byle zwalić Dąbrowskiego, nie wahano się podcinać samej młodej gałęzi legionowej. Nie cofnięto się przed wyzyskaniem wynikłych o niedoszłą konwencyę drażliwych i groźnych z Cyzalpiną zatargów. Niesłychanym wprost sposobem, szczególnie od ukazania się tu Maliszewskiego, z miejscową cyzalpińską sprzymierzyła się własna polska „kabała, czerniąca konduitę legii“. Znaleźli się „intryganci z Polaków, co chcą oburzyć Dyrektoryat cyzalpiński przeciw legiom“. Zaczęła się destrukcyjna, na złość, samobójcza robota, którą ze zgrozą odkrywali Dąbrowskiemu Wielhorski, Tremo, Dembowski, w medyolańskich swych doniesieniach. Jednocześnie czysto osobista na Dąbrowskiego naganka przechodziła od bróżdżeń pokątnych do otwartej napaści. Pierwszy swarliwy Kosiński wszczął brutalną z Dąbrowskim burdę. W wystosowanem doń obraźliwem piśmie francuskiem, podanem zaraz do wiadomości Francuzów i Włochów, a rozesłanem też okólnie w przekładzie wszystkim oficerom Polakom, śmiał piętnować go, jako „interesownego" z Saksonii przybysza, usiłującego „pod maską sprawy publicznej" ukryć „zażyłość z Suworowem", wysługi dla Prus i inne grzechy dawne. Z kolei, w Paryżu ukazał się z druku, równie po francusku i polsku, pod fałszywem nazwiskiem, sfabrykowany przez Dmochowskiego z Szaniawskim, paszkwil ohydny, „List" otwarty do Dąbrowskiego. Był on komunikowany zaraz władzom i gazetom paryskim i medyolańskim, w mnóstwie odbitek rozpowszechniany w legiach, i wprost samemu spotwarzonemu generałowi posłany od Deputacyi, niby akt oskarżenia. Odsądzano Dąbrowskiego w tem piśmie od czci i wiary, jako targowickiego, moskiewskiego, pruskiego zdrajcę i sprzedawczyka. Chciano oczywiście za wszelką cenę poderwać i stanowisko jego urzędowe, i ufność w nim a nawet subordynacyę podkomendnych. W rzeczy samej, od pojedyńczych oficerów legionowych poczęły dość gęsto wpływać do niego prośby o abszyty. Niektórzy z nich, przez szkodliwą, zasłaniającą się Berthierem namowę, dali się skusić do służby pod nową chorągwią radykalnej Republiki rzymskiej. Piękny protest Chłopickiego i oficerów jego batalionu ledwo zapobiegł szerzeniu się tej pokusy, grożącej rozłamem i spaczeniem całej, wspartej na Cyzalpinie, organizacyi jednolitej korpusu polskiego.
Nie pozostał też bez wpływu odgłos wojskowego w Rzymie buntu, skąd iskra padła aż do Mantui, wywołując podobne rozruchy w tamecznym garnizonie francuskim, obejmującym również legionistów Polaków. Rzecz była tem poważniejsza, iż w tym buncie mantuańskim pokazał się ślad widomy prowokacyi austryackiej, przyczem w szczególności miano na widoku rozbicie pokątnemi sposoby organizacyi legionowej polskiej. Komendy pograniczne austryackie miały sobie dostarczone z Wiednia, od Thuguta i Hofkriegsrathu, drukowane proklamacye wjęzyku polskim, które rozrzucano potajemnie między legionistów. W tych odezwach namawiano ich do powrotu pod sztandar cesarski, obiecując bezkarność zupełną i nagrodę po dukacie na głowę. Na szczęście, konsystujący w Mantui batalion polski, dzięki poczciwości żołnierza oraz energii Wielhorskiego i Chłopickiego, zachował karność wzorową pośrodku burzących się Francuzów. Ale zatargi wewnętrzne wciąż nie ustawały w obu legiach. Zwłaszcza w pierwszej, skupionej razem w Romagni, ciągłe były tarcia, nawet pomiędzy oddzielnemi batalionami. Tak np. boczono się tu na batalion grenadyerski, utworzony najwcześniej, mający pierwotnie najwięcej oficerów z niewoli austryackiej, a najulubieńszy Dąbrowskiego. Zaraza „partyjna” poczciwe a słabe obłąkiwała głowy. „Wszyscy prawili tylko o partyach. Słowo partya stało się tak modnem i głośnem, iż co kroku obijało się o uszy. Każdy prawie wyższy oficer szukał sobie partyi, której zostałby naczelnikiem".
Tak więc, z wiosną 1798 r., położenie legii pod wielorakim względem było nieustatkowane. Kamieniem obrazy pozostawał nadomiar zadrażniony stosunek do Cyzalpiny, sprawa niezatwierdzonej konwencyi. Zamyślano już nawet zwrócić się ze skargą na Włochów do Paryża, odwołać się tam jeszcze do Bonapartego, przed samem jego odjazdem do Egiptu. Dąbrowski osobiście zjechał do Medyolanu, lecz nic nie wskórał w tej sprawie u nowego wodza Bruna. Odebrał natomiast rozkaz udania się z legią pierwszą do Rzymu, dla zluzowania tam załogi francuskiej.
II.
Ujrzał Rzym zadziwiony zbrojne zastępy Polaków, przegnanych z ziemi ojczystej, z wawelskiego wzgórza, świątyni gnieźnieńskiej, warszawskiej stolicy, Ostrej bramy wileńskiej, jak w samo zalane słońcem włoskiem południe Trzeciego Maja 1798 r., wkraczały przez Porta del Popolo, zajmowały Wieczne Miasto cezarów i św. Piotra, zakładały kwaterę na górze kapitolińskiej.
W pięknym rozkazie dziennym, „befelu przy wejściu do Rzymu", mówił Dąbrowski „współobywatelom i braciom oręża", „żołnierzom niepłatnym, bosym i na wpół nagim", o „czystej miłości Ojczyzny i Wolności, ile jedynym celu, który nas tu zgomadził". Mówił o „karności przyzwoitej,... która nas jedynie wolnych od zarzutów; i tryumfujących do Ojczyzny naszej napowrót zaprowadzi". Mówił też o obowiązku uczenia się i czerpania z wielkiej krynicy kultury łacińskiej, przez co, „gdy do Ojczyzny powrócimy, staniemy się dla niej użyteczniejszymi“. Zaciągnęły warty polskie przy posągu Marka Aureliusza na Kapitolu. Stąd to wydawane były rozkazy dzienne, jako z kwatery głównej legionu. Objął też niebawem po Francuzach batalion polski załogę w zamku św. Anioła.
Przy ognisku zachodniego chrześciańskiego świata nie wystygło jeszcze miejsce Polski katolickiej. Miała ona tu swoje prawa nieprzedawnione i drogie pamiątki. Zaraz, w dni kilka, uroczyście obchodziła legia święto tradycyjne św. Stanisława w kościele swym rodowitym jego imienia, skąd Dąbrowski kazał poprostu oderwać nałożone pieczęcie władz rzymskich, jako z własności narodowej polskiej. Od szlachetnego przyjaciela Polski, konsula Rzymu, Angelucciego, otrzymano pamiątkowy pałasz Sobieskiego. Zaś za zezwoleniem Saint-Cyra, sprowadzono z Loretu inny dar wotalny, zdobytą przez króla pod Wiedniem chorągiew Mahometa. Upomniano się o fundacye pobożne polskie, od wieków w Rzymie i Lorecie ustanowione, a teraz bezprawnie sekularyzowane i zabierane do skarbu Republiki rzymskiej. Dąbrowski niezwłocznie, w silnem piśmie do Dyrektoryatu francuskiego, założył protest przeciw temu „rabunkowi”. Zażądał wyłączenia rzeczonych fundacyi i uznania ich za „dobra narodowe polskie“, które pragnął obrócić na najniezbędniejsze potrzeby legii, a zwłaszcza na utrzymanie oficerów nadliczbowych.
Naogół zresztą legioniści, z przeważnym coprawda wyjątkiem ciała oficerskiego, mieli głęboką pobożność polskiego, galicyjskiego chłopa. Przy legii podobno paru prowadzono kapelanów, choć urzędownie unikano o nich wzmianki. Obecnie zaś w Rzymie znaleźli się księża spowiednicy Polacy. Rozkwaterowany po klasztorach S. Agostino i Madonna del Popolo, potem skupiony głównie we wspaniałem Gesu, siedlisku skasowanego Towarzystwa Jezusowego, żołnierz polski, zwłaszcza z początku, znalazłszy się w stolicy wiary, mocno odbijał gorącą religijnością swoją od towarzyszów broni francuskich. Był też zrazu przychylnie wyróżniany przez ludność i duchowieństwo rzymskie. Wynikły stąd wszakże niebawem skutki dość kłopotliwe. Doszło do ostrych zatargów między szeregowcami polskimi a francuskimi. Poczynano też zbyt wyraźnie oświecać legionistów o winie Francyi względem papieża, zachwiewać ich w prostem poczuciu służbowem, nawracać politycznie. Zafrasowali się prości żołnierze legionowi. Zaczęli jeden po drugim przychodzić do Dąbrowskiego „z meldunkiem", iż „ksiądz na spowiedzi kazał kochać baurów, (t. j. powstańczych chłopów włoskich), bo oni lepsi chrześcianie od Francuzów". Było to rzeczą tem drażliwszą, iż bezdomnego rekruta polskiego pełno wszak było po stronie przeciwnej, i to nietylko w służbie austryackiej, piemonckiej czy bodaj aż hiszpańskiej, lecz także w najbliższej teraz armii neapolitańskiej, gotującej się już potajemnie, w przedniej straży koalicyjnej, do uderzenia na Rzym. Zaniepokoiły się też niepomału władze francuskie. Sam Dąbrowski zażegnywać musiał te szczególniejsze powikłania religijno-polityczne i jednemu z gorliwszych spowiedników, ks. Falęckiemu, franciszkaninowi, doradzić wyjazdu z Rzymu. Nie obeszło się przecie bez śledztwa a nawet smutnej ofiary, rozstrzelania jednego legionisty.
Pozatem Dąbrowski z wielkim taktem i roztropnością umiał radzić sobie nad Tybrem pośród bardzo niełatwych stosunków tamtejszych. Rezydując w pałacu Teano, on to, Polak, jako dobry gospodarz Rzymu, strzegł wtedy bezpieczeństwa i zaprowadzał nowożytne porządki, np. czyszczenie, oświetlanie ulic itp., w zapuszczonem Wiecznem Mieście. A starał się, wzorem Bonapartego, unikać skrajności wszelkiej, iść drogą pośrednią, żyć dobrze iz konsulatem republikańskim iz duchowieństwem rzymskiem. Jednakowoż bardzo musiał mieć się na baczności, gdyż coraz bardziej już zewsząd bliską nową pachniało koalicyą.
Niestety, inne także boleśniejsze trapiły go troski, których źródłem było ciągle tlejące w samej legii rozdwojenie. Wkrótce po wejściu do Rzymu zaszedł pierwszy w legiach wypadek przelania krwi bratniej. Sprężyną zatargu był szef batalionu trzeciego, Grabiński, atłem głębszem dawniejsza niechęć pomiędzy Sułkowskim, który go wypromował, a Wielhorskim. Stąd to teraz, w połowie maja 1798 r., doszło z błahego powodu do pojedynku między kapitanem tegoż batalionu, Antonim Haumanem, a zasłużonym majorem legii, Maciejem Zabłockim. Pierwszemu sekundował kapitan Józef Szumlański, drugiemu Chłopicki. Strzelali się przez płaszcz, opodal Pincio, w willi Borghese; zginął waleczny Zabłocki, pochowany z honorami wojskowemi w ziemi pogańskiej, na Forum, naprzeciw kościoła S. Francesca Romana. Śmierć kochanego powszechnie kolegi niebezpieczne wywołała wrzenie. Zabiegając gorszym jeszcze skutkom, wypadło corychlej oddalić Grabińskiego, Baumana, Szumlańskiego. Wyrazili oni życzenie wzięcia udziału w wyprawie egipskiej, dokąd wyrywali się wtedy także inni ochotnicy polscy, a dokąd zresztą wyprawiano też sporo szeregowców legii pierwszej, dla eskortowania amunicyi wojennej. Dąbrowski zdążył jeszcze skierować ich do odpływającej eskadry francuskiej, opatrzonych w gorące polecenia do przyjaznego Klebera. A jednocześnie, w osobnem piśmie, polecając ich samemu Bonapartemu, wyrażał mu przy tej sposobności, w ostatniej niemal godzinie, będącemu już na pełnem morzu, pożegnalne „życzenia legionów naszych i żywione przez nie uczucia wdzięczności”.
Ze smutnej afery pojedynkowej usiłowały skorzystać dla nowych jątrzeń przybyłew tym celu nad Tybr najzawziętsze żywioły deputacyjne. W towarzystwie nasłanego z Paryża Neymana, zjawił się godny brat „Sarmaty", pułkownik Józef Turski. Ten warchoł, podobnie jak i brat dwulicowy, wkrótce potem zaofiaruje w Petersburgu plany tworzenia legii polskich na żołdzie rosyjskim; zaś po kilku jeszcze leciech będzie w Białymstoku płatnym kierownikiem szpiegowskiej „obserwacyi” rosyjskiej nad Księstwem Warszawskiem. Tymczasem zjeżdżał on do Rzymu w charakterze ultrapatryotycznym, z jakiemiś „ustnemi“ zleceniami od jakichciś tajnych związków krajowych, celem „śledzenia kroków podejrzanych” Dąbrowskiego i odebrania komendy temu „nieprzyjacielowi ojczyzny”. Niebezpieczne te matactwa zmierzały widocznie do celowej dezorganizacyi korpusu i całego dzieła legionowego. Zniecierpliwiony i zaniepokojony Dąbrowski musiał wreszcie zyskać od Saint Cyra rozkaz niezwłocznego przymusowego wydalenia z Rzymu dwóch wichrzycieli głównych, Turskiego i Neymana. Zarazem zaś, dla uprzedzenia szkodliwej znów w Medyolanie intrygi, wyprawił tam roztropnego Chamanda, posuniętego po Zabłockim na majora legii. Jednak i nadal przychodziły do Rzymu nadsyłane od Deputacyi paryskiej poduszczenia wręcz buntownicze przeciw Dąbrowskiemu, którego wciąż za wszelką cenę chciano z komendy utrącić. Miano już nawet na jego miejsce gotowego zastępcę. A mianowicie, zamiast zasłużonego twórcy legionów, chciano na ich wodza wysunąć niepoczytalnego moralnie lekkoducha, generał-inspektora Jerzego Grabowskiego,spowinowaconego z Francuską, przyjaciółką awanturniczej pani Tallien, stąd znaną i nie bez wpływu w intrygujących salonach paryskich. Grabowski, dzięki tym stosunkom, został niedawno mianowany dowódcą fikcyjnego wojska Republiki rzymskiej, dokąd również w stopniu szefa brygady przeniósł się z korpusu polskiego niestały Jabłonowski.
W tym to właśnie krytycznym czasie, w połowie czerwca 1798 r., przybył ze Stambułu do Rzymu oczekiwany oddawna Rymkiewicz. Przyjęty został owacyjnie przez wszystką legię, szczególnie przecie poszukiwany przez malkontentów. Sam zaś, nie bez słusznego powodu zrażony do Dąbrowskiego, stanął on względem niego w urzędowym raczej, niż przyjacielskim stosunku. Był też zaraz najjadowitszym sposobem poduszczany przeciw niemu listownie przez Mniewskiego, imieniem Deputacyi paryskiej. Dąbrowski atoli złożył zaraz w prawe ręce Rymkiewicza, niezawiśle od czekającego nań zdawna szefostwa legii drugiej, ważny „skład korespondencyjny” całego korpusu z emigracyą, a więc z Paryżem i Polską, t. j. ze związkami tajnemi. Powierzył mu również zarząd przychodzących stamtąd zasiłków pieniężnych i prawo dzielenia ich na obiedwie legie. Tym krokiem mądrym pragnął Dąbrowski otworzyć drogę do zagodzenia najdotkliwszych nieporozumień pomiędzy organizacyą legionową a konspiracyą wychodźczą i krajową. Rymkiewicz żywo zakrzątnął się koło urządzenia „składu". Pośpieszył też bezpośrednio skomunikować się ze związkami krajowemi. Jako naczelnik „korespondencyi składowej", wystosował do nich natychmiast pismo obszerne, gorące, mające podtrzymać ich ducha, lecz które zaraz miało tam zostać wyzyskane przez czynniki samozwańcze do upozorowania nowych, niebezpiecznych a bezcelowych, robót organizacyjno-spiskowych. Rymkiewicz zatrzymał się w Rzymie jeszcze przez dwa miesiące, aż do połowy sierpnia. Następnie, w towarzystwie przybranego sobie do pomocy Godebskiego, miał udać się do Mantui, celem objęcia komendy nad swoją legią.
Wtem nadleciała do Rzymu wiadomość niezwykła, która do głębi poruszyła serca legionistów. Wiadomość, już przed rokiem szerzona i wtedy płonna, teraz znów zawczesną błysła pogłoską, lecz nakoniec objawiła się prawdą niezawodną. Kościuszko stanął na ziemi francuskiej.
III.
Tadeusz Kościuszko, w 1794 r., mocą zgadnionej czynem nieśmiertelnym woli narodowej, objąwszy Naczelnictwo Polski, zachował je po upadku insurekcyi mocą niewygasłej narodowej miłości. Mierny siechnowicki szlachcic polski, z litewskiego środowiska stron białoruskich, wcielał jedność Polski, Litwy i Rusi. Zaś w duszy najczystszej Polaka, przepojonej nowożytną myślą Zachodu, niósł prawo ludzkie chłopa całej niepodległej Rzpltej. Te dwie wielkie idee, państwową i społeczną, on dźwignął, nie przez siłę geniuszu, lecz przez mądrość serca. Średnich talentów, nietyle lotny, ile pracowity i sumienny, szkoły kadeckiej warszawskiej wychowanek wyborny, z żywą poza rzemiosłem wojennem do sztuk pięknych i nauk społecznych pobudką, dokształcił się kilkoletnim zagranicą pobytem w Niemczech, Anglii, Włoszech, a zwłaszcza w Paryżu, na szlachetnej Turgota, surowej Roussa nauce. Marzyciel czuły, skrzywdzony zamłodu w afektach serdecznych przez pychę pańską, wcześnie z magnactwem krajowem znajomy, jego grzechów dobrze był świadom, lecz jego urokowi i powadze dostępny, a bliski szczególniej domu Czartoryskich. Nieobecny w zawierusze barskiej, ofiarny natomiast przy Washingtonie obrońca wolności amerykańskiej, pozostał odtąd dozgonnie pod silnem wrażeniem tamecznych odrębnych pojęć wojskowych i politycznych. Ze zdobytem tam doświadczeniem, wystąpił odrazu w kraju jako jeden z najdzielniejszych obrońców sprawy narodowej w ciężkiej kampanii ukrainnej przeciw Rosyi. Dzięki ówczesnej zasłudze, a nienajmniej też puławskiemu poparciu, mąż zaufania emigracyi sejmowej, niesłuchany poseł jej do rewolucyi francuskiej, stanął wreszcie u szczytu swych przeznaczeń, jako głowa narodu, „Najwyższy Naczelnik i rządca całego zbrojnego powstania”. Dyktator najrzadszy, głosił on najszczerzej: „Niech nikt, kto cnotliwy, nie pragnie władzy”; a brał tę władzę jak krzyż, dla „ocalenia ludn“. Przez samą skromność bywał wielce podatny na wpływy cudze, Czartoryskich, Ignacego Potockiego, Kołłątaja, czy pośledniejszych bodaj czynników, ale zawsze ze swoistym nawrotem ku własnej, łagodnej a upornej, i bardzo niełatwej indywidualności. Niepokalany nawet w błędach swoich, skutkach bądź samejże swej cnoty, bądź wyznaczonej sobie przez naturę umysłowej granicy, bądź niesłychanej trudności sprawy publicznej, Kościuszko na barkach miernych, wyolbrzymiony dobrą wolą poczciwego Polaka, wyniósł tamte dwie potężne idee, narodową i ludową. Jak wszedł do powstania, tak z niego wyszedł, z górującą myślą o całości Polski niepodległej i obywatelstwie prostego jej włościańskiego ludu. Żył w przeświadczeniu głębokiem, „że wszyscy równi jesteśmy,... że nie może być żaden naród skłonniejszy do uczynienia dobrze każdemu, jak naród polski, kiedy tylko sam swoją wolę czynić może”. Dobył z nicości siłę ogromną; pokazał, co naród samotnie zdziałać potrafi; a przez to, pomimo klęski doraźnej, otworzył źródło niepożytej na przyszłość otuchy. Tak sam, z wodza upadłej insurekcyi, został nazawsze symbolem resurekcyi narodowej.
Jednakowoż, w nadludzkim, niepomiernym wysiłku krótkiej doby powstańczej, wydatkował, wypalił niepowrotnie Kościuszko główne zapasy niemłodej już osobistej energii życiowej. Zesłabły od ogromnego moralnego wstrząśnienia, ran maciejowickich, niewoli petersburskiej, dał się nad Newą skłonić do złożenia Pawłowi przysięgi wiernopoddańczej. Błąd ten na chorym, nadczułym człowieku był wyłudzony w imię pobudek szlachetnych, jedynie do takiej duszy przystępnych. Był mu poddany przez chęć wyzwolenia tysięcy więzionych rodaków, przez poryw wdzięczności za niespodzianą ludzkość Pawła, przez ułudę lepszych stąd dla kraju widoków. Bądźcobądź, ciężko przytłoczony fatalnym tym krokiem i hojną łaską imperatorską, zobowiązawszy się jechać do Ameryki, opuścił Kościuszko Petersburg z końcem 1796 r. Stąd na Stockholm udał się do Gӧteborga, gdzie miał siąść na okręt, lecz przez kilka miesięcy się zatrzymał. Tutaj doszła go ożywcza wiadomość o utworzeniu legii polskich pod Bonapartem, oraz wezwanie zbiorowe od emigracyi paryskiej. Ale tutaj też, w Szwecyi, w początku maja 1797 r., dobiegła go wieść dotkliwa o rozejmie leobeńskim. Jeśli przeto w znękanej jego głowie kołatała się podówczas myśl schronienia się do Republiki francuskiej, której wszak był obywatelem honorowym, i zbliżenia się do odrodzonej pod jej osłoną broni polskiej, to tę myśl, oprócz ciężkiej jeszcze niemocy fizycznej, oddaliła narazie tamta niepomyślna wieść rozejmowa. Zamiast do Paryża, udał się tedy do Londynu. Przez całą zresztą drogę, zarówno na ziemi szwedzkiej, jak angielskiej, był pod najczujniejszym, jawnym i tajnym dozorem rosyjskim. Po dłuższym znów w Anglii postoju, a pewnie i wahaniu, odpłynął stąd wreszcie, w połowie czerwca t. r., do Ameryki, próżno wyczekiwany przez legiony, cieszące się już złudą szczęśliwego porwania go z drogi przez francuskich korsarzy.
Przybiwszy do Filadelfii, w połowie sierpnia 1797 r., pośpieszył Kościuszko nasampierw zwrócić się do tutejszego konsula generalnego francuskiego, Letomba. Zaraz nazajutrz po swym przyjeździe, uczynił mu, na cztery oczy, ważne wynurzenia poufne, które zlecił przekazać ministrowi spraw zagranicznych, Delacroix. Oświadczył mianowicie, iż „pragnie udać się do Francyi” i to „natychmiast”; iż „przybył tu (do Ameryki) jedynie dla omylenia swych nieprzyjaciół”; iż „jest tu obserwowany i nie może mówić ani działać, jak tylko z największą ostrożnością”. Ale z wykonaniem tych tajnych pragnień swoich tymczasem wstrzymać się musiał. Trafił tutaj na silne naprężenie pomiędzy Republiką francuską a Unią amerykańską. Ta ostatnia, w osobie Washingtona, jego obecnego w prezydenturze następcy, Adamsa, i całego rządowego stronnictwa federalistycznego, przychylała się mocno ku macierzystej Wielkiej Brytanii i szła coraz jawniej ku zerwaniu, a bodaj wojnie z Francyą. Kościuszko, którego sympatye były wtedy całkowicie po stronie rewolucyi francuskiej, unikał teraz widzenia się z Washingtonem, pomimo jego zaprosin. Natomiast zszedł się najściślej ze stanowczym francuzofilem, radykalnym wiceprezydentem Unii, Jeffersonem, twórcą stronnictwa demokratycznego, zwalczającego gwałtownie federalistów za ich skłonności raczej zachowawcze, „monarchiczne“, anglofilskie, wojenne. W istocie, dawne przymierze francusko-amerykańskie 1778 r. przedarte zostało przez traktat anglo-amerykański 1794 r., zatwierdzony większością senatorską, będącą na żołdzie angielskim, a wprost zabójczy dla morskich dostaw i korsarzy francuskich. Skutkiem tego, zwłaszcza, od wiosny 1797 r., nastąpiły gwałtowne represye francuskie przeciw ładunkom angielskim pod flagą amerykańską. Dla zagodzenia wynikłych stąd ostrych zatargów, rząd Unii, pod naciskiem demokratycznej opozycyi Jeffersona, musiał nawiązać jesienią 1797 r. rokowania z Dyrektoryatem w Paryżu, przez trzech wysłanych tam pełnomocników. Aliści prowadzący te układy ze strony francuskiej nowy minister, sprzedajny Talleyrand, dyskretnie zażądał od Amerykanów milionowej dla siebie łapówki. Skorzystał z tego natychmiast prezydent Adams iz rozmyślną bezwzględnością pokwapił się poufne w drażliwej tej materyi doniesienia swych pełnomocników podać w marcu i początku kwietnia 1798 r. do wiadomości publicznej. Sam nawet w urzędowem orędziu przełożył je Kongresowi i ogłosił w półurzędowem New York Advertiser. Cały świat mógł stąd wyczytać najdosłowniej, w oficyalnych depeszach amerykańskich, iż w Paryżu dopraszano się od Unii 1,200.000 liwrów „łapówki (douceur) dla kieszeni Dyrektoryatu i ministeryum" francuskiego. Rewelacya tak niesłychana w stosunkach międzynarodowych, kompromitująca nietylko Talleyranda, lecz cały rząd francuski, była aktem wprost wrogim i pojętą też została powszechnie, jako krok przedwojenny, ułożony przez prezydenta Adamsa w porozumieniu z Anglią.
Dla Kościuszki bliska groźba wojny amerykańsko-francuskiej musiała być stanowczą pobudką do przyśpieszenia wyjazdu, który z chwilą wybuchu wojennego zostałby zgoła uniemożliwiony. Zresztą, z czasu służb swoich w obronie niepodległości amerykańskiej, miał on żywo w pamięci zbawczą pomoc, udzieloną wtedy Stanom przez Francyę. Istnieją też skazówki, iż obecnie pragnął osobiście przyłożyć się do pogodzenia obojga wielkich republik i w tym celu „przyjął misyę, bez urzędowego upoważnienia", od Jeffersona, gdy ten „osądził, że do porozumienia ich z Francyą mógłby (Kościuszko) być najdzielniejszym pośrednikiem". Pozostawał przytem były Naczelnik w ciągłej styczności listownej z emigracyą polską, a zapewne iz krajem. Z przesłanych sobie do Ameryki zeszłorocznych jeszcze „inwitacyi" medyolańskich Dąbrowskiego i Wybickiego, wiedział o tęgim rozroście siły zbrojnej wychodźczej w dwóch już pełnych legionach, o niestłumionych przez doznane zawody nadziejach walki wskrzesicielskiej. Są nawet pewne poszlaki, że jeśli przedtem wodzowie irlandzcy byli potajemnie wzywani z Ameryki do Paryża, z polecenia rządu francuskiego, to podobnie teraz, w początku 1798 r., kiedy w Paryżu silne wystąpiły wpływy za wznowieniem „propagandy" i wojny powszechnej, poszła stamtąd od niektórych członków Dyrektoryatu tajna zachęta powrotna do Kościuszki. W każdym razie, jasną jest rzeczą, że skoro on od pierwszej chwili przybycia do Ameryki nieomieszkał o swoim zamiarze powrotu już zgóry powiadomić władz francuskich, to tembardziej musiał uprzedzić je przed istotnem spełnieniem tego zamiaru, zapewniając sobie ich aprobatę i należne przyjęcie. Sam zbyt znakomitą był osobą, aby mógł spaść znienacka do Paryża, niby pierwszy lepszy podróżnik. Przybycie jego na stały do Francyi pobyt było wypadkiem politycznym zbyt doniosłym, a nawet, ze względu na mocarstwa rozbiorowe, pacyfikowaną niedawno Austryę, przyjazne Prusy, zwłaszcza zaś na Rosyę i Pawła, zbyt draźliwym, aby mogło odbyć się inaczej, jak za uprzednią wiedzą powołanych czynników rządowych francuskich. Dość, że w początku maja 1798 r. Kościuszko wyjechał potajemnie z Filadelfii do Europy. Jak się zdaje, dla zmylenia wrogiej czujności, jechał nie wprost do Francyi, lecz drogą bardzo okólną, Pod koniec czerwca t. r. wylądował szczęśliwie w Bayonnie. Witany był uroczyście przez uprzedzone najwidoczniej władze francuskie, municypalność bajońską i komisarza Dyrektoryatu paryskiego. Stąd dopiero zawiadomił o swem przybyciu zdumionego Barssa, a przez niego rodaków, przed którymi aż do ostatka ścisłą zachował tajemnicę. Niebawem, w pierwszej połowie lipca 1798 r., wszędzie po drodze przyjmowany z honorami przez cywilne i wojskowe władze francuskie, zjechał do Paryżaiw domu Barssa zamieszkał.
Wieść o jego powrocie, naprzód głucho obiegająca po legiach, wreszcie od Barssa napewno potwierdzona, przez Medyolan i Mantuę doszła pod koniec lipca do Rzymu. Wywołała zrozumiały zapał powszechny i zrazu „wszystkie uśmierzyła intrygi". Dąbrowski oznajmił natychmiast w pięknym rozkazie dziennym, iż pośpieszy osobiście do Paryża, „oddać raport obywatelowi Kościuszce, jako Najwyższemu naszemu Naczelnikowi". W złożonej na jego ręce ognistej odezwie „korpusu polskiego w Rzymie" do Kościuszki, oddawano hołd Naczelnikowi, jako duchowemu twórcy legionów, i wzywano go, by stanął na ich czele. „Jestto Twe własne dzieło, – głosiła ta odezwa, okryta podpisami Kniaziewicza, Rymkiewicza i wielu oficerów – że Polak, który dobył pod Tobą oręża na obronę ojczyzny, już go złożyć nie umie, pokąd jej wolną nie zrobi. Ciesz się więc owocem prac Twoich i przybywaj na łonie tych, którzy Cię wielbią i kochają, uczynić pojętnem przeznaczenie nasze. Wiemy, iż nie dla innych widoków widzisz raz jeszcze Europę, tylko żebyś nas doprowadził do ziemi ojców naszych". Była nawet w tej odezwie pewna aluzya do ponownego w samym kraju powstania, którą zapewne wpływowi Rymkiewicza należałoby przypisać. Rymkiewicz zresztą złożył również na ręce Dąbrowskiego osobny raport do Kościuszki, imieniem powierzonego sobie „składu korespondencyi" tajnej z emigracyą i krajem. Serdeczne pismo od siebie wystosował też zacny Wybicki. Przypominał on Naczelnikowi swoją niegdyś z jego rozkazu misyę wielkopolską przy Dąbrowskim; iw obecnej swej misyi włoskiej wskazywał łączność sprawy insurekcyjnej a legionowej. Dąbrowski z temi ekspedycyami udał się niezwłocznie do Medyolanu, celem uzyskania od Bruna urlopu na wyjazd do Paryża. Dowództwo zastępcze nad obiema legiami przekazywał Wielhorskiemu, przebywającemu wtedy w Mantui. Kniaziewicz, z legią pierwszą, pozostał w Rzymie. Rymkiewicz niebawem podążył stąd do Mantui, dla objęcia komendy nad swoją legią drugą.
Dąbrowski, śpiesznie odbywszy drogę do Medyolanu, już jednak nie zastał tu Bruna, który sam właśnie w tym czasie był opuścił chwilowo kwaterę główną armii włoskiej i wyjechał nagle do Paryża. Ten wyjazd wodza naczelnego był w związku z ostrem przesileniem, jakie wówczas przechodziła Cyzalpina, w przededniu mającej zwalić się na nią katastrofy wojennej. Skoro tylko zbrakło Bonapartego, zaczęło się tajne z Paryża a najtajniejsze z Wiednia podkopywanie jego tworu cyzalpińskiego. Przykładali się do tego gorliwie, choć przeważnie mniej świadomie, sami Cyzalpińczycy, i to z dwóch końców naraz, arystokratycznego i radykalnego. Z obu stron było sarkanie, gdyż uznawano ów twór za nietrwały pod względem politycznym i niedostateczny pod terytoryalnym. Żalono się też nie bez powodu na rozliczne wady nadanych krajowi urządzeń ustawodawczych, a zwłaszcza na nieznośne ciężary gospodarcze. Żądano tedy „reformy" konstytucyjnej i praktycznej, pod hasłem uproszczenia administracyi i zaprowadzenia oszczędności. Zwracano się natarczywie po taką reformę do Dyrektoryatu w Paryżu, spierając się o nią zaciekle pomiędzy sobą w Medyolanie. A zerkano przytem ukradkiem, z jednej strony, poza kordon austryacki, gdzie byli posesyonowani jako sujets mixtes najpierwsi magnaci medyolańscy; z drugiej, – poza kordony sąsiednich ziem włoskich, gdzie otwierały się widoki skrajnej propagandy wszechitalskiej. Tymczasem zaś z obu stron, w imię zbawiennej nepuracyi“, na wzór fructidorowy paryski, dążono przedewszystkiem do wysadzenia z siodła niemiłych rodaków, ludzi umiarkowanych, umieszczonych w rządzie medyolańskim przez Bonapartego, oraz do wprowadzenia natomiast do rządu siebie i stronników swoich. Było to zjawisko niezmiernie nauczające pod kątem widzenia retrospektywnym polskim. Albowiem, jak teraz w Cyzalpinie, stworzonej przez Leoben i zwiększonej przez Campoformio, tak samo później w Księstwie Warszawskiem, stworzonem przez Tylżę i zwiększonem przez Schoenbrunn, odezwie się wielkie wołanie o „reformę" administracyjną i oszczędnościową. Będzie to dążność, podobnie tam, jak i tutaj, niepozbawiona słusznych przesłanek rzeczowych, lecz niewolna też podobnie od skrytych a zgubnych wpływów fakcyjnych. Kiedy atoli te ostatnie czynniki destrukcyjne będą jeszcze hamowane w Warszawie przez obywatelstwo ks. Józefa i wolę Napoleona, to obecnie w Medyolanie, dzięki intrydze Bruna i bezrządowi Dyrektoryatu, miały one doprowadzić Cyzalpinę do zupełnego wewnętrznego rozkładu, przed samem doszczętnem zgnieceniem jej przez bliskie już koalicyjne natarcie austro-rosyjskie.
Stosunki tak się tutaj ułożyły, iż miejscowe żywioły arystokratyczne lombardzkie skupiły się dokoła posła francuskiego w Medyolanie, młodego, ambitnego krętacza Trouvego, zaś radykalne dokoła starego, kupnego spryciarza Bruna. Między tymi dwoma dostojnikami poszła więc walka zażarta o sposób „reformy”, t. j. naprawdę o obsadę stanowisk rządowych w nowej republice. W tej to mianowicie sprawie Brune, w towarzystwie generała Lahoza, jeszcze do czasu ultrajakóbina włoskiego, a niebawem zbiega do armii rosyjsko-austryackiej, udał się obecnie, w końcu lipca 1798 r., do Paryża. Narazie jednak wskórał on tam niewiele. Zaczerń, po jego powrocie do Medyolanu, Trouve mógł w końcu sierpnia dopełnić po swojemu „reformatorskiego” zamachu stanu, zmian zasadniczych w ustawie i rządzie cyzaloińskim. Wnet atoli odmieni się wiatr w Paryżu. Już we wrześniu zostanie odwołany Trouve, a na jego miejsce, z protekcyi Barrasa i wyboru Bruna, mianowany posłem były konwencyonista, do czasu zapamiętały jakóbin, a przyszły sławny minister policyi, sługa napoleoński i bourboński, wyłaniający się dopiero z nicości arcyzdrajca i arcywyga, Fouche. Zaczem, przy jego pomocy, Brune z kolei będzie mógł w październiku 1798 r. dopełnić na swój sposób nowego zamachu stanu w Medyolanie, nowej zmiany w ustawie i rządzie, przepędzić świeżych nominatów Trouvego, a obsadzić władze cyzalpińskie swojemi kreaturami barwy najskrajniejszej. Aliści wkrótce potem, pod wpływem Reubella, nastąpi w końcu października odwołanie samego Bruna i powierzenie komendy naczelnej włoskiej gorącemu a szlachetnemu Joubertowi; zaś w listopadzie odwołanie Fouchego z poselstwa i mianowanie na jego miejsce uczciwego Rivauda. Zaczem znowuż ten ostatni, już pod koniec 1798 r., dopełni trzeciego zrzędu zamachu stanu i nowych zmian w składzie rządu i reprezentacyi cyzalpińskiej.
Cała ta wahadłowa gospodarka przyniosła oczywiście, zamiast „reformy”, zupełne tylko rozprzężenie polityczne i anarchię duchową w Cyzalpinie. Zraziła kraj do Francyi i własnego niezawisłego bytu. tem samem zaś nieocenioną przysługę wyrządziła koalicyi i utorowała jej powrotną drogę zdobywczą. Jeszcze chwila, a Austryacy wkroczą tu jako wybawiciele od przemocy francuskiej i jakobińskiej. Witany owacyjnie zwycięzca Suworow odbędzie wjazd tryumfalny do szalonego radością Medyolanu. Ważna w tem wszystkiem była przestroga dla Polski. Szczęściem jeszcze dla niej będzie w nieszczęściu, że do jej stolicy tak nie wjedzie kiedyś Kutuzow; że pośród klęsk największych, przecież tej jednej ustrzeże się Warszawa; że nie da się wytrącić z raz obranej linii wytycznej i zachowa jednolitą postawę moralno-polityczną, przez całą trudną dobę Napoleona; że dzięki temu, już po jego upadku, zamiast lombardzkiej, pod batem austryackim, bezprawnej niewoli, wyratuje dla siebie przynajmniej konstytucyjne Królestwo Kongresowe.
Ale to były dopiero sprawy bliższej lub dalszej przyszłości. Tymczasem, w początku sierpnia 1798 r., Dąbrowski, nie zastawszy Bruna i nie mając sposobu jechać dalej do Paryża bez urlopu, musiał zatrzymać się w Medyolanie. Nie był on zresztą wolny od pewnego niepokoju. Zjawienie się Kościuszki we Francyi było dlań w tej chwili niespodzianką dość zagadkową. Mógł w tem domyślać się trafnie jakiegoś uprzedniego porozumienia z rządem francuskim, ale też nietrafnie-z nieprzyjazną sobie Deputacyą polską. Miał tylko pośrednią, niczego nie wyjaśniającą wiadomość od Barssa. Od samego Naczelnika nie miał nic zgoła, i na pierwsze od niego pismo będzie jeszcze czekał przez miesiąc. Nie wiedział, jakie stanowisko zajmie Kościuszko względem legionów wogóle a niego osobiście, jako ich wodza, w szczególności. Tembardziej zależeć mu musiało na zdeklarowaniu swego własnego lojalnego stanowiska względem Naczelnika. Zaraz tedy nazajutrz po przybyciu do Medyolanu, naradziwszy się z nadbiegłym z Mantui Wielhorskim, wyprawił do Paryża Tremona i kapitana Wasilewskiego. Powierzył im zabrane z Rzymu ekspedycye od legii pierwszej i od Wybickiego, jakoteż pismo Wielhorskiego i przywiezione przezeń adresy legii drugiej. Dołączył nadto osobistą od siebie odezwę do Kościuszki. „Oświadczam Ci, obywatelu, – pisał w tej odezwie, wyjaśniając powód mimowolnego zatrzymania się swego w Medyolanie, – że jako Polak i żołnierz uznaję w osobie Twej Naczelnika mego i Wodza. Jako generał komenderujący Legionami polskiemi posiłkowemi Rzeczypospolitej Cyzalpińskiej, powtarzam to tylko, co w roku przeszłym pisałem do Ciebie przez adjutanta mego, obywatela Zawadzkiego, gdy wiadomość mieliśmy o przybyciu Twem do Nantes: że składam komendę tychże Legionów w ręce Twoje a razem los kilku tysięcy Polaków. Posyłam Ci, Najwyższy Naczelniku, raport powinny... Oczekuję Twych rozkazów i najprędszej rezolucyi“.
IV.
Kościuszko spotkał się w Paryżuz najpochlebniejszem napozór przyjęciem. Wzięty został ostentacyjnie w opiekę przez Dyrektoryat, a mianowicie, wobec umyślnej rezerwy Barrasa, oraz choroby i wyjazdu na kuracyę Reubella, przez najsłabszą w rządzie głowę, Lareveillera. Był prowadzony na posiedzenie Rady Pięciuset, jako gość honorowy. Był czczony ognistym toastem na bankiecie u ministra wojny, Scherera. Był wychwalany obficie po dziennikach, zwłaszcza radykalno – rządowych. Zdawaćby się mogło, że władcy paryscy naprawdę znakomitym zajęli się Polakiem. W rzeczywistości szło jedynie o wyzyskanie go na rzecz własnych ich rachub i widoków chwili bieżącej.
Była to właśnie chwila, kiedy urwały się układy francusko-austryackie o zadośćuczynienie za aferę wiedeńską Bernadetta, a zarazem utknęły rokowania kongresowe rastadzkie. Natomiast do zakulisowych knowań przedkoalicyjnych poczynał czynnie wdawać się Paweł, pchany tędy nienajmniej widmem snowanej jakoby przez Dyrektoryat „intrygi polskiej". Ostrzegał cara przednią przemyślny Thugut, korzystając z awantur Bernadetta i jego świty polskiej w Wiedniu. Przestrzegał gorliwy Panin, mając klucz podrobiony do sekretów ambasady Caillarda w Berlinie. Roboty te ułatwiało spółczesne ochłodzenie stosunków prusko-rosyjskich, skutkiem zmiany panującego w Prusiech. Na schyłku zeszłego 1797 r. zmarł po długiej chorobie Fryderyk – Wilhelm II, osobisty przyjaciel Pawła jeszcze z czasów jego wielkoksiążęcych. Z objęciem rządów przez młodego Fryderyka Wilhelma III urwała się tymczasem nić dynastycznej zażyłości między Berlinem a Petersburgiem. Wobec wyraźnych starań Dyrektoryatu o zamianę pokoju bazylejskiego na ścisły sojusz z dworem pruskim, Paweł, coraz bardziej oziębły dla tego dworu, a – coraz wrażliwszy na wpływy wiedeńskie, wyprawił wiosną 1798 r. do Berlina wielkorządcę Litwy, Repnina, z misyą bardzo kategoryczną. Szło mianowicie o niezwłoczne oderwanie Prus od Francyi, przeciągnięcie ich na stronę koalicyjną, pośredniczenie między niemi a Austryą. Nieudanie się tej misyi, wobec odporności Prus, skłonnych raczej zachować najdogodniejszą dla siebie rolę środkującą, miało zostać jednym z czynników, wiodących Pawła niebawem do obozu koalicyi. Ze swej strony Dyrektoryat, odwołującz Berlina Caillarda, posłał na jego miejsce, latem 1798 r., jedną z najtęższych głów Republiki, eksksiędza Sieyesa, z wręcz przeciwną, a równie nieudaną, misyą przeforsowania nareszcie aliansu francusko-pruskiego. Wedle istotnej myśli samego Sieyesa, szłoby przytem głównie o pchnięcie Prus przeciw Rosyi, odsunięcie ich bardziej ku Wschodowi, a tym sposobem rozwiązanie Francyi rąk w Rzeszy niemieckiej. To też w przeniknionej taką myślą przewodnią instrukcyi jego poselskiej, redagowanej przez Talleyranda, doradzano dworowi berlińskiemu „zbliżyć się do Polski, przeznaczonej może kiedyś do odrodzenia potęgi swojej pod berłem pruskiem”. Oczywiście nie wierzył w to naseryo obojętny na Polskę Dyrektoryat. Nie wierzył Talleyrand, który dopiero co, pytany prywatnie o radę przez Ogińskiego, z koleżeńską otwartością wielkopańską, jako magnat francuski, na cztery oczy poradził magnatowi polskiemu wyrzec się wszelkich „nadziei chimerycznych,... nie narażać swojej fortuny i wrócić do domu“. W gruncie rzeczy, w Paryżu, wyprawiając głębokiego, lecz bardziej jeszcze zarozumiałego Sieyesa na wielką jego misyę berlińską, nie łudzono się zbytnio co do jej powodzenia. Nie liczono nawet naseryo na samo wypraszane tak natarczywie przymierze pruskie; a conajmniej tyleż liczono, wedle zwykłej recepty, samym tym postrachem pruskim zmiękczyć jeszcze Austryę i dojść z nią do ładu. Bądźcobądź jednak, dla osiągnięcia jednego czy drugiego celu, dla aliansu, czy też dla manewru, dla zagrzania i skuszenia Prus, czy też zażegnania ich obawy przed podstępnem porozumieniem się Francyi z cesarzem, przybierano tymczasem pozory jak najbardziej nieprzejednane i wojownicze. Tedy szczękano orężem, hałasowano rewolucyjnie, a między innemi nieomieszkiwano też dąć rozgłośnie w trąbkę wskrzesicielską polską.
W takich warunkach, radykalizujące koła rządowe paryskie rade były wyzyskać Kościuszkę dla swoich rzeczywistych, czy udanych widoków propagandy wojennej. Była w tych rachubach cała tęcza odcieni. Byli śród rządowców francuskich tacy, co spodziewali się wyzyskać Naczelnika dla ośmielenia Prus i pociągnięcia ich polską pokusą do przeciwstawienia się Rosyi i do aliansu z Republiką. Byli tacy, co chcieli wyzyskać go tylko dla skompromitowania Prus w tym kierunku, a zarazem dla zaniepokojenia Austryi i ulżenia w końcu pomyślnej z nią zgody. Niezawodnie zaś byli i tacy, pod maską jakobińską wysługujący się restauracyi i zagranicy, co pragnęli wyzyskać go dla przyśpieszenia i ułatwienia nieprzyjacielskich przygotowań koalicyjnych. Zgłaszali się do niego, bądź samorzutnie, bądź też podesłani, najrozmaitsi działacze stołeczni, przeważnie bardzo nieosobliwi i niepewni obywatele Francyi republikańskiej, a już oczywiście zgoła obojętni dla losów Polski. Przychodzili Lebrun, Garat, Ducos i podobni karyerowicze literacko-polityczni, ofiarować Kościuszce tanie rozrzewnienie rzekomych polonofilów, filantropów i zelantów republikanckich. Przychodzili wkradać się doń w „zażyłość" rzekomi czerwieńcy, exclusifs, „rudy poczciwina“ Fouche, miodopłynny „Anakreon gilotyny" Barere, i inni pogrobowcy teroryzmu, prawiący o wielkich hasłach wyzwoleńczych Konwencyi, a przeobrażający się pocichu z królobójców na policyantów. Przychodzili mężowie stateczni, poważni stanowiskiem społecznem i wysokiemi stosunkami rządowemi, wyciągać po przyjacielsku polskiego Naczelnika na wynurzenia poufne, by przekazywać je niezwłocznie do Wiednia, Petersburga, Londynu, przez tajną agencyę szpiegowską Antraigua i kompanii, której stałymi byli donosicielami. Do rozeznania się pośród tych farbowanych lisów, pośród tych wilczych dołów i sideł paryskich, nie byłoby zawiele całej przenikliwości Ignacego Potockiego lub Hugona Kołłątaja. Kościuszko, z prostodusznym swym idealizmem, zupełnie do tego się nie nadawał. To też poczynano sobie z nim tem śmielej, iż wprawdzie uznawano w nim powszechnie „najzacniejszego z Polaków (le plus honnete des Polonais)”, lecz bynajmniej nie najbystrzejszego. Już przedtem, jako więzień carski nad Newą, wydał się on Katarzynie „głuptasem”, „jagnięciem", a jej Bezborodkom, Zawadowskim e tutti quanti – „entuzyastą, człekiem uczciwym, lecz bardzo ograniczonym". Teraz, jako gość republikański nad Sekwaną, obsypywany w oczy czułemi komplementami, był traktowany zaocznie z lekceważeniem niesłychanem. „Ten Polak-tak pogardliwie wyrażał się o nim sprzedawczyk Talleyrand – zbyt jest ograniczony pod każdym względem, aby można było radzić się go w czemkolwiek". „Odkąd poznałem Kościuszkę,-odzywał się nawet Reubell – zostałem zniechęcony do Polaków i wszelkich ich planów; ci ludzie są niezdatni do niczego". Wielkiego idealistę i uosobioną w nim wartość moralną mierzono miarą codziennego szalbierstwa politycznego. Widziano w byłym Naczelniku proste jeno narzędzie do chwilowego użytku i potrzeby. Bez ceremonii okłamywano go, durzono, nadużywano jego bezbronnej dobrej wiary. Dotychczasowe zawody emigracyjne polskie wystawiano mu jako winę wyłączną nieobecnego Bonapartego, chytrego zdrajcy Wenecyi, Włoch i Polski, występnego sprawcy dzieł pokojowych Leobenu i Campoformia. Zaś obiecując natomiast postaremu wzniosłą republikańską krucyatę wojenną, w imię wolności powszechnej ludów, tumaniono i podniecano Kościuszkę taką nadzieją ożywczą. Te podniecające praktyki paryskie niczem na swój sposób nie były lepsze od poprzednich przygnębiających petersburskich. To też, jeśli jedne przyczyniły się ongi do wprowadzenia wbłąd Kościuszki względem przysięgi wiernopoddańczej na rzecz Pawła, to drugie odegrały .teraz pewną rolę względem sposobu jego zerwania z Pawłem. Kościuszko, powracając do Europy, miał na sercu uwolnienie się od ciążącej mu nieznośnie darowizny imperatorskiej, jaką obarczony został na wyjezdnem do Ameryki. Ale ten prawowity akt własnowolny Naczelnika spaczony i wyzyskany został przez obce interesowne czynniki paryskie. Przyoblekł się mianowicie pod ich wpływem w formę mniej szczęśliwą „twardego” pisma Kościuszki do Pawła. Wyrzucane w niem były imperatorowi „pozory dobroci"; użyte zwroty gwałtowne, niedość przystosowane ani do rzeczy samej, ani do wybuchowej natury carskiej. Zapewne, Kościuszko mógł być rozgoryczony wieściami, dochodzącemi go zza kordonu rosyjskiego, zwłaszcza o zeszłorocznej łucko-wileńskiej tragedyi śledczej oraz świeżych, wiosną i latem t. r., aresztach i śledztwach na rodzimej Litwie. Ale wielki jego takt moralny i właściwe mu umiarkowanie dostateczną są poręką, że jaskrawa stylizacya tego pisma nie z jego wyszła głowy. Istnieje zresztą całkiem wyraźna skazówka spółczesna, iż było ono dla niego redagowane z natchnienia i przy udziale bezpośrednim Lareveillera. Dość, że tegoż samego dnia, kiedy zostało nakreślone przez Kościuszkę, w początku sierpnia 1798 r., pośpieszono natychmiast wyprawić je z urzędu przez ministeryum spraw zagranicznych, oczywiście do Berlina, na ręce Sieyesa, dla przesłania przez Panina Pawłowi, a bardziej podobno dla zaprodukowania rządowi Fryderyka-Wilhelma III. W kilka dni potem, na jednym jeszcze hucznym bankiecie paryskim, w sierpniową rocznicę obalenia monarchii bourbońskiej, uraczono Kościuszkę jedną jeszcze ciepłą mówką na cześć „wolności Polski"; a na widok serdecznego jego rozczulenia, przydano jeden jeszcze podniosły toast „na łzy Kościuszki". Natomiast od niemiłej funkcyi doręczenia jego pisma Paninowi wymówił się roztropny Sieyes i odesłał je z powrotem do Paryża. Ale przedtem, rzecz prosta, doszło ono w odpisie do wiadomości ministrów pruskich, o co wszak chodziło najgłówniej.
Skutek był ten, że rząd pruski pośpieszył umyć ręce od całej tej niemiłej sprawy, a nawet skorzystać z niej dla okazania gorliwej swej lojalności względem Rosyi. Haugwitz poufnie zakomunikował kopię owego pisma Paninowi i nie przestawał odtąd donosić mu, wedle relacyi Sandoza z Paryża, o każdym kroku Kościuszki, oraz o przewrotnych zamysłach francuskich zużytkowania go dla wszczęcia nowej rewolucyi w Polsce. Skutek dalszy był ten, iż Paweł, rozjuszony do żywego, jak z ukontentowaniem stwierdzono w Wiedniu i Londynie, odtąd zupełnie „wziął na kieł" (a pris le mors aux dents) i objawił daleko większą łatwość w układach o wejście do koalicyi. Rozpoczęła się też niezwłocznie zaciekła przeciw Kościuszce naganka osobista. Wywleczono jego przysięgę petersburską. Rozpisywano się o doznanych przez niego dobrodziejstwach carskich. Wydano nawet w Anglii, rzekomo za jego zgodą, przeciw czemu protestować musiał publicznie, a naprawdę staraniem Woroncowa, reprodukcye fantazyjne, wyobrażające łaskawego Pawła, jak w zakratowanej celi obwieszcza wolność Naczelnikowi, i t. p. Co się tycze samego owego pisma do Pawła, to przestano o nie troszczyć się w urzędowym świecie paryskim. Kościuszko, popróżnem wyczekiwaniu, musiał znacznie później ogłaszać je po gazetach paryskich, gdzie atoli opatrzono je inspirowanem zgóry, obłudnem zastrzeżeniem półurzędowem, zwalającem na niego osobiście wyłączną za nie odpowiedzialność. Jednocześnie, po dłuższych dopiero zachodach, udało mu się zwykłą drogą pocztową przemycić je, wraz ze zwrotem darowizny carskiej, do ambasady rosyjskiej Razumowskiego w Wiedniu, i tędy nareszcie skierować na miejsce przeznaczenia do Petersburga.
Kościuszko, jak się rzekło, o wylądowaniu swojem we Francyi uprzedził nasampierw Barssa, dawnego swego tutaj z doby insurekcyjnej pełnomocnika, a następnie pod jego dachem w Paryżu na stałe zamieszkał. Pozostał on u niego w gościnie bez przerwy przez rok z górą. Co więcej, w sprawach wewnętrznych krajowych zrazu jego przeważnie zasięgał rady, nawet jego posługiwał się piórem. Tym sposobem, rzecz szczególniejsza, będąc pod wpływem żywiołów skrajnych francuskich, dostał się jednocześnie pod wpływ umiarkowańszych kół emigracyjnych polskich, spółdziałających Dąbrowskiemu i jego pracy legionowej. Ta sprzeczność, uwarunkowana poniekąd pewnemi właściwościami psychiki Kościuszki, miała niebawem wtrącić go w dotkliwe powikłania i zatargi. Zresztą, od pierwszej zaraz chwili jego pojawienia się, pomiędzy dwoma wrogiemi obozami emigracyjnemi zaczęła się zażarta walka o Naczelnika. Deputacya pragnęła koniecznie wydobyć go z pod kurateli barssowej, przeciągnąć na swoją stronę, przez niego rządzić, przez niego przeciwników zgromić. Imano się w tym celu, bądź na miejscu w Paryżu, bądź też z Drezna, Lipska i kraju, ciągłej, natrętnej, osobistej i listownej pod jego adresem namowy. Używano do tego nieprzejednanego kasztelana Mniewskiego, przybyłego ze Stambułu napowrót nad Sekwanę wymownego „Sarmaty“ Turskiego, zbiegłego do Saksonii po niefortunnej wyprawie spiskowej litewskiej zapamiętałego generała Giedroycia, i innych powag radykalnych. Z kolepuszczono w ruch krajowe związki tajne i ich emisaryuszów, w zamiarze oddziałania na Naczelnika, zaimponowania mu, lub nawet wygórowania ponad nim, suggestyą rzekomej potęgi organizacyjnej i konspiracyjnej domowej. Liczono się przytem bardzo sprytnie z właściwą mu wielką na głos opinii narodowej, na wpływy postronne wrażliwością, wzmożoną jeszcze obecnie, po przebytych ciężkich doświadczeniach petersburskich, w nie jasnem na wychodźctwie położeniu. Te rachuby miały istotnie nie pozostać bez pewnego w Tyniku. Nie udało się wprawdzie nigdy tym mataczom całkowicie skonfiskować dla siebie Kościuszki. Ale udało się stopniowo wsączyć niepokój, wnieść chwiejność do jego myśli i działań, postawić go nawet w niektórych przedmiotach zasadniczych wprost w sprzeczności z pierwotnem jego stanowiskiem. Jednakowoż z początku okazywał się on dosyć odpornym. Trzymał się mocno Barssa, a tem samem poniekąd agencyjno-legionowego kierunku. Był raczej za zupełnem skasowaniem Deputacyi, wiodącej właściwie, od czasu dokonanego w niej rozłamu, żywot wręcz samozwańczy. Był za stworzeniem na jej miejsce jakiegoś nowego ciała kompromisowego. Był w każdym razie za uciszeniem gorszących niesnasek, za zgodą. Uderzyła go szczególniej obecność śród gardłaczów deputacyjnych nad Sekwaną podejrzanego Maliszewskiego, któremu przypisywał zdradzieckie wydanie w Petersburgu swoich najtajniejszych starań przedinsurekcyjnych paryskich, czynionych ongi u Komitetu ocalenia publicznego. Kościuszko z tego powodu udzielił obecnie emigrantom paryskim, a nawet władzom francuskim, stosownego poufnego przed Maliszewskim ostrzeżenia, przez co w nim, jego kompanie Szaniawskim, i innych prowodyrach deputacyjnych, zyskał sobie wrogów nieubłaganych.
Tymczasem, w dni kilka po nakreśleniu rzeczonego pisma do Pawła, pośrodku tych wszystkich złud i matactw francuskich, niesmaków i zgrzytów emigranckich, przyszła Naczelnikowi szczera, zdrowa pociecha. Nadeszły przyniesione przez Tremona i Wasilewskiego wierne odezwy legionowe. Z wzruszeniem głębokiem odebrał on te drogie świadectwa niezachwianego przywiązania i ufności najlepszych, najtęższych rodaków. Odpisał wszystkim, od żołnierzy aż do oficerów, wszystkim równie pięknie, z tą swoją kochaną i trafną prostotą, jaką odnajdywał zawsze, ilekroć, zdała od umykających się jego pojęciu majaków polityki, czerpał zwyczajnie ze skarbów serca swego. „Ściskam każdego z Was – pisał „do obywateli żołnierzy, legie polskie składających” – z przywiązaniem statecznem, i nic nas nie rozłączy, chyba śmierć, gdy razem bić się będziemy za kochaną ojczyznę”. Mówił im o obowiązkach wraz wojskowych i obywatelskich. Zalecał „karność i subordynacyę”, „nierozerwaną jedność z Francuzami i Cyzalpinami”. Zalecał też „nabycie umiejętności czytania i pisania rodowitym językiem”, albowiem „Waszem jest przeznaczeniem zanieść dar wolności ojczyźnie i udział światła dla spółziomków”. „Chcę być z Wami, – pisał do korpusu oficerów legionowych-chcę z Wami się złączyć dla służenia wspólnej ojczyźnie, skoro okoliczności tę miłą porę nam wskażą”. Ważną przestrogę skierował do Rymkiewicza względem prowadzonej przez niego tajnej komunikacyi ze związkami krajowemi, która „może stać się okazyą rozdwojenia umysłów, sprzeczek i zamieszania”. Radził tedy całkowicie „zaniechać korespondencyi składowej z krajowymi w sensie politycznym i nie narażać na prześladowanie współziomków nam przyjaznych w Polsce, zwłaszcza, że oni nic sami przez siebie uczynić nie są w stanie”. Tak samo zresztą, nieco wcześniej, był przestrzegał krewkiego Giedroycia, potępiając niebezpieczną a warcholską robotę spiskową Centralizacyi i Deputacyi. W serdecznych wyrazach odzywał się do Wielhorskiego i Wybickiego. Temu ostatniemu polecał dla legionistów „katechizm republikański ułożyć... (na) miejsce opinii zabobonnej”, oraz „pieśni pomiędzy współziomkami... pomnażać”, t. j. dać inną, na miejsce ulubionej i utartej od roku legionowej, która widocznie wystawioną mu była jako niedość „republikańska”. Wreszcie, w najważniejszej odpowiedzi pod adresem samego Dąbrowskiego, wyrażał mu pełne zaufanie i zatwierdzał go niejako moralnie na stanowisku legionowego dowódcy. Oświadczał się zarazem ponownie przeciw „składom wszelkim politycznym pod nazwiskiem deputacyi bądź korespondencyi”. Wypominał znowuż „karność, jedność i zgodę”. Ponawiał też z naciskiem zacną wskazówkę względem „uczenia żołnierzy nieumiejętnych czytania, pisania, rachunków oraz wrażania powinności, cnotliwym obywatelom i żołnierzom przyzwoitych”. Zaś podkreślając dobitnie hasłorówności, obok niepodległości i wolności, „w legiach polskich-dodawał-widzę tylko zbiór obywateli oficerówi obywateli żołnierzy”. Brał na siebie wyraźnie naczelną nad korpusem polskim opiekę. Donosił o widzeniu się swojem z Brunem, za jego bytności paryskiej, którego „prosiłem, aby miał staranie o Was i był Waszym ojcem”. Jednocześnie nader doniosłej, choć ogólnikowej udzielał zapowiedzi, że „gdy się sprawować dobrze będą, mogą legiony być pomnożone. Ja sam ze swej strony starać się o to nie omieszkam”. W rzeczy samej, zaraz wtedy, w sierpniu 1798 r., jeszcze przed wyprawieniem niniejszych odpowiedzi swoich, zwrócił się do Dyrektoryatu z memoryałem względem powiększenia legii we Włoszech. Jednak co do osobistego swego przybycia do legionów, wyrażał się z wielką ostrożnością, wskazaną przez niejasność własnego i ogólnego położenia politycznego. „Może, – pisał Dąbrowskiemu – że kiedy nieznacznie wypadnie mi się zobaczyć z Wami i uściskać Was braterskim afektem”.
Głos Kościuszki przyjęty został w legionach z czcią należytą. Jego odezwy natychmiast publikowane były po batalionach; jego rady święcie wypełniane niby bezwzględne nakazy. Zajęto się gorliwie uczeniem niepiśmiennych wiarusów wedle jego życzenia. Zabrano się do ułożenia zaleconego przezeń „katechizmu”, a nawet ogłoszono w tym celu paradny przy rozkazie dziennym konkurs literacki, którego nęcącą nagrodę stanowiła „pięcioletnia pod wierzch klacz szpakowata polska”. W myśl otrzymanej od niego przestrogi, zwinięty został niezwłocznie przez Rymkiewicza cały „skład korespondencyi”. Cudny to był stosunek tych młodych, bezdomnych legionów do starego, bezdomnego Kościuszki, w którego osobie, ponad wszelką, z rygoru okoliczności, władzę cyzalpińską czy francuską, one wciąż uznawały najwyższą władzę naczelniczą polską, z wyboru serca i woli narodowej. Wzmocnione też znakomicie zostało przez jego aprobatę stanowisko Dąbrowskiego. Wprawdzie niebawem pokazały się pewne między nimi obu rozdźwięki. Uwydatniło się to już w najbliższych odezwach Kościuszki, gdzie nieraz ostro karcące Dąbrowskiego spotykało się słowo, albo niemiłe polecenie pseudo-Marsylianki Turskiego zamiast legionowego mazurka. Ale te tarcia doraźne, choć podsycane rozmyślnie przez malkontentów, znających łatwą Naczelnika wrażliwość, bez szkody przecie, za mądrym zwłaszcza wpływem asystującego mu ciągle Barssa, były kojone i usuwane. Stosunek obustronny utrzymał się naogół w karbach prawidłowych. Dąbrowski w każdej niemal rzeczy referował się do Kościuszki, zdawał mu regularnie z wszystkiego sprawę, odbierał stale jego skazówki. Wpływało to niepomału na przerwanie, do czasu przynajmniej, najzłośliwszych waśni w korpusie, i na ustatkowanie równowagi wewnętrznej w legiach.
A tem naglejsza teraz właśnie była tego potrzeba, iż zbliżała się dla legionów wyczekiwana z upragnieniem, lecz cięższa nieskończenie niż przewidywano, druzgocąca próba wojenna. Nowa chmura koalicyjna dopiero na dalekiej zbierała się północy, a już łyskać poczynało na bliskiem południu. Tam jeszcze czekano na Rosyę, a już tutaj zaczynał Neapol. Królowa Karolina, nieubłagana Francyi rewolucyjnej przeciwniczka, siostra ściętej Maryi-Antoniny, ciotka i teściowa cesarza Franciszka, kochanka Razumowskiego i Galla, kobieta przewrotna i śmiała, zdawna zapatrzona na rzymskie dla Neapolu zdobycze, postanowiła pierwsze uczynić uderzenie, mające porwać i Hofburg i Pawła. Wprzódy zaś, jeszcze, przed właściwym najazdem neapolitańskim na republikę rzymską, wszczęła znienacka, latem 1798 r., niby próbną przegrywkę, groźne powstanie chłopskie w pogranicznym departamencie Circeo. W armii rzymskiej działo się wtedy nienajlepiej. Skutkiem zatargów wewnętrznych, w lipcu t. r., odwołany stąd został SaintCyr. Dowództwo po nim objął Macdonald, Szkot z pochodzenia, syn zapalonego jakobity, sam niegdy oficer królewski, generał umiejętny, lecz bez wyższych uzdolnień, a bardzo przystępny podszeptom ambicyi i intrygi. T. zw. legia rzymska, poddana reorganizacyi, przyczem zleciał Grabowski a inni wynieśli się Polacy, licząca więcej oficerów niż szeregowców, żadnego nie dawała oparcia. Główne brzemię rozprawy z powstaniem spadło przeto na legię pierwszą Kniaziewicza. Walka z „baurami”, jak z galicyjska mawiali legioniści, ze sfanatyzowanem chłopstwem rzymskiem, dobrze uzbrojonem, prowadzącem armaty, dowodzonem przez przebranych oficerów neapolitańskich i austryackich, okazała się nadspodzianie trudną i krwawą. Po raz pierwszy, od przygodnego ataku Liberadzkiego na Veronę i łatwej w obręby papieskie wyprawy Dąbrowskiego, znaleźli się w ostrym ogniu legioniści. Sprawili się dzielnie. W szeregu potyczek pod Ferentino, Frosinone, Terraciną, ugasili we krwi płomień powstania. Zasłużyli na pochwałę Macdonalda. Ale ponieśli straty stosunkowo znaczne, przeważnie w zabitych, gdyż z żadnej strony nie dawano pardonu.
Ten nieudany wybuch powstańczy pod Rzymem był drobnym, lecz znamiennym symptomatem odbywających się równocześnie za kulisami wielkich przygotowań koalicyjnych. Klucz tych przygotowań spoczywał w Petersburgu. Tegoż lata 1798 r. zjechali nad Newę od Franciszka I. dwaj jego i Pawła szwagrowie wirtemberscy, aby pospołu z przybyłym tu również, doświadczonym Cobenzlem, oraz posłami austryackim, gładkim Dietrichsteinem, angielskim, przedsiębiorczym Whitworthem, i neapolitańskim, zręcznym Serra-Capriolą, przeważyć szalę decyzyi carskiej na rzecz wspólnej przeciw Francyi wyprawy wojennej. Starano się wyzyskiwać monarchizm nieprzejednany i żyłkę legitymistyczną Pawła. Car w tym czasie udzielił u siebie w Mitawie gościny pretendentowi Ludwikowi XVIII; karmił tłumy emigrantów francuskich; cały złożony z nich kilkotysięczny korpus księcia Conde trzymał w gubernii wołyńskiej i podolskiej pod Kowlem, Łuckiem, Włodzimierzem. Starano się też podniecać pychę samowładczą, porywy religijne, zachcianki rycerskie, ambicye światowe imperatora. Wskazywano mu wzniosłe posłannictwo wskrzesiciela tronu arcychrześciańskiego, bodaj nawet obrońcy tronu św. Piotra, pogromcy rewolucyi powszechnej, zbawcy i superarbitra Europy. Starano się również skorzystać z silnego ochłodzenia jego pierwotnych nastrojów prusofilskich, zwłaszcza od zgonu Fryderyka Wilhelma II i bezowocnej misyi berlińskiej Repnina. Starano się natomiast uleczać cara z osobistych i politycznych uprzedzeń do Austryi, i nawet nawiązywać powinowactwo rodzinne między domem jego a habsburskim, przez planowane małżeństwo młodego palatyna Józefa z W. Księżną Aleksandrą Pawłówną. Cała ta gorączkowa gra o ostateczne pozyskanie Pawła, tak doniosła dla sukcesu i wogóle dojścia przyszłej koalicyi, miała w szczególności najżywotniejsze znaczenie dla Austryi. Ona bowiem znów musiałaby wziąć na siebie główne brzemię wojenne, a liczyć się przytem ciągle ze stojącemi na uboczu Prusami, skąd w razie niepowodzenia zawsze mogło spaść na nią zabójcze w plecy uderzenie. To też Austrya o tyle tylko chciała i mogła ważyć się na ryzyko nowego z Francyą pojedynku, o ile byłaby pewną czynnej asysty Rosyi, a tem samem pokrytą i zabezpieczoną przeciw Prusom.
Owóż jednym z najdzielniejszych ku temu sposobów było podziałanie na Pawła, niby chustą czerwoną, postrachem konspiracyi polskiej. Należało tylko odnaleźć ją i namacalnie pokazać, zagnieżdżoną zwłaszcza pod berłem pruskiem, a przynajmniej wynaleźć i zaprodukować jej pozory. W rzeczywistości, w całej Polsce było podówczas cicho zupełnie. We wszystkich trzech dzielnicach, na szerokiej powierzchni przeciętnego ogółu przeciętnej opinii publicznej, po ostatniem rozczarowaniu campoformijskiem wzrosły nawet prądy raczej ugodowe. Odbiło się to również na pruskiej Warszawie. Po zaszłej w listopadzie 1797 r. śmierci Fryderyka-Wilhelma II, zdradzieckiego sprzymierzeńca i rozbiorcy Polski, jego sukcesor Fryderyk-Wilhelm III i piękna królowa Luiza po raz pierwszy, zamiast hołdu pruskiego składanego koronowanemu elektowi Rzpltej, odebrali w Królewcu hołd koronacyjny od wiernopoddańczej deputacyi polskiej. Wkrótce potem, po zaszłym w początku 1798 r., wśród błyszczącej nędzy niewolniczej w Petersburgu, nagłym zgonie ostatniego elekta, Stanisława-Augusta, młoda para królewska pruska zjechała latem t. r. do Warszawy. Spotkała się tu z przyjęciem wspaniałem ze strony wyższego zwłaszcza towarzystwa, którego imieniem czynił jej honory polskiej stolicy osiadły tu odtąd na stałe najświetniejszy przedstawiciel arystokracyi polskiej, były wódz naczelny armii polskiej, ks. Józef Poniatowski. Ze swej strony, nowy monarcha, nie mając na sumieniu zbrodni politycznych swego poprzednika, starał się łaskawością osobistą ujmować sobie polskich swych poddanych, wyższego szczególnie stanu, i tą osłodą łagodzić, a naprawdę ułatwiać, niezmienne, celowe ciśnienie administracyjne. Łaskawość dworska i ucisk rządowy, karesy i represya, tak w tej dzielnicy, jak iw innych, wybornie dopełniały się nawzajem. Należało to do utartej już metody działania wszystkich trzech mocarstw rozbiorczych w Polsce: w jednej ręce pałka, w drugiej cukier, i to zatruty. Albowiem kaptacya, jak się rzekło, zlewała się z prowokacyą, a coraz umiejętniejszą, coraz wyszukańszą, zatrutą podwakroć, obliczoną nietylko na pogrążenie idących na jej lep ofiar polskich, lecz zarazem na wzajemne skompromitowanie samychże rządów. Pod tym względem między Prusami a Austryą wciąż szedł wyścig o lepsze, t. j. o to, kto kogo, za tajne w sprawie polskiej spiskowe z Polakami grzechy, potrafi lepiej pogrążyć przed wspólnym przedmiotem pożądliwej miłości i panicznego strachu, przed potężnym podziałowym dawcą i sędzią rosyjskim.
W takim to mianowicie kierunku wysiliła się obecnie wytrawna sztuka gabinetu wiedeńskiego, podcinana pilną potrzebą zyskania Pawła dla przyszłej koalicyi. Po niejakiej ciszy od zeszłorocznej afery galicyjsko-wołoskiej, podane zostało policyi austryackiej hasło do nowej wytężonej działalności. Zaczęło się, jak wspomniano, od uwięzienia w Pradze, wiosną 1798 r., starszego Kochanowskiego. Sprowadzono go do Krakowa i otwarto tutaj na wielką skalę śledztwo polityczne lege artis. Była to w istocie gratka nielada, gdyż w pochwyconej przy nim korespondencyi znalazły się nici tajemne, wiodące przez Woyczyńskiego i Radziwiłła za kordon pruski, do Warszawy i Berlina. Zaraz poszło ostrzeżenie poufne do Petersburga. Zaraz też wznowiły się liczne aresztowania na Litwie, gdzie w najbliższych miesiącach wzięci zostali Wawrzecki, Niesiołowski, Brzostowski, Giełgud, Sołtan, Tyzenhaus i wielu innych wybitnych patryotów, i sprowadzeni na surowe śledztwo do Wilna. Wtem, z początkiem lata, przypadł powrót Kościuszki, wywołując żywy niepokój i srogą pasyę carską. Teraz sam Paweł zwrócił się do Berlina i Wiednia z żądaniem pochwycenia „zdrajcy” Kościuszki i spikniętych z nim buntowników polskich. Z obu stron, pruskiej i austryackiej, objawiono oczywiście zupełną w tym względzie konkurencyjną gotowość. Rzecz jednak polegała na tem właśnie, aby dobrą wolą i niepokalaną czystością własną prześcignąć konkurenta i obnażyć jego dwulicowość i winę.
Dla dopięcia głównego tego celu, zdobyto się w Wiedniu na krok bezwzględny i jaskrawy. Latem 1798 r. aresztowano w Bardyowie na Węgrzech, przebywającego tam u wód, najwybitniejszego po Kościuszce byłego petersburskiego jeńca, Ignacego Potockiego. Zawieziono go pod strażą do Krakowa, opieczętowano mu papiery w Kurowie iw jego mieszkaniu gościnnem w Puławach. Wzięto zarazem w grzeczny areszt samego starego Czartoryskiego, którego skierowano na indagacyę do gubernium lwowskiego. Następnie aresztowano w Białaczowie marszałka Małachowskiego i wyprawiono na śledztwo główne do Krakowa. Jednocześnie uwięziono szereg figur pomniejszych, abądźcobądź wydatnych, przeważnie członków Centralizacyi lwowskiej, kładąc faktycznie kres dalszemu jej istnieniu. Zażądano też kategorycznie od Prus wydania wielu poszlakowanych o współwinę obywateli, zamieszkałych w kordonie tamecznym, i dostarczenia ich do inkwizycyi krakowskiej. Tutaj, w Krakowie, ześrodkowano rzecz całą w ogromnym procesie śledczo-sądowym, mającym unaocznić ogrom wykrytej konspiracyi. Punkt ciężkości w tem wszystkiem najwidoczniej spoczywał nietyle w obnażeniu spiskowej „intrygi polskiej”, ile rządowej pruskiej. Wobec tak przejrzystej intencyi, władze pruskie pośpieszyły przesłać na gwałtwłasnych urzędników do Krakowa, dla asystowania przy szczególniejszem tem śledztwie, gdzie naprawdę oskarżane były Prusy, a trybunałem najwyższym naprawdę był Paweł. W istocie, rozczytując się w tych olbrzymich protokółach śledczych krakowskich, aż do śmieszności widoczna, jak w krzyżowym ogniu niezliczonych zdradliwych pytań, zadawa nych inkwizytora polskim, co kroku inkwirenci naczelni austryaccy wprost zmierzali do wydobycia zeznań, obciążających Berlin, zaś nieboracy asystenci pruscy szukali ratunku przez wywołanie naodwet zeznań, obciążających Wiedeń. Rząd berliński spróbował nawet odparować grę wiedeńską przez podobny ze swej strony jaskrawy akt gorliwości. Skoro tam poświęcono Czartoryskiego, spowinowaconego z cesarzem Franciszkiem, tutaj poświęcono Radziwiłła, żonatego z kuzynką Fryderyka Wilhelma. Urządzono surową u niego rewizyę w pałacu Bellevue pod Berlinem. Przez trzech, wydelegowanych we własnej osobie ministrów stanu, Haugwitza, Alvenslebena, Goldbecka, uroczyście nałożono pieczęcie na jego papiery. Groźnem pismem odręcznem królewskiem zażądano od niego wytłómaczenia się z zarzucanej mu zbrodni stanu i występnych stosunków z „Polakami francuskimi”. Samemu zresztą Radziwiłłowi wielkiej nie uczyniono krzywdy, ale narobiono hałasu coniemiara. Sporo też śród obywatelstwa w Wielkopolsce i Warszawie dokonano świeżych rewizyi i aresztów. Zaś o wszystkich tych dziełach chwalebnych nieomieszkiwał, rzecz prosta, usłużny Haugwitz skwapliwie powiadamiać Panina, ku jego zbudowaniu i zasłużeniu na łaskawe uznanie carskie. Tak więc utarta zasada średniowieczna: „bijesz mego żyda, biję twego żyda”, doczekała się dziwnego udoskonalenia: każdy bił swego Polaka. Ale ta metoda, stosowana później przez Prusy z takiem powodzeniem właśnie w stosunku do Rosyi, w obecnej porze przyszła zapóźno, nie miała pożądanego sukcesu, nie zdołała już powstrzymać dalszego od Berlina odsunięcia się Rosyi, ani też dalszego jej zbliżenia do Wiednia i sposobionej tam nowej koalicyi. Przeciwnie, konkurencyjna na tem polu robota gabinetu wiedeńskiego w danej chwili dużą okazała wyższość i oczekiwany wywarła skutek. Puszczone w ruch stamtąd mądre i mocne sposoby podjudzania i trwożenia Pawła polskiem, polskofrancuskiem i polsko-pruskiem niebezpieczeństwem, nie minęły bez należytego wrażenia. Przyłożyły się też ubocznie, lecz wcale skutecznie, do ułatwienia, w ciągu lata i jesieni 1798 r., głównych prac dyplomatycznych nadnewskich, celem pociągnięcia Rosyi nieodwołalnie na tory koalicyjno-wojenne.
Jednakowoż dla tych prac arcydoniosłych najskuteczniejsze pchnięcie pomocnicze miało przyjść skądinąd, ze Wschodu. Najskuteczniej albowiem udało się wygrać w Petersburgu walny atut, dostarczony przez wyprawę egipską Bonapartego. Ten nieoczekiwany zwrot zdobywczy Francyi rewolucyjnej ku Wschodowi wydał się nad Newą wprost świętokradczym i zgoła niedopuszczalnym zamachem na przynależną samej tylko Rosyi, dojrzewającą dla niej wyłącznie od Piotra W. aż do Katarzyny, prawowitą zdobycz i sukcesyę bizantyjsko-turecką. Wprawdzie równocześnie podjęta została z Paryża nadzwyczaj ciekawa próba polubownego w tej mierze z Petersburgiem porozumienia. Na początku tegoż lata 1798 r., zbliżony do rządu francuskiego Szwajcar Laharpe, będący z dawniejszej guwernerki wielkoksiążęcej w osobistych z dworem carskim stosunkach, imieniem Dyrektoryatu, a z natchnienia Talleyranda, zwrócił się z pismem najpoufniejszem wprost do Pawła, ofiarując mu związek sprzymierzeńczy z Republiką, za cenę podziału Turcyi między Rosyą a Francyą. Ale taka kombinacya niezwykła i nienaturalna, w późniejszej szczęśliwszej nawet porze, nazajutrz po Austerlitzu i Friedlandzie, nie wytrzyma rachunku pomiędzy Napoleonem zwycięzcą a pobitym Aleksandrem. Teraz zaś, w przededniu Trebbii i Novi, taka kombinacya spólnicza musiała Pawłowi samodzierżcy wydać się szczytem czelności szalbierzy dyrektoryalnych, albo też poprostu zastawioną przez nich pułapką, celem odstręczenia od niego wszystkich mocarstw zainteresowanych na Wschodzie. Grzech polityczny egipskiego przedsięwzięcia od pierwszego zaraz kroku mścił się z konsekwencyą nieubłaganą. Do tylu zarzewi, tlejących w stronie zachodniej, a już zajmujących się płomieniem od neapolitańskiego podmuchu na palnym gruncie włoskim, dorzucona została nadomiar groźna żagiew sprawy wschodniej. Pod znakiem tej sprawy podnosiła się przeciw Francyi potworna koalicya austryacko-angielsko-turecko-rosyjska. Skojarzenie żywiołów tak sprzecznych byłoby w zwyczajnym rzeczy porządku wprost niepodobieństwem. Teraz wszakże paradoksalny ten związek miał szybko i gładko stać się czynem dokonanym, dzięki nadbiegłym w samą porę odgłosom rozgrywającej się równolegle fantastycznej wyprawy Bonapartego.