Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Rozdział I. Generał Bonaparte.


I.

Napoleon Bonaparte liczył podówczas lat skończonych dwadzieścia siedm. Urodzony w Ajaccio na Korsyce, w południe święta W niebowzięcia Maryi, czczonej przez tuziemców jako „królowa krainy korsykańskiej”, wziął początek w środowisku przyrody, krwi i, obyczaju czysto włoskiem a swoiście nawskroś wyodrębnionem. Wyspa dzika, uboga, z kolei wzgardzony łup punicki, rzymski, wandalski, langobardzki, saraceński, pizański, pod koniec własność republiki genueńskiej, przez nią Francyi Ludwika XV ustąpiona, po daremnym pod w odzą Paolego oporze, uledz musiała orężowi francuskiemu w tym samym roku 1769, kiedy największego swego na świat wydała syna. „Urodziłem się, — własne jego jędrne są słowa-gdy konała moja ojczyzna”. 

Była mu nią pierwotnie Korsyka pod wieloma najistotniejszemi, cielesnemi i duchowemi względy. Niepożytą mocą rodzicielską wycisnęła na nim mnogie rysy typowe gnieżdżącego się na niej szczepu wyspiarzy górali, małego wzrostu, silnej budowy, cery oliwkowej gładko — i ciemnowłosych, wielkookich i ostrowzrocznych, osobliwego umiarkowania w pokarmie i spoczynku, nadzwyczajnej pamięci, żywego poczucia honoru, słuszności, wdzięczności, a wraz niepomiernej mściwości, dumy, dysymulacyi, milczących i skupionych, a znów dziwnie wymownych i czynnych, przesądnych, zapalczywych i wojowniczych, a wyrachowanych, przemyślnych i roztropnych Ale próżnoby i niedorzecznie w samem tylko korsykaństwie szukać zarodu tej duszy ogromnej, która wszak żadnej sobie podobnej śród tutejszego nie miała krewniactwa, której jeden zaledwo w oderwanej latorośli wyspiarskiej tkwił spółczynny pierwiastek, inne zaś wyrastały z wielkiej gałęzi rdzennej italskiej, z potężnego pnia kultury łacińskiej Zachodu, z najgłębszych konarów dziejowych powszechności europejskiej.

Po ojcu Karolu, gładkim, ukształconym, doktorze praw wszechnicy pizańskiej, zrazu obok Paolego walczącym, lecz wnet z nową władzą francuską pogodzonym, słabowitego charakteru i zdrowia, przedwcześnie na dziedziczną w domu chorobę raka zmarłym, wywodził się pono z gibelińskiej rodziny florenckiej, jawnej w aktach wieku XIII, przeniesionej od XVI na Korsykę, odtąd śród patrycyatu miejscowego wydatnej, choć całkiem zbiedniałej. Ze starożytnego również rodu toskańskiego wywodził się po matce, Letycyi z Ramolinów, niewieście męskiego hartu, towarzyszącej mężowi w wyprawach przeciw Francuzom, i wtedy nocami, po górach, śród strzałów', niosącej już pod sercem przyszłego cesarza Francuzów, prostackiej zresztą, nieokrzesanej, chciwej, Włoszce dorodnej, wy trzy małej i bardzo długowiecznej. Rodzeństwa miał siedmioro, czterech braci, trzy siostry, okazy fizycznie poczęści rasowe, duchowo pospolite, mizerne lub wręcz nikczemne, spięte swojską klanową żądzą bezwzględnego jego fortuny wyzysku, i będące też dozgonnym dlań ciężarem i klątwą. 

Chłopcem dziewięcioletnim wywieziony został przez ojca do Francyi, na edukacyę wojskową z łaski królewskiej. Oddany był nasampierw do prowadzonego przez księży świeckich kolegium eksjezuickiego w Autun, dla nauczenia się obcego sobie języka. Już po trzech miesiącach poradził od biedy z francusczyzną. Nigdy jednak, choć tak potężnie i subtelnie później słowem i pismem władał francuskiem, ani grubych błędów ani italianizinów jaskrawych ustrzedz się nie potrafi. Zaraz potem umieszczono go w szkole wojskowej w Brienne, niższym internacie kadeckim dla synów ubogiej szlachty na sumpcie królewskim, kierowanej przez franciszkanów, dość lichej pod względem nauki a nawet dozoru obyczajowego. Tutaj nieosobliwych spotkał kolegów, jak późniejszego swego sekretarza, sprzedajnego Bourrienna; nieosobliwych nauczycieli, jak późniejszego spółzawodnika, zdrajcę Pichegru. Tutaj, sam niby zakładnik nieletni, nieoswojony śród wrogów, w ponurem trzymał się odosobnieniu. Ale pracował pilnie, rwąc się głównie do historyi, rozczytany zwłaszcza w Pluta ruchu, do geografii im atem atyki. Po pięcioletnim w Brienne pobycie, dostał się szczęśliwie do Szkoły Wojskowej paryskiej, najwyższej kadeckiej, będącej wzorem podobnych zakładów zagranicznych a również i spółczesnego warszawskiego, zorganizowanej już czysto militarnie sposobem pułkowym, urządzonej wspaniale, aż zbytkownie, z największą kadetów wygodą, a co główna, z nader obszernymi wybornie obsadzonym programem wykładowym. Boczył się tu zrazu podaw nem u na kolegów. Śród nich z pierwszym tu zetknął się Polakiem, mieszańcem zresztą, Jabłonowskim Władysławem. Był przez tych kolegów za nieprzejednane swe korsykaństwo wyśmiewany bez miłosierdzia. Był przez jednego z nich skarykaturowany pociesznie, jak wyrywa się przytrzymującemu go za warkocz profesorowi, by „biedź na ratunek Paolemu”. Nieraz też, przechadzając się milcząco po sali fechtunkowej, z rękoma zwykle w tył założonemi, rozjuszony podobnemi kpinkami, chwytał nagłe za floret i z furyą na całą chmarę nacierał żartownisiów. Bądżcobądź jednak, w pomyślnych warunkach szkolnych stołecznych, w otoczeniu żwawej i tęgiej młodzieży szlacheckiej, poczynał zżywać się potrosze z nowemi dla siebie stosunkami francuskiemi. Z paroma towarzyszami bliżej nawet się zaprzyjaźnił. A pracował wciąż zawzięcie, z ułożonem już postanowieniem poświęcenia się służbie artyleryjskiej, w kierunku właściwych tej broni przedmiotów ścisłych. Istotnie, po upływie roku niespełna, mógł stanąć przed uczonym Laplacem, w szkole artyleryi w Metzu, do w ym aganego egzaminu konkursowego, a po zdaniu go zyskać prawo do szarży oficerskiej w armii francuskiej. 

Przeznaczony został do konsystującego na głębokiej prowincyi, w zapadłej mieścinie Valence, pułku artyleryi La Fere, jednego z najlepszych a i najpracowitszych. Musiał tu wedle przepisów od samego zaczynać dołu, służyć przez kilka miesięcy jako prosty kanonier, podoficer, kapral i sierżant. Potem dopiero objął czynność oficerską w stopniu podporucznika, z pensyą niecałych stu liwrów na miesiąc, ledwo na najskromniejsze starczącą utrzymanie. W domu bardzo religijnie chowany, choć zresztą i potem nieraz, złą znienacka zaskoczony wieścią, z mimowolnem „Jezus!” przeżegna się konsul i cesarz, wcześnie przecie wyzbył się wiary śród towarzyszy szkolnych w Brienne i Paryżu. Teraz, w Valence, wprowadzony został do loży wolnomularskiej. Niezawiśle od obowiązkowych w regimencie zajęć służbowych, wciąż kształcił się dalej na własna rękę w zakresie ogólnym wiedzy wojskowej i zawodowym artyleryi praktycznej. Zaczytywał się zarazem w nowoczesnem piśmiennictwie francuskiem, szczególniej w Roussie, w jego utworach politycznych i poetyckich, w świeżo wyszłych „Konfesyach”. Przejmował się do głębi jego surową wykładnią doktrynerską i bezlitosną autoanalizą uczuciową. Straciwszy wcześnie ojca, czując się w biedzie, opuszczeniu, na obczyźnie, a czysty zupełnie, bez żadnej jeszcze skazy, okryty był nieuskromioną jeszcze przez życie, chmurną szlachetnością młodzieńczą. Przede wszystkiem zaś zgoryczony był do głębi serdecznym bólem patryotycznym i tęsknotą za ziemią rodzinną. Przeżywał chwile zwątpienia i męki, skąd niedaleko było do samobójstwa. „Zawsze samotny pośród ludzi, — takie dla samego siebie oficerek siedm nastoletni spisywał rozmyślania — ...(marzę) o śmierci... Od lat sześciu czy siedmiu jestem zdała od mej ojczyzny... Jakże nędzni, czołgający się, nikczemni są ludzie... Jakiż widok ujrzę w mej ojczyźnie? Spół rodaków mych w kajdanach i całujących rękę, która ich jarzmi... Gdy zginęła ojczyzna, dobry jej syn powinien umrzeć... Życie mi jest ciężarem”. Cokolwiekby mędrkować, znając późniejsze jego losy nadzwyczajne, wysnuwając z nich er post głębokie a tanie wywody wsteczne o krwi Borgiów czy powołaniu Attyli. tyle poprostu pewna, że był to wtedy, wykwitły na podłożu zachodnio-europejskiem, szlachetny i genialny młodzieniec, jakim by tylko mógł być najlepszy spółczesny młody Francuz, Anglik, Niemiec lub Polak. 

Po rozstaniu ośmioletniem, mógł wreszcie 1780 r. za urlopem odwiedzić Ajaccio, nacieszyć się powietrzem rodzinnem i matką. Stąd krótką, w majątkowych sprawach rodzinnych, odbył wycieczkę do Paryża, gdzie pierwszą w życiu przygodę uliczną z bladą, nikłą Bretonką konfesyjnym Jana-Jakóba zapisał sobie sposobem, z trwożliwą dla kobiety wraz czułością i pogardą. Podobne, dużo ciekawsze jeszcze, na tle miłosnem, pismo autobiograficzne, nieznane dotychczas i trafunkiem w polskim dochowane ręku, rodzaj ułamkowej noweli, „Elisson i Eugenia, czułem młodzieńczem, prawie dziecinnem nakreślił piórem. Nie bez głębszego w duszę własną wniknięcia, opisywał tu samego siebie, marzyciela – wojownika „Elissona”, rozkochanego w szesnastoletniej „ Eugenii”, lecz rzucającego ją dla bitewnej sławy i śmierci. W początku 1788 r. powtórnie do Korsyki podążył. Tym razem podobno z własnem oniemal rozminął się przeznaczeniem, ofiarując usługi swoje Rosyi, Katarzynie II. Imperatorowa, tocząc wtedy drugą swą wojnę turecką, a pragnąc wszelkim sposobem powetować niepomyślną kampanię zeszłoroczną, planowała wielką od strony włoskiej, śródziemnomorskiej, przeciw Porcie dywersyę. W tym celu, na podobieństwo Orłowa w pierwszej przed dwudziestoleciem wojnie tureckiej, wyprawiła wiosną 1788 r., z misyą tajną do Włoch, namiestnika włodzimiersko-kostromskiego, generał-porucznika Iwana Zaborowskiego. Miał on najpierw spiknąć się po drodze w Tryeście z przywódcami „ludów albańskich, słowiańskich, greckich” i Mahmudem paszą skutarskim. Następnie zaś miał udać się do Toskanii, i tam, przy pomocy urzędującego we Florencyi i Pizie posła rosyjskiego Moceniga, „przyjaciela” Rosyi księdza Del Turco, agenta rosyjskiego w Livornie generał-majora Wasyla Tamaryi konsula generalnego Calamaja, „zebrać wszystkich Korsykanów byłej służby angielskiej”, skierować ich do Syrakuzy, a stąd jako korpus posiłkowy do Archipelagu i Morei. Owóż, wedle świadectwa Zaborowskiego, bawiący wtedy na Korsyce podporucznik Napoleon Bonaparte, zapewne za pośrednictwem starszego brata Józefa, doktoryzującego się wiosną t. r. w Pizie, miał wnieść podanie względem zaciągnięcia się do tej ekspedycyi. Skoro mu jednak ze strony werbowniczej rosyjskiej żądanego stopnia oficerskiego przyznać nie chciano, skoro nadomiar cała misya Zaborowskiego okazała się chybioną, odstąpił szczególniejszego tego zamiaru i do Francyi zawrócił 

Za powrotem zastał swój pułk przeniesiony do nowego garnizonu w Auxonne. Tutaj znowuż do przerwanej pracy nad sobą ostro się zaprzągł. Świadczą o tem sumienne jego ręki wyciągi z lektury najrozmaitszej, przew ażnie politycznej i historycznej, „Republiki” Platona, dziejów starożytnych Rollina, florenckich Macchiavellego, francuskich Mablego i t. p. Rozczytywał się także w żywocie niedawno zmarłego Fryderyka Wielkiego, skąd nasamprzód wypisał sobie parę bliższych wiadomości o pierwszym podziale Polski. Usilnie przytem zajmował się robotą fachową w polygonie artyleryjskim. Ceniony w pułku przez przełożonych i kolegów, zażylsze z nimi nawiązał stosunki. Między innymi zbliżył się z porucznikiem Rulhierem, jednym z synowców najlepszego wtedy we Francyi znawcy upadającej Rzpltej, światłego i przychylnego historyka „Anarchii polskiej”, dzięki którym, po niebawnej nagłej śmierci stryja, uratowanem zostało będące jeszcze w rękopisie znakomite to dzieło. W Auxonne napisał pod adresem wielbionego wygnańca Paolego płomienne przeciw ciemięzcom francuskim „Listy o Korsyce”. Dowiadywał się tymczasem o wybuchłych w Paryżu wielkich wypadkach 1789 r., wzięciu Bastylii, raptownych postępach rewolucyi. Śledził te sprawy gorączkowo, z korsykańskiem przeważnie, walenrodowem poniekąd uczuciem. Upatrywał w nich przede wszystkiem widoki odzyskania niepodległości przez ściślejszą wyspiarską swą ojczyznę. Pośpieszył też, jesienią 1789 r., wrócić tam po raz trzeci. Powszechni na Korsyce zastał poruszenie umysłów, zwłaszcza odkąd liberalne uchwały Konstytuanty paryskiej uczyniły rządzoną po wojskowemu kolonię równouprawnionym składnikiem Francyi i otworzyły powrót wygnanym patryotom, z Paolim na czele. Powitał z zapałem bohatera narodowego i jako zdeklarowany „paolista” rzucił się w wir agitacyi, bardzo skłębionej i mętnej, a zarazem kierowanej skrycie przeciw Francyi. „Poufne me stosunki z naczelnemi rodami i z deputatami korsykańskimi — donosił w tym samym czasie do Petersburga sprytny Mocenigo, poseł opiekującej się z dawna Korsyką Katarzyny — pozwalają mi stwierdzić, iż Korsykanie korzystają z rewolucyi i powrotu swych wygnańców, dla odzyskania wolności zupełnej i zbrojenia się w tym celu pod generałem Paolim... Niechybnie też przy pierwszej sposobności zrzucą oni jarzmo protektoratu (francuskiego) i ogłoszą swą niepodległość... Wykryłem to i wyciągnąłem z pod serca samychże deputowanych tego narodu”. Młody oficer przez rok z górą wkręte te wpadłszy sprawy, dopiero pod wiosnę 1791 r. powrócił do pułku z awansem na porucznika. Wrócił zarazem do wytężonej pracy um ysłow ej, do dalszych osobliwych, na sposób Roussa prób literackich. Wtedy nakreślił rodzaj zapisek o „dziejach Korsyki”. Ułożył rodzaj dziwnego dyalogu „O miłości". Napisał dziwniejszą jeszcze rozprawę „O szczęściu”. W tem ostatniem piśmie wychwalał z rozrzewnieniem życie zaciszne i mierne, rozświecone kochaniem prostem, muzyką pogodną, matematyką czystą, i „historyą, pochodnią prawdy, macierzą nauk moralnych. Piorunował natomiast przeciw namiętnościom gwałtownym i zgubnym, przeciw najzgubniejszej, „ambicyi, żądzy niczem nienasyconej, która Aleksandra Wielkiego wodzi z Teb do Persyi, nad Issus, do Indyi, każe mu zdobywać i pustoszyć świat cały,... wiecznie głodna tym samym wciąż pali go żarem, nęka, obłąkuje,... staje się szałem, kończącym się dopiero wraz z życiem”. 

Jesienią 1791 r. po raz czwarty urlopował się do Korsyki. Wdał się tu coraz głębiej w powikłania lokalne. Wyrobił sobie szarżę oficerską w tutejszej gwardyi narodowej. Wszedł zarazem w zatarg z wpływowymi działaczami miejscowym i, z posłem Peraldim, ofiarującym Korsykę po kilku leciech Rosyi za PawłaI., z arcybystrym Pozzem di Borgo, dozgonnym późniejszym wrogiem, wcześnie zaprzedanym Anglii, a pod koniec wielkim ambasadorem rosyjskim za Aleksandra I. Tem samem ochłodził swe stosunki z popierającym ich Paolim, sterowanym przez nich coraz bardziej w kierunku oderwania się od Francyi. Sam poczynał tymczasem odchylać się od tego kierunku. Przy całym swym patriotyzmie korsykańskim, był objęty już zbyt silnie wpływem wyższej kultury francuskiej. Poczynał pojmować, iż drobna wyspa nie dojdzie oderwaniem do niepodległości istotnej, lecz chyba do oddania się w ręce Anglii, albo może i Rosyi, dokąd już wtedy przez konsula cesarskiego Calainaja kierowani byli Korsykanie pod skrzydła Katarzyny. Zaś wobec widoków podobnych, poczynał godzić się raczej z uprawnioną przynależytością francuską. Przybywszy do Paryża, latem 1792 r., był świadkiem naocznym straszliwych powstań ulicznych, obalenia monarchii, rzezi więziennej, obwołania Republiki, wybuchu wojny koalicyjnej. Jesienią t. r. udał się po raz ostatni na Korsykę. Znalazł wyspę w zburzoną odbiciem wypadków stołecznych na tle najzawilszego nadomiar rozgardyaszu odśrodkowych dążeń i intryg miejscowych. Naprzeciw starego Paolego, stojącego wraz z Pozzem za federalistycznym kierunkiem Żyrondy, sam znalazł się po stronie utrzymujących jedność ciała Francyi zwolenników Góry. Dostał się, poczęści mimo woli, w sam krzyżowy ogień krańcowo zaostrzonych korsykańskich przeciwieństw stronniczych i osobistych. Uległ w walce z przemocą wrogiej partyi rządzącej. Potępiony został, wraz z całą rodziną, wyrokiem własnych rodaków, pod powagą narodowego wodza. Skazany na „wieczną klątwę i infamię”, widział dom swój rodzinny pastwą wściekłego motłochu. Sam wreszcie ratować musiał życie ucieczką, latem 1793 r., i rzec uchodzącej z nim matce: „Ten kraj nie dla nas” (questo paese non e per noi). Okrutne te przeprawy wywarły nań wpływ stanowczy. Śród zapamiętałej, prowadzonej wszelkiemi sposoby wojny domowej, ulotniły się bezużyteczne mrzonki abstrakcyjne, spełzła tak nienawistna później cesarzowi „ideologia”, a starły się też puchy idealizmu młodzieńczego. Obnażył się cudzy egoizm przewrotny i bezwzględny, a i własnej indywidualności potężnej rozbudziły się utajone instynkty bojowe i władcze. Prysło wiele złudzeń, wiara w lud swój, w ubóstwianego ludowego naczelnika, — skąd później spłynie część nieufności do Kościuszki, niby Paolego polskiego, — w ludowładczą Roussa naukę. Pierzchło ślepe korsykaństwo pierwotne, a w duszy i ambicyi wielkiej, ponad mikrokosinem półtorastatysięcy półdzikich, zajadłych wyspiarzy, wygórowała wielka ciałem i duchem trzydziestomilionowa Francya spółczesna, podejmująca zagadnienia światowej ze światem stawająca w szranki.

II.

Wywołaniec Korsykanin, a coraz bardziej odtąd Francuz, odszukał swój regiment, idący już w ogień. — Jesienią 1798 r., umieszczony był w korpusie ekspedycyjnym południowym, do odebrania zajętego przez kontrrewolucyę i Anglików Toulonu. Niebawem, w stopniu szefa batalionu i komendanta artyleryi oblężniczej, znalazł tu pierwsze stosowne dla siebie pole działania Mógł zabłysnąć odwagą i sprawnością niepospolitą, wyższym zgoła poglądem i inicyatywą strategiczną. Przyłożył się znakomicie do zdobycia miasta, z końcem, t. r., i za niezwykłe zasługi zyskał awans wyjątkowo szybki na generała brygady. Wkrótce przeniesiony został, jako dowódca artyleryi i inspektor generalny pobrzeża, do armii włoskiej, stojącej bezczynnie dokoła Nizzy, na Rivierze, w obliczu przewagi sardyńsko-austryackiej. Tu zbliżył się z urzędującym i przy tej armii komisarzem Konwencyi Robespierrem młodszym, agentem rewolucyjnym Buonarrotim i podobnymi im ludźmi będącej u steru Góry. Poznał dobrze zaciętą ówczesnych swych przyjaciół energię jakobińską, której później konsul i cesarz obawiać się będzie najmocniej. Przez nich obecnie, po raz pierwszy, Komitetowi ocalenia publicznego przełożył samorzutne, śmiałe swe myśli o zadaniach wojennych Republiki. Niezłudzony świetnym pozorem aż dziewięciu armii rewolucyjnych, zalecał ich skupienie, zebranie naprzód alpejskiej i włoskiej, wywarcie stąd w samo serce Austryi offensywy jednolitej a druzgocącej. Albowiem „z wojną jest jak z oblężeniem; należy zjednoczyć swe ognie w punkt jeden; nie rozdrabniać, lecz skoncentrować swe ataki...; po zrobieniu wyłomu, równowaga jest zniweczoną, wszystko inne zbytecznem a twierdza zdobytą”. Z potęgą logiki na wskroś realistycznej, a przelatującej błyskawicą od własnego toulońskiego doświadczenia próbnego do uogólnień najdalszych i największych, z prostotą oczywistości i geniuszu, wykuwał lapidarne wskazania wytyczne nowej sztuki wojskowej, a implicite i politycznej, które sam w następstwie tytanicznym wysiłkiem udowodni, rozwinie i wcieli. A mówił tu także pewne rzeczy arcymądre, o których później z największą własną zapomni szkodą. W złożonej Robespierrowi młodszemu nocie „O położeniu politycznem i wojskowem armii naszych w Piemoncie i Hiszpanii”, najdobitniej oświadczał się przeciw wyprawie zdobywczej hiszpańskiej. „Hiszpania — pisał — to państwo wielkie... Charakter wytrwały, dumny i przesądny tego narodu, siły mieszczące się w jego masach ludowych, uczynią go strasznym, jeśli będzie naciskany u siebie w domu. Hiszpania, jako półwysep, w ielką znalazłaby pomoc w koalicyjnej przewadze morskiej. Portugalia byłaby potężnem do tego oparciem. A przeto w głowie trzeźwej nie może postać myśl zdobywania Madrytu”. Stąd wyprowadzał dalszy wniosek, iż, zamiast uderzać na zachód i południe, należy, wprost przeciwnie, obrócić się ku wschodowi i północy, i „uderzyć na cesarstwo niemieckie”. Zaś, jako najsposobniejszy punkt wyjścia do takiego uderzenia na cesarza, t. j. na Austryę, właśnie w sk az ywał natarcie z Włoch północnych. I tu ta j, w tein miejscu niniejszej niezwykłej „no ty“ Bonapartego z początku lipca 1794 r., znajduje się na jw cześniejszy u niego wyraz, n ajw cześniejszy przebłysk strategiczno-politycznej myśli o Polsce. „System offensywny w Piemoncie – pisał tutaj – wpływa na Polskę (le systeme offensif en Piemont influe sur la Pologne)”. Miał oczywiście na widoku rozgrywającą się w tym właśnie czasie rozpaczliwą walkę insurekcyjną Kościuszki. W Każdym razie, rzecz uderzająca, w tem najpierwszem sformułowaniu swych marzeń i zamierzeń politycznych i wojennych, jakgdyby odruchowo, a wraz ściśle rozumowo, sam sobie ukazał w dali – Polskę 

Tymczasem, latem 1794 r., pogrążony został pośrednio w przewrocie thermidora, upadku Robespierra i protektorów swych jakobińskich. Padł nadomiar ofiarą wrogiej machinacja osobistej. Znalazł się nagle w więzieniu, o włos od zguby. Z ledwością, trafunkiem, odzyskał wolność. Ale był skompromitowany przez swe związki jakobińskie, wytrącony z karyery, i w najniemilszym sobie pchany kierunku. Miał mianowicie pójść zrazu do chybionej wyprawy morskiej przeciw Korsyce, oddanej już przez Paolego Anglikom, pod Jerzym III, jako królem korsykańskim. Potem miał być użyty w ekspedycyi karnej przeciw zbuntowanej Wandei. Wywinąwszy się szczęśliwie od niewdzięcznych tych przeznaczeń, zjechał wiosną 1795 r. do Paryża. 

Trafił do stolicy na przełom rządów thermidorowych a dyrektoryalnych. Dostał się do paru wpływowych w nowym Komitecie ocalenia publicznego figur, a także do wyjeżdżającego na czoło Barrasa i jego otoczenia, do samego ogniska intrygi, władz, użycia. Zapachniały mu te po raz pierwszy tuż zbliska oglądane świetności, to rzekomo wielko światowe życie, zbytek, wykwint, kobiety, głównie zaś ta tak tanio zdobywana a tak bez rachunku szafowana potęga najwyższa. Ubogi, potrącany, ciskany jak liść wichurą wypadków i samowolą ludzką, a wytrzeźwiony do cna, z przenikliwością jasnowidzącą przebijał pozory, docierał do faktów nagich, do istoty rzeczy i ludzi. Głęboką też dla tych ludzi rządzących, od których czuł się zawisłym i nieskończenie wyższym, żywił pogardę. Rozpalał się milczącą żądzą zrównania się z nimi, wybujania ponad nich, a znieczulał się moralnie widokiem ich pojęć, sposobów i pomyślności. Trawiło go zaś nadewszystko, rozsadzało, ponosiło przyrodzone powołanie wojennego geniuszu. Składał Komitetowi znaczone już lwim pazurem memoryały o armii włoskiej, plany działań zaczepnych, a nawet bardzo wnikliwe polityczne skazówki. Między innemi, w nieznanej dotychczas, bo w polskim zawieruszonej zbiorze, szczególniejszej „Nocie politycznej o republice genueńskiej”, z korsykańskiem znawstwem rzeczy i bezlitosną bystrością, niechybnych uczył sposobów, jak, przez zyskany dla Francyi prosty lud tameczny, zwalić austrofilskiego dożę i oligarchów genueńskich. Jednak wszystkie te jego prace rzucane były lekceważąco do kosza przez biurokratów zawistnych lub tępych. Dorwał się wprawdzie, latem 1795 r., do rządowej kancelaryi topograficznej, skąd odrazu ożywczo na włoskie wpłynął operacye. Jednakowoż wciąż pod biurokratyczną był ferułą; każdej chwili mógł wylecieć. Wyczuwał także rosnące w rządzie od pokoju bazylejskiego parcie ku pacyfikacyi powszechnej, która znowuż strąciłaby go w nicość. Tedy, z początkiem jesieni 1795 r., wystarał się o misyę do Turcyi dla z reorganizowania artyleryi i armii ottomańskiej, a głównie dla wybicia się w tych stronach dalekich, albowiem „Wschodowi trzeba człowieka”. W tem znienacka wolą losu do właściwych swych porwany został przeznaczeń. Bardzo zdatny, bardzo jakobiński, a zarazem, rzecz zalecająca go zewszechmiar, napewno zgoła niegroźny, niepokaźny, nieustosunkowany we Francyi, zbiedzony korsykański oficer fortuny, zgoła powolne napewno w ręku swego łaskawcy narzędzie, wybrany był przez Barrasa do pomocy w dowództwie, podczas walki ulicznej przeciw rojalistycznemu wybuchowi vendemiaira. Celnością bezwzględną i raptowną swych zarządzeń przyczynił się też głównie do zgniecenia tego niebezpiecznego powstania. Nagrodzony za to został stopniem generała dywizyi i wodza naczelnego armii w ew nętrznej. 

Teraz już stanął w szeregu pierwszym, skąd mógł wziąć rozpęd na swoje miejsce najpierwsze, jedyne. Rozumiał wszakże, iż rozpędzić się nie potrafi jako komendant dozorczej siły zbrojnej, przeciw Paryżanom, na bruku stołecznym, lecz tylko jako wódz armii czynnej, przeciw nieprzyjaciołom Francyi, i to najłacniej na znanym sobie wybornie terenie włoskim. W istocie, mocno polecony został na to stanowisko przez najpow ołańszego rzeczoznawcę, Carnota, w uznaniu okazanych talentów wyjątkowych, oraz wobec konieczności nowych nad Austryą przewag dla dojścia z nią do pokoju. Z drugiej strony, zręcznie był popierany przez Barrasa, w myśli zachowania wdzięcznego adherenta w osobie wysuniętego przez siebie młodego generała. Tak, przy jednomyślnem poparciu Dyrektoryatu, otrzymał, w początku marca 1796 r., upragnione dowództwo naczelne nad armią włoską. Zaplątał się jeszcze na ostatku w sidłach niedoświadczonego uczucia i temperamentu. Rozkochał się bez pamięci w starszej od siebie o lat przeszło sześć kreolce i wicehrabinie, przekwitłej, łatwej, wyszkolonej, umiejącej ptasią dobrocią, egzotycznym i pseudoarystokratycznym urokiem zagrać na jego zmysłach i sentymencie. Była to wdowa po ściętym dowódcy rewolucyjnym, Józefina Beauharnais, więziona w dobie teroru u Karmelitów i uratowana wtedy udanym stanem odmiennym przez polskiego lekarza więziennego, poczciwca Markowskiego. Teraz królowała śród wielkokwiatowego półświatka Dyrektoryatu, jako utrzymanka Barrasa, o czem jasnowidzący lecz zakochany generał, jak zwykle bywa, sam jeden tylko nie miał pojęcia. Nie spostrzegł się też, że właściwie była mu ona rozmyślnie podsunięta przez cynika dyrektora, wraz dla pozbycia się jej i dla tem snadniejszego utrzymania go w ręku. Poszedł ślepo za porywem niepohamowanej miłości, wbrew woli matki, przeciwnej temu związkowi, skąd nie oczekiwała potomstwa, wbrew całej rodzinie, przeciwnej małżeństwu swego naczelnika i chlebodawcy z osobą ubóstwianą, kosztowną, niezamożną, i prześladującej też odtąd bratowę uczuciem zawziętej klanowej nienawiści. Wziął ślub ze swoją wybraną w tydzień po otrzymaniu nominacyi włoskiej, a na dwa dni przed wyjazdem z Paryża na plac boju. Nareszcie, w końcu marca 1796 r., stanął w Nizzy, kwaterze głównej armii włoskiej. Objął dowództwo naczelne, rozwinął skrzydła do lotu. 

Armia liczyła ogółem do 45 tysięcy ludzi, w czem jednak niewiele ponad 30 tysięcy do czynnego w polu użycia. Generalicya, poczęści tylko istotnie uzdolniona, między sobą niezgodna, dość skłonną była krzywić się na nadesłanego z biur paryskich korsykańskiego młokosa, choć zresztą z pewnym już zgóry respektem dla wiadomych jego talentów. Korpus oficerski przeważnie bardzo dobry, lecz należycie niewyrobiony w ogniu, nie wystarczał zwłaszcza w gałęziach broni specyalnej, artyleryi i inżynieryi, szczególnie ważnych na tym właśnie trudnym terenie wojennym. Wydział administracyjny, w prost haniebny, żył kosztem wojska, zamiast je żywić. Żołnierz, głów nie rekrut południowo-francuski, sprawny, zapalny, przedsiębiorczy, był wyborny w ataku, piechur lekki i sprężysty, zdatny do marszów forsownych; ale był upadły na duchu, ogłodzony, oberwany, bosy, dziesiątkowany przez choroby w nędznych górskich leżach zimowych, źle uzbrojony, niepłatny, niekarny. Taką to była dźwignia, którą chwytał młody wódz dla poruszenia nią świata z posad. Naprzeciw siebie miał około 70 tysięcy doskonale opatrzonego nieprzyjaciela, w jednej prawie połowie Sardów, wspartych przez posiłki cesarskie, z drugiej samych Austryaków, pod starym feldmarszałkiem Beaulieu, z przeważającą zwłaszcza doskonałą jazdą własną i posiłkową neapolitańską. 

Po jak najkrótszej, dwutygodniowej zaledwo, szalenie intensywnej robocie przygotowawczej, już w początku kwietnia 1796 r., Bonaparte, spadając piorunem z Riviery przez wąwozy apenińskie, wbijając się zwartym klinem pomiędzy wojska sardyńskie a austriackie, zniósł je kolejno a naprzemiany, w ciągu kilkunastu najbliższych dni kwietniowych, pod Montenotte, Millesimo, Dego, Sanmichele, Mondovi. Zmusił tem do rozejmu króla sardyńskiego, a niebawem, przeszedłszy w początku maja przez Po, również i książąt Parmy i Modeny. Zepchnął dalej Austryaków za Addę, pobił na głowę pod Lodi. W połowie maja odbył wjazd tryumfalny do Medyolanu. Został panem Lombardyi; zajął się doraźnem jej urządzeniem polityczno-wojskowem. Po krótkiem wytchnieniu i reorganizacyi armii, wstrząśnionej tak niezwykłym wysiłkiem, ruszył natychmiast naprzód. Po krwawej rozprawie poci Borghetto, przekroczył Mincio; w początku czerwca stanął na linii Adygi; dotarł nad jezioro Garda. Wtargnąwszy do weneckiej Terra Ferma śladem uchodzącego Beaulieugo, odrzucił go ostatecznie do Tyrolu, w góry trydenckie. Poczem zablokował Mantuę i, z wyjątkiem zamkniętego jej garnizonu, oczyścił z Austryaków całe Włochy aż po Alpy. Zmusił teraz do rozejmu króla neapolitańskiego, a niebawem, zająwszy na swych tyłach Legacye papieskie, rów nież i Stolicę Apostolską. Dokonał tym sposobem w ciągu dwóch miesięcy więcej, niż uczyniono dotychczas w ciągu czterech lat wojen rewolucyjnych. Wysunął się odrazu na czoło wodzów Francyii Europy. To był akt pierwszy. 

Niedługo przecie zwycięzca mógł zażywać spoczynku. Sam nieco był odurzony świetnością zdobytych wyników. Poniekąd też był łudzony widokami bądź to rokowań pokojowych parysko-wiedeńskich, bądź też dywersyi zaczepnej wojsk francuskich nad Renem. Co najgorsza, po znacznych swych w ogniu ubytkach, skąpo tylko kapaniną świeżych posiłków wzmocniony był z Francyi, gdy natomiast Austryacy, ściągnąwszy z nad Renu 25 tysięcy najlepszego żołnierza i zreformowawszy rozbite swe szczątki, pod nowym energicznym wodzem, feldmarszałkiem Wurmserem, do rychłego przystąpili odwetu. Tak zaskoczony został Bonaparte, już w końcu lipca 1796 r., potężnym atakiem przeszło 50 tysięcznej nowej armii austryackiej, wypadającej w trzech silnych korpusach z Tyrolu południowego na Lombardyę. N agle tedy, w największej opresyi, zmuszony był zwinąć na gwałt blokadę Mantui; popalić, zagwoździć, zakopać swój park oblężniczy; myśleć nawet o ratowaniu się zupełnym odwrotem. Jednakowoż myśli takiej nie dał nad sobą władzy. Przeciwnie, do tem śmielszego porw ał się kontrataku, utrzymał inicyatywę zaczepną. W początku sierpnia runął najpierw na prawe skrzydło nieprzyjacielskie i zbił je pod Lonato; potem na centrum i zgromił je pod Castiglione. W kilka dni rozniósł całą piękną armię W urm sera i odrzucił go do Tyrolu. To był akt drugi. 

Odtąd Bonaparte czujnie już był na straży. Czujnie odczekał, w początku września 1796 r., następną próbę offensywną Wurmsera i powtórne jego z odnowioną armią zejście do Lombardyi. Sam teraz skrycie obszedłszy go, odciąwszy zajęciem Trydentu od Tyrolu, zawrócił nań nagle od tyłów. Poczem, w niesłychanie forsownych dościgając go marszach, bijąc pod Roveredo, Bassano, Sangiorgio, wreszcie, w połowie września, z resztkami wojsk pobitych w parł go i zamknął w Mantui. To był akt trzeci. 

Aliści, po kilku już tygodniach, znowu miał naprzeciw siebie liczne, świeże przeważnie, wojska nieugiętej, po tylu ciosach Austryi, która, ulżywszy sobie tymczasem nad Renem dzięki zwycięstwom arcyksięcia Karola, najlepsze siły obróciła na stracone Włochy. Rozprawić się musiał z nową, blisko 60 tysięczną armią austryacką, wyruszającą w początku listopada t. r., pod feldcechmistrzem Alvinzym, w dwóch wielkich kolumnach, z Tyrolu północnego i Frioulu. Tym razem Bonaparte zaczął dość nieszczęśliwie. Był wnet wyparty z Trydentu, zagrożony zgnieceniem pod Mantuą. Wciąż jednak offensywy taktycznej ani na chwilę nie w wypuszcza z ręki. Przekroczywszy Adygę, w połowie listo pada 1796 r., flankowem od tyłu uderzeniem ugodził w Alyinzego pod Arcole, nieskutecznie zrazu, z dotkliwą, klęskową prawie stratą, którą przecie przez nadzwyczajne napięcie woli i prącego wciąż naprzód celowego impetu, po trzydniowych krwawych zapasach, świetnem uwieńczył zwycięstwem. To był akt czwarty. A jeszcze do rozwiązania było daleko. 

Olśniewający widok tej nieprzerwanej kolei tryumfów mógł z odległości wydawać się jedną strzelistą, równą, gładką, konieczną linią obiegową podnoszącej się wspaniale na widnokręgu europejskim, nie wstrzymanej w swym pochodzie, gwiazdy szczęśliwego losów wybrańca. Z bliska rzecz przedstawiała się zgoła odmiennie. Wszystko z trudem ogrom nym wypracowane, z niebezpieczeństwem śmiertelnem wywalczane przez niego nieustannie być musiało. „Fortuna — tak pod sam już koniec, po leciech kilkunastu, wracając zmiażdżony z pod Moskwy, do polskich w Warszawie odezwie się on słuchaczów — nie daje nic, sprzedaje wszystko. Ludzie wierzą w moje szczęście; ale ja wiem, wiele mnie ono kosztowało“. To była prawda, i tak od samego było początku. Tak więc, obecne pierw sze je go tak raptowne wspinanie się w górę w ciąż po wąskiej między przepaściami odbywało się krawędzi. .Mógł w każdej z dotyczasowych czterech kampanii potknąć się, zwalić i pogrążyć w nicość. Mógł nietylko, z wyższą od wszelkiej brawury bezwzględną pogardą śmierci co chwila na rekonesansach najśmielszych lub w szturmie najgorętszym, jak ostatnio na moście pod Arcole, w łasną w ystaw iając osobę, powielekroć zginąć od kuli, szabli czy bagnetu, a nawet, jak przestrzegł go w porę uczciwy Wurmser, od trucizny, albo też, na co w tedy zanosiło się nieraz, dostać się do niewoli. Ale poprostu mógł uledz przewadze, przegrać zupełnie. „Kampania włoska — są słowa znaczące dzielnego i roztropnego jej uczestnika, generała Dommartina-była jedną z tych rzeczy szczęśliwych, jakich nie należałoby próbować po raz drugi. Co więcej, parokrotnie mocno się przerachował, przy początkowem wtargnięciu Wurmsera, przy ocenie odporności Mantui, przy pierwotnem jeszcze pod Arcole natarciu, podobnież jak później, ze złym i nawet z dobrym skutkiem, pomyli się pod Acre, Marengo, Eylau, Aspern i gdzieindziej. Był tylko — pospolitą tę oczywistość zawsze przed oczyma mieć potrzeba — wielki, genialny człowiek, nie jakiś w szechwiednopotężny półbóg czy cudotwórca. Z tego ani wtedy, ani w następstwie, należycie nie zdawano sobie sprawy. Widziano wówczas, gdy dopiero w schodził, i potem, gdy stal w zenicie, same jeno pomyślności nadzwyczajne; niedość widziano nadludzkiego jego wysiłku, ani też straszliwego ciśnienia i ryzyka okoliczności. Tedy z reguły dowolne, fałszywe naw skróś, zakładano przesłanki o jego wszechmocy; a stąd znowu nazbyt często wygórowane, niesprawiedliwe z gruntu, wysnuwano wnioski o jego poczytalności dziejowej. 

W arcyświetnej i arcyciężkiej dobie wstępnej niniejszej, niezawiśle od samychże niepomiernych trudności czysto wojennych, z jakiem i borykać się wypadło Bonapartemu, miał on również ustawicznie na karku niezwykle drażliwe kłopoty polityczne, wynikające ze śliskich jego stosunków z własnym rządem, z podejrzliwym, podstępnym, podzielonym w sobie Dyrektoryatem. Zwycięstwami swemi zadziwił, wnet zaniepokoił dyrektorów. Stawał się nagle dla nich zaduży; rzecz swoją robił zadobrze. Już w końcu kwietnia 1796 r., po pierwszych wygranych, zapowiadał Dyrektoryatowi „wkroczenie przez Tyrol do Niemiec". Wybiegał tym sposobem daleko poza pierwotne swe instrukcye, poza wyznaczoną sobie rolę podrzędnego spółczynnika, mającego li tylko przyśpieszyć ubicie corychlej ladajakiego z Austryą pokoju. Przeraził taką zapowiedzią tych zwłaszcza mężów rządu, co to, z Carnotem na czele, jeno pokojową austryacką żyli wtedy myślą. To też już nazajutrz po Lodi osobliwszej doczekał się nagrody, pod postacią pisma Carnota, z wyłuszczeniem „kategorycznej konieczności zakończenia wojny w ciągu kampanii niniejszej“ i odszkodowania Austryi wydzieraną jej dopiero Lombardyą, a jednocześnie z rozkazem rozpołowienia zwycięskiej swej armii, oddania dowództwa przeciw Austryakom w ręce starego Kellermanna, oddalenia się samemu z resztą wojsk gdzieś na jakąś niedorzeczną wyprawię na Rzym i Neapol. Bonaparte wręcz odmówił. „Lepszy-odpisał natychmiast-jeden zły generał, niż dwaj dobrzy... Wojna, jaki polityka, rzeczą jest tak tu“. Zaofiarował obcesowo swoją dymisyę. Wprawdzie, wobec nowych tymczasem jego tryumfów, przyjąć jej od pogromcy Beaulieugo, zdobywcy Lombardyi, nie śmiano w Paryżu. Ale odtąd, w skrytej pod przyjacielskiem i pozory ze sterunkiem Carnota i jego zwolenników niezgodzie, przy połowicznem jeno, naopak tamtym, ze strony Barrasa i Reubella poparciu, im dalej i wyżej osobistą, od nich wszystkich niezapożyczoną, rozpędową poruszał się mocą, w tem ostrzejsze z nim i w chodził za targi. Odchylał się coraz bardziej od stołecznego władzy dyrektoryalnej ogniska; tworzyć sobie poczynał własne obozowe. Kryło się tutaj, jeszcze w tej dobie jego początkowej, niebezpieczeństwo wielkie. On je do czasu zażegnywał na swój sposób, przez nadzwyczaj umiejętne wobec rządu stopniowanie powolności a impozycyi; przez zwycięstwa, zdobycze, trofea; nienajinniej też przez miliony, posjda.ne raz po razie do pustych kas dyrektoryalnych, a wyciskane niemiłosiernie z zajmowanych bogatych ziem włoskich. Lecz właśnie w sprawach włoskich musiała jak najdobitniej wystąpić na jaw cała zasadnicza rozbieżność, zachodząca pomiędzy rządem a wodzem. Zarazem zaś ten mianowicie młodego wodza stosunek do Włoch, pierwszy jego do wielkich zagadnień narodowych i europejskich samodzielny polityczny stosunek, pierwszy w istocie punkt wyjścia dalszych jego z kolei, ogromnych poczynań światowych w ogólności, a w szczególności późniejszej jego postawy w Polsce i względem Polski, stawał się niezmiernie doniosłym czynnikiem ewolucyjnym dla niego samego, dla przyszłego rozwoju własnych jego pojęć, działań i powołania dziejowego. 

III.

Walny pod tym względem moment genetyczny oznaczało ukazanie się Bonapartego w Medyolanie, wiosną 1790 r. Zjawiał się on tutaj po raz pierwszy, jako oswobodziciel i wskrzesiciel wielkiego, jarzmionego, wybijającego się na niepodległość narodu, bliskiego mu nadomiar krwią i kulturą. Ale wchodził jednocześnie do kotłowiska najtrudniejszych i najdraźliwszych powikłań, związanych z podobnem dziełem wyzwoleńczem. Spotykał się z zupełnym rozgardyaszem pragnień, dążeń, widoków, pośród samychże miejscowych żywiołów lombardzko włoskich. 

Było tu najpierw stronnictw o skrajne, jakóbinów medyolańskich, pod kierunkiem gwałtownego i ambitnego publicysty Salvadora, złożone z adwokatów, lekarzy, kupców, drobnego mieszczaństwa, poczęści też, rzecz szczególna, niższego duchowieństwa, chowające się dotychczas przed władzą gubernatorską i policyą austryacką w związkach tajnych postaci masońskiej, a obecnie, po przybyciu Francuzów, występujące w Societa  Popolare z zaciekłą propagandą klubową na wzór paryski, w imię najbezwzględniejszych haseł ludowładztwa i demagogii. Było drugie, mniej radykalne, szczerze jednak demokratyczne i narodowe, liczące sporo lepszych przedstawicieli szlachty i magnateryi, jak ks. Galeazzo Serbelloni, słabej zapewne głowy, lecz gorącego i ofiarnego patryotyzmu, jak lir. Porro, margrabia Visconti i inni, zapisujący się nawet skwapliwie do Towarzystwa Narodowego, a przez jakobińskich jego kierowników” z tem większą konkurencyjną zwalczani zajadłością. Było trzecie, jeszcze umiarkowańsze, gdzie obok wielu lichot skupiał się też kwiat inteligencyi włoskiej, prawnik Beccaria, historyk Verri, poeta Parini, a przewodził statysta najzdolniejszy i najrozważniejszy, Melzi-Eril. Byli to dobrzy w gruncie Włosi, o odcieniu liberalnym, zbliżonym do pojęć oświeconego despotyzmu, dotychczas bądź w łagodnej względem rządów austryackich opozycyi, bądź nawet w ugodowym do nich stosunku, gotowi przecie całem teraz sercem podać rękę Francuzom do odrodzenia swej ojczyzny, z ostrożną wszelako wstrzemięźliwością, z myślą o pewnych uprzednio porękach, z obawą przed srogim zawodem i wystawieniem się w końcu na pastwę represyi austryackiej. Było nareszcie czwarte, przyczajone pod doraźną przewagą oręża francuskiego, znaczne i wpływowe stronnictwo austryackie, złożone z tajnych adherentów i agentów cesarskich, wyzutych z wszelkiego poczucia narodowego, a wsparte przez pewnych przedstawicieli episkopatu, ze zrozumiałym wstrętem do Francyi rewolucyjnej idących na rękę skazówkom Rzymu i Wiednia. 

W tem wszystkiem pełno uderzających tkwiło analogii do spółczesnych i późniejszych kołłątajowców, kościuszkowców, majowców, ugodowców, prostych wreszcie zaprzańców polskich, do całej skali polskich ludzi, rzeczy i stosunków porozbiorowych, jak kształtowały się podówczas w kraju i na emigracyi, i jak w dziesięciolecie po Medyolanie odnajdzie je żywcem w Warszawie Napoleon. Zgóry niejako miał Polski uczyć się tym sposobem nasampierw w Lombardy i Bonaparte. 

A oryentował się on tutaj, na bliższym i pokrewnymi terenie włoskim, z właściwą sobie genialną bystrością, z dziwnie dojrzałym w młodzieńczej głowie zdrowym rozsądkiem. A sam dzień swego wjazdu do stolicy lombardzkiej, w przemówieniu wygłoszonem na bankiecie powitalnym, dał upust swoim szczerym i wielkim intencyom wyzwoleńczym. Otwierał widoki na niepodległość Lombardyi, własną armię, półtysiąca armat, wylot do dwóch mórz. Ale zarazem zalecał zgodę, jedność, umiarkowanie. Ostrzegał przed walką domową, przed zaw ziętością stronniczą, przed ultraradykalną, wywrotową burzą społeczną. Albowiem-mówił – „zawsze będą bogaci i biedni”; albowiem z resztą nie czas po temu w obliczu nieprzyjaciela. Wprawdzie sam dopiero co z jakobińskiej, robespierrowskiej wychodził szkoły. Wprawdzie teraz jeszcze miał przy swym boku tak ich jakobinów zdeklarowanych a drapieżców arcyprzewrotnych, jak komisarz rządowy Korsykanin Saliceti, późniejszy szef policy! neapolitańskiej, jak administrator wojenny Szwajcar Haller, późniejszy sługa austryacki i jezuicki, spikniętych obecnie z zawodowym i jakobinami medyolańskimi najpodejrzańszego gatunku i forytujących ich usilnie u naczelnego wodza. Jednakowoż przejrzał on niebawem, że na tych mętnych żywiołach budować nie sposób. Przeniknął małą wartość realną narzucanego sobie natrętnie sukursu icb rzekomej potęgi spiskowo-demagogicznej. Wyczuł nawet w niektórych agitatorach najgorliwszych skrytą, podstępną, pchającą rozmyślnie do zgubnych wybryków anarchicznych, rękę prowokatorską austryacką. Natomiast rzeczywistego poszukał sobie oparcia, bez żadnych wyłączeń stronniczych ani stanowych, w jak najszerszych od góry do dołu czynnikach narodowych włoskich, i to właśnie przedewszystkiem w umiarkowańszych, mających wiele do stracenia i wiele do ofiarowania. Tę mądrą metodę środkującą, jakiej trzymać się będzie kiedyś w oswobodzonej Warszawie, teraz, po krótkich wahaniach doświadczalnych, wyrobił sobie, wypróbował i zastosował w oswobodzonym Medyolanie. 

Co więcej, przemawiał stąd obecnie do swego rządu za Włochami w tych samych niemal wyrazach, w jakich potem w Warszawie Józef Poniatow ski będzie do niego przem aw iał za Polską. „Ludność lombardzka – pisał Dyrektoryatowi – z dniem każdym coraz bardziej (za nami) się oświadcza. Ale jest tutaj klasa bardzo wybitna, która pragnęłaby, zanim rzuci rękawicę cesarzowi, zostać do tego wezwaną przez proklamacyę rządu (francuskiego), stanowiącą rodzaj poręki tego zainteresowania, jakie Francya okaże temu krajowi przy pokoju powszechnym”. Przyjął uprzejmie powitanie sędziwego arcybiskupa medyolańskiego; zajechał nasam przód do jego pałacu, skąd przeniósł się do książęcego pałacu Serbellonich. W pierwszej zaraz proklamacyi swojej do ludu lombardzkiego zapowiedział poszanowanie własności, osób, religii. Obok władzy wojskowej zachował zrazu cywilny Kongres Stanu, zaprowadził municypalność tym czasową, au stanowił następnie, od początku jesieni 1796 r., czternasto osobową Administracyę Generalną Lombardyi. Ale pomimo krzyków i denuncyacyi klubowych, wprowadził do tej Administracy i ludzi znacznych, jak Serbelloni, Visconti, Porro. Raz po razie, w ostrych odezw ach, oświadczał się przeciw „anarchistom”, „warchołom” ultrarewolucyjnym, największym wrogom wolności”. Ostrzegał przed „naśladowaniem nie odwagi i cnót, lecz ohydy i zbrodni narodu francuskiego”. Zalecał „szacunek własności i osób wpajanie uczuć prawności, porządku i ducha wojennego, będącego istotną ostoją republik, tarczą ich swobód” i dźwignią odrodzenia ojczyzny włoskiej. 

Odrodzenie Włoch, jeśli nie w całości, to w pewnej przynajmniej części, w zakresie zdobywanej północnej połaci lombardzko-legacyjnej, w dopuszczalnym narazie, ułamkowym bodaj sposobie, nadającym się do stopniowego w przyszłości rozwoju, niezawodnie od pierwszej niemal chwili mocnem samorodnem było postanowieniem Bonapartego. Natchnione ono było przez wysoką ambicyę duszy, całym swym zakrojem historycznie wielkiej, wydzierającej się wtedy zwłaszcza z młodzieńczą jeszcze świeżością do uwiecznienia siebie w dziełach istotnie wielkich. Co prawda, łączyło się już ono z egoizmem żywiołowym indywidualności przepotężne, sił i darów swych przyrodzonych spełnia świadomej, prącej impetem niewstrzymanym do wyniesienia się, zamanifestowania, rozpostarcia, panowania. Co prawda, kojarzyło się już również z głębokim realizmem bezwzględnego człowieka czynu. Nurzając się w najogromniejszych żywych zagadnieniach, najtęższych przeprawach, najsroższych opałach wojny i polityki, w ciągłej bez pardonu walce z piętrzącemi się zewsząd przeciwnościami, z nieprzyjacielem, rządem własnym, terenem, środowiskiem, ze zmiennością wypadków i szczęścia, z nagą przyrodą rzeczy i stosunków, przejął się nawskroś bezlitosną, sceptyczną, oportunistyczną, a poniekąd konieczną, samozachowawczą, ściśle celową, trzeźwością w obliczaniu szans i szacowaniu wartości przedmiotowych i ludzkich. Przejął się też twardą a przymusowy zasadą mierzenia zamiarów na siły, przystosowywania górnych i doskonałych pomysłów powszechnych do poziomej fizycznej możności czynnego ich wcielenia w danem miejscu i czasie. Tym sposobem obecnie, w Medyolanie, ogólną koncepcyę odrodzenia Włoch – podobnież jak następnie Polski –  przystosowywał jednocześnie do indywidualnej dziejowej karyery własnej, oraz do dozwolonego przez okoliczności, ułamkowego jeno i stopniowego u rzeczy w istnienia. Nie czyniło to przecie ujmy samej wielkości ujęcia przezeń w ręce owej koncepcyi, której każdy inny w jego położeniu, mniejszy działacz ów czesny byłby napewno wolał całkiem zejść z drogi, wyminąć ją zupełnie, pozbyć się jej zgoła, a ku której geniusz jego miary i polotu, pomimo wszelkich egoistycznych i realistycznych zastrzeżeń i uchyleń, zawszeć, chcąc niechcąc, właściwym sobie wyższym pociągany był instynktem, z którą ponawianem i nawroty rozprawiał się i borykał, którą z martwego punktu ruszył i w dalszy obieg dziejowy nieodwołalnie – wtłoczył. „Jego budowa cesarstwa francuskiego – takie w tym samym Medyolanie, dokąd on teraz tryumfatorem wchodził, po leciech kilkunastu, w chwili jego upadku, mimowolne wyrwie się wyznanie jednem uznaj zawziętszych nań wrogów, – jego wyprawa zdobywcza do wszystkich stolic europejskich, dumne to zaiste pomniki: ale zamysł jego przywrócenia Polski, oraz stworzenie i wyhodowanie królestwa Włoch, oto są arcywspaniałe błyskawice jego ducha i polityki, które, pomimo wszelkich jego uchybień i przewinień, zapewnią mu nieśmiertelność u przyszłych pokoleń“. 

Narazie jednak przychylne sprawie włoskiej zamierzenia młodego wodza psute i plamione były w samym zarodzie przez mnogie naprzeciw niejsze bieżące wpływy i okrutne wymogi polityczno-wojenne. Musiał on kosztem Włoch nie tylko swoją utrzymywać armię, lecz także tuczyć rządy dyrektoryalne. Posłannictwo swe wyzwoleńcze zaczynać tutaj musiał od kontrybucyi dwudziestomilionowej i rekwizycyi bez końca. Miał nadomiar na karku pełno nasłanych sobie z Paryża możnych dostawców, administratorów, komisarzów, – agentów wojskowych, wyzyskujących armię i wysysających zdobywane kraje. To „chmara łotrów”, „złodziejów”, – tak sam w próżnych do Dyrektoryatu biadał skargach, – „których kazałbym powystrzelać co do nogi, gdybym miał miesiąc czasu“. Dla pokrycia swych nadużyć „ pragną oni naszej porażki, korespondują z nieprzyjacielem... powiadamiają go o naszej liczbie, niszczą naszą powagę; wystrzegam się też ich bardziej niż Wurmsera”. Co gorsza, śród najdzielniejszych swych generałów miał łupieżców bezwstydnych, wymuszających okupy, rabujących pałace prywatne, instytucye publiczne, banki, zakłady dobroczynne, kościoły włoskie, wiozących za sobą osławione „furgony” obozowe, napchane zdobyczą, jak Massena, Augereau, Murat, Lannes i wielu innych. Starał się przeciwdziałać złemu; zupełnie mu zapobiedz nie miał sposobu; rozumiał wybornie opłakane stąd skutki. „Chcieć duży naród powołać do wolności i niepodległości – tak kiedyś więzień św. Heleny streści istotę tych pierwszych swych trosk włoskich, tyle i pod tym względem mających pokrewieństwa z następnemi polskiemi, – chcieć, by w nim powstawał duch publiczny, tworzyła się siła zbrojna, a zabierać mu jednocześnie główne jego zasoby, są to dwie myśli skroś z sobą sprzeczne, na których pogodzeniu właśnie polega talent. Było też z początku (we Włoszech) niezadowolenie, pomruki, spiski. Postępowanie wodza w kraju zdobytym najeżone jest trudnościami. Jeśli jest on twardym, budzi rozgoryczenie im noży sobie w rogów. Jeśli jest łagodnym, otwiera nadzieje i uwypukla nadużycia, związane koniecznie ze stanem wojennym”. 

W rzeczy samej, uniesienie serdeczne, z jajkiem zrazu witany był przez Włochów, niebawem znacznie ochłodło pod wrażeniem doświadczanych nieznośnych ucisków. Wystąpiła wnet nieprzyjazna reakcya nastrojów, spożytkowana skwapliwie przez utajone czynniki klerykalno-austryackie. Odbiła się ona również na miejscowych żywiołach szczerze narodowych, zwłaszcza zaś na domorosłej partyi jakóbińskiej, srodze zawiedzionej w pokładanych na zwycięscy nadziejach, odsądzonej przez niego od władzy, i skłonnej odtąd do spiskowego na nim odwetu. Toteż już podczas trudnych wypraw Bonapartego przeciw Beaulieumu, Wurmserowi, Alvinzemu, wynikały na jego tyłach wrogie, krwawo przezeń tłumione rozruchy ludowe. Tworzy ty się też szczególniejsze, obliczone podobnież już z góry na wypadek jego porażki, sprzysiężenia i związki tajne wolnomularsko-patryotyczne. Tak powstali wtedy pierwsi „Promieniści“ medyolańscy (Raggionanti), do których należeli nawet dowódcy świeżo przez niego powołanej do życia legii lombardzkiej. Działali oni pod pięknem, lecz wtedy zgoła niewykonalnem, wychodzącem na szkodę ich ojczyzny a pożytek jej gnębicieli, hasłem oswobodzenia i zjednoczenia Włoch, bez i przeciw broni francuskiej, własnemi siłami narodu włoskiego. 

Jednakowoż, obok tych, istniejących na miejscu, trudności poważnych, największy w sprawie włoskiej szkopuł i hamulec wciąż tkwił gdzieindziej, ponad Włochami, w rządzie dyrektoryalnym francuskim i jego nacisku pokojowym. Nieproszoną „propagandę” wodza armii włoskiej krzyżowano tam z zasady na całej linii. Posyłane od niego do Paryża deputacye włoskie z mrożącą przyjmowano niechęcią. Odżegnywano się od tworzonych przezeń władz republikańskich, a osobliwie od legionów narodowych włoskich. Przeciw niemu osobiście, w miarę nadzwyczajnych jego sukcesów, bądź z istotnej obawy, bądź też raczej dla rozmyślnego podkopania go w opinii i zmuszenia tym sposobem do większej w rzeczach włoskich wstrzemięźliwości, rozsiewano zawczasu podejrzliwe odgłosy o nadmiernej jego ambicyi, jego zamiarach obwołania się księciem Medyolanu, lub bodaj nawet królem Włoch. Wreszcie, jak się rzekło, dla ostatecznego zahamowania go i zeskamotowania mu owoców jego zwycięstw, zwalono nań znienacka ową medyolańsko-wiedeńską misyę poufną generała Clarka, wniesioną i przepartą w rządzie przez Carnota, a której sens istotny polegał na nieodwłocznem ubiciu pokoju z Austryą, kosztem wyrzeczenia się Włoch. Pod tym ostatnim mianowicie względem nie przestawał zwłaszcza Carnot, od chwili wyprawienia swego wysłańca, w jak najgwałtowniejszym oświadczać się duchu. „Włosi, – wołał z pasyą na posiedzeniu Dyrektoryatu – to nasi wrogowie. Byłoby śmiesznością odrzucać zawarcie tak potrzebnego Francyi pokoju dla jakichciś matactw w imię niepodległości t. zw. naszych przyjaciół, czy braci włoskich... Włosi, to nędznicy i nikczemnicy, wytwór długoletniego niewolnictwa... Należą oni wprawdzie do rodzaju ludzkiego i mogą kiedyś wysiłkiem wychowawczym podnieść się ze swego poniżenia, ale jestto sprawa długa, i nie naszą jest rzeczą brać za to na siebie odpowiedzialności... Tymczasem zaś Włosi, jak przedstawiają się dzisiaj, są dla mnie warci jedynie splunięcia (crachat)... Są to bandyci, przywiązani do despotyzmu albo anarchii... Dla podobnej hołoty (canaille) nie powinniśmy zapominać o wielkim interesie Francyi, jak im jest pokój“. Nastrojony w takim guście Clarke, wtedy kreatura zaufana Carnota, przybywszy z końcem listopada 1796 r. do Medyolanu, spadł na głowę powracającemu tu właśnie z pod Arcole zwycięscy. W myśl przepisanych sobie zleceń i własnych ambitnych widoków negocyatorskich, począł nalegać natarczywie na zwycięskiego wodza o zaprzestanie dalszej walki i niezwłoczne ułożenie się z Austryą.

Bonaparte narzuconego sobie gościa przyjął zrazu jak najgorzej. Potem go ujął i wydobył z niego sekret jego poruczeń i zamierzeń. Uczynił go podejrzanym zwycięskiej swej armii i pozbawił możności szkodliwego na nią oddziaływania. Pozwolił mu natomiast wdać się w bezpłodne rokowania z Austryakami, zyskując tym sposobem na czasie. Zarazem zaś posuwał energicznie oblężenie Mantui. Gotował się do nadciągającej nowej rozprawy orężnej z nieprzyjacielem, do przecięcia całej tej intrygi paryskiej po swojemu, mieczem, do utrzymania tym środkiem niezawodnym sprawy wojny i pokoju we własnych ręku. Jednocześnie, nie oglądając się na wprost przeciwne natchnienia Clarka, już po jego przybyciu dodał nowej ostrogi Włochom. Poparł dalsze usiłowania wyzwoleńcze Lombardyi, rozwinięcie republikańskich jej urządzeń, uchwalenie równości stanów, zniesienie szlachectwa tytułów i t. p. Przedewszystkiem jednak zaopiekował się żywo przyśpieszeniem rozpoczętej organizacyi legionowej włoskiej. Oświadczał Kongresowi lombardzkiemu, upoważniając go do wysłania deputowanych na federacyę cyspadańską: „Jeśli Włochy zechcą być wolne, któż mógłby im przeszkodzić”? Zaś Kongresowi cyspadańskiemu, winszując zespolenia republik tamecznych w jedną, pisał: „Jeśli Włosi dzisiejsi okażą się tego godni,... musi nadejść dzień, kiedy nieszczęsna ich ojczyzna znowuż chlubne zajmie miejsce wśród potęg świata. Lecz nie zapominajcie, że prawa niczem nie są bez mocy. Pierwsze spojrzenie wasze winno być obrócone na waszą siłę zbrojną... By dopiąć celu waszego, trzeba wam wojsk mężnych, ożywionych świętą miłością ojczyzny". Działał tedy wręcz naopak przywiezionym przez dyrektoryalnego wysłańca nakazom paryskim. Szedł gromić dalej Austryę. Trzymał i zbroił Włochy. A czynił to wszystko na własne duże ryzyko, w gorączkowem wciąż napięciu przedbojowem, w oczekiwaniu idącej na niego ponownej nawały austryackiej, której odparcie i rozbicie miało go dopiero pokryć i uniezależnić. 

I oto w tej mianowicie chwili, szczególnie naprężonej, trudnej, drażliwej, jawił się przed nim, w parę dni po odwiedzinach natręta Clarka, przybywający do Medyolanu w tropy tego przykrego, szkodliwego agenta rządowego paryskiego, opatrzony również w podejrzane polecenia rządowe paryskie, generał polski Dąbrowski, z projektem utworzenia legionów polskich przy armii włoskiej.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new