Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
I.
Bonaparte w okresie niniejszym już co nieco, bardzo zresztą dorywczo, skąpo, niepewnie, zasłyszał o Polsce. Długo i potem będzie mu brakło elementarnych o niej wiadomości. Po upływie całego dziesięciolecia, kiedy już stopą zwycięską na ziemi polskiej stanie cesarz, „o Litwie nic nie wiedział, ani tego nawet, jakim sposobem się z Rzpltą połączyła,... naszą historyę mało znał,... opowiadać sobie obszernie kazał, jak Prusy Książęce elektorowi brandenburskiemu się dostały Teraz, w zawodzie swym początkowym, wojujący dopiero na ziemi włoskiej generał, nierównie mniej jeszcze o dalekiej Polsce miał pojęcia. Trochę wyczytał z książek, rzeczy nieraz wcale dziwne, w rodzaju zapiski, nakreślonej przez niego w pierwszych wyciągach szkolnych z podręcznika geografii, o „Polsce należącej do wyznania luterańskiego”. Później parę skazówek o pierwszym rozbiorze wynotował sobie z życiorysu Fryderyka Wielkiego, a być może, inne szczegółowsze, pochodzące od Rulhiera, doszły go przygodnie dzięki bratankowi historyka a pułkowemu koledze. Zdarzyło mu się również dość wcześnie zetknąć się przypadkiem z kilkoma Polakami. Nasampierw, w Szkole paryskiej, jak wspomniano, kolegował z młodym Jabłonowskim. Był to półpanek polski, wyprotegowany do szkoły kadeckiej francuskiej, dzięki królewnom sasko-polskim, siostrom francuskiej delfinowej. Był zresztą typu niekoniecznie polskiego, ze swą połyskliwą skórą miedzianą, kędzierzawym włosem hebanowym, grubemi wargi, wystającemi w policzkach kośćmi, naskutek fatalnego podobno „zapatrzenia się” jego matki, co nań od dzieciństwa przydomek „murzynka” ściągnęło. A był predestynowany, rzecz dziwna, na śmierć w ziemi murzyńskiej, na San Domingo. Jako panicz polski, kadet francuski, później porucznik francuskiego regimentu Royal Allem and, major armii koronnej polskiej, podpułkownik kościuszkowski, działacz emigracyjny, wreszcie generał legionowy służby francuskiej, Władysław Jabłonowski wyobrażał zapewne ścisłą łączność duchową pomiędzy Polską a Francyą. Osobiście jednak dość pospolity, był on w rzeczach polskich informatorem mało pociągającym i nienawiele przydatnym. Następnie, w świecie paryskim, innych przygodnych informatorów polskich spotykał Bonaparte. Na ulicy Chantereine, w domu Józefiny, widywał jej zbawcę, doktora Markowskiego. Widywał tam także przelotnego jej podobno wielbiciela, pięknego i rycerskiego Prozora, wybitnego działacza emigracyi polskiej. Ale najwięcej o rzeczach polskich miał mu w dobie niniejszej dostarczyć wiadomości, najsilniej też na ówczesne, a i niektóre następne jego pojęcia o Polsce i Polakach wpłynąć, młodzieniec niepospolity, obecnie w kampanii włoskiej stawający u jego boku, adjutant jego sztabowy, kapitan Sułkowski.
Józef Sułkowski był synem nieprawym ks. Franciszka de Paula, przed ostatniego z czterech braci, książąt św. państwa rzymskiego, na Bielsku i Rydzynie Sułkowskich. Był wnukiem słynnego faworyta i ministra Augusta III, a domniemanego nieprawego syna Augusta II, więc w linii prostej, choć tylko „naturalnej”, prawnukiem Mocnego. Śród wichury barskiej z nieznanej u rodzony matki, zaraz, staraniem możnej rodziny, – podobnie jak protoplastę, po którym wziął imionisko, wsunięto ongi trybem kukułczym skromnemu burgrabiemu krakowskiemu, staraniem króla Sasa, – wsunięty został ubogiemu krewniakowi, pułkownikowi cesarskiemu, na urzędowego syna. Musiał tedy od urodzenia z prawdziwym rozstać się ojcem, dziwacznym, awanturniczym ks. Franciszkiem, w ciągłej ze swoimi żyjącym zwadzie, ciągłej włóczędze, pono wielożeństwie, naprzemiany majorem rosyjskim, konfederatem barskim, feldmarszałkiem-porucznikiem austryackim, generał-lejtnantem polskim. Musiał aż do śmierci z tym wyrodnym zerwać ojcem, który się go zaparł, o lat kilkanaście go przeżył, a na jego miejsce rzekomo prawych, z zawartego wbrew woli rodziny małżeństwa z Włoszką, młodszych postawił synów. Musiał, sam na łaskawym chlebie, widzieć tych braci swych młodszych, nieskończenie mniej od siebie wartych, w książęcym paradujących splendorze. Musiał później, sam w wytartym mundurze polsko-francuskim, napotkać ich, jak o oficerów austryackich, bijących się we Włoszech przeciw niemu i broni legionowej. Chowany był niemowlęciem nasamprzód w pałacu wiedeńskim drugiego ze stryjów, schorowanego ks. Aleksandra. Niebawem przeszedł stąd do rąk najstarszego stryja, głowy domu, ks. Augusta, fundatora ordynacyi rydzyńskiej, skąd wraz z marnotrawnym bratem ks. Franciszkiem i tamtych z narzuconej włoskiej bratowej wyłączono synowców. Przez ks. Augusta, próżnego, marnego, na ostatek całkiem Rosyi zaprzedanego, acz nie bez zdatności i zalet człeka, mały Józef wzięty został w opiekę zupełną. Była to opieka tem czulsza, że wszyscy wtedy stryjowie byli bezdzietni, że przeto w tej dziecinie, w której rysach ślicznych i temperamencie bujnym wcześnie zdawał się majestat przebijać Augustowy, pierworodną nadal szczepu swego, siewu królewskiego oglądali gałązkę. I mogłoby wydawać się zaiste, że jeśli z krwi zatrutej Mocnego najzakaźniejsze jady do nieszczęsnego Sułkowskich wsączyły się domu, płodząc z pokolenia w pokolenie grzechy i zbrodnie niesłychane, prywatne aż do matkobójstwa, publiczne aż do płatnej zdrady, pozgonnie jeszcze na grobie rodu judaszową uwieńczone sromotą, to z tejże krwi wspaniałej iskra świetna, pańska, wzniosła, do duszy tego właśnie wydziedziczonego padła potomka.
Rósł on tymczasem pieszczony na zamku rydzyńskim, bądź po długich zagranicą ciągany wojażach. Edukowany był zbytkownie, jak wonczas na wyścigi swe panięta polska hodowałam agnaterya, Poniatowscy Józefa, Potoccy Jana, Czartoryscy Adama. Z większym jeszcze niż gdzieindziej bezładem we wszelakich naraz ćwiczony naukach, dawał sobie przecie radę, dzięki wrodzonym zdolnościom niezwyczajnym. Sporo też z rozlicznych dziedzin skupił wiadomości. Wielu nauczył się języków. Zawczasu jednak okazywał „największe upodobanie mówić o wojskowości, fortecach, bataliach, jakim sposobem która była wygrana, kto jaki błąd popełnił”. Dzieckiem cudownem, ze znaczącą do koronowanego antenata aluzyą, przez stryja opiekuna po wszystkich obwożony był dworach. Był prezentowany „kuzynowi”, też prawnuków i Augusta Mocnego, Ludwikowi XVI i Maryi Antoninie; cesarzowi Józefowi i Fryderykowi Wielkiemu. Sprowadzony wreszcie aż nad Newę, przedstawiony Katarzynie II, „osobliwszą jej łaską” w stopniu junkra gwardyi konnej zaliczony został do armii rosyjskiej, na którą wnet z rozpaczną nacierać będzie determinacyą. Zrobiony też był z protekcyi stryjowskiej użytkownikiem komandoryi rodzinnej Sułkowskich i kawalerem Zakonu maltańskiego, którego odwieczną szturmować będzie potem siedzibę. Aliści najlepszej krewniackiej zaznał przy sługi, zapisany chorążym do konsystującego w Rydzynie pułku imienia Sułkowskich, później Działyńskich w Warszawie.
Ze śmiercią ks. Augusta, wkrótce i ks. Aleksandra, miłującą rodową stracił opiekę. Nie odnalazł jej już w najmłodszym i najmizerniejszym ze stryjów, z chciwą wyłącznością o własnego, bardzo spóźnionego jedynaka dbałym, nowym ordynacie rydzyńskim ks. Antonim. Chytrze przez niego wykwitowany, odepchnięty przez rodzica, od starszych jeno stryjenek, zwłaszcza ks. Augustowej, urywkiem odtąd bywał wspomagany. Tem szybciej jednak odtąd w twardej życia dojrzewał odmianie. Tem większą przejmował się pogardą dla intrygi i nikczemności, nietylko familijnej, lecz naogół magnackiej; tem bezwzględniejszem potępieniem całego najogólniej starego społeczno-państwowego porządku rzeczy, jako głównego nieszczęść krajowych czynnika; tem ognistą wiarą w konieczność powszechnego, radykalnego przewrotu stosunków wewnętrznych, jako jedynego środka ratunku i odrodzenia narodowego. Siedział odtąd w Warszawie w swym pułku, awansując na porucznika, na kapitana. Zapracowywał się, kształcił w teoryi wojskowości, czytywał „sławnych generałów dzieła”. Niewolny był od pewnych zboczeń; ostry i podejrzliwy, a wraz wybuchowo ufny; boczący się na kobiety, a znów do najżywszego podatny uczucia. „Małomówiący, ciężki do zabrania znajomości, ciało swoje przyzwyczajał do największych niewygód,... (choć) konscytucyi był, bardzo słabej i często w kuracyi”. Szczupły kształtny, zgrabny, we wszelakich ćwiczeniach ciała, fechtunku, jeździe konnej, nawet tańcu, przednio, po pańsku był wydoskonalony. Głowa była przepiękna, lwia, później w rysach wychudłych, pod przerzedzonym włosem, głęboka zmieniona, wypalona od trawiącego wewnątrz żaru, wysiłków i przepraw, lecz w tedy jeszcze świeża, do młodej Augusta Mocnego uderzająco podobna. Cały zaś zakrój duchowy samotnego Działyńczyka w wielu cechach znamiennych osobliwie był podobny do samotnej duszy młodego korsykańskiego oficera, prawie rówieśnika, dojrzewającego spółcześnie w pułku La Fere, na drugim krańcu Europy.
Tymczasem, choć sędzia bardzo surowy ułomnej i chybionej wedle jego pojęć roboty Majowej, oczywiście jednak młody Sułkowski w szeregu jej obrońców się znalazł i przeciw najazdowi targowicko-rosyjskiemu na opłakaną kampanię litewską 1792 r. wyruszył. Z oddziałem strzelców, wciąż w straży przedniej, a podczas odwrotu w tylnej, świetnie się odznaczył. Podwakroć ranny, zasłużył na krzyż virtuti militari. Bił się tak ogniście a sprawiał tak umiejętnie, iż „oficerowie pod nim będący nie mieli wyrazów (dla) jego waleczności, flegmy i przytomności”. Ze wściekłą zaś goayczą patrząc na niezdarstwo a i zdradę komendy litewskiej, na kapitulacyę królewską, „robił sobie związki między oficerami i namawiał, aby... razem ułożyli się dla zrobienia coup de main, decydującego o losie ojczyzny”. Zaprzyjaźnił się wtedy z równie jak on ognistym, zdolnym oficerem inżynieryi wojska litewskiego, Jakóbem Jasińskim. Dzielił z nim ufność i pociąg do Francyi rewolucyjnej, co to, wedle poetyckiej Jasińskiego przepowiedni, „Zetrze despotów niedołężne gniewy od Tagu wolność szerząc aż do Newy”. To też, na widok haniebnego sprawy narodowej pogromu i zwycięstwa Targowicy, przedsięwziął z kraju wyjechać i podążyć „na wojnę francuską”. Zapożyczywszy się na drogę w poczet pensyi kapitańskiej, opatrzony gorącem poleceniem Descorcha, opuścił Warszawę latem 1792 r. Objechał rozproszonych zagranicą wychodźców. Umiarkowanem jeszcze piórem, z uznaniem „bohaterstwa” ks. Józefa i „dzielności” Kościuszki, skreślił rys odbytej kampanii. Przybył do Paryża w początku 1793 r., podczas próżnych właśnie nasekwańskich kołatań Kościuszki. Dostał się tutaj odrazu w ręce dwuznacznego Maliszewskiego, pod wpływ jego teścia, szczwanego oryentalisty Ventura, którego piękną córkę Egipcyankę podobno pokochał i poślubił. Niecałkiem ściśle zresztą ułatwił sobie przyznanie obywatelstwa francuskiego. Wpadł zarazem wkoło bardzo mieszanych Maliszewskiego przyjaciół, Polaków napozór arcyczerwonych i Francuzów podobnej na oko barwy a najpodejrzańszego naprawdę gatunku, jak oślizły Rousselin de Saint-Albin, namaszczony Garran, bezczelny Mehee i podobni luzacy rewolucyjni, a poczęści wprost przebrani po jakóbińsku szpiegowie koalicyi. Durzony przez nich i poduszczany, dał się w najlepszej wierze w ciągnąć do rzekom o ideowej naganki na spotwarzany rozmyślnie „moderantyzm” polski, i niedostrzegając ukrytych jej sprężyn, sam poniekąd wziął w niej udział. W „Ostatnim głosie” Polaka wyklął gwałtownie całą Ustawę majową, z pobudek najczystszych, ze słusznem zbrodni magnackich i uprzedzeń szlacheckich potępieniem, serdecznem ludu włościańskiego umiłowaniem, lecz niedorzecznem tak że pomstowaniem na najzdrowsze, ratunkowe uchwały majowe.
Tymczasem, poduczywszy się po arabsku, w dał się przez Ventura w rzeczy Wschodu. Sprawy wschodnie żywo wtedy zajmowały rząd francuski, bądź to w stosunku do Turcyi, bądź też nawet do Indyi, gdzie, wedle skazówek Ahmeda Chana, pozostałego w Paryżu członka dawnej indyjskiej ambasady Tippo-Sahiba, nową przeciw Anglii gotowano dywersyę. Wtedy to, 1798 r., jak się rzekło, uzyskał Sułkowski od rządu francuskiego misyę zrazu stambulską, potem równie niefortunną indyjską. Wobec niemożności dostania się do Indyi, wiosną 1794 r., wyjechawszy napowrót z Aleppa, po wielu przygodach, dopiero latem, już pośrodku insurekcyi Kościuszki, okolnie przez morze Czarne przybił do Stambułu. Zastał tutaj na poselstw ue życzliwego, znanego sobie z Warszawy Descorcha. Na jego ręce złożył wspomnione pismo, wyrażające opinię jego o insurekcyi i jej kierownikach. Ze zwłóczoną zadługo ekspedycyą Descorcha, wybrał się ledwo pod jesień, w przebraniu ormiańskjem, na Adryanopol i Bukareszt, do Naczelnika. Znowuż jednak przez tajemnych zdrajców zawczasu był wydany. Ścigany wiernym rysopisem szpiegowskim: „ładny, jak przebrana po męsku, wielkooka, długorzęsa, piękna dziewczyna”, pochwycony też został na granicy wołoskiej przez Austryaków. Wydobył się wprawdzie z opresyi, dzięki okazanej krwi zimnej i szczęśliwemu trafowi. Jednak do Polski dotarł już na upadek powstania, na samą rzeź Pragi. Ledwo zdążył jeszcze pobić się trocha z żołdactwem Suworowa i być rannym za sprawę przegraną. Uchodzić wnet powtórnie musiał. Czas dłuższy, w ciągu 1795 r., między wychodźctwem polskiem na Wołoszy, w Galicyi i Włoszech bezpłodnie strawił. Dopiero w początku 1796 r. ponownie do Paryża zawrócił. Świadek stronny i cierpki tutejszego śród emigracyi rozłamu, mieniąc Barssa “sprzedawczykiem“ a Wybickiego „zabitym Prusakiem'', trzymał się natomiast oburącz fakcyi wenecko-deputacyjnej. Na jej modłę obecnie w memoryałach do rządu paryskiego polskie biczował zacofaństwo i na nowe natychmiastowe dzwonił powstanie. Bądźcobądź przecie wyższym ponad obłęd i ciasnotę fakcyjną przyrodnim uskrzydlony polotem, uderzony zarówno pomyślnością wojenną Francyi, jak raptowną poprawą losu uwłaszczonych jej włościan, nękany myślą o złamanym tak łatwo odporze Polski i jej „sześciomilionowym niewolniku” włościańskim, w burzliwej i wzniosłej duszy nosił nieutulone pragnienie odwetu, wyzwolenia i sławy, amor patriae laudumque immensa cupido. Nieustannie też miał przed oczyma cel ostateczny tylu swoich kołowań tułaczych: nauczyć się u źródła wielkiej sztuki wojny i zwycięstwa, okryć się chwałą, wrócić oswobodzicielem swego kraju i ludu.
Po wielu zabiegach, przez Maliszewskiego i jego kompana Rousselina zaprzyjaźniony został z niepospolitym Francuzem podobnej mu „ambicyi skupionej i egzaltowanej”, doradcą poufnym i szefem sztabu Hocha, najcelniejszego rywala Bonapartego, generałem Cherinem. Przy wpływowem jego poparciu ministra Petieta, wiosną 1796 r., jako obywatel francuski wyprawiony został Sułkowski, w randze kapitana piechoty, u la suite, do armii włoskiej. Natychmiast w Livornie przed jej wodzem naczelnym osobiście się stawił. Ale Bonaparte, po świeżych przykrych doświadczeniach, miał się względem Paryża wielce na ostrożności. Przez tajne biuro wywiadowcze przy swej armii ściągał wiadomości nie tylko z obozu nieprzyjacielskiego, z Wenecyi, Turynu, Rzymu i Wiednia, lecz rów nież, i nienajmniej czujnie, z Paryża. Albowiem, wedle świadectwa jednego z kierowników tego biura, „trzeba było... wiedzieć, co się dzieje dokoła dyrektorów,... do jakiej partyi należą oficerowie, nasyłani nam do Medyolanu przez Dyrektoryat, a których tym sposobem znaliśmy wszystkich, przed przybyciem ich na miejsce”. Sułkowski, podobno właśnie z powodu przywiezionych gorących poleceń paryskich, przyjęty był z pewną nieufnością przez Bonapartego. Zaliczony do dywizyi nad Gardą, z chwilą jednak rozpoczęcia operacyi przeciw Wurmserowi podejrzliwie został odesłany do korpusu oblężniczego pod Mantuę. Na szczęście dla siebie, po niebawnem przymusowem ściągnięciu w pole tego korpusu, mógł uczestniczyć w zwycięstwie pod Castiglione, dać się lepiej poznać wodzowi, zbliżyć się do niego i pozostać w charakterze adjutanta przy sztabie głównym. Odrazu też postarał się skorzystać z tego dla sprawy narodowej. Pierwszy on z Polaków oglądał naocznie w pełni rozmachu zjawiskowy geniusz Bonapartego. Pierwszy też przeczuł przyszłą jego dla rzeczy polskich doniosłość niezmierną. Będąc zaś przez Deputacyę paryską w stosunkach z siedzącym w Stambule Ogińskim, poradził mu bez straty czasu zwrócić się imieniem rodaków wprost do „tego generała,... (który) niewątpliwie stanie kiedyś na czele rządu ('francuskiego)", i na którym przeto już z góry oprzeć należy „nadzieje odbudowania Polski". Ogiński, w rzeczy samej, naskutek tej skazówki, skierował niezwłocznie do wodza armii włoskiej pismo płomienne, gdzie z właściwą sobie wywodził emfazą, iż „piętnaście milionów Polaków’, niegdy swobodnych, dziś ofiar przemocy okoliczności, obraca oczy na Ciebie,... abyś otworzył im drogę do zrzucenia cisnącego ich jarzma". Bonaparte odebrał ten najwcześniejszy do siebie apel polski w połowie września 1796 r., w samą właśnie chwilę końcową gwałtownego za Wurmserem pościgu. Czasu miał niewiele, ale pismo przeczytał, zamyślił się i do towarzyszącego mu Sułkowskiego rzekł: „Cóż mam odpowiedzieć? cóż obiecywać?... Podział Polski jest dziełem niecnem, które utrzymać się nie może... Ale... Polacy nie powinni polegać na pomocy obcej... Wszystkie głoszone im piękne wyrazy nie doprowadzą do niczego. Znam się na języku dyplomacyi... Naród, ujarzmiony przez sąsiadów, nie może podnieść się inaczej, jak z bronią w ręku“. Najpierwsze to były jego do Polski słowa: proste, mądre, uczciwe.
Sułkowski te słowa znamienne zaraz wypisał w liście odpowiednim do Ogińskiego, wczesnym rankiem przed bitwą pod Sangiorgio, u stóp cytadeli mantuańskiej, dokąd wegnać miano Wurmsera. W kilka godzin później był w ogniu walki, gdzie spotkał się na wstępie z ułanami galicyjskimi, których cały dywizy on wzięto tu do niewoli. Sprawił się wybornie: zasłużył sobie na chlubne wyróżnienie w’ sprawozdaniu urzędowem naczelnego wodza. Po kilku tygodniach, gdy gotowała się świeża austryacka pod Alvinzym nawała, mianowany został adjutantem przybocznym Bonapartego, by nie odstępować go odtąd aż do śmierci. Uczestniczył też w najbliższej zaraz kampanii listopadowej, uwieńczonej ciężką pod Arcole wygraną. Wyszedłszy cało z krwawej tej łaźni, powrócił do Medyolanu z otoczeniem sztabowem wodza. Śród swoich na nowem stanowisku kolegów, przyszłych rozgłośnych generałów i marszałków francuskich, ten Polak przybłęda szlachetną odcinał się linią. Uderzał pełnem wykwintu obejściem, mającem przy całym nastroju republikańskim jakiś swoisty wdzięk wielkopański. Świecił odwagą szaloną, impetyczną a rządzoną zawsze przez absolutną krew zimną. Wyróżniał się połączeniem kultury ogólnej niepospolitej, a gruntownej wiedzy fachowej, zwłaszcza w dziedzinie inżynieryi wojskowej. Jeszcze z dawnych podróży stryjowskich oraz świeżej swej misyi, dobrze znał Włochy, teren wyprawy obecnej. Znał też teren niebawnej egipskiej, Wschód, z ostatnich peregrynacyi własnych. Władał biegle, prócz francuskiego, językiem tuziemczym włoskim, potrzebnym naprzeciw Austryaków niemieckim, a także angielskim, trochę hiszpańskim, rosyjskim, arabskim. Zdatny jednak owo do pióra jak do szabli, pociągany równie do polityki jak i wojaczki, gorzał wszechstronną ambicyą osobistą, odżywianą przez głębszą narodową. Ciągle teraz u boku Bonapartego, w szczególniejszym do niego stanął stosunku. „Podziwiał" go bez granic, a wraz „nienawidził", uprzedzony doń politycznie przez swych przyjaciół polsko-francuskich a jego przeważnie wrogów śmiertelnych. Analizował go surowo, bez złudzeń, a wraz gorąco do niego był „przywiązany" i wprost „zazdrosny" o niego względem innych sztabowców. Gryzł wędzidło swojej od niego zawisłości duchowej, a wraz ulegał nieprzepartej wyższej jego suggestyi, służył mu z zapałem i oddaniem się zupełnem. Bonaparte, ze swej strony, cenił Sułkowskiego wysoko a trzymał krótko, „nie pieścił". Widział niezwykłe jego zalety a przenikał też wady, brak statku i zrównoważenia, wybryki wyobraźni i nerwów, pewną niedojrzałość myślenia. Silnie i dodatnio na niego oddziałał, ujmując rozbieżne jego porywy w karby żelaznej dyscypliny. Sam zaś zrazu w zakresie rzeczy polskich był z konieczności pod jego wpływem, jako najbliższego i najobfitszego swego źródła informacyjnego w tych rzeczach, tak bardzo jeszcze sobie obcych, nieznanych, dalekich. Aż tu z kolei, w parę dni po Arcole, gdy tv kwaterze swej głównej medyolańskiej krótkiego zażywał spoczynku, wypadło Bonapartemu spotkać się ze zgłaszającym się do niego innym sprawy polskiej przedstawicielem, nierównie mniej świetnym, lecz nierównie lepiej do twardych dla niej służb obecnych przysposobionym, Janem Henrykiem Dąbrowskim.
Dąbrowski, nazajutrz po przybyciu do Medyolanu, w towarzystwie Woyczyńskiego, udał się na audyencyę do kwatery naczelnego wodza, w starym pałacu Serbellonich na Corso Venezia. Przed bramą stała kompania grenadyerów i cztery działa; na każdym wstępie schodów po dwóch grenadyerów; warta podwójna przy drzwiach. Wszędzie pełno uwijało się generałów, adjutantów, ordynansów, dostojników cywilnych, posłów, petentów, nawet deputacyi chłopskich, przybywających z daleka dla widzenia sławnego zwycięscy. Jeszcze to był obóz a już prawie dwór. Wprowadzony do wielkiej sali pałacowej, Dąbrowski, sam okazały w mundurze generał-lejtnanta polskiego, rosły, tęgi, a głowie mając wspaniałe postaci Gustawów-Adolfów i Wallensteinów, Turennów i Kondeuszów, naraz ujrzał się przed zjawiskiem nieoczekiwanem. Generał en chef Bonaparte był wzrostu drobnego, stóp około pięciu; nadzwyczaj szczupły, nikły, choć stosunkowo szerokiej, kościstej w piersiach i plecach budowy. „Takie to było małe i jakieś czarne, a żółte, a takie chude, a biedne,... a nóżki tak miał cienkie, cieniutkie jak cybuszek“, wyschłe ramiona, zaklęsłe boki. Był w stale w tedy przez siebie noszonym, zanim jeszcze przybierze skromny swój strój zielony strzelców gwardyi i historyczną szarą kapotę, pełnym mundurze wodza naczelnego Republiki, bogato w złote hafty wyszytym, sztywnym, zapiętym aż pod szyję, przepasanym szeroką wstęgą trójkolorową. Głowę miał masywną a kształtną, podługowatą; czoło potężne, choć miernie wypukłe: silny, wydatny podbródek. Włosy ciemno-kasztanowate, prawie czarne, gładko przylegające, jakby mokre, nosił długie bardzo, acz z przodu znacznie już przerzedzone, spadające na plecy i skroń, pod uszami po republikańsku czworokątnie przycięte, pudrowane a’la Robespierre, ze sterczącym z tyłu na palec harcapem. Twarz bezkrwista, wymizerowana, wychudła, na tle oliwkowem, wyglądała jakby sczerniała, ziemista. Rysy były nieruchome, zastygłe; policzki zapadłe; nos cienki, foremny, z lekka zgięty; usta piękne, wymowne, o ślicznych zębach, lecz w milczeniu ściśnięte ostrą wąską linią bladych warg. Oczy zimnym ogniem pałające, niezbyt duże, bardzo głęboko osadzone, w ciągłym biegały ruchu, stąd nader zmienne w kolorze, to z połyskiem ciemnobłękitnym, to znów zielonkawym, w spokoju i świetle jasnoszare. Nie patrzył na tego z kim mówił, lecz w dół lub na bok z podełba poglądał; nagle podnosił głowę i z pod spuszczonych brwi uderzał prosto spojrzeniem promiennem, badawczem, przebijającem do dna. Głos głęboki, w szybkiej zazwyczaj mowie, najczęściej wrzucanych krótko pytaniach lub zwięzłych rozkazach, cichy i chrapliwy, wielce był jednostajny w modulacyi, stąd wymagający pełnego napięcia uwagi słuchacza; ale w chwilach podniecenia obdarzony niespodzianie dźwięcznem metalicznem brzmieniem, „od którego drgają dusze“. Przyjmował zazwyczaj stojąc, nieco naprzód pochylony, prawie zgarbiony, w sobie skupiony. Niekiedy odruchem kurczowym wznosił prawe ramię w górę, a wraz ściągał usta od lewej ku prawej. Ręce białe, staranne, trzymał założone z tyłu, albo też oglądał uważnie podczas rozmowy. Sposób wysłowienia miał prosty, urywany, cięty, dobitny, czasem brutalny, często obrazowy, zawsze bardzo jasny; giest porywczy, stanowczy; chód żywy, lekki; “w całej postawie, wzięciu się, wyrazie, nieopisane zmianę geniuszu“.
Wielostronnego tego geniuszu już wtedy najprzedniejsze dobyły się pierwiastki: wola prostolinijna, chyża, niezłomna; chcenia a czynu naturalna, bezpośrednia zamienność; zaród myślowy najjędrniej indukcyjny, przy bezwzględnej precyzyi i trzeźwości w ujęciu nasampierw ściśle rzeczowych doświadczalnych założeń; tuż przecie w pogotowiu koncepcya arcybystra do nagłego rzutu od szczegółów do ogółu; bezprzykładna, niezmożona, niewyczerpana siła robocza. W chwili niniejszej trawiony był od jesieni ciężką niemocą, której nabawił się pod Toulonem, sam nabijając działo po zakażonym kanonierze, a która obecnie rzuciła się na kiszki. W tym stanie, ledwo trzymając się na siodle, ostatnią pod Arcole kampanię z taką odbył furyą, że kilka koni pod nim padło. Odtąd doszła nadomiar chwycona w błotach mantuańskich zgniła gorączka, powodując stan ciągłego niezmiernego osłabienia. Dochodziły zresztą ustawiczne moralne wstrząśnienia i zgryzoty, prywatne i publiczne. Zanurzał się ostatecznie w przeznaczonej sobie burzliwej i mętnej fali dziejowej. Żegnał resztki pogodnych ułud młodzieńczych. Teraz jeszcze, po powrocie do Medyolanu, żegnał je, jak w pięknem do astronom a Lalanda piśmie, nie bez uczucia głębszej żałości. Czemuż – pisał – nie było mi danem pozostać w „szczęśliwej republice nauk..., i dzieląc noc między drogą kobietą a pięknem niebem, dzień oddając sprawdzaniu spostrzeżeń a rachunków, posiąść szczęście na ziemi”. Był już bardzo sławny; nie był szczęśliwy. Miał trosk co niemiara, jako wódz, jako polityk i jako człowiek. Gotował się na nową odwetową niespodziankę austryacką. Doznawał niewdzięczności i intryg podziemnych Dyrektoryatu. Cierpiał męczarnie od ubóstwianej a zdradzającej go żony, którą po wielu naleganiach ledwo z uczt Barrasa do Włoch ściągnął, a której obecnie, w racającz pod Arcole, już w Medyolanie nie zastał. Ujrzał tu natomiast nasłanego dozorcę Clarka, wcielenie krzyżującej mu szyki złej woli dyrektoryalnej. Na dobitkę zaś, niby w ogonie dwuznacznego tego emisaryusza, niby w cichej z nim i kliką rządową zmowie, ujrzał ukazującego się naraz Dąbrowskiego. O obrotach jego paryskich i zamiarach legionowych zawczasu dostał języka przez tajne swe źródła wywiadowcze. Niekorzystnie zarazem do niego i agencyjnych jego mocodawców wychodźczych był uprzedzony przez nastrojonego deputacyjnie Sułkowskiego. Miał więc aż nadto powodów do podejrzliwej niechęci względem tego obcego przybysza. Ten człek nieznany przychodził narzucać mu się ze swoim planem legionowym, snać najęty do tego w Paryżu. Przychodził działać najdosłowniej w myśl podstępnych w tej mierze niedawnych reskryptów dyrektoryalnych. Zamiast istniejących już legii narodowych włoskich, będących cierniem w oku pacyfistom rządowym paryskim, ów nasłany przez nich Dąbrowski przychodził podstawiać fikcyjne, najemnicze polskie i pchać w nie swych ziomków Polaków służby austryackiej, na oczywiste zatracenie, wobec gotowanego równocześnie na gwałt przez własnych jego protektorów, Dyrektoryat i Clarka, corychlejszego z Austryą pokoju.
Przed takim to nadzwyczajnym, skomplikowanym, zagadkowym dla siebie i źle usposobionym człowiekiem stawał Dąbrowski. Ale on stawał naprawdę wielkiem imieniem Polski, i to przydawało mu mocy. Przed wielkim prawdziwie stawał człowiekiem, i to zapewniało mu powodzenie.
II.
Pierwsza ta audyencya Dąbrowskiego, razem z Woyczyńskim, u Bonapartego odbyła się 3 grudnia 1796 r. z rana. „Oddaliśmy mu listy. Krótko mówił o naszych interesach. Bardzo mało chciał rozstrząsać podany projekt. Skończył na tem w rozmowie pierwszej, że można formować kompanię (polską), którą – ukazując na nas – będziecie komenderować; a kiedy się ta dobrze bić będzie, łatwo jest was powiększyć. Jeżeli zaś się nie uda, zostaniecie wszelako nagrodzeni od rządu francuskiego i zapewnieni waszego losu“. Dąbrowski na to odpowiedział, „iż nietylko z kompanią jedną, ale z kilku Polakami pójdzie się bić (przeciw) nieprzyjacioł(om) swojej ojczyzny; co zaś do nagrody, po tę tutaj nie przyszedł; względem zapewnienia losu, chciał mu go sam nieprzyjaciel zapewnić, ale statecznie odrzucił i nie przyjął". Charakterystycznem było, że Bonaparte, wziąwszy z rąk Dąbrowskiego polecające pisma ministeryalne paryskie, nawet ich nie chciał czytać. Rzekł od razu, że „wie dobrze, o co chodzi; że jest przekonany, iż Polacy dobrym są żołnierzem; że atoli polegać nie może na użyciu ich przeciw cesarzowi". Rzecz o owej „kompanii“, czy też „batalionie próbnym polskim“, miał widocznie zgóry już ukartowaną, jako środek najporęczniejszy pozbycia się, z pozornem uwzględnieniem poleceń rządowych, nieproszonego projektu i projektowicza legionowego. Całkiem zbity z tropu tak oziębłem przyjęciem, a szczególnie tą bagatelizującą, wprost dla sprawy zabójczą wzmianką o jakimciś mizernym, najemnym oddziale „próbnym", wrócił do ubogiej oberży znękany Dąbrowski. Jednak męskie jego, pełne godności z miejsca odezwanie się musiało zastanowić Bonapartego. Nie odpowiadało ono bynajmniej temu pojęciu, jakie o intryganckiem jego kondotyerstwie mógł on sobie zaocznie wyrobić z samych posłuchów i cierpkich o nim Sułkowskiego skazówek. Miał zresztą w zwyczaju polegać najwięcej na własnej obserwacyi bezpośredniej i znajomości ludzi. Zaprosił Dąbrowskiego z Woyczyńskim tegoż wieczora do siebie na obiad, jak zwykle skromny bardzo. Za stołem, przy chudej zastawie i cienkiem winie, w przytomności szefa sztabu Berthiera i kilku wyższych oficerów, zaczął rozpytywać się bliżej, rozchmurzył się nieco, wreszcie „obszernie z Dąbrowskim mówił już o formacyi korpusu polskiego. Przełożył mu generał, – nie bez trudu, kulawą jeszcze swoją sasko-polską jąkając się francusczyzną, – że jest konieczną potrzebą wy dać proklamacyę do Polaków, a tem ważniejsze znajdą przedsięwzięcie i ufność zyszcze się w oficerach, mających przybyć, kiedy sam Benaparte ją podpisze”. Ułożył ją ośmielony trochę tym dyskursem Dąbrowski tejże nocy w gospodzie, jak umiał myśli swoje na język tłómacząc francuski. A więc imieniem niewolonej przez „despotów zbrodniczych” Polski, wzywał „rodaków i towarzyszów broni, jęczących pod jarzmem wroga, tych zwłaszcza, co losem najsmutniejszym zmuszeni jesteście pod tyranami waszym i zwalczać sprawę, tak dzielnie przez Was bronioną”, do stawienia się na wezwanie Francyi. „Niechaj miłość Ojczyzny, niepodległości i wolności zapali wszystkie serca polskie. Pokażmy Europie całej, co może odwaga Narodu, nieszczęśliwego w prawdzie, lecz mimo to zawsze wiernego swym zasadom i obowiązkom... Rząd francuski dozwala tworzyć korpusy polskie na ziemi włoskiej... Już organizować się zaczynają Legiony. Służmy sprawie wspólnej narodów, bijmy się za wolność pod walecznym Bonapartem, zwycięzcą Włoch. Tryumfy Republiki francuskiej są naszą jedyną nadzieją. Za jej pomocą i jej aliantów, obiecywać sobie możemy, iż ujrzymy z powrotem Ojczyznę naszą i do praw naszych przywróceni będziemy”. Nazajutrz tę proklamacyę przedstawił Bonapartemu, który wprawdzie „aprobował” ją w zasadzie, ale nic jeszcze nie wspominając o podpisaniu jej przez siebie, poddał ją bardzo ostrej krytyce w najdrobniejszych szczegółach redakcyjnych. Podejrzliwie wytknął w niej, jako niewłaściwe i wymagające usunięcia, zwroty ostre a zbyt powszechne o „despotach”, „jarzmie w rogów”, „przywróceniu praw ” i t. p., które mogłyby zostać odniesione również i do Prus, zaniepokoić je względem ich stanu posiadania polskiego, poręczonego milcząco przez Francyę w traktacie bazylejskim, a tem samem wyjść na dobro Austryi. Na tę okoliczność kładł nacisk szczególny, „czyniąc uwagę, żeby króla pruskiego nie urazić. A kiedy następnie wypadały niektóre uwagi, z gatunku tej roboty wynikające, chciał je mieć na piśmie”. Zdaje się też, że uderzył go w tym przedstawionym mu pierwotnym projekcie odezwy brak wszelkiej wzmianki o Kościuszce, na co pewnie nie omieszkał zwrócić uwagi Sułkowski. Dość, że na tej rozmowie rzecz nie posunęła się ani o krok naprzód. Dąbrowski z niczem wrócił do swej kwatery, dla ułożenia żądanych „uwag“ pisemnych, mających raz jeszcze streścić rysy wytyczne jego myśli legionowej.
Owóż miał on co prawda w ręku gotowe „Uwagi do konferencyi z Bonapartem”, t. j. instrukcyę ogólną od Wybickiego, Barssa, Prozora, na wyjezdnem z Paryża sobie daną. Winien był, wedle niej, z Polaków jeńcówi ochotników, a nawet i Węgrów, tworzyć legie „pod znakiem Rzpltej polskiej” a komendą naczelną Bonapartego, na usługach Francyi. Zastrzedz sobie atoli był winien, zgodnie z celem głównym, „regeneracyą ojczyzny swojej”, na w szelki wypadek, „w najnieszczęśliwszym losie z obrotów politycznych wypadłych, wolność wyjścia z obowiązków przyjętych”. W razie zaś pomyślnym zbrojnego z legionami przy pomocy francuskiej dostania do Polski, zobowiązać się miał zgóry do przyjęcia takiej „zwierzchności krajowej, która z systematu rządu, francuskiego za zwierzchność najwyższą polską uznaną i przyjętą będzie". Ale o tem wszystkiem teraz nie było wcale mowy. Wobec skroś odpornej, wy mijającej postawy Bonapartego, rzecz cała była zakwestyonowaną w samym zarodzie. Miał zapewne Dąbrowski w tejże instrukcyi udzieloną sobie szeroką swobodę co do wszelakiej w rokowaniach ustępliwości. „W sytuacyi naszej, – pisali tu jego mocodawcy – nie mogąc czynić wszystko, cobyśmy chcieli, musimy jak najmniej kłaść trudności w przyjmowaniu kondycyi, które nas czynnymi nadal zrobić mogą". Jednakowoż poza pewne granice ustępstw on wykraczać ani mógł, ani chciał. Zresztą nie chodziło wszak jeszcze nawet o takie lub inne „kondycye", lecz poprostu o wyraźną dla samej sprawy legionowej niechęć zasadniczą wodza naczelnego, podsycaną w dodatku przez przeciwne wpływy polskie. „Sułkowski jest wrogiem naszym, – powtarzał Dąbrowski z goryczą i niepokojem zaufanemu Tremonowi – ist unser Feind, a doprawdy nie wiem dlaczego".
Było wprawdzie w pobliżu kilku innych jeszcze oficerów Polaków, poczęści osobiście Bonapartem u znanych. Ale żaden, z nich nie mógł Dąbrowskiemu pożądanego, poważnego dostarczyć poparcia. Trzech z nich służyło bezpośrednio pod nim w samej armii włoskiej, w stopniu oficerów francuskich. Byli to Świrski, kapitan 7. pułku huzarów; wspomniany już Lipczyński i Piller, kapitanowie kompanii saperów. Większość natomiast, niemając jako cudzoziemcy wstępu do szeregów francuskich, znalazła umieszczenie w legii lombardzkiej. Najruchliwszy z nich był Kosiński Antoni, czyli, jak teraz po punicku sam się przezwał, Hamilkar. Rodem z Litwy, pospołu z Prozorem działacz spisków przedpowstańczych tamecznych, kapitan strzelców za insurekcyi, poznał się wtedy, przy obronie Warszawy, z Dąbrowskim. Był przystojny, słuszny, szykowny, odważny, patryota, ale próżny, zawistny, niestały, bez żadnych zgoła wiadomości wojskowych. Po upadku powstania wyszedł na emigracyę i jeden z najpierwszych, już przed rokiem, stawił się na ochotnika do armii włoskiej. Po dłuższej na statku korsarskim francuskim włóczędze, widz raczej, niż uczestnik bitew od Lodi do Arcole, figurował teraz Kosiński w służbie lombardzkiej, jako adjutant-major twierdzy Brescii. Starszy jego włóczęg towarzysz, major gwardyi konnej, Jan Strzałkowski, mierny oficer, słaby charakter, czasowo służył jako szef batalionu cudzoziemskiego w legii lombardzkiej. Był tutaj razem z nimi Jan Konopka, dzielny rębacz, awanturnik swarliwy, zrazu wolentarz w pułku 1. huzarów francuskich, świeżo przez Bonapartego posunięty na kapitaństwo lombardzkie. Inny Konopka, Kazimierz, „terorysta", głośny z udziału w wieszaniach insurekcyjnych warszawskich, skazany w tedy jako burzyciel na wywołanie z kraju, choć w gruncie, „zacny, z honorem i najskrupulatniejszą prawością", po różnych opałach dostawszy się do Włoch, wyprawiony został ze swym oddziałem na Korsykę. Nierównie mniej był wart jego kompan, złośliwy krętacz Piotr Wierzbicki, były Działyńczyk, a ostatnio podobnież ochotnik w batalionie korsykańskim. Kilku innych jeszcze po armii włoskiej kręciło się w tedy Polaków, przeważnie też niezbyt pewnych, zresztą nawet chwilowo w Medyolanie nieobecnych. Naogół bynajmniej nie byli najlepsi ci nasampierw aż tak daleko w pojedynkę tutaj zapędzeni, gdyż najlepsi jeszcze podówczas od Paryża aż ku Wołoszczyźnie po szerokim tułali się świecie, albo też najgłówniej w kraju samym upragnionego do ruszenia w pole czekali hasła.
Tym sposobem zdany był Dąbrowski jedynie na mało przydatną Woyczyńskiego i Tremona poradę, a przedewszystkiem na siebie samego. Sam też w pośpiechu, z biedą, niedokładnie, spisał zlecone sobie od wodza naczelnego „uwagi” najogólniejsze, pod postacią „Myśli względem projektu utworzenia korpusów patryotycznych polskich, mających organizować się we Włoszech“. Ujął rzecz jak najzwięźlej w pięciu punktach: 1. „Korpusy patryotyczne polskie – na tem określeniu znaczącem widoczny z rozmysłu położony był nacisk – poddane zostają rozkazom Republiki francuskiej i dowództwu jednego z jej generałów “. 2. „Zachowują one ubiór i znaki wojskowe Rzpltej polskiej”. 3. „W przekonaniu, że istność Polski jest niezawodną (immanquable) i że korpusy niniejsze polskie w inny wrócić na łono Ojczyzny swojej", zastrzega się, iż wszelkie wydatki, na ich uzbrojenie i utrzymanie przez Włochy lub Francyę łożone, jako „dług święty” zwrócone będą przez naród polski. 4. „Jeśli wszelako Francya – tak pytającym znamiennie zwrotem przybrany był ten punkt najwrażliwszy – zawrze pokój z mocarstwami wojującemi, zanim losy Polski rozstrzygnięte będą, jakiż wtedy będzie los rzeczonych korpusów polskich?". 5. Wreszcie, wedle ostatniego a najnaglejszego narazie punktu, istotny naczelnik i twórca legii winien natychmiast zostać upoważnionym do niezwłocznego „zbierania zewsząd żołnierzy polskich, oraz do umieszczania oficerów na zasadzie patentów Rzpltej polskiej, kontrasygnowanych przez Najwyższego Naczelnika Kościuszkę". Był to szczegół w agi kapitalnej, ustalający wytyczną odtąd zasadę przyjmowania do legii jedynie byłych oficerów insurekcyjnych. To dopiero nadawało całemu przedsięwzięciu legionowemu właściwe piętno wielkiego „związku” wojskowego, będącego nieprzerwaną, bezpośrednią kontynuacyą wcieloną powstania narodowego.
Z tem pismem na drugi dzień, wciąż w asyście Woyczyńskiego, zgłosił się ponownie do wodza naczelnego Dąbrowski. Jednakowoż wynik tej nowej konferencyi pod każdym względem był opłakany. Bonaparte, odebrawszy żądane wczoraj „Myśli”, teraz nie chciał bliżej w nie wchodzić. Odkładał do późniejszego czasu swoją o nich decyzyę. Tymczasem zaś, wracając do pierwotnego orzeczenia swego o ułamkowej formacyi „próbnej“, obcesowo „zadecydował, że batalion pierwszy złożony z Polaków niewolników i oficerów polskich we Włoszech się znajdujących, – t. j. bez wezwania innych z Paryża i z kraju – zostaje przyłączonym do legionu lombardzkiego, i jeżeli w pierwszej potyczce okaże się mężnie i wiernie, zacznie się zorganizować legion polski, o który wtenczas dopiero zrobią się układy. W tak niepewne kondycye nie chcieliśmy się wdawać, ale też razem widzieliśmy niemożność odrzucenia tychże nagle. Wziął Dąbrowski rezolucyę oświadczyć, że równie potrzebuje czasu do porozumienia się z patryotami, a szczególniej w Wenecyi, i że dotąd proklamacyi wydać nie może, póki miejsca dla tych ludzi, co przyjść mogą, zapew nione nie będą i póki próba batalionu nie nastąpi. Nie można zrozumieć, jakie są względem nas widoki. Najpodobniej, że chcą pono dopomódz tylko Lombardczykom, na których męstwo i duch żołnierski niewiele można kalkulować. W żołnierskim względzie próba dezerterów, zaraz w ogień wprowadzonych, z których każdy schwytany będzie powieszony, nie jest najpewniejsza. Oficerów polskich tutaj bardzo mała liczba. Strzałkowski ma być szefem, Kosiński kapitanem i Konopka (Jan). Nie wiemy, skąd ich będzie więcej. Nie można tedy w żaden sposób ani proklamacyi wydawać, ani oficerów sprowadzać, ani awansów pieniężnych czynić, póki nie będzie zaręczenie, że to czyni się dla Polski i że te korpusa przejdą całkowicie na służbę Rzeczypospolitej. Interes też tak delikatny zrobił się jeszcze bardziej ambarasownym przyjęciem nas wcale obojętnem, czego przyczyny dojść dotąd nie możemy. Sułkowski kapitan, adjutant Bonaparte(go), zdaje się, że układem tego pierwszego batalionu jest utrudniony. Mówił nam, że jest w korespondencyi z Paryżem. Woyczyński wyjeżdża do Wenecyi, a Dąbrowski tutaj zostaje... Jeżeliby nie można nic zrobić w naszym widoku i publicznym interesie, ku Renowi razem będziemy się przebierać. Ale ufam(y) dobrej sprawie, że się rzeczy pomyślnie wyjaśnią. Potrzeba ducha prawdziwie republikańskiego, aby tyle fatygi, trudów i nieszczęścia ponosić. Clarke tutaj się znajduje... Dąbrowski był kilka razy u niego, z największą przyjmowany grzecznością... Clarke mówił wiele z Dąbrowskim w okolicznościach polskich; jest nasz przyjaciel i dobrze nam życzy... Nieźleby było, gdyby można rządowi francuskiemu okazać, że ponieważ król pruski waha się zdecydować względem egzystencyi Polski w teraźniejszym czasie, Dom austryacki, któremu sąsiedztwo moskiewskie miłem być nie może, zapewnie mógłby się skuteczniej i prędzej za nami zdecydować “.
W sprawozdaniu powyższem, nazajutrz po ostatniej z Bonapartem konferencyi posłanem przez Dąbrowskiego i Woyczyńskiego do Wybickiego i Barssa do Paryża, dobitnie malowało się położenie nad wyraz kłopotliwe i zdradliwe. Kłopot główny był z widomą Bonapartego dla sprawy legionowej nieufnością. Zdradnemi zaś były zarówno podziemne przeszkody, wychodzące od Deputacyi paryskiej, o której „korespondencyach" z Sułkowskim ostrzegawczo tu napomykano, jako też wdzięcznie wspominane „grzeczne" a podstępne, zupełnie zbijające z wytycznej drogi legionowej, insynuacye austryackie Clarka. Był przy tem Dąbrowski pierwotnie całkiem odcięty od świata. Listy, nadchodzące z Paryża, Lipska, Warszawy, do niego i towarzyszów do Medyolanu, były zrazu starannie chwytane przez tutejszą policyę tajną wojskową i, jak się zdaje, na ręce podejrzliwego Sułkowskiego kierowane. Na dobitkę zaś, wyczerpawszy się w podróży, Dąbrowski był całkiem ogołocony ze środków. Dlatego też głów nie wyprawiał Woyczyńskiego do Wenecyi. Posyłał go nietylko dla okolnego tamtędy uśmierzenia wrogiej zawziętości deputacyjnej przez możnych rodaków tamecznych, lecz także dla uzyskania od nich niezbędnego pieniężnego zasiłku. Aliści sprawa napozór rozpaczliwa nagle poprawiła się z gruntu i na dobrą weszła drogę. Stało się to już w ciągu najbliższych dni dziesięciu, póki Bonaparte bez przerwy jeszcze przebywał w Medyolanie, skąd następnie wybierał się do armii i dla dopilnowania oblężenia Mantui. „Po Twoim wyjeździe, – mógł niebawem Woyczyńskiemu do Wenecyi donieść rozradowany Dąbrowski – spraw y przybrały pomyślniejszy obrót. Bonaparte mówił ze mną bardzo wiele o interesach polskich. Chciał Tremona wysłać wśród Francyi dla sprowadzenia niewolników polskich, lecz okoliczność ta wstrzymaną została przez nagły wyjazd Bonaparte(go). Mówił mi przy odjeździe, żebym, załatwiwszy interesa moje, jechał do głównej kwatery, gdzie mnie oczekiwać będzie”.
Na tak i niespodziany zwrot dodatni – rozliczne złożyły się czynniki. Kilku znacznych obywateli medyolańskich, wpływowy margrabia Franciszek Visconti przewodniczący w Kongresie Stanu lombardzkim, wybitni w Administracyi Generalnej działacze Cattaneo, Gazzari, zaopiekowali się gorliwie Dąbrowskim. Nadbiegły z Brescii do dawnego swego generała rzutki Kosiński, otarty już nieco w miejscowych stosunkach towarzyskich i politycznych włoskich, również okazał się pomocnym. A nawet, jak niesie tradycya, dzięki niemu to, łaskawa na przystojnego litewskiego „Hamilkara“, piękna, junonowych kształtów, niemądra, dobrotliwa Giuseppina z Carcanówm argrabina Visconti, ubóstwiana bogdanka niemłodego już Berthiera, skutecznie wstawiła się za sprawą polską u powolnego swym rozkazom szefa sztabu, przez niego u samego wodza. Jednak prócz poczciwego dla nieszczęść polskich spółczucia, głębsze nadto pobudki powodowały życzliwością Medyolańczyków: troska o własny byt narodowo-państwowy. Byli oni wszak sam i nieubezpieczeni jeszcze bynajmniej tymczasową wciąż postacią kongresowo-administracyjną lombardzką. Byli zagrożeni wiszącym ciągle w powietrzu przyszłym układem pokojowym austro-francuskim. A byli pozbawieni wszelkiego innego sposobu zabieżenia tej groźbie, jak przez własną corychlej, poważną siłę zbrojną. W tym właśnie celu, – niezawiśle od drugiego legionu włoskiego, który miał zebrać generał służby francuskiej, ekschirurg z Pavii i Monaca, Piemontczyk rodem, waleczny a pyszałkowaty i opieszały Jan Chrzciciel Rusca, – przede wszystkiem powołaną została do życia przez zdobywcę organizacya legionowa lombardzka. Była ona mocno odtąd poganiana przez wodza naczelnego, pod dozorem bezpośrednim francuskiego komendanta Medyolanu, Hilliersa, jakkolwiek, ze względu na wiadome wstręty dyrektoryalne, zawsze napozór imieniem samego lombardzkiego Kongresu. Była nawet rozwinięta niebawem do rozmiarów wcale obszernych, w myśl projektu, jaki tejże jesieni złożył Bonapartemu dzielny, choć skłonny do przechwałek, uwieczniony przyjacielskiem poety Foscola piórem, Józef Fantuzzi, który z rodzinnych stron belluńskich trafił aż nad Wisłę, bił się w dniach kwietniowych 1794 r. na ulicach Warszawy, dwie rany z powstania polskiego wyniósł. W rzeczy samej, wedle planu Fantuzziego, a przepisanych od Bonapartego zasad, cała formacya wojskowa lombardzka urządzoną była ostatecznie dekretem kongresowym z połowy października 1796 r. Zarazem oddaną została pod szefostwo Medyolańczyka Józefa Lahoza, oficera świetnej odwagi, głowy niespokojnej, dezertera ze sławnego pułku cesarskiego Belgiojoso. Stwarzana tym sposobem siła zbrojna przedstawiała się w kształcie pełnej legii dywizyjnej, podzielonej na kilka kohort i obliczonej ogółem na 7000 piechoty, 3000 koni i 8 armat.
Owóż piękna ta organizacya, pomimo wszelkich wysiłków celem jej urzeczywistnienia, w przeważnej części pozostała na papierze. Jeszcze po upływie dalszych kilku miesięcy, już w chwili utworzenia Republiki cyzalpińskiej, w pięciu istniejących w tedy kohortach od biedy 3700 dopiero zbierze się ludzi. Co gorsza, skład szeregowy i oficerski nader był lichy. Pierwsza kohorta, użyta świeżo na próbę ogniową podczas kampanii pod Arcole, wcale nieosobliwe się spisała. Zaraz też od ręki zaczęto skwapliwie ściągać do „kohort" na ochotnika cudzoziemców, a zwłaszcza Polaków. To też już podczas obecnych wstępnych Dąbrowskiego przepraw medyolańskich, dwie pełne przy legii lombardzkiej istniały kompanie polskie, pod dowództwem kapitanów Jana Konopki i Mikołaja Puchały. Sprzyjał temu niezawodnie Lalioz, który w dawnym wyborowym swym pułku austryackim miał pod komendą sporo przedniego szeregowca polskiego. Sprzyjał również Fantuzzi, który widział i cenił armię kościuszkowską. Sprzyjał i Rusca, którego brat, ksiądz, właśnie był wyprawiony do Polski, podobno z polecenia Bonapartego. Równocześnie zaś rządzący statyści lombardzcy, wobec dotkliwego zawodu, sprawionego przez narodową formacyę wojskową wioską, jakiej napróżno obawiał się tak bardzo Dyrektoryat francuski, nie mieli innego pod ręką lekarstwa, jak pomódz sobie nadarzającym się posiłkiem legionowym polskim. Tak więc ten polski materyał żołnierski, przeznaczony pierwotnie przez polityków' dyrektoryalnych paryskich do zastąpienia i zwichnięcia owej formacyi wioskiej, miał obecnie przez polityków kongresosowych medyolańskich zostać użytym do koniecznego jej podratowrania i wzmocnienia. Co się tycze Bonapartego, to on wprawdzie chwilowo, zapatrzony na wzory starorzymskie, na Włochy gibelińskie „dwunastego i trzynastego wieku,... mające w samej tylko Toskanii armię stutysięczną", marzył pierwotnie o postawieniu na nogi „siły zbrojnej (włoskiej) 400 tysięcy ludzi". Lecz widok mizeroty organizacyjnej lombardzkiej wnet otworzył mu oczy i wywołał gniewne, pogardliwe jego potępienie. A przecie pragnął on niezachwianie, wbrew przeciwnym widokom swego rządu, utrwalić napoczęte dzieło wyzwoleńcze włoskie. Tem podatniejszym przeto stawał się on teraz dla wstawienniczych za Dąbrowskim i jego projektem głosów politycznych i przyjacielskich medyolańskich.
III.
Wszelako, poza tem wszystkiem, w takim mianowicie kierunku pomyślnym nienajmniej wpłynął na Bonapartego inny jeszcze żywy wzgląd podwójny. Było to postępujące z dniem każdym własne bliższe jego rozeznanie się w rzetelnej wartości osobistej Dąbrowskiego, oraz w niemało ważnej wartości rzeczowej wchodzącego w rachubę materyału wojskowego polskiego. Tak nieufnie, nieżyczliwie, lekceważąco z początku przyjęty projektodawca legionowy, czujnie odtąd śledzony, na rozmaite próbowany i wybadywany sposoby, przeszywany nawskróś bystrym wzrokiem wodza naczelnego, coraz bardziej okazywał się poprostu naprawdę sobą, człowiekiem uczciwym, patryotą szczerym, oficerem honorowym, dzielnym, ukształconym. Dąbrowski był w podejrzeniu jako skryty „pensyonalista nieprzyjaciół", tajny sługa suworowowski, pruski, dyrektoryalny. Lecz on odpowiadał na wszystko z przekonywającą prostotą: „Żebym ja o siebie się ino starał, jusz dawno bym był w służbie jednego monarchi nieprzyiaciela Oyczyzni naszey, okryty rangami, dobrze płatnimy spokoynim; tu zaś jezdem każdemu podległy, nie płatni, pełno długowy praci niezmierny, wszystko to w wydoku dla naszey Oyczyzni; nusz by ta jusz bez nadzieiy powstania upadła, pierwszy jezdem wszystko opuścić y losem naynieszczęśliwszego człowieka się dzielić”. Był w niedostatku okrutnym, „w oberży zadłużony,... na życie fantować się“ musiał. Lecz pocieszał się „w duchu dewizy: Miło służyć swej ojczyźnie choćby i o głodzie, Byle światło w ludziach było i męstwo w narodzie... W przypadku jakiego nieszczęścia, mam otwartą drogę do żebrania chleba, na którą już przygotowany jestem. Radbym, aby Opatrzność, zsyłając na mnie nieszczęście, dźwigać raczyła ojczyznę moją, dla której życie i ostatnie tchnienie poświęcam”. Wyraźnie z góry zaznaczał, że, o ileby stanął na czele legionów polskich, osobiście płacy żadnej od obcych pobierać nie chce. „Nie brałem i brać nie będę, abym Włochom i Francuzom pokazał, żem tu nie dla partykularnego zysku przyszedł”. Był odsądzany od czci i wiary, szkalowany niemiłosiernie, nawet zjadliwie ośmieszany. Lecz nie tracił kontenansu, robił swoje i „mówi(ł) z Montecuccoliin: generał w podobnej potrzebie winien być jak skała, nie wzruszać się drwiną ani po twarzą, czynić rzeczy dobre i znosić złe gadania”. Był w toczonych tu na radach raczej ociężały i skrępowany, niż wymowny i błyskotliwy, a to dlatego już powodu, że z trudem po francusku wytłomaczyć się umiał. Lecz kiedy „w ostatniej konferencyi (Bonaparte) rezonował z Dąbrowskim jako żołnierz, mówili o kampanii przez (marszałka) Maillebois napisanej, Dąbrowski z wielką przytomnością ją rozbierał... Niezmiernie (Bonapartemu) się to podobało”. Podobać się musiało, zadziwić i zbudzić szacunek, iż ten polski generał tak dokładnie w dziejach wojskowości był oczytany, w tych właśnie, dlań raczej odległych, a szczególnie obchodzących jego wielkiego rozmówcę, dawnych francuskich do Włoch wyprawach. Łatwo zaś przychodziło niezrównanemu rzeczoznawcy sprawdzić i przekonać się dowodnie, podczas owych pierwszych zaraz pogadanek, że ten Polak naogół był fachowcem wojskowym nie lada, teoretycznie i praktycznie obeznanym z gruntu ze swoim zawodem. A wreszcie dał on wszak już poniekąd miarę swojej wartości przez własną wczora szczęśliwą do Wielkopolski wyprawę insurekcyjną. Dał sobie przecie radę z przeciwnikami, którzy wtedy, jak dla wszystkich sztabów europejskich, tak nawet dla zwycięscy włoskiego, uchodzili jeszcze, bądźcobądź, i uchodzić będą aż do Jeny, za pierwszorzędną militarną powagę: bijał Prusaków.
Jeśli tym sposobem Bonaparte przekonywać się poczynał osobiście do Dąbrowskiego, to jednocześnie, w pewnej przynajmniej mierze, poczynał także rachować się rzeczowo z żołnierzem polskim służby austryackiej. To nie była fikcya, w rodzaju chudych i leniwych „kohort” włoskich. To była realność dotykalna, ilościowo i jakościowo wcale znaczna. Niedarmo, oddawna już, a zwłaszcza w ciągu lat ostatnich, tego osieroconego żołnierza z trzewiów konającej Rzpltej wydzierali sobie, niby sępy, bliżsi i dalsi sąsiedzi. Aż gdzieś z Londynu, z grubemi zadatkami, zlatywali się do Warszawy i Grodna oficerowie werbownicy angielscy, kupować imieniem swego rządu, za gotowe pieniądze, bezpańską teraz krew żołnierską, do planowanej „legii polskiej“ na żołdzie wielkobrytańskim, mającej ruszyć w pole przeciw Francyi rewolucyjnej. Aż gdzieś z wychodźczych swoich obozowisk, rojaliści francuscy, sami dopiero co w armii pruskiej wysługujący się gorliwie przeciw insurekcyi Kościuszki, zgłaszali się do powalonej Polski, pobrzękując wyżebranem subsydyum koalicyjnem, zawierać zwyrodnymi magnatami umowy sprzedażne o dostarczenie mięsa działowego polskiego do wojsk emigranckich, prowadzonych przeciw własnej ojczyźnie. Przede wszystkiem jednak żołnierza i rekruta polskiego oczywiście rozebrali pomiędzy siebie trzej spólnicy podziałowi. Śród nich zaś, jak się rzekło, obok obszernych zasobów wojskowych, wchłoniętych tędy przez Rosyę i Prusy, niepomału też zdążyła obłowić się i posilić również i Austrya. Otóż Austrya pod tym względem ostatniemi czasy w nieskończenie większej była potrzebie, aniżeli spólnik rosyjski, niebiorący jeszcze wcale czynnego udziału w koalicyi, albo pruski, spełna już z niej wycofany. Dźwigając teraz główne brzemię przeciągłej, opłakanej, z orężem francuskim rozprawy, rząd wiedeński tem pełniejszą czerpał ręką z obfitego źródła żywej siły militarnej, tryskającego z wielkiej dzielnicy galicyjskiej.
Nasamprzód tedy, trzymana od blizko ćwierci wieku pierwszorozbiorowa Stara Galicya wschodnia, ze swoją tęgą, płodną i karną ludnością polską, a w znacznej też części i rusińską, podzielona na 16 okręgów werbunkowych, dostarczała stale doskonałego rekruta, w cielanego z początku przeważnie do pieszych, a potem coraz gęściej i do kawaleryjskich pułków cesarskich. Nie poprzestając na tem, spółzawodnicząc zazdrośnie z wydajnym poborem polskim imperatorowej rosyjskiej, oraz ze świetnymi… “Bośniakami” polskim i króla pruskiego, Józef II, najpierw już w czasie wojny 1778-9 r. z Prusami o sukcesyę bawarską, zarządził, wzorem fryderycyańskim, doraźną wojenną formacyę w Galicyi swoich również „szwadronów bośniackich”, t. j. lekkiej jazdy ułańskiej polskiej. Następnie, w 1781 r., utworzył „królewską gwardyę szlachecką galicyjską” (Nobelgarde), w kusząco pięknych, z lamą złotą, rabatem i pasem karmazynowym, kontuszach granatowych polskich, złocisto, czerwonych kaszkietach ułańskich z czaplem i pióry, na koniach paradnie sposobem polskim ubranych. Dał im cesarz polską lancę z chorągiewką dwukolorową; dał rangę chorąską i wszelakie przywileje gwardyjskie; dał na szefa-kapitana starego Czartoryskiego generała ziem podolskich. Ściągnął też do nich pierwsze nazwiska polskie, gwardzistów w cesarskich tak ich, jak Sierakowski Józef, Rzewuski Stanisław, Lanckoroński Antoni, Wielhorski Michał, Wodzicki Piotr, Mier Adam, Wielopolski, Ożarowski, Woroniecki, Gintowt i inni. W następstwie, przez Leopolda II, na miejsce tej formacyi, urządzony został w 1791 r. oddzielny pluton galicyjski przybocznych łuczników gwardyjskich (Arcieren-Leibgarde), który przetrwał aż do 1811 r. Równocześnie zaś, w obliczu toczących się właśnie prac wojskowych Sejmu Wielkiego, rozkazem cesarskim zarządzone zostało utrzymywanie na koszcie skarbowym 40 młodzieży szlacheckiej, w wybranej przez Stany galicyjskie, w Akademii wojskowej w Wiener-Neustadt, gdzie też odtąd, przez całą następną epokę wojenną, mnóstwo dzielnych oficerów polskich wyhodowano na służbę austryacką. Tymczasem wcześniej jeszcze Józef II, wciąż podcinany konkurencyą pruską, zwłaszcza zaś widokiem tworzonych właśnie przez Katarzynę II „chorągwi szlacheckich białoruskich", gotując się sam do niebawnej wojny tureckiej, a nawracając do przechodniej próby „bośniackiej", podjętej czasu wojny bawarskiej, ustanowił w 1784 r. „narodowy korpus ochotniczy" (National-Freicorps) lansyerów polskich. Korpus ten, werbowany, wedle wyraźnego zalecenia cesarskiego, „najosobliwiej z pośród Polaków republikanckich“, obejmował dwa dywizyony, napoły z towarzyszów, napoły pocztowych, w popularnych kurtkach polskich (polnische Rockel). Po ich organizacyi, prowadzonej we Lwowie, Tarnowie, Przemyślu, cesarz Józef nielada jakiego użył instruktora: zyskanego już przedtem do swej służby młodego majora karabinerów, synowca króla polskiego, Józefa Poniatowskiego.
Z tych dywizyonów, niezadługo pomnożonych w dwójnasób, powcielanych następnie częściowo do rozlicznych jednostek pułkowych, a będących zarodem całej późniejszej jazdy ułańskiej austryackiej, powstał na przód, w 1790 r., 1. pułk ułański cesarski. Słynny ten pułk, już od 1794 r. wyprawiony do Włoch, w najkrwawszych używany potrzebach, bił się tam przeciw Francuzom pod Millesimo, Lodi, Castiglione, Bassano, Sangiorgio, Arcole, Rivoli. A bił się walecznie, skoro liczni w nim oficerowie na szczególne zasłużyli odznaczenia, obdarzeni nawet rzadkim zaszczytem krzyża Maryi Teresy, jak gorliwy Mier, albo jak waleczny major Brochocki Tadeusz, który zginie potem w kampanii hohenlindeńskiej, prowadząc swoich ułanów, a wśród nich niemało też dawnych-żołnierzy kościuszkowskich, służących teraz pod sztandarem austryackim, do bratobójczego natarcia na walczących pod znakiem francuskim legionistów Fiszera i Kniaziewicza. Zorganizowany z kolei pułk 2. ułański, kompletowany nietylko z Galicyi, lecz i Polski zakordonowej, jeszcze w pierwotnej swej zaczątkowej postaci „ochotniczej", został zaraz pchnięty w ogień do Niderlandów, na samym w stępie wojen koalicyjnych. Bić się on odtąd będzie musiał bez wytchnienia, nad Renem przeciw Jourdanowi, Moreau, legionistom; w Szwajcaryi u boku i jako sukurs Suworowa przeciw Massenie; potem pod kapitulacyjnej pamięci Ulmem; znowuż u boku Rosyan pod Austerlitzem; pod Aspernem i Wagramem, gdzie w bratobójczem z rodakami zderzeniu obalony zostanie przez polski pułk szwoleżerów napoleońskich. Aż nareszcie, gnany jeszcze na wyprawy niemiecką 1813 r. i francuską 1814 r., dopełni służb swoich przeciw Napoleonowi i dotrzymującej przy Francyi broni polskiej. Pułki ułańskie 3. i 4., kolejno podobnież z Galicyi w następnych wzięte leciech, tak samo przeznaczone były do najbliższych kampanii koalicyjnych. Pozatem zresztą sporo Polaków, zarówno oficera, jak szeregowca, mieściło się także w konsystujących, aż do wybuchu wojen z Francyą, w Gródku, Rzeszowie, Żółkwi, Rohatynie, czterech regimentach szwoleżerów Modena, Karaiczay, Lobkowitz i Levenehr, gdzie był służył podpułkownikiem Poniatowski Józef; w 4. huzarów, którego dowódcą był Kisielewski Seweryn, poległy później pod Wagramem; w 27. kirasyerskim, jedynym konnym noszącym nazwę polską, i to nieladajaką, Czartoryski-Sanguszko; i w wielu innych pułkach kawaleryjskich, przeważnie kierowanych bardzo wcześnie na nieszczęśliwe kampanie włoskie.
Zarazem zaś, poza zwyczajnym poborem starogalicyjskim, już podczas układanej przez Targowicę w 1793 r. redukcyi armii sejmowej, jęto nęcącą podmową werbowniczą ściągać i stamtąd gotowego żołnierza Rzpltej do szeregów austryackich. W roku następnym, po insurekcyjnej kapitulacyi radoszyckiej, szczególniejszy ten połów cudzego żołnierza, i to sposobem dużo dobitniejszym, łącząc karesy z napastliwą przemocą, w rozmiarach bardzo rozległych zastosowano do szczątków armii kościuszkowskiej. Wreszcie natychmiast po trzecim podziale, przed ostatecznem jeszcze nawet ułatwieniem spólniczych sporów demarkacyjnych, zarządzono od 1796 r. częściowy zrazu, potem coraz pełniejszy werbunek ze świeżo nabywanej Nowej Galicyi zachodniej. Podzielono ją odrazu na 5 dalszych wielkich okręgów werbunkowych i uczyniono, wraz ze Starą Galicyą, głównym zbiornikiem zasilającym zwłaszcza stan czynny pułków pieszych monarchii. Odbywało się to naogół na podstawie powszechnych przepisów konskrypcyjno-werbunkowych, zaprowadzonych w 1781 r. przez Józefa II, a uzupełnionych później w 1804, 6, 9, 11. Mocą tych przepisów, pociągano w zasadzie całą ludność męską od 17 do 40 roku życia, wraz nawet z pobieraną od 1788 r. żydowską, do dożywotniego obowiązku popisowego, zamienionego dopiero w 1811 r. na czternastoletni termin kapitulacyjny. Tymczasem wszystka armia cesarska, licząca w 1792 r., w przededniu wybuchu wojen koalicyjnych, na stopie pokojowej niespełna 300 tysięcy ludzi, znalazła się odtąd przez szereg lat w gwałtownej nieustannej potrzebie zapełniania bojowych kadrów swoich. Wobec tego owe przepisy konskrypcyjne były też odtąd stosowane coraz szerszym i bezwzględniejszym trybem, pod postacią dokonywanej „nieznacznie i pocichu" (ohne Aufsehen und in der Stille), stałej, forsownej branki, działającej ze szczególniejszą sprawnością i skutkiem, niby pompa ssąca, właśnie w ludnych i nietkniętych pożogą wojenną obrębach popisowych obojga Galicyi. Z reguły pierwotnie każdy z 37 cesarskich regimentów piechoty niemieckiej korzystał z „okręgu werbunkowego pomocniczego" (Aushilfswerbebezirk) w Galicyi. Później, w miarę utraty Lombardyi i Niderlandów, skierowano rekrutacyę galicyjską również do pułków wallońskich i włoskich. W prawdzie ograniczono ją w zamian jedynie do kilkunastu pobliższych pułków niemieckich, lecz za to znów niektóre z tych ostatnich odtąd już nietylko „pomocniczo", lecz wyłącznie kompletowano z Galicyi. Naogół, w samym tylko późniejszym rewolucyjno-napoleońskim okresie wojennym, przeszło 40 pułków pieszych cesarskich rekrutowało się w mniejszej lub większej części z Galicyi. Pełno też w nich było Polaków, obok Rusinów galicyjskich, i to mianowicie, podobnie jak w jeździe, w pułkach piechoty prowadzonych najwcześniej i najczęściej w ogień. Były to zwłaszcza pułki: 3. Karl (okręg werbowniczy Przemyśl), 4. Deutschmeister (Żółkiew), 8. Huff (Brzeżany), 10. Kheul (Wieliczka), 11. Wallis (Sącz), 13. Reisky (Dukla), 14. Klebek (Brzeżany), 16. Terzy (Lwów), 33. Ferdinand (Żółkiew), 24. Preiss (Przemyśl), 25. Brechainville (Stanisławów), 26. Schrӧder (Rzeszów), 27. Strassoldo (Zaleszczyki), 36. Browne (Tarnów), 42. Erbach (Zaleszczyki), 44. Belgiojoso (Sambor), 45. Lattermann (Tarnów) 49. Pellegrini (Sambor), 50. Stain, dawniej szefostwa Andrzeja Poniatowskiego (Radom), 54. Starhemberg (Sanok), 57. Koburg (Sącz), 59. Jordis (Przemyśl). Wszystkie te pułki były wyprawiane bądź w całości, bądź w jednostkach batalionowych, właśnie na kampanie włoskie. Biły się też tam po kolei, począwszy już przynajmniej od 1796 r.; pod Montenotte, Dego, Mondovi, Mantuą, Veroną, Castiglione, Arcole, Rivoli; później pod Trebbią, Novi, Marengo; zanim prowadzone będą na pola Austerlitzu i Wagramu. Owóż właśnie wyliczone tu pułki cesarskie, walczące od początku we Włoszech, powołane były, pod postacią pochodzących z nich jeńców a potrosze i dezerterów galicyjskich, dostarczyć dopiero jądra tutejszej formacyi legionowej włosko-polskiej. Niezawiśle od tego, około 20 innych pułków, zasilanych również z okręgów galicyjskich, walczyło jednocześnie w Niderlandach i nad Renem. Tam podobnież wkrótce broń polsko-austryacka zetrze się z polsko-francuską legii naddunajskiej. Niemniej też tragiczne były losy Polaków, służących w tych ostatnich mianowicie pułkach austryackich, skąd np. 9., jedyny pieszy im ienia polskiego, Czartoryski Sanguszko (Przemyśl), bić się będzie pod Lipskiem przeciw ostatkom wojska polskiego pod Poniatowskim; tak samo 30. Ligne (Lwów), który to regiment, wyłącznie kompletowany z dzieci lwowskich, przedtem jeszcze odprawić będzie musiał zdobywczą na Księstwo Warszawskie wyprawę raszyńską.
Wszystko to, razem wzięte, stanowiło niezawodnie iloczyn bojowy wcale pokaźny. Już w sierpniu 1796 r., po porażce W urm sera pod Castiglione, będący w pobliżu Piotr Potocki donosił z Wenecyi rządowi francuskiemu, iż „znaczna część armii (Wurmsera) składała się z żołnierzy i oficerów Polaków, zbiegłych do Galicyi po upadku insurekcyi i zmuszonych do wejścia tam w służbę bez różnicy rangi". Zawiadamiał on zarazem o „nowym poborze przymusowym 40.000 ludzi w Galicyi, gdzie już tylko pozostały przy roli same kobiety i dzieci". Wprawdzie w tem doniesieniu Potockiego niewątpliwie było dosyć przesady. Wprawdzie podobnież i ów rachunek, z jakim jednocześnie, w połowie 1797 r., był wystąpił w Paryżu Wybicki, o wyciągniętych przez Austryę z Galicyi „conajmniej 100.000 rekruta", jak na daną chwilę mógłby wydawać się raczej wygórowanym. Jeśli atoli wziąć na uwagę, z jednej strony, ubiegłą już wtedy od pierw szego podziału ćwierć wiekową blisko rekrutacyę werbunkową galicyjską, użytą nawet poczęści w józefińskiej wojnie tureckiej i następnych kampaniach koalicyjnych od 1792 r., a zasiloną nadto przez przybytki doraźne redukcyjno-powstańcze 1793-4r., oraz przez napoczętą rekrutacyę trzeciopodziałową; jeśli z drugiej strony uwzględnić biegnącą od tejże chwili dalszą, blisko dwudziestoletnią brankę tam eczną, używaną odtąd we wszystkich bez wyjątku następnych wojnach koalicyjnych, aż do upadku Napoleona: to bez żadnej ochyby, najskromniej nawet licząc, cyfrę ową stutysięczną wypadłoby znakomicie jeszcze podwyższyć, aby otrzymać przybliżony bodaj szacunek ofiary wojskowej polskiej, poniesionej w pełnym okresie niniejszym na rzecz Austryi. Ofiara ogromna, pod przymusem, zgoła wbrew chęci i interesowi narodu, na rzecz jednego z gwałcicieli jego poniesiona. Stwierdzenie tego prostego i oczywistego faktu, w związku nadomiar ze ściśle analogi cznem, w armii rosyjskiej i pruskiej, spółczesnem zjawiskiem, nie może być obojętne dla przedmiotowej oceny obecnego w ysiłku legionowego. Ten pierwszy porozbiorowy wysiłek wojenny, z tej arcyważnej strony dopiero należycie oświetlony, okazuje się najwidoczniej, we względzie swej intencyi i doniosłości narodowej, jeno uratowanym tam tej ofiary poniewolnej ułomkiem, podobnież jak i późniejszy drugi wysiłek pokrewny Księstwa Warszawskiego, dokonane obadwa pod znakiem przewodnim Bonapartego i Napoleona.
Bonaparte o rzeczywistem znaczeniu żołnierza polskiego służby austryackiej miał zrazu pojęcie bardzo niejasne. O przeciwniku swym cesarskim w ogólności, o owych Kaiserliche, czyli, jak w tedy jeszcze, wedle tradycyi sięgającej daw nych z potęgą habsburską zmagań się Franciszka Ii Ludwika XIV, mawiało żołnierstwo rewolucyjne francuskie, o nienawistnych Kaiserlicks, złożonych. z landsknechtów niemieckich, Wallonów, Kroatów, Węgrów i t. p., miał on pierwotnie nieokreślone raczej pojęcie, jako o zbiorowości wojskowej historycznej, w której o czynniku najświeższym, Polakach, nie było na seryo mowy. Ale niebawem poczynał uświadamiać sobie ich tam obecność z coraz większą precyzyą, i to pod wpływem postrzeżeń bezpośrednich, bardzo dobitnych. Naprzód, dużo sprawili mu kłopotu, już warmii Beaulieugo, ułani polscy 1. pułku Meszaros, późniejszego Merveldt. Oni to w pierwszej wnet kampanii niemile dali się we znaki pod Codogno i Cremoną; uratowali po Lodi cały korpus cesarski od zupełnej zagłady; a wkrótce potem, w Valleggio, o mały włos nie wzięli do niewoli zaskoczonego przez nich znienacka samego Bonapartego pośrodku jego zwycięstw. Następnie, warmii Wurmsera, coraz więcej polskiego ukazywało się żołnierza, którego też mnóstwo znalazło się przy sprawdzaniu składu blisko 30 tysięcy jeńców, pobranych ogółem we Włoszech od wiosny do jesieni 1796 r. Rozpoczynając w początku listopada t. r. operacye przeciw pierwszej armii Alvinzego, wyraźnie już stwierdzał sam Bonaparte, że znaczna jej część składała się z „garnizonów polskich”. Obecnie zaś, pod koniec grudnia t. r., gotując się do przyjęcia ponownego z tejże strony uderzenia, w sprawozdaniu przedwstępnem do Dyrektoryatu wyrachowywał, na podstawie swych informacja wywiadowczych, iż w zreorganizowanej świeżej armii Alvinzego znajduje się „18.000 ludzi ściągniętych z Polski”. Równocześnie oświadczał mu Dąbrowski, iż „wedle wiadomości, zebranych ze stron rozmaitych, armia nieprzyjacielska składała się przynajmniej w połowie z batalionów polskich”. Jakkolwiek zaś była w tem zapewnieniu gruba oczywiście przesada, była przecie i część prawdy, skoro w liczbie wziętych stąd niebawem nowych jeńców miało istotnie znaleść się około jednej czwartej Polaków. To uświadomienie sobie naoczne dotykalnej a zgoła niemałoważnej wagi faktycznej żywiołu wojskowego polskiego służby austryackiej, skąd znowuż same przez się również i dla rosyjskiej i pruskiej odpowiednie nastręczały się wnioski, musiało w realistycznym, indukcyjnie uogólniającym umyśle Bonapartego stać się jednym z wybitnych punktów wyjścia jego o Polsce myślenia: i to nietyle nawet w czysto praktycznym zakresie militarnym toczonej obecnie walki, którą on siłą własną, jak zaczął, tak doprowadzić miał pomyślnie do końca, ile w zasadniczym zakresie politycznym dojrzewającego w nim odtąd przyszłego stosunku do samej naogół sprawy polskiej.
Koniec końcem, dzięki zbiegowi zaznaczonych rozlicznych spółczynników, tymczasem, w połowie grudnia 1796 r., nastąpiło owe nadspodzianie przychylne zbliżenie się Bonapartego do Dąbrowskiego i jego planu legionowego. Skorzystał z tego natychmiast Dąbrowski. ..Gonił generała en chef po Veronie i obozach. Pod koniec grudnia powrócił w jego towarzystwie do Medyolanu. Uzyskał zgodę jego ogólną na utworzenie legionu polskiego. Uzyskał też arcyważne pozwolenie szczególne na wyprawienie Tremona do Francyi, po werbunek legionistów śród odesłanego tam jeńca polskiego. Przełamał trudności, czynione początkowo w tym względzie przez Berthiera, a podsycane podobno przez nieżyczliwych własnych rodaków, wciąż jeszcze pokątnie brużdżących, popierających raczę i podawnemu, i to nietylko teraz, lecz chyłkiem i później nawet, werbunek polski do legii lombardzkiej. Nareszcie, w początku stycznia 1797 r., Tremo, wyprawiany już z góry imieniem Kongresu medyolańskiego, a opatrzony urzędownem od Berthiera w imieniu wodza pełnomocnictwem i instrukcyą, mógł wyjechać na werbunek do Francyi. Miał on sobie przepisane udać się naprzód do starego – eksbarzanina Kellermanna, dowodzącego wtedy naczelnie armią alpejską w Chambery. Stamtąd zaś, po krótkim zresztą raz jeszcze na Medyolan po zasiłek nawrocie, miał zwiedzić wszelkie zakłady francuskie, poczynając od Dijonu, gdzie znajdowali się jeńcy wzięci przez armię włoską, dla wybrania z nich ochotników do przyszłego legionu polskiego.
Zaraz na drugi dzień po wyjeździe Tremona, zwrócił się Dąbrowski do Bonapartego z zapiską, wyłuszczającą trzy najpilniejsze z kolei życzenia. Najpierw, z uwagi na to, iż werbowani po drodze przez wysłańca więźniowie Polacy, trzymani w Sabaudyi i miastaah pogranicznych, lada chwila już zaczną zjeżdżać się do Medyolanu, iż przeto zawczasu do niezwłocznego ich umieszczenia musi być przygotowaną w zasadzie sama formacya legionowa, prosił o oficyalne upoważnienie rządów lombardzkiego i cyspadańskiego „do przedsięwzięcia wszelkich zarządzeń, niezbędnych celem utworzenia legii polskich przyrzeczonych ludach pod aprobatą Pańską“. Powtóre, prosił o rozkaz, upoważniający je go samego do „rekwirowania z każdego transportu jeńców i dezerterów, przybywającego z armii (czynnej), wszystkich tych osób, które zechcą zaciągnąć się z własnej ochoty. Potrzecie, prosił o pozwolenie wydania omawianej już przedtem proklamacyi legionowej, i to mianowicie nietylko w języku francuskim, lecz przedewszystkiem koniecznie w polskim. „Generale, – z takim górnym występował apelem – jeśli na południu Europy imię Twoje jako wybawiciela przekazane będzie potomności, to będzie ono równie miłowane na północy, jako odnowiciela uciskanego narodu. Chłop polski, wydobyty z rzeźni, do jakiej prowadziła go barbarzyńska ambicya austryacka, będzie uczył dzieci swoje wymawiać najpierw imię narodu francuskiego i jego generała naczelnego Bonapartego... Zechciej, generale, zbliżyć chwilę szczęśliwości mojej i dzień nadziei mego narodu przez wypełnienie tych moich żądań“. W rzeczy samej, Bonaparte już nazajutrz wystosował na jego ręce żądane pismo oficyalne do Kongresu Stanu lombardzkiego, z którym dotychczas ustnie tylko i poufnie rzecz prowadzoną była. Wyrażał się tu wódz naczelny z szacunkiem i spółczuciem o „dzielnym narodzie polskim". Polecał gorąco Dąbrowskiego, „oficera niepospolitego,... który, uległszy przemocy tego samego wroga, jak i od tylu lat tyranizował jego ojczyznę, – rozmyślne wskazanie Rosyi a ominięcie drażliwej aluzyi do Prus – ofiaruje się zaciągnąć legię polską dla wsparcia ludu lombardzkiego w obronie wolności“. Oświadczał wyraźnie, iż sam „go upoważnia (je Vengage) do porozumienia z Wami“, i że zarządzi od siebie wszelkie płynące z zaleconego układu kroki wykonawcze.
Bez najmniejszej straty czasu, znowuż następnego wnet dnia, Dąbrowski, już w charakterze urzędowym, jako „generał-porucznik, upoważniony przez wodza naczelnego armii włoskiej do zebrania korpusów posiłkowych polskich dla Lombardyi“, doręczył Kongresowi, wraz z pismem powyższem Bonapartego, własny memoryał szczegółowy. W ognistym wstępie powoływał się na Francyę, „matkę-ojczyznę ludzi wolnych,... opiekunkę przeciw nienasyconej chciwości Petersburga,... udzielającą schroniska nieszczęsnym potomkom oswobodzicieli Wiednia". Stosownie do życzenia Bonapartego, zmilczał tu całkiem o Berlinie. Formułował następnie, w dziesięciu punktach, rysy główne dwustronnej umowy legionowej lombardzko-polskiej. Będzie tedy przyjęta nazwa „legionów polskich, posiłkujących Lombardyę“. Zachowane w nich będą strój, znaki wojskowe, organizacya, możliwie do zwyczajów polskich zbliżone. Dodane zostaną szlify kolorów lombardzkich, z napisem: „Ludzie wolni są braćmi”, oraz kokarda francuska. Zapewnione będzie to samo opatrzenie i żołd, co dla innych wojsk lombardzkich. Patenta oficerskie wydawane będą za prezentą Dąbrowskiego przez Kongres, a zatwierdzane przez Bonapartego. Kongres ogłosi proklamacyę do Polaków. Wyznaczy osobne koszary i wszelakie potrzeby zakładowe. Na początek mianowany będzie Kosiński szefem batalionu i dowódcą tym czasowym zakładu Delegowany będzie umyślny pełnomocnik kongresowy do spółdziałania Dąbrowskim w sprawach legionowych. Nareszcie, ostateczna na tych zasadach kapitulacya umowna dwustronna przedstawioną zostanie do potwierdzenia i podpisu Bonapartemu. Za je go to zresztą uprzednią wiedzą i wedle jego bezpośrednich skazówek, punkta powyższe oczywiście zgóry były ułożone. Był on już wtedy zupełnie dla sprawy legionowej polskiej zyskany. Teraz dopiero oddał adresatowi przysłane na swoje ręce, i widocznie dotychczas przez siebie przetrzymane, prześliczne pismo odpowiedne, które na niego samego nie mogło pozostać bez moralnego wpływu, wystosowane przez Klebera do Dąbrowskiego. „Gdyby ojczyzna Pańska – pisał upośledzonemu swemu po broni koledze Polakowi szlachetny a wsławiony już Alzatczyk, z dawnych służb swych austryackich świadek naoczny krzywdy narodowej a zwłaszcza żołnierskiej polskiej, – miała podnieść się z upadku i gdyby Wam trzeba było człowieka, zdatnego do pchnięcia rzeczy naprzód, wezwijcie mnie do siebie: a gdziekolwiek wypadnie, dumnym będę przyłożyć się do powrócenia wolności narodowi, który tak bardzo jest jej godzien”. Niezawodnie też nie pozostały bez wpływu wieści pewne o śmierci Katarzyny II, nadchodzące do Włoch od drugiej połowy grudnia 1796 r. Istotnie, wraz z imperatorową znikała obawa niezwłocznego sukursu wojsk rosyjskich dla Austryi, przeciw której tem śmielej przeto ważyć się można było na użycie broni polskiej.
„Interesa idą najlepiej – donosił w początku stycznia 1797 r. z Medyolanu Woyczyński, który powrócił, tutaj, na szczęście dla przyciśnię tego biedą Dąbrowskiego, z otrzymanym od rodaków weneckich zasiłkiem – Dąbrowski z generałem en chef lepiej się poznał i za przyjaźnił... Pytał mnie Bonaparte, czy z Wenecyi przyjadą oficerowie. Odpowiedziałem, że ich niema wcale. Poczciwy mnie z wypogodzonem czołem przyjął... Króla pruskiego menażować zalec(ił) najmocniej, i z tego powodu, mimo wszelkiego naszego usiłowania, podpisać proklamacyi nie chciał,... żeby nie urazić króla pruskiego". Chętnie natomiast wódz naczelny udzielał swego poparcia rokowaniom, podjętym ze strony polskiej pod jego opieką z władzami lombardzkiemi. Odbywały się one odtąd głównie przez życzliwe peśrednictwo Viscontiego, mianowanego pełnomocnym w tej mierze przedstawicielem rządowym (rappresentante delegato per aver cura di quanto spetta all’erezione delle Legioni polacche). Popędzał jak najśpieszniej te układy pokrzepiony na duchu Dąbrowski. Przeniósł się do przyzwoitej nareszcie kwatery, w Casa Imbonati, naprzeciw pałacu Administracyi Generalnej. Ale dojście ostateczne do ładu wymagało bądźcobądż jeszcze kilku dni czasu, gdyż wypadało ułatwić niektóre trudności redakcyjne, przy formalnem spisywaniu umowy legionowej. Były także pewne kłopoty organizacyjne, z powodu zupełnego braku wyższych oficerów sztabowych. Podejmowano też starania o wcielenie do nowej formacyi dwóch istniejących już kompanii polskich z legii lombardzkiej, co jednak narazie nie dało się uskutecznić. Tymczasem Bonaparte musiał oddalić się z Medyolanu na ponowną walną z nieprzyjacielem rozprawę. Mimo największego pośpiechu, konwencya legionowa nie była gotową przed jego wyjazdem. Być też zresztą bardzo może, że on umyślnie wolał powstrzymać się z jej podpisem. Szedł wszak na nowy bój śmiertelny, którego wyników nie mógł napewno przewidzieć. Nie byłoby tedy dziwnem, jeśli własne urzędowe przypieczętowanie przez siebie tej ważnej i drażliwej wobec Austryaków sprawy skłonny był raczej odsunąć aż po nadchodzącem rozstrzygnięciu orężnem. Jednak w sam dzień swego wyjazdu raz jeszcze osobiście zapewnił Dąbrowskiego, że konwencyę legionową podpisze. Poczem, rozstawszy się z nim jaknajlepiej, udał się do armii. Nazajutrz po jego wyjeździe, w nocy z 8 na 9 stycznia 1797 r., owa konwencya, w zgodnem naogół z tamtemi dziesięcioma punktami brzmieniu, została formalnie podpisana przez Dąbrowskiego i rząd lombardzki w pałacu Administracyi Generalnej. „Dwie tedy Rzeczypospolite, – tak o tym akcie upragnionym donosił rodakom z uciechą, lecz nie bez gorzkiego humoru Woyczyński – lombardzka i polska, pierwsza, która nie egzystuje, druga, którą rozdzielono, zapewniają sobie pomoc. Jeżeli obydwie wyjdą na tem dobrze, nie masz w polityce rzeczy niepodobnych“. Zawarta umowa w oryginale niezwłocznie zawiezioną została z Medyolanu do obozu przez Viscontiego, dla dopełnienia jej przyrzeczoną kontrasygnacyą zatwierdzającą wodza naczelnego.
IV.
Ten tymczasem po swojemu raz jeszcze całego siebie stawiał na kartę. Wciąż wprawdzie trzymany był za poły przez rządowego anioła pokoju i stróża, Clarka, przez połowiczną, krętą, tchórzliwą, ułudną politykę dyreksoryalną, wzdrygającą się bardziej niż kiedykolwiek przed dalszą walką zbrojną, skoro porażka oddaliłaby znów pokój na czas nieograniczony, a zwycięstwo oddałoby pacyfikacyę najzupełniej w ręce ambitnego zwycięscy. On przecie, ciągle napozór powolny rządowi a istotnie wbrew niemu, podejmował tę walkę z całym właściwym sobie celowym impetem. Widział jasno oczywistą jej nieuchronność i ułudność pokojowych bez niej widoków. Zarazem zaś zakładał sobie najjaśniej bezpośrednie osobiste swe zadania wytyczne: wytrącić do szczętu oręż z ręki Austryakom; uwieńczyć dotychczasowe czterokrotne krwawe wysiłki nową walną wygraną, wzięciem Mantui, być może marszem na Wiedeń; utrwalić własną swoją zdobycz włoską; utrzymać we własnych ręku sprawę wojny i pokoju aż do samego końca; a tem samem nieodwołalnie wygórować wysoko ponad wszystkich innych wodzów i sam rząd Republiki; zapewnić sobie najświetniejsze w opinii francuskiej i europejskiej stanowisko; wspiąć się na stopień, wyprost już wiodący do władzy najwyższej. Miał jednak znowuż przed sobą potężną, zreorganizowaną pośpiesznie armię austryacką. Została ona wzmocnioną przez oddziały nadreńskie, konskrypcye miejscowe tyrolskie, a obficie też pościągane posiłki galicyjskie, nawet przez wyborowe kompanie ochotnicze zebrane w Wiedniu pod okiem samego cesarza. Ogółem było tego znowuż przeszło 50 tysięcy ludzi. Z taką siłą raz jeszcze podejmowali Austryacy podwójne uderzenie offensywne, schodząc w dwóch trzecich pod Alvinzym od strony Gardy, w jednej trzeciej pod generałem Proverą od dolnej Adygi, w związku z gotowaną wycieczką Wurmsera z Mantui oraz planowanym od tyłów sukursem wojsk papieskich i ludowego powstania Wszystko to bacznie miał na oku Bonaparte, cierpliwie wyczekując przez tydzień, w ciągiem z nieprzyjacielem zetknięciu, aż do chwili odsłonięcia jego zamierzeń. Spadł wreszcie, w połowie stycznia 1797 r., na siłę główną Alvinzego na płasko wzgórzu Rivoli i rozbił go z kretesem. Zawrócił w te pędy ku Mantui, pochwycił idącego jej na odsiecz Proverę i co do nogi żabrał w niewolę pod Favoritą. Odrzucił jednocześnie wychylającego się Wurmsera z powrotem do twierdzy, a niebawem, w początku lutego, zmusił do kapitulacyi. Wziął razem przeszło 30 tysięcy świeżego jeńca; unicestwił do reszty wszelkie zaczepne przeciw Włochom zakusy Austryi; otworzył sobie drogę do własnych jej dzierżaw dziedzicznych. To był wojennego jego arcydzieła włoskiego akt z kolei piąty.
Teraz już mogło i musiało przyjść rozwiązanie ostateczne, przymusowa konkluzya pokojowa. Jeszcze przecie wygarnąć ją dla siebie przemyśliwano daremnie w rządowym Paryżu. Stamtąd też teraz, dla oddalenia od niej nazbyt szczęśliwego generała, gorąco zagrzewano zwycięscę Austryaków do arcypilnego pomszczenia się na papieżu, złożenia go ze stolicy Piotrowej, zburzenia Państwa Kościelnego. Bonaparte wprawdzie w rzeczy samej, jak mu zalecono, musiał w tamtą zboczyć stronę. Ale uczynił to z najmniejszą siłą, pośpiechem największym. Łatwo rozniósł nikłe zastępy papieskie, nie pokwapił się jednak aż do Rzymu, – dokąd, osobliwszym sposobem, nigdy zdobywcy świata cezarowe nie zawiodą przeznaczenia. Zatrzymał się w Tolentinie; odebrał „ojcowskie dla ukochanego syna naszego, generała Bonapartego, błogosławieństwo apostolskie“ Piusa VI, i zaraz zawarł pokój z przerażoną Kuryą, bardzo uciążliwy zapewne, lecz „ratujący Kapitol w imię św. Piotra“. Potem natychmiast popędził z powrotem do swej armii głównej, zostawionej w pogotowiu nad ścianą cesarstwa. Przystąpił odrazu do zadania ciosu stanowczego, do wtargnięcia przez Frioul, Karyntyę, Styryę aż w samo serce Austryi, do marszu wyprost na Wiedeń. Był zasilony przez nadeszłe nareszcie dwie nadreńskie dywizye francuskie. Ale miał już po drodze nową zaporę, zebraną naprędce armię nieprzyjacielską, której ciągnęły na pomoc oderwane w znacznej liczbie wojska cesarskie z nad Renu, a na której czoło powołano stamtąd jedynego fortunnego wodza austryackiego, arcyksięcia Karola. Miał przed sobą większe niż kiedykolwiek dotychczas zadanie, bo nietylko przełamanie tej zapory, lecz, co główna, wielką, a bądź co bądź nader niebezpieczną, nieobliczalną w przebiegu i wynikach, wyprawę najezdniczą wgłąb ogromnej monarchii Habsburgów, na nieznanym sobie terenie, śród nieznanych warunków, wobec nieznanej odporności narodowo-państwowej nieprzyjaciela, niewspółmiernej bynajmniej z dotychczasową odpornością czysto militarną. Toteż wybierając się obecnie na tę kuszącą, upragnioną, lecz najeżoną trudnościam iwyprawę, natarczywie domagał się od swoich stosownej energicznej pomocy. Upominał się o równoczesne, z chwilą przekroczenia przez siebie granicy, przejście Renu przez dwie stojące z bronią u nogi silne armie francuskie, sambryjską pod nowym dowódcą Hochem, oraz reńską pod Moreau, dla koncentrycznego pospołu w kierunku Wiednia spółdziałania.
Wszelako, jeśli pragnął wsparcia i ubezpieczenia, nie życzył sobie jednak zgoła podziału, ani tem mniej wydarcia sobie owoców swych zwycięstw. Z podejrzliwością największą patrzył na ręce władzy dyrektoryalnej. Była ona rozsadzana wściekłą intrygą, obawą, zawiścią, chęcią opanowania umykającej się, bo porywanej przez niego pacyfikacyi i przeprowadzenia jej wedle swojej myśli i na swój benefis. Radaby może była z rozmysłu wystawić go na sztych, narazić na niepowodzenie, uniżyć, umniejszyć. Radaby w tym celu tamtych wodzów zrazu zatrzymać jak najdłużej w odwodzie, by następnie wypuścić ich jako groźnych jego spółzawodników, wygrać ich przeciw niemu i przez nich je go z najpierwszej wytrącić roli, zepchnąć do wspólnego z nimi poziomu, skąd bodaj aż do pierwotnego korsykaństwa i pierwotnej łacno wypadłoby ześlizgnąć się nicości. Nękały Bonapartego te podejrzenia zatrute, a w pewnej przynajmniej mierze wcale nie pozbawione istotnej zasady. Nurtowała go świadomość całej zgnilizny „hołoty“ (engeance) rządowej paryskiej, a własnej potęgi żywiołowej, własnych nadzwyczajnych zasług, wysiłków i dzieł dokonanych. Nurtowało postanowienie zacięte nie dać się z nich wykwitować; nie oddać za łyżkę soczewicy swego pierworodztwa geniuszu i czynu; owszem, wyzyskać je aż do cna, najzupełniej, najbezwzględniej; pobić intryganctwo miałkie i bierne intrygą wyższą a dzielną; postawić choćby w pojedynkę na swojemi, jak się samemu zaczęło, tak samemu również skończyć. Te były czynniki, pod których wpływem jątrzącym, podniecającym, nieodbitym, instynkt drapieżczy i władczy, logika głęboka i namiętna, wola prędka i twarda, wszystka ukąszona już żądłem ambicyi najwyższej dusza Bonapartego znajdowała się w chwili obecnej, kiedy on występował poza Włochy, schodził do Europy mocarstwowej, z wielkiego generała stawał się politykiem światowym.
Tutaj atoli czekała go, brała w swe objęcia stara, wielkomocarstwowa polityka europejska. I odrazu też on, dotychczas w powszechniejszem znaczeniu politycznie czysty, miał od zakaźnego tego zetknięcia, musiał niechybnie, pierwszą ciężką polityczną skalać się plamą. Przewidywał on, iż, wobec dwulicowej gry paryskiej, przyjdzie mu zapewne wyprawę austryacką najgłówniej własnym wojennym odbyć wysiłkiem. Wobec tego winien był także przewidzieć, iż, dla pokrzyżowania owej gry, niechcąc zaawanturować się zadaleko, wypadnie mu może przystanąć pośrodku tej wyprawy i zakończyć ją szybko pokojem na własną rękę. Zakładał zaś sobie bezwarunkowo zabezpieczyć w takiem rozwiązaniu pokojowym, wbrew Dyrektoryatowi, swoją przedewszystkiem drogocenną zdobycz włoską, Lombardyę. Zatem z góry już musiał pomyśleć o stosownem dla Austryi odszkodowaniu, pobliskiem, pokrewmem, poręcznem, zdolnem w danej chwili od jednego zamachu doprowadzić do pożądanej zgody. Owóż takie odszkodowanie istniało tuż o miedzę. Była niem bezbronna republika wenecka i jej położone na Terra Ferma, w Istryi i Dalmacyi, łakome posiadłości. To był cel odwieczny skrytych pragnień austryackich. Był, nowszemi jeszcze czasy, przedmiot pożądliwości józefińskiej i leopoldyńskiej. Był wreszcie, dopiero co właśnie, przed dwoma zaledwo laty, jak się rzekło, łup wyraźnie zastrzeżony, uroczyście przyznany państwu habsburskiemu łaską superarbitralną Katarzyny II, w tajnych paktach austro-rosyjskich o trzeci podział Polski. Albowiem zaraza, ziejąca rozkładem wszelakich prawnych stosunków międzynarodowych, stąd to mianowicie biła najmocniej, od tej korony i szczytu grabieżczej racyi stanu ancien regime, rozbioru Polski. To też w tym ostatnim akcie zgładzenia wielkiej Rzpltej polskiej, rozszarpania Orła białego, mieściła się jednocześnie warowana formalnie zapowiedź uśmiercenia starożytnej rzeczypospolitej weneckiej, rozdarcia lwa św. Marka.
Bonaparte o tych zaborczych widokach weneckich Austryi wiedział doskonale. Postanowił tedy wyzyskać je w miarę potrzeby. Koniec końcem, podobnież jak dotychczas koszta cudzych wojen była potrzykroć zapłaciła Polska, tak samo poprostu koszta wojny francusko-austryackiej postanowił teraz Ronaparte kazać zapłacić stronie trzeciej, Bogu ducha winnej Wenecyi. Zapewne, mógłby on na rzecz swoją przytoczyć niejedno. Tej kombinacyi potwornej on wszak nie wymyślił; zastał ją całkiem gotową, na inny sposób umownie już sankcyonowaną. Sam poniekąd działał pod przemożnym przymusem okoliczności. Miał do wyboru poświęcić albo młodą Lombardyę, albo starą Wenecyę. Zresztą, na rzecz Lombardyi, gdzie kładł podwalinę przyszłego odrodzenia Włoch, myślał ratować część rdzennie polskich ziem zachodnich weneckich. Oddawał Austryi głównie wschodnie, istryjska dalmatyńskie. Odwlekał też jeszcze na czas jakiś wydanie samej stolicy św. Marka. A nie była to już wtedy bynajmniej przesław na Serenissima historyczna, lecz do niepoznania znikczemniona, znędzniała, uczyniona przez wyrodną oligarchię gniazdem samowoli, wyzysku, ucisku, szpiegostwa, rozpusty. Była skazana na nieuchronną zagładę, niezdolna, wedle słów ostatniego swego doży, „znosić ani choroby ani lekarstwa", nieżywa przed zgonem, „republica xe morta“. Ale to wszystko nie zmieniało w niczem potworności samego pogwałcenia, które dokonanem być miało na najstarszym w Europie tysiącoletnim ustroju państwowym, a które nadomiar przygotowanem i upozorowanem być nie mogło inaczej, jak przez środek najniecniejszy, prowokacyę. Jak się zdaje, Bonaparte już w połowie lutego 1797 r., odwrócony chwilowo w stronę Rzymu, nieznacznie posłał arcyksięciu Karolowi stosowną w sprawach weneckich insynuacyę, celem przekazania jej cesarzowi do Wiednia. Następnie, tuż przed wznowieniem kroków wojennych przeciw Austryi, w początku marca, wydał odpowiednie instrukcye najtajniejsze nowemu po Hilliersie komendantowi Lombardyi, sprawnemu i podstępnemu generałowi Kilmainowi. Szło mianowicie o przysposobienie zawczasu potrzebnego w państewku weneckiem rozgardyaszu wewnętrznego, skąd w porze dogodnej możnaby sprowokować potrzebny wybuch zewnętrzny przeciw Francuzom, a tem samem wykrzesać pretekst do okrojenia i stłumienia republiki.
Tak gotując na w szelki wypadek ułatwienie pokoju, zarazem ze zwykłym rozmachem rozpoczynał Bonaparte wojnę. W ognistej odezwie do armii, mówił o zyskanych dotychczas krwawym trudem przewagach, wziętym stutysięcznym jeńcu, wywalczonej „wolności republik łom bardzkiej i cyspadańskiej" Wzywał do równie sławnej „kampanii szóstej", do ukorzenia doszczętnego Austryi, „zaniesienia wolności dzielnemu narodowi węgierskiemu". Zalecał zresztą przy wkroczeniu do Niemiec szanować najściślej własność, obyczaje, religię mieszkańców; zyskiwać sobie duchowieństwo; „odzywać się dobrze o cesarzu a źle o jego ministrach"; pamiętać o ostatecznym każdej wojny celu pokojowym. Okryty jako tako na tyłach, jedną dywizyę wysławszy do Tyrolu, sam z siłą główną ruszył w kierunku północnowschodnim wprost na arcyksięcia Karola. Szybko przekroczył Piave i Tagliamento. Zaraz na wstępie, w połowie marca pobił tutaj na głowę zaskoczonych Austryaków. Pędząc ich odtąd i zarywając bez wytchnienia, w lotnym pościgu przez wąwozy Pontebby i Alpy julijskie, zajmując po drodze Tryesti Fiume, przebiegając Gorycyę i Villach, w końcu marca 1797 r. stanął w Klagenfurcie. A tu wciąż jeszcze ani słychu nie było o francuskiej dywersyi z nad Renu; zaś Hoche i Moreau, zamiast śpieszyć mu na pomoc, powołani byli przez Dyrektoryat do Paryża. Tym sposobem Bonaparte, pościągawszy już dywizyę tyrolską i wszelkie rozporządzalne posiłki, w niewięcej ogółem ponad czterdzieści kilka tysięcy ludzi, z nader nieliczną zwłaszcza jazdą, tak bardzo od swych podstaw oddalony, znalazł się w Klagenfurcie, w przewidywanem z góry położeniu, równie świetnem jak ślizkiem. Natychmiast też, bez wahania, stąd to, ze stolicy Karyntyi, wystosował pismo „filozoficzne” do arcyksięcia Karola; pierwszy wyciągnął rękę do zgody. Ale mimo to, albo raczej właśnie dlatego, ani na chwilę groźnego nie wstrzymał pochodu. Przeciwnie, bez ustanku parł dalej naprzód. W początku kwietnia dotarł poza Leoben, aż do stóp Semmeringu. Zatrząsł po raz pierwszy Wiedniem. Tam, w przerażonym Burgu wiedeńskim, już gotowano się do ucieczki, do schronienia się bądź na Węgry, bądź też, wyborem osobliwszym, do posiadanego od wczora Krakowa.
Takiem to mądrem połączeniem siły i rozwagi, postawił w końcu na swojem Bonaparte. Ugiął nareszcie Austryę. Doczekał się naprzód prośby o rozejm, a w tydzień potem, w Leobenie, pełnomocników cesarskich, przysłanych na gwałt do jego kwatery głównej, dla zawarcia przedugody pokojowej. Coprawda, sam właściwie nie posiadał żadnych urzędowych pełnomocnictw negocyatorskich, złożonych wolą dyrektoryalną w ręce nieobecnego Clarka; ale on na to się nie oglądał i miał aż nadto do tego prawa. Po bardzo szybkich, kilkudniowych ledwo naradach, znakomicie ułatwionych przez specyfik indemnizacyjny wenecki, już w połowie kwietnia 1797 r. zawarte zostały preliminarze pokojowe leobeńskie. Składały się one z dwóch umów łącznych. W jawnej, zrzekała się Austrya na rzecz Francyi Niderlandów; uznawała t. zw. konstytucyjne granice francuskie, poza obrębem właściwej linji reńskiej: ostateczny pokój dwustronny francusko-austryacki do rychłego nowego przekazywała układu; pokój zaś Francyi z cesarstwem niemieckiem do osobnego kongresu. W tajnej, zrzekała się Lombardyi a otrzymywała w zamian poręczone od Francyi weneckie posiadłości aż do Po, istryjskie i dalmatyńskie. Prócz tego oddzielny artykuł umowy jawnej orzekał, iż „J. C. Mość i Republika francuska zobowiązują się czynić wszystko, co będzie w ich mocy, celem przyłożenia się do spokojności wewnętrznej w obu państwach Wchodziły tu w grę, ze strony francuskiej, sprawy emigracyi rojalistycznej; ze strony zaś austryackiej, przedewszystkiem węgierskie. Ale poniekąd tym sposobem wcale dotkliwie tknięte zostały również i niewymienione galicyjskie, krajowe i wychodźcze sprawy polskie.
Tymczasem sprawa polska, w porze obecnej najbliższa, najnaglejsza, legionowa, zdążyła znacznie posunąć się naprzód. Dąbrowski, natychmiast po podpisaniu układu z Administracyą Generalną, nie czekając nawet zatwierdzającego podpisu wodza naczelnego, w początku stycznia 1797 r. zabrał się energicznie do właściwej roboty wykonawczej. Ogłosił zaraz w Corriere Milanese dwie przedwstępne od siebie odezwy. W jednej, datowanej jeszcze przed dojściem układu, odwoływał się ogólnie do „drogich spółziomków“. W drugiej, wnet po zawarciu tego układu, jaw nie już rzucał hasło legionowe, w związku z dawnem kościuszkowskiem. Rozpowszechniał te odezwy narazie w zwyczajnych odpisach. Skutkiem bowiem braku w Medyolanie czcionek polskich, dopiero po kilku tygodniach mógł wydać swój manifest z druku, pod postacią odezw ulotnych, w czterech językach, polskim, francuskim, włoskim i niemieckim. Zaraz też po spisaniu niezatwierdzonej jeszcze umowy, pognał ponownie Tremona z zasiłkiem rządowym lombardzkim na werbunek do Francyi. Sam tymczasem w Medyolanie zaczął zbierać, porządkować i organizować dostarczanych sobie, lub zgłaszających się jeńcówi ochotników polskich. Tutaj nagle przyszła niespodzianka nadzwyczaj pomyślna. Po zwycięstwach pod Rivoli i Favoritą, zwaliła do Medyolanu, w drugiej połowie stycznia 1797 r., moc ogromna prowadzonych świeżych jeńców, 22000 ludzi, śród których było do 6000 Polaków. Zacierał ręce uszczęśliwiony Dąbrowski. Do mieszkania jego w Casa Im bonati napływała większość tych wyzwolonych niewolników polskich, rada zaciągać się do narodowych szeregów legionowych. W kilka dni miał ich tysiąc z górą, a mógłby mieć trzykroć albo i sześćkroć więcej, gdyby tylko były po temu środki. Niepokoił go wszakże brak wiadomości od Viscontiego, wyprawionego przed dwoma tygodniami z konwencyą do kwatery głównej, dokąd też za nim posłał na wywiady Kosińskiego. Niepokój był nieuzasadniony. Przyczyną zwłoki były poprostu spółczesne wielkie przeprawy wojenne naczelnego wodza. Bonaparte, po zgromieniu Alvinzego i Provery, zatrzymawszy się czas jakiś w Veronie, skąd zjeżdżał pod Medyolan, położył swój podpis, zapewne 25 stycznia 1797 r., na przedstawionej sobie przez Viscontiego umowie legionowej polsko-lombardzkiej.
Nie przeceniał on zresztą, raczej niedoceniał tej rodzącej się dopiero formacyi, niezdolnej oczywiście w niczem zaważyć na szali gotujących się już w najbliższym czasie wielkich i stanowczych wypadków wojny i pokoju. Nie było wcale jego zamiarem użycie zaraz legionistów polskich w nadchodzącej nowej rozprawie orężnej z Austryą. Nie było to nawet wykonalnem, gdyż trzeba ich było wprzód skupić, oporządzić, ubrać, uzbroić, wyćwiczyć. Nie kwapił się też bynajmniej Bonaparte prowadzić tych ludzi, jeńcówi zbiegów austryackich, w ogień austryacki, więc narażać ich podwójnie, na kulę i stryczek. Nie kwapił się, nie mogąc im wzamian, choćby i chciał, dać pewnej nadziei, ani poręki narodowej żadnej. Wszak wybierał się na rozstrzygającą kampanię w myśli zdobycia pokoju, gdzie o Polsce zupełnie nie mogło być mowy. ..Tworzona legia polska – pisał Dyrektoryatowi już po upadku Mantui, ciągnąc przeciw papieżowi, – dostarczy około 1500 ludzi, którzy razem z legią cyspadańską użyci będą do strzeżenia dolnych Włoch”. Nie chciał łudzić nawet Lombardów, niemając z góry pewności, czy zdoła uratować ich w przyszłym pokoju. Dlatego też z rozmysłem, zarówno idąc w stronę Rzymu, jako też śpiesząc na powrót do armii, starannie teraz ominął Medyolan. Tem bardziej zgoła był dalekim od łudzenia Polaków, na czem nawet zależeć mu nie mogło Z Bonapartem – w tych słowach Wybickiemu i Barssowi donosił Dąbrowski o krótkiem widzeniu się, jakie w tym okresie przygotowawczym, w początkach lutego, 1797 r., zdążył mieć z wodzem naczelnym, – o losie kraju naszego mówiłem. Czuje on nieszczęście nasze, życzy nam dobrze. Ale nie rozumiem, ażeby się w dyplomatykę wdawał. Mnogość jego zatrudnień i pracy nie może mu dać, mimo jego chęci, tyle sposobności, aby mógł być uwiadomionym o naszych projektach, jak sobie życzymy. Radzę wszystko czynić z rządem francuskim". Nie wchodził w „dyplomatkę“ polską, nie z braku czasu oczywiście, lecz z braku chęci: nie chciał niepotrzebnie łudzić.
Odbywał się tymczasem ciężki poród legii, śród trudności i przeszkód największych, przełamywanych serdecznym zapałem polskim i wytrwałym uporem niemieckim niezmordowanego Dąbrowskiego. Nie było pomieszczenia, odzieży, broni, pieniędzy. Na tysiąc z górą legionistów, zebranych pod koniec stycznia 1797 r., a wkrótce już pomnożonych w dwójnasób, znalazło się 100 ubrań i 18 karabinów. Po wielu staraniach wyznaczono im na koszary stary klasztor św. Marka, gdzie od biedy wepchano 600 ludzi, i św. Hieronima, gdzie ściśniono 400. Zamiast potrzebnych niebawem, przy „lenungu’’ po sześć soldów dziennie, czyli dziewięć lirów miesięcznie na głowę, przeszło 15 tysięcy lirów co miesiąc, dostawano z trudem zaledwo 10 tysięcy. A tu po kapitulacyi Mantui napłynęła znów świeża fala parotysięczna jeńców polskich, gotowy materyał legionowy. Niemając sposobu przygarnąć wszystkich, z bólem serca wypuścić wielu z nich musiał Dąbrowski, transportowanych dalej w głąb Francyi. Pzytem wciąż jeszcze należytego od swoich nie miał poparcia, a nawet niejednokrotnie natknąć się musiał na szkodliwą niechęć. Już w styczniu zaczął mu bruździć przybyły do Medyolanu od emigracyi drezdeńskiej jeden z najzawziętszych jego wrogów dozgonnych. Był to „pułkownik“ Neyman, były dependent adwokacki z Poznania, zawodowy warchoł i krzykacz patryotyczny, czynny ongi podczas wyprawy insurekcyjnej Dąbrowskiego do Wielkopolski i śmiertelnie na niego urażony za nieuznanie wtedy samozwańczego swego pułkownikostwa. Podkopywał go też odtąd zaciekle śród związków krajowych i wychodźców saskich, a teraz zabierał się do podkopywania go we Włoszech i Francyi. W początku lutego przybył również do Medyolanu od Deputacyi paryskiej Zajączek. Pomimo pozornej dla Dąbrowskiego grzeczności, umywał on zgoła ręce od całego jego przedsięwzięcia legionowego. Jako dawny oficer francuski, przywożąc polecenie dyrektoryalne wyprost do Bonapartego, udał się on wnet do kwatery głównej, celem wejścia do armii czynnej francuskiej. Towarzyszył jej zrazu Zajączek jako ochotnik w wyprawie przeciw arcyksięciu Karolowi. Dzięki poparciu Sułkowskiego, otrzymał dowództwo batalionu piechoty i paru szwadronów dragońskich. Wysłany dla sprowadzenia pozostawionej w Tyrolu dywizyi Jouberta, spraw nie wywiązał się z tego zadania. Wreszcie, niecałkiem zresztą zgodnie z wyłączającym cudzoziemców zakazem, zaliczony w stopniu generała brygady do służby francuskiej, pozostał w niej odtąd na stałe. Zajączek przedewszystkiem dbał o utrzymanie osobistego swego stosunku do wodza naczelnego. Nie dbał natomiast bynajmniej o wykluwającą się jednocześnie tuż pod bokiem, z takim trudem niezmiernym, sprawę legionową polsko-lombardzką. Co więcej, wbrew niej poniekąd działając, po paru miesiącach dał się użyć do werbowania osobnego batalionu polskiego na żołdzie bresciańskim.
Jednak mimo tylu trosk i szkopułów, zdany na samego siebie Dąbrowski z żelazną energią czynił wszystko, co tylko było w jego mocy. Odwoływał się wprost do samego Bonapartego. Szturmował do Kongresu, Administracyi, Komitetu wojskowego lombardzkiego. Zwracał się do francuskiego komendanta Lombardyi, Irlandczyka Kilmaina, „wielkiego przyjaciela Polaków, gadającego bardzo dobrze po niemiecku, co znakomicie rzeczy ułatwia“. Udawał się do komendanta Medyolanu, szorstkiego Dupuya, dowódcy wsławionej 82. półbrygady francuskiej, z którym tęgo pić trzeba było, aby cośkolwiek od niego uzyskać. Podawał „noty po francusku, po polsku, po niemiecku i po włosku;... czasem używam starego szprachinajstra, czasem odpędzonego gazeciarza, albo zbankrutowanego kupca do mojej korespondencyi“. A innej nie było rady, bo brakło jeszcze pomocników właściwych, oficerów polskich. Z tym brakiem oficerów było z początku najgorzej. Z kilku, umieszczonych w najpierwszej styczniowej „forsztelacyi legionowej, Tremo i Kosiński byli w rozjazdach. Pomagał jedynie pracowity porucznik Borowski, szczęściem przybyły piechotą z Paryża; potem, od lutego, Kazimierz Konopka, użyty do kierowania zakładem ubiorczym medyolańskim. Natomiast z wziętych do niewoli oficerów służby austryackiej wybór był niełatwy, gdyż Dąbrowskiemu bardzo zależało na tem, aby jak najmniej czynić wyjątków od uznawanej przez niego za wytyczną zasady ogólnej, iż legionowe szarże oficerskie w inny być udzielane z reguły jedynie „obywatelom, posiadającym patenta, lub inne zaświadczenia, udowadniające ich służbę w rewolucyi“ kościuszkowskiej. Silił się więc jak najdłużej radzić sobie jako tako, byle nie zapychać mniej stosownie wyższych zwłaszcza miejsc oficerskich i zostawiać je otwarte dla ludzi zasłużonych. Tych przybycia oczekiwał bądź z pośród wychodźctwa, bądź też przedewszystkiem z kraju, skąd, jak rachował, „po ukończonych żniwach przyjdą na gotowe“.
Pomimo tych wszystkich przeszkód, raźno przecie postępowała robota. Już pod koniec stycznia 1797 r. utworzone były dwa bataliony, jeden dobrany wyższego wzrostu grenadyerów, w kolorach granatowym i karmazynowym; drugi strzelców, w granatowym i zielonym. Pierwszy oddany został pod dowództwo ściągniętego nareszcie z legii lombardzkiej Strzałkowskiego; wtóry-wypromowanego już przedtem przez rząd lombardzki Kosińskiego. Myśl kierownicza była taka, iżby zakładane jednostki batalionowe odpowiadały naogół dawnym kadrom pułkowym polskim. Tym sposobem legiony stanowiłyby gotowe jądro przyszłego odrodzenia wszystkiej zatraconej armii Rzpltej. Z zebranym, a ciągle pomnażanym rekrutem codzień ćwiczenia od rana do wieczora na placu musztry medyolańskim odprawiał osobiście sam nieznużony Dąbrowski. Woyczyńskiego, zaraz po otrzymaniu podpisu Bonapartego na konwencyi, odesłał z powrotem do Paryża, dla zapewnienia sobie dalszego poparcia emigracyi tamecznej, głównie względem sprowadzenia z kraju oficerów. Tymczasem wciąż jeszcze, przez pierwszy z górą miesiąc, bez nich obywać się musiał, poczęści zastępując ich do czasu przez posuniętych ze służby austryackiej prostych podoficerów. Jednak rzeczy odrazu szły rączo i składnie, bo była ochota w szeregowcach. Czuli się oni dobrze, zrzuciwszy przymusowy mundur austryacki i swój rodzimy polski wdziawszy na grzbiety, słuchając miłej ich uchu kom endy polskiej, dla polskiej zaciągając się sprawy. „Francuzy i Włochy – z ukontentowaniem stwierdzał Dąbrowski – mocno aprobują nasz uniform, i naszych ludzi dla żywości i wesołości chwalą W połowie lutego przybyło trochę oficerów polskich, zabłąkanych aż do służby piemonckiej. Paru też zaczęło pokazywać się z kraju. Pęczniały w oczach bataliony, liczące wnet po tysiąc przeszło ludzi. Poczynał tworzyć się i szybko zapełniać trzeci z kolei batalion fizylierów, oddany pod dowództwo przysłanego z Paryża Ludwika Dembowskiego. A materyału żołnierskiego, bądź tuż pod ręką we Włoszech, bądź w zakładach jeńców we Francyi, wciąż było co niemiara, na kilkakrotne, dziesięciokrotne bodaj pomnożenie legii, byle tylko mieć ułatwienia i środki stosowane.
Wtem, pośrodku gorączkowych swych czynności organizacyjnych, odebrał Dąbrowski, w początku marca od Bonapartego, będącego wtedy w Mantui na samem wyjezdnem, po powrocie z lekkiej wyprawy papieskiej, a w przededniu w jumszenia w pole na stanowczą austryacką, rozkaz udania się zwyekwipowaną już całkowicie częścią swego legionu, nie na linię bojową, lecz na objęcie załogi w Mantui pod generałem Miollisein. Zostawiając tedy zakład ubiorczy w Medyolanie, Dąbrowski, w 1100 ludzi, przybył do Mantui. Mocno stropiony tym rozkazem, doniósł stąd zaraz o jego wykonaniu wodzowi naczelnemu. Dodał znaczące oświadczenie, iż „cała legia moja goreje chęcią ujrzenia siebie którego dnia w obliczu nieprzyjaciela... Ożywiona pragnieniem pomsty na gnębicielu swoim (austryackim), udowodni ona, śmiem tuszyć, pod dowództwem Twem, generale, iż godną jest wspólnej służyć sprawie". Ale w kilka dni potem otrzymał znów rozkaz odesłania batalionu strzelców do Rimini. Zarazem inne drobne oddziały po rozlicznych detaszowane były miejscowościach włoskich. Rozszczepiała się, nikła mu wręku siła zb ro jn a polska, z taką biedą przez niego zgromadzona, którą on trzymać chciał w kupie pod swoją komendą, corychlej w ogień prowadzić, w górę i na wschód prowadzić, ku Polsce. A tu nadomiar już zaczęły nadbiegać wieści świetne o zwycięstwie pod Tagliamentem, o niewstrzymanem parciu naprzód armii czynnej, o marszu na Wiedeń. Zagrała krew żołnierska, zadygotało serce polskie w Dąbrowskim. Nie wykraczając poza karby dyscypliny wojskowej, przedsięwziął on odwołać się otwarcie do Bonapartego w duchu właściwych intencyi swoich. „Pozwól generale, – pisał mu z Mantui pod koniec marca, – iż nie szczęśliwy Polak, pozbawiony ojczyzny, wyrazi Ci pragnienie swoje: wrócić do swego kraju z siłą poważną, albo też w walce sławny znaleść zgon... Żołnierze nasi, od lat kilku do wojny wdrożeni, żądają jedynie bić się pospołu z Francuzami. Tymczasem jeden batalion zostaje oddzielony od drugiego,... z bólem widzimy, że kierowani jesteśmy do miejsc, gdzie nie i nasz nieprzyjaciela do zwalczenia. Tych słów nie dyktuje mi ambicya; są one szczerym wyrazem uczuć serca mego. Tak jest, generale, najchętniej stanąłbym na czele choćby dziesięciu ludzi, byle tylko przeciw nieprzyjacielowi, jakkolwiek w Polsce prowadziłem fortunnie cały korpus... Gdyby nasze bataliony mogły zostać połączone i ruszyć na nieprzyjaciela, byłoby to szczytem pragnień naszych”. Wymowne to pismo nie pozostało bez pewnego przynajmniej skutku. W odpowiedzi na nie odebrał Dąbrowski przez Miollisa, w początku kwietnia, od kwatery głównej, znajdującej się już w Karyntyi, rozkaz udania się niezwłocznie z batalionem grenadyerów do Palmanovy, a więc pom knienia się znacznie bliżej w kierunku toczącej się wielkiej rozprawy wojennej. Było to zresztą bezpośrednio w związku z równoczesnem pośpiesznem ściąganiem przez Bonapartego wszystkich wogóle zostawionych w tyle sił rozrządzalnych, na wypadek konieczności dalszego pochodu aż pod Wiedeń. Dąbrowski wymaszerował natychmiast z Mantui. Ale po drodze przez Terra Ferma już spotykał burzącą się, albo raczej burzoną ludność i uwijające się nieprzyjazne wojska weneckie; słyszał dzwony bijące na trwogę. Szedł tedy ostrożnie i zwolna. Tym sposobem ledwo w tydzień dotarł do Conegliana, pod samą Wenecyą. Tutaj spotkał się z kuryerem, wiozącym świeżą do niego ekspedycyę od Bonapartego, w której z najwyższą wyczytał radością rozkaz złączenia całego legionu polskiego w Palmanovie. Oczywiście w te pędy zajął się wykonaniem tak miłego sobie rozkazu. Rozpisał naglące w tej mierze listy do wszelakich rozproszonych swych komend, głównego zakładu ubiorczego w Medyolanie oraz generałów francuskich, mających pod sobą Polaków. Gdy zaś w tej chwili już kończyła się formacya batalionu trzeciego a rozpoczynała czwartego, spodziewał się niebawem,, przy sprężystej zgóry pomocy, aż do pięciu tysięcy legionistów zgromadzić na jednym punkcie zbornym w Palmanovie. Tymczasem jednak, skutkiem tylu rozlicznych okoliczności opaźniających, przybył tu dopiero w drugiej połowie kwietnia, pełen najlepszej zresztą otuchy. Tutaj też, w Palmanovie, zapewne z pobliskiej Wenecyi, przez rodaków tamecznych, doszły go zgoła nowe, wielce obiecujące wieści od emigracyi paryskiej, o jakichciś osobliwie pomyślnych dla sprawy polskiej wynurzeniach i widokach dyrektoryalnych. Ale tutaj również zaczęły go dobiegać od armii czynnej głuche, niepokojące odgłosy pokojowe. Otrząsał się na nie, dawać im nie chciał wiary. „To pewna, – pisał między nadzieją a obawą – że Bonaparte wciąż idzie naprzód na Wiedeń. Gadają tu wprawdzie o rozejmie i układach: niech Pan Bóg te go broni“.
Nie wiedział nieborak, że w chwili, kiedy te kreślił słowa, już było narazie po wszystkiem, t. j. kilka już godzin po podpisaniu preliminarzy leobeńskich. Przeciwnie, dość miał powodów do mniemania, że właśnie szczęśliwa wybiła godzina. Z jednej strony, oglądał Bonapartego, ciągnącego tryumfalnie na Wiedeń i przywołującego zjednoczone szeregi legionowe polskie. Z drugiej zaś, nadsłuchiwał najpochlebniejszych z Paryża doniesień o wspaniałych dla Polski zamysłach i zachętach ministeryum i Dyrektoryatu. Czuł przecie, że czasu niema do stracenia. Rozumiał, że z zawrotnego rozpędu wypadków wojennych w lot sposobność fortunną pochwycić należy, chociażby wziąć ją samemu w dłonie. Ułożył tedy na prędce swój „plan“ własny i sformułował go na piśmie. Wzorem amerykańskiej wojny o niepodległość, gdzie rzetelna pomoc zbrojna i materyalna francuska, udzielona Washingtonowi, doprowadziła dobrą sprawę do zwycięstwa, żądał od Francyi podobnego, bodaj w postaci najskromniejszej, byle tylko bez zwłoki żadnej, rzeczywistego wsparcia czynnego. Legia polska, w ciągu dni dwudziestu doprowadzona do liczby 6000 ludzi i zgromadzona w Palmanovie, zostanie wzmocniona przez 2000 piechoty i 500 jazdy francuskiej, przy 60 działach, i opatrzona w żołd dwumiesięczny i kasę wojenną 300 tysięcy franków. Poczem przez Fiume i Dalmacyę przerzuci się na terytoryum tureckie, złączy się tam pod życzliwą opieką sułtańską z zebranym i na Wołoszczyźnie rodakami, i wprost stamtąd na Bukowinę w targnie do Galicyi. Wywołane tym sposobem powszechne powstanie galicyjskie miałoby do czynienia z jedną tylko zajętą na Zachodzie, odosobnioną na Wschodzie, Austryą. W istocie, nowy władca rosyjski, cesarz Paweł, „nie jest dziś wedle zasad swoich oddalonym od polepszenia losu Polski i patryoci (polscy) mogliby nawet wejść z nim w rokowania, z nadzieją pomyślnego wyniku. Zarazem król pruski,... wróg odwieczny (Austryi), porozumie się z Rosyą i być może w zgodzie z Pawłem I wyniesie sprawę polską na porządek dzienny Takie myśli śmiałe, a więcej mrzonki ponętne, pośpiesznie składając na papier, całkiem niemi wedle własnego wyznania „głowę mając nabitą”, Dąbrowski był wraz trawiony gorączką zbawczego napozór czynu i nękany też mimo woli niepokojem okrutnym. Wreszcie, niezdolny dłużej w próżnem oczekiwaniu wytrzymać na miejscu, zostawił legionistów' swoich w Palmanovie, wziął ekstrapocztę, i sam „przez góry straszliwe” popędził do Styryi. Pędził do kwatery głównej, przeświadczyć się naocznie o istotnym stanie rzeczy, i szczególniejszy swój „ plan” osobiście przełożyć Bonapartemu.