Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Rozdział III. Pierwszy konsul.


I.

Zjawienie się Bonapartego w Paryżu, w październiku 1799 r., czyniło go odrazu ośrodkiem, i albo panem albo ofiarą położenia. Republika ludowładcza, rewolucyjna, nie istniała oddawna; panująca dyrektoryalna wiła się w podrygach konania; chodziło już tylko o dobicie jej i zagarnięcie po niej dziedzictwa. Rozumiano powszechnie, że on przybywał, aby tego dopełnić. Tedy poszukiwano go zewsząd, jako egzekutora i spólnika. Poszukiwano z obu naraz skrajów, jakobińskiego i rojalistycznego, schodzących się w dążności przewrotowej; ze wszelkich też pośrednich grup i obozów, mających względem obecnego rządu zabójcze zamysły i porachunki spiskowe. Poszukiwano zaś najskwapliwiej z łona samego rządu, niosącego się z przechytrym spiskiem samobójczym, obrachowanym dwoiście: bądź w doraźny jeno sposób przejściowy, wedle myśli Barrasa, do odsprzedania się potem restauracyi królewskiej; bądź też na stały własny rachunek, wedle myśli Sieyesa, do gospodarowania dalej pod zmienioną flagą republikańską. Wszyscy chcieli przewrotu, każdy na swój sposób i benefis. Nikt nie śmiał brać się do rzeczy, nie przez zbytek skrupułu, lecz dla braku siły. A tu spadał Bonaparte, wcielenie czynu, otoczony gloryą dawnych zwycięstw i świeżej egzotycznej sławy, witany z zapałem przez stolicę, kraj, armię, jako opatrznościowy mściciel Francyi za nikczemność rządu i klęskę wojenną. Stał się naraz bożyszczem tłumu, przedmiotem zabiegów stronnictw, mógł wybierać. Wątpliwości zasadniczych, ideowych, nie żywił żadnych. Pochłonęła je w nim dawno wszechmocna ambicya, zmroziła praktyka życia i walki, znieczuliła do reszty atmosfera Wschodu, a nakoniec zgoła wyłączała je sama Francya spółczesna, ze swoim rozkładowym stanem i nastrojem politycznym, wręcz wyczekująca, wymagająca gwałtownej ratunkowej odmiany. 

Zdecydowany nieodwołalnie na zamach stanu, Bonaparte miarkował jedynie, jak i z kim go wykonać bez ochyby i dla siebie samego. Nawet dla niego, i właśnie dla niego, była to rzecz arcyniełatwa. Znalazł się on w warunkach wyjątkowo pomyślnych, lecz wyjątkowo też niebezpiecznych. Miał podawnemu pełno dokoła wrogów śmiertelnych, tych zwłaszcza, w rodzaju generałów Bernadotta i Jourdana, co za jego nieobecności chcieli wyprzedzić go własnym zamachem, a nie zdążyli, nie ważyli się, i teraz przeczuwali, że on ich zastąpi. Miał przed sobą tysiączne komplikacye osobiste i rzeczowe. Musiał wybierać w rządzie pomiędzy gładkim Barrasem, byłym swym protektorem, a sztywnym Sieyesem, pragnącym użyć go za narzędzie. Musiał dojść do ładu ze zmiennym, nieobliczalnym Moreau, głównym od zgonu Hocha wojskowym swym rywalem, z którym teraz dopiero po raz pierwszy spotkał się osobiście, którego narazie ku sobie skłonił, lecz nigdy na stałe pozyskać nie mógł. Musiał porozumiewać się z mądrym eksministrem spraw zagranicznych, Talleyrandem, mającym styczność z prawicą i zagranicą; uwzględniać i wystrzegać się niepochwytnego ministra policyi, Fouchego, mającego styczność z lewicą i wszelaką w kraju konspiracyą; brać w rachubę najrozmaitsze i najsprzeczniejsze czynniki, zabezpieczać się na wszystkie strony, nie oświadczając się przedwcześnie za żadną. A czasu nie miał do stracenia. Wiedział lepiej niż kto inny, jak szybko mijał urok nowości i gasły ognie zapału w Paryżu. Miał na sumieniu zgubioną naprawdę wyprawę i armię egipską. Był już pokątnie oskarżany przez Bernadotta przed Moreau, jako „dezerter egipski”. W tych dniach przesilenia, jak potylekroć w swem życiu, raz jeszcze znalazł się między tryumfem a zgubą. Tymczasem rozglądał się. Był właściwie bez komendy. Nie chciał zresztą przed zamachem w pretoryańskiej, generalskiej ukazywać się sukni. Chadzał po cywilnemu, w oliwkowym surducie, kapeluszu okrągłym. Pojawiał się śród uczonych swych kolegów w Instytucie; rozprawiał z byłym swym egzaminatorem, Laplacem, o mechanice ciał niebieskich. 

Wtedy także, w drugiej połowie października 1799 r., wprost z wizyty urzędowej w Dyrektoryacie zajechał niespodzianie w odwiedziny do Kościuszki na nowe jego mieszkanie. „Była to godzina,-opowiada naoczny, świadek polski – gdyśmy -właśnie (u Kościuszki) byli. Wszedł (Bonaparte) do Naczelnika naszego, a pierwszem jego słowem było: „Chciałem usilnie poznać bohatera północy". Kościuszko odpowiedział mu skromnie, że jest szczęśliwy z widzenia zwycięscy Europy, bohatera Wschodu. Niedługo zapewne bawić miał potrzebę, a powiódłszy po nas oczyma, witał Kniaziewicza, jako znajomego sobie; stąd dopiero do Rady Starszych i ministra wojny pojechał". Pierwsze to spotkanie już dawało wyczuć obustronną sprzeczność psychiczną. Nie zbliżyło, lecz owszem mimowolnie odepchnęło od siebie; a choć było wyrazem atencyi młodego Bonapartego, nie pozyskało mu bynajmniej starego Naczelnika. Kościuszko nawet podobno zaraz pośpieszył uprzedzić Dyrektoryat, „by tego młodego człowieka (Bonapartego) się strzegli, bo mógłby im szyki popsuć". Tymczasem Bonaparte ostatecznie porozumiał się z Sieyesem i drugim dyrektorem Ducosem, ministrem sprawiedliwości Cambaceresem, członkami Rady Starszych i niektórymi Rady Pięciuset. Tak więc cały ten spisek na obalenie rządu, był w gruncie nawskroś rządowy, cywilny w założeniu, a nawet przeważnie i wykonaniu, z wojskową tylko w odwodzie egzekutywą. W początkach listopada 1799 r.,na bankiecie, wydanym przez Rady na cześć Bonapartego i Moreau w świątyni Zwycięstwa, dawnym kościele św. Sulpicyusza, śród zaproszonych kilkuset gości spotkał się znowuż Bonaparte z Kościuszką. Prezydent Rady Starszych, Lemercier, wzniósł toast na Republikę; Rady Pięciuset, Lucyan Bonaparte, na armie; Dyrektoryatu, Gohier, na pokój; Bonaparte „na zjednoczenie wszystkich Francuzów“; Moreau „na wszystkich wiernych sprzymierzeńców Republiki", co jedynym bladym było wyrazem pamięci o „sprzymierzeńcach" polskich. Kościuszko, który podobno miał zamiar przemówić, nie był dopuszczony do głosu. 

Już w dni parę po tym festynie, aw trzy tygodnie zaledwo po swem przybyciu, w pierwszej połowie listopada 1799 r., uderzył Bonaparte. Dokonał zamachu brumaira. Wedle planty, ukartowanej poniekąd na wzór prairialowy, lecz tym razem doprowadzonej aż do samego końca, Rada Starszych w Tuileryach wczesnym rankiem uchwaliła oddać Bonapartemu dowództwo naczelne nad siłą zbrojną paryską, objęte też przezeń natychmiast w otoczeniu całej generalicyi. Zaczem nastąpiła umówiona zgóry dobrowolna dymisya Sieyesa i Ducosa, wymuszona Barrasa i dwóch pozostałych dyrektorów. Nazajutrz przecie łatwa ta wygrana omal nie zamieniła się w klęskę, kiedy Rada Pięciuset w Saint-Cloud, porwana oburzeniem republikańskiem, a niepomału też podniecona rozmyślnie przez przeciwną konkurencyę generalsko-spiskową, z okrzykiem „precz z dyktatorem, z tyranem", rzuciła się na zbladłego, stropionego tym wybuchem Bonapartego. Mógł on jeszcze przegrać z kretesem. Mógłby nawet, choć nie było tam legendowych „puginałów", zostać srodze poturbowanym wśród tłumu rozjuszonych posłów w czerwonych togach, gdyby nie wdanie się i osłona straży grenadyerskiej i kilku oficerów. A „i tu się biedny Polak zamieszał", major Szaltzer z Warszawy, umieszczony świeżo w stopniu kapitana w legii naddunajskiej, który przytomnym będąc burzliwej tej scenie w oranżeryi w Saint-Cloud, „najbliżej się znalazł i piersią swoją (Bonapartego) zasłonił". 

Po rozpędzeniu opornej Rady przez siłę zbrojną, tejże nocy na miejsce zgasłego Dyrektoryatu ustanowiony został trójgłowy Konsulat prowizoryczny, złożony z Bonapartego, Sieyesa, Ducosa. Sekretarstwo stanu konsularne otrzymał pracowity Maret; ministeryum wojny po Crancem objął Berthier; sprawy zagraniczne nieco później, po zostawionym zrazu Reinhardzie, odebrał z powrotem Talleyrand. Szybko nastąpiło wyjście z doraźnego prowizoryum. Już w ciągu jednego miesiąca ułożoną została nowa karta konstytucyjna, wbrew doktrynerskiemu mędrkowaniu Sieyesa, wedle dobitnych, autokratycznych skazówek Bonapartego. Zagarniał pełnię władzy wykonawczej, wraz z przeważnym na prawodawczą wpływem, jako wyznaczony na dziesięciolecie Pierwszy konsul, sam Bonaparte. Przydani mu zostali z głosem doradczym dwaj konsulowie przyboczni, Cambaceres i Lebrun, gdyż zawiedziony w swych rachubach Sieyes nagle w zaszczytnej, razem z Ducosem ocknął się nicości. Zaprowadzone zostały: Rada stanu do opracowania projektów praw iz nadzorczą kompetencyą administracyjno-jurysdykcyjną; dożywotni Senat zachowawczy, na straży konstytucyi; oraz obierane przezeń, z list ogólnokrajowych, Ciało prawodawcze, uchwalające bez rozpraw wnioski rządowe, i Trybunat, rozstrząsający te wnioski i przekładający je pospołu z rządem. Ta ustawa konstytucyjna, poddana wnet, z końcem grudnia 1799 r., plebiscytowi narodowemu, pod łatwym zresztą naciskiem rządowym była oczywiście przyjęta ogromną większością trzech milionów głosów na półtoratysiąca protestów. Zostawiała ona pustą jeno fikcyę ludowładztwa i systematu reprezentacyjnego. Wynosiła bezwzględnie egzekutywę ponad legislatywę; i pod tym względem odbije się jaknajmocniej na wszystkich następnych pochodnych tworach ustawodawczych napoleońskich, a między innemi na późniejszej konstytucyi Księstwa Warszawskiego. Utrwalała przecie nazawsze walne zdobycze cywilno-gospodarcze Rewolucyi, zagrożone przez restauracyę. Ratowała je tyleż przez solidarną porękę rdzennej ich treści, ile przez złagodzenie nieprzejednanej formy dzieła rewolucyjnego i przeprowadzenie go ze sfery tymczasowości i przełomu na normalne szlaki rozwojowe doby nowożytnej. Stanowiła niezachwianie porządek publiczny, kosztem woli zbiorowej i jednostkowej swobody, mocą prawnorządnej autokracyi. Zaś ogniskując faktycznie udzielność w osobie Bonapartego, jako doczesnego dopiero samowładcy, dawała mu do rozrządzenia wszystką zjednoczoną siłę państwową, dla konsolidacyi wewnętrznego stanu rzeczy oraz skutecznej nazewnątrz walki. 

Pierwszy konsul rozumiał wybornie, iż tylko przez taką zwycięską walkę z Europą skonsolidować się on może we Francyi. Zaczął wprawdzie zaraz od uroczystego wyciągnięcia ręki do pokoju królowi angielskiemu i cesarzowi niemieckiemu, ale wiedział dobrze, że ona będzie odepchniętą. To też wraz z tym krokiem, pojętym tam jako dowód jego słabości, gotował się gorączkowo do najdobitniejszego udowodnienia mocy swojej i Francyi. Rozwinął wszechstronną działalność reorganizacyjną wewnętrzną. Łącząc kroki represyjne a kojące, podejmował zgniecenie powstańców rojalistycznych w Wandei, a otwierał im możność pogodzenia się z panującym stanem rzeczy; tłumił ich konspiracye i wytępiał bandy zbrojne, a znosił przysięgę na „nienawiść królestwu" i kasował święto ścięcia Ludwika. Przedewszystkiem atoli zbroił się na potęgę. Z resztek dawnej reńskiej oraz naddunajskiej Masseny, utworzył nową zjednoczoną wielką armię nadreńską i oddał ją wręce Moreau, jako nagrodę za jego spółdziałanie w zamachu. Zamyślał zrazu, jak się zdaje, obok formalnej jego komendy, sam tam zjechać i poprowadzić tę armię najmocniejszą, liczącą do 60 tysięcy ludzi, na wielką kampanię w Niemczech, o jakiej marzył oddawna. Później jednak, wobec stanowczego oporu ze strony Moreau, zmuszony bardzo jeszcze z nim się liczyć, zaniechał tego zamiaru i zaczął dla samego siebie organizować w Dijonie, pod formalnem dowództwem Berthiera, nową armię rezerwową, przeznaczoną do kampanii we Włoszech. 

Równocześnie zajął się Bonaparte armią alpejskowłoską, gdzie szczęty polskich twiły legionów. Naczelną tutaj komendę, po przyjęciu ponawianej czterokrotnie dymisyi skompromitowanego i schorzałego Championneta, przekazał obecnie Massenie. Położenie tej armii było nad wyraz opłakane. Z ogólnej liczby 150 tysięcy ludzi, jaką Francuzi, łącznie z wojskami posiłkowemi, zużyli we Włoszech w ciągu minionego 1799 r., 85 tysięcy poginęło albo dostało się do niewoli; reszta przerzedzała się z dnia na dzień przez choroby i dezercyę. Massena, obejmując komendę w Genui, znalazł pod bronią niewiele więcej ponad 30 tysięcy ludzi. „Armia dosłownie jest nagą, – donosił on stąd Bonapartemu, – bez żadnych zapasów ani środków transportowych; w całej Liguryi nie ma co jeść“. Najokrutniejsze w takich warunkach były cierpienia znajdujących się tutaj legionistów polskich. Mieli oni, jak wskazano, czynny i stosunkowo wybitny udział w ostatniej niefortunnej próbie offensywnej Championneta. Wtedy to mianowicie, pod koniec października 1799 r., w bitwie pod Bosco, drugi batalion legionowy polski rozbity został zupełnie, i to niestety bratobójczym znów sposobem, przez złożoną napoły z Polaków jazdę austryacką; pierwszy batalion ledwo wyratowany, dzięki dzielnej odsieczy półbrygady trzeciej francuskiej. Wówczas też, w niniejszej ciężkiej pod Bosco potrzebie, w chwili gdy Dąbrowski odcinał pałaszem kanonierowiaustryackiemu lont od działa, kula karabinowa trafiła go w samą pierś, lecz utkwiła w książce, którą on zawsze nosił przy sobie. Tą książką, ratującą wodza polskiego od niemieckiego postrzału, była „Wojna Trzydziestoletnia” wielkiego niemieckiego poety. Zaś jak z ukontentowaniem stwierdził potem Dąbrowski, wybiła w niej kula jedyny fałsz, jaki przytrafił się Schillerowi, błędną wzmiankę, jakoby Polacy w tamtej wojnie żołdackie pełnili posługi. Ale częściowe, bardzo ciężko okupione pod Bosco, oraz pomyślniej zdobyte w powtórnej bitwie pod Novi, sukcesy polskie utonęły wnet, jak się rzekło, w ogólnem niepowodzeniu i rejteradzie Championneta. Już nawet wytrzymały Dąbrowski, znów na wysuniętej najdalej placówce w niegościnnych górach piemonckich, skazany ze swoimi na czarną nędzę i ostrość klimatu, pozbawiony wiary zarówno w komendę naczelną, jak iw rząd paryski, poczynał tracić nadzieję lepszego jutra. 

Wtem doszła Dąbrowskiego, jednego z pierwszych, przez Rivierę francuską, wiadomość o wylądowaniu Bonapartego we Francyi pod Saint-Raphaëlem. Zelektryzowała ona legię; oczekiwano wielkich i zbawiennych stąd następstw. „Bonaparte wszystkim głowy zawraca,- tak pod świeżem wrażeniem, już w październiku, z Genui, pisał Dąbrowski biedującemu pod Genewą Wybickiemu,- podług mnie on jeden jest w pozycyi przez geniusz swój nadzwyczajne odkryć rzeczy. Ja szczególnie na niego rachuję iz niecierpliwością pragnę wiedzieć, jak się on dalej obróci". Te obroty nie dały na siebie czekać; najbliższym ich wynikiem był zamach brumaira i objęcie władzy naczelnej przez Bonapartego. Przewrót przyjęty był z zadowoleniem, poczęści nawet z zapałem, przez ogromną większość wychodźczej i legionowej opinii polskiej. „Koniec będzie intrygom, – wołał Barss ucieszony- bo nakoniec tu się skończyło panowanie burzliwych ludzi i intrygantów... Paryż skacze z radości i nadziei dla Prancyi lepszych losów,... My nawet, nieszczęśliwe sieroty, syny dotąd nadziei słabych i obiekta cierpienia, doczekamy się prędzej nakoniec spełnienia naszych losów... w tej wygranej, którą dziś rozum odniósł nad głupstwem". Dąbrowski wierzył, że to „szczęście dla Francuzów i dla nas wszystkich, że się Bonaparte utrzymał i został się na czele narodu. Nie będzie on uzurpatorem, ale fundatorem pewnego rządu“. Kniaziewicz, który w pierwszych zaraz dniach trafił do Bonapartego iz łaskawem spotkał się przyjęciem, donosił Dąbrowskiemu z Paryża, iż Pierwszy konsul o niego w pochlebnych pytał wyrazach, iż „pamięta o legiach polskich, nazywa je swemi dziećmi, przypominając sobie ich formacyę. Można się stąd spodziewać, że im na niczem zbywać nie będzie". 

W istocie, Kniaziewicz, dotychczas samemi karmiony obietnicami za Dyrektoryatu, Bernadotta i Crancego, odtąd dopiero mógł pracować naprawdę nad urzeczywistnieniem swej legii naddunajskiej. W końcu listopada 1799 r., mianowany on został urzędownie jej szefem przez uchwałę konsularną Bonapartego. Od nowego ministra wojny, Berthiera, otrzymał zarazem zatwierdzony etat imienny umieszczonych prowizorycznie oficerów, szczegółową instrukcyę organizacyjną, zapewnienie funduszów na dostawy dla legii, słowem pomoc realną i skuteczną, o ile na to pozwalały nieuporządkowane jeszcze po gospodarce dyrektoryalnej stosunki w zarządzie wojenno-skarbowym francuskim. Nie zapomniał też Bonaparte o stworzonych przez siebie nasampierw legiach polskich we Włoszech. Tego samego dnia instalacyi pełnej władzy konsularnej, kiedy występował z programem rządów swoich do narodu francuskiego, az odezwą pokojową do monarchów koalicyi, zwrócił się on też z własnego natchnienia z pismem życzliwem do Dąbrowskiego i jego legionistów. Dziękował za „konduitę walecznych Polaków we Włoszech w czasie ostatniej kampanii”; zapewniał ich, że „są oni zawsze obecnymi w mej myśli, że liczę na nich, że oceniam ich poświęcenie dla sprawy, której bronimy, i że będę zawsze ich przyjacielem i kolegą". Jednakowoż, nawet w tej odezwie serdecznej, wyrazie hołdu i spółczucia dla czynów i cierpień legionowych w czasie swojej nieobecności, powstrzymał się on starannie od cienia złudnych przyrzeczeń. Z wstrzemięźliwością rozmyślną wspominał jedynie o „sprawie, której bronimy", t. j. ogólnej francuskiej, przeciwkoalicyjnej, nie zaś o tej, której służyć pragnęli legioniści, sprawie odbudowania Polski. Dąbrowski zresztą nie doczekał się już tego pisma w obozie. Już on tam w zasypanych śniegiem górach włoskich, w opuszczeniu rozpaczliwem, wobec ginącej mu w oczach legii, skąd codzień z głodu do 40 ubywało dezerterów, wytrzymać bezczynnie nie mógł, wiedząc, że Bonaparte rządzi w Paryżu. Skoro tylko rozkazem dziennym obwieszczony został armii włoskiej zamach brumaira, zaraz w początku grudnia 1799 r., oficerowie legionowi złożyli Dąbrowskiemu adres zbiorowy, wzywający go, aby corychlej udał się do stolicy, dla przełożenia Bonapartemu naglących potrzeb legii. Na koszta tej wyprawy paryskiej biedakowi generałowi swemu ofiarowali biedacy podkomendni własny żołd jednomiesięczny. Dąbrowski niezwłocznie, w towarzystwie adjutanta swego, Jana Dembowskiego, oraz majora zastępczego legii pierwszej, Pakosza, pośpieszył do Genui, stąd morzem do Nizzy, i po uciążliwej podróży, w końcu grudnia 1799 r., stanął w Paryżu. 

Znaleźli się więc tutaj razem najwydatniejsi podówczas wojskowi przedstawiciele Polski, Naczelnik Kościuszko, przy nim Dąbrowski i Kniaziewicz. Wyobrażane przez nich sprawy narodowa i legionowa przychodziły po raz pierwszy pod rozpoznanie Bonapartego, już nietylko wodza armii, lecz rządcy państwa francuskiego. Obiedwie te sprawy, same w sobie nierozdzielne, wciąż przełamywał na dwoje przymus okoliczności. Pierwsza, większa, nie była obcą ani obojętną Bonapartemu, i to nie przez nieznany mu sentyment, lecz przez wczesne przeczucie jej realnej wielkości. Już w kilka dni po zamachu brumaira, przedstawiony został konsulom, z polecenia jednego z nich, Ducosa, wypracowany przez Bonneau obszerny memoryał o Polsce. Był to właściwie najwcześniejszy w tych rozmiarach, zasadniczy operat z dziedziny wielkiej polityki zagranicznej wogóle, złożony Bonapartemu po objęciu władzy konsularnej. I rzeczą wcale jest znamienną, iż to najpierwsze takiej treści pismo, poddane rozwadze Pierwszego konsula Bonapartego, dotyczyło odbudowania Polski, tego kamienia obrazy, o który rozbije się w końcu władza cesarza Napoleona. Bonneau, w myśl naocznych wrażeń warszawskiego swego pobytu i petersburskiej niewoli, oraz zgodnie z poglądami swemi, wyłuszczanemi poprzednio za Dyrektoryatu, w niniejszym memoryale dla Konsulatu brał za punkt wyjścia bezwzględną konieczność zahamowania Rosyi, uchylenia groźby rosyjskiej dla Francyi i wszystkiej Europy. Owóż, za jedyny skuteczny ku temu środek uznawał on „częściowe przywrócenie” (retablissement partiel) Polski. Złożyć się na to miały, sposobem „retrocesyi”, trzeci zabór pruski z Warszawą aż do Warty, obiedwie Galicye, i bliżej nieokreślony podolsko-litewski odłam trzeciego zaboru rosyjskiego. Odzyskana w tych granicach część Polski, pod elektorem Fryderykiem-Augustem, jako monarchą konstytucyjnym, przy Ustawie majowej, stanowiłaby z Saksonią „jedno zjednoczone nazawsze państwo”, połączone terytoryalnie pasem ziemi na Szląsku, scedowanym w tym celu przez Prusy, które natomiast otrzymałyby odszkodowanie z pogranicznych dzielnic Saksonii. Wreszcie, całe państwo sasko-polskie nabyłoby nietykalnej poręki międzynarodowej przez wcielenie w skład związkowy Rzeszy niemieckiej. Były w tych wywodach rzeczy, które utkwią w głowie Bonapartego i kiedyś odnajdą się żywcem w jego Księstwie Warszawskiem pod berłem saskiem, jako części składowej Związku reńskiego, w jego natarczywych staraniach o zdobycie terytoryalnego szląskiego łącznika, w jego rokowaniach o odstąpienie Galicyi. Ale te rzeczy, które w następstwie, pomimo ogromnych przewag i wysiłków, nie dadzą się urzeczywistnić w całości, musiały w przedwczesnej postaci i porze niniejszej wydać się zgoła chimerą. Dopiero stawał na nogi Konsulat. Jeszcze górowała na całej linii przemoc wojenna koalicyi. Jeszcze po tylu wstrząśnieniach i klęskach nie była ubezpieczoną Francya, ani też bynajmniej nie było ustatkowanem położenie Bonapartego. To też projekt niniejszy, znany mu zresztą w głównych zarysach z dawniejszej wersyi Mostowskiego, przedstawionej mu przed dwoma laty za pośrednictwem Bourrienna, nie mógł oczywiście Pierwszemu konsulowi wydać się żadną miarą możliwym do urzeczywistnienia w okolicznościach obecnych. 

Nie znaczy to jednak wcale, aby nawet w tej postaci, narazie chimerycznej, zagadnienie polskie nie dawało mu wiele do myślenia. Owszem, właśnie w teraźniejszej pierwszej dobie konsulackiej, pomimo tylu innych trosk nieskończenie naglejszych i bliższych, zastanawiał się nad niem nieraz Bonaparte pod zasadniczym, jeśli nie praktycznym, kątem widzenia. „Francya – odzywał się w tym czasie do swego sekretarza Bourrienna, użytego zapewne znowuż w sprawie tego odgrzewanego projektu Bonneau, – wciąż jeszcze pozostaje upokorzoną za nikczemną trwożliwość, z jaką przyglądała się ongi zniweczeniu państwa polskiego... Nigdy nie będzie stałego pokoju w Europie, póki państwo polskie nie będzie przywrócone w dawnych granicach, w kształcie całkowitym. Cierpliwości..., jeśli pożyję jeszcze lat dwadzieścia, może do tego przymuszę...”. „Zwłaszcza w początkach Konsulatu, – są słowa ówczesnego jego interlokutora – ten przedmiot w szczególności zajmował myśli Bonapartego. Jakże często podówczas rozmawiał on w tej materyi ze mną i wieloma innemi osobami... Bywała to jedna z najulubieńszych jego rozmów, podczas której wyrażał się z największym ogniem i porywczością... Dyktował mi często dla „Monitora” zapiski, mające na celu wykazanie za pomocą rozmaitych dowodów, iż Europa nigdy nie zazna spokoju, póki ten wielki akt rabunku (dokonany na Polsce) nie zostanie pomszczony i naprawiony. Ale często darł te zapiski przed oddaniem ich do druku... Dyktował mi je zazwyczaj wieczorem,... darł nazajutrz,... lecz czasem dodawał: „A jednak jest prawdą, że mając niezawisłe królestwo polskie i 150 tysięcy ludzi tam na Wschodzie, byłbym zawsze panem Rosyi, Prus i Austryi”. Po raz pierwszy bodaj poczynał on naówczas głębiej rozważać znaczenie sprawy polskiej, nietylko w bliższym jej stosunku do Austryi i Prus, lecz w najwalniejszym do dalekiej Rosyi. Albowiem coraz dobitniej poczynał uświadamiać sobie rozpierającą się bezkreśnie, następującą mu wszędzie na pięty, ogromną Rosyi potęgę. Z szerokim jej rozmachem był spotykał się w pustyniach Egiptu i Syryi. Teraz krwawe jej ślady odnajdywał na pobojowiskach Trebbii i Novi. Oglądał ją w obrazie suworowskiego wjazdu do swego Medyolanu. Z objęciem rządów konsularnych przystępując na własną rękę do politycznego porachunku z Europą, poczynał Bonaparte w całokształcie nowożytnych stosunków mocarstwowych liczyć się coraz bardziej z grozą prepotencyi rosyjskiej. Ale zatamowanie jej przez „baryerę polską” uważał za możliwe nieinaczej, jak tylko przy bezpośrednim spółudziale innego rozbiorowego mocarstwa. Istotnie, w jednem z najwcześniejszych swych zleceń konsularnych dla Talleyranda, wskazywał potrzebę „skłonienia Prus do stanięcia na czele ligi północnej, celem nałożenia wędzidła niezmiernej ambicyi rosyjskiej”. Trafiał tym sposobem na starą myśl wygrania Prus przeciw Rosyi za cenę korony polskiej. 

Jednakowoż, daleki od tanich w tym względzie złud Dyrektoryatu, bystry i trzeźwy Pierwszy konsul nie miał żadnej wiary w urzeczywistnienie tej myśli, w gotowość Prus do przyjęcia takiej oferty i wdania się w przeciwrosyjską awanturę polską. Nie zamykał oczu na całą dotychczasową, skroś obosieczną, dwulicową politykę pruską, trzymającą się wciąż na wygodnej linii środkującej pomiędzy Francyą a Rosyą. Zaś przez Sieyesa, dobrze obeznanego z tą taktyką berlińską z czasów swej ambasady tamecznej, umocniony był w największej pod tym względem nieufności. Natomiast przez Talleyranda wtajemniczony był w dawniejsze próby porozumienia się z Rosyą, ku czemu, wobec dostrzegalnych już objawów ochłodzenia austro-rosyjskiego, zdawały się większe niż kiedykolwiek otwierać widoki. Owóż w tym mianowicie kierunku poczęły teraz do Konsulatu napływać projekty, wręcz przeciwne z ducha projektowi Bonneau, a podobnież biorące za punkt wyjścia sprawę polską. Tak więc, jeśli, wedle Bonneau, ta sprawa w stosunku do Rosyi miała być orężem, to wedle tych projektowiczów – gałązką oliwną. Nasampierw tedy płodny Guttin wystąpił znowuż z memoryałem, doradzającym przymierza francusko-rosyjskiego, na zasadzie odbudowania Polski w granicach przedpodziałowych, pod W. Księciem Konstantym, z wyłączeniem atoli raz na zawsze unii Polski z Rosyą. „Konstanty, zostawszy królem polskim, tem samem stanie się Polakiem, i wpływ rosyjski równie niegroźnym będzie dla Polski, jak francuski dla Hiszpanii po wojnie sukcesyjnej i osadzeniu Bourbona na tronie madryckim”. Nadto Rosyą, za wydanie Litwy z powrotem do Polski, zostałaby odszkodowaną przez podział Turcyi, oraz zachęconą do wyprawy przeciw posiadłościom angielskim w Indyach. Prusy natomiast, za stratę swego działu polskiego, otrzymałyby wynagrodzenie na Szląsku austryackim, w Hanowerze i miastach hanzeatyckich. Z kolei dwuznaczny Wojciech Turski, spiknąwszy się z Guttinem, podał pismo, przejęte niemal dosłownie z jego memoryału, wprost na ręce Bonapartego. Sarmata-jakóbin akurat tak samo doradzał „szukać pokoju na północy”, w porozumieniu i aliansie z Pawłem, przez oddanie tronu polskiego W. Księciu Konstantemu. Obadwaj, Guttin i Turski, szli tu na rękę Talleyrandowi. Temu oczywiście nie chodziło zgoła o Polskę, niemającą go za co kupić; jemu chodziło o Rosyę, poczęści też o siedzącego tam pretendenta Ludwika XVIII i tajne możliwości restauracyjne. Jako główny podówczas, w zaraniu Konsulatu, informator Bonapartego w rzeczach polityki zagranicznej, pragnął Talleyrand skierować go na tory francusko-rosyjskiego porozumienia. Istotnie, w złożonym mu w tej mierze raporcie, ofiarował się, z pominięciem zawodnego pośrednictwa pruskiego, nawiązać wprost rokowania z Petersburgiem przez tamecznych emigrantów francuskich. 

To wszystko nie pozostało bez pewnego wpływu na Pierwszego konsula. Jednakowoż wciąż jeszcze nie wyrzekał się on pierwotnych swych nastrojów wręcz przeciwrosyjskich. Zapewne też pod niejakim wpływem wywodów sasko-polskich z zapiski Bonneau, wyprawił wtedy zaufanego swego adjutanta, Lavalletta, z misyą wywiadowczą do dworu saskiego, do Drezna, nakazując mu w szczególności „informować się o wszystkiem, co się dzieje w Polsce”. Co główna, Bonaparte nie wyrzekał się jeszcze bynajmniej stworzonego ongi przez siebie zbrojnego przedstawicielstwa Polski, legionów.

II.

Sprawa legionowa czerpała swą aktualność z przeważających narazie względów wojennych. Lecz z natury rzeczy sprzężona ze sprawą polityczną, najwięcej w polityce spotykała przeszkód. Kniaziewicz, przystępując de organizacyi legii naddunajskiej, zwrócił się do Berthiera z prośbą o pozwolenie wysłania oficerów do Polski, aby wieść o nowej formacyi na żołdzie francuskim rozpowszechniać między Polakami, branymi do rekrutacyi austryackiej i rosyjskiej. Zarazem, na osobiste życzenie Kościuszki, zwrócił się do Talleyranda z prośbą o pozwolenie wyprawienia wysłańców do związków patryotycznych polskich w kraju. Obiedwie te prośby poszły pod rozpoznanie ministeryum spraw zagranicznych Talleyrand, pomimo pozorów fałszywego spółczucia, zawsze w gruncie bardzo był dla Polski niechętny, a zwłaszcza teraz, kiedy mu ona w jego rosyjskich przeszkadzała widokach. To też w pisemnej opinii swojej dla Berthiera i konsulów, oświadczył się on stanowczo przeciw obu powyższym prośbom. Co więcej, wyraził zasadniczą wątpliwość względem samej „kwestyi niebezpieczeństwa, czy też pożytku, perspektywy odbudowania Polski”. Godził się jedynie na takie dwuznaczne ustępstwo, iż Polakom, zaciągającym się do służby Republiki francuskiej, należy „zostawić perspektywę ewentualnej poprawy politycznego położenia ich kraju... i nie sprzeciwiać się w tym względzie ich nadziejom”. Co najciekawsza, usiłowania reorganizacyjne w sprawie legionowej, podejmowane obecnie w Paryżu przez Kościuszkę, Dąbrowskiego, Kniaziewicza, spotykały się z pokątnemi przeszkodami ze strony rzekomo technicznie wojskowej; lecz najniezawodniej również na głębszem tle tajnej, wrogiej, jeśli nie wprost zdradzieckiej, intrygi politycznej. Bruździł tu mianowicie, ile tylko mógł, wpływowy inspektor generalny armii, późniejszy słynny intendent generalny, Daru, utrudniając na każdym kroku, w najżywotniejszych sprawach budżetowych, żywnościowych, ubiorczych it. p., urzeczywistnienie legii polsko-naddunajskiej i odrodzenie polsko-włoskiej. Był to napozór tylko sprężysty, niezmordowany administrator, służbista surowy i bezinteresowny, nieprzystępny i groźny gorliwiec, ślepe i wierne narzędzie Bonapartego i Napoleona, hojnie nagradzany przez niego za życia, hojnie obdarzony jeszcze w testamencie na św. Helenie, śródsług najwierniejszych, wybitny działacz napoleoński, potem poważny historyk. W rzeczywistości atoli był to podobno spryciarz nieprzenikniony, niedościgły, zamaskowany przez życie całe aż długo po śmierci; był mianowicie jednym z głównych korespondentów i donosicieli będącej na żołdzie koalicyjnym, aw szczególności rosyjskim, tajnej agencyi Antraigua, i pospołu z Talleyrandem i pokrewną dwulicową kompanią przykładał się systematycznie do podkopania i zguby Francyi napoleońskiej. Daru, nieprzyjazny Polsce z zasady, później najnieżyczliwiej usposobiony dla Księstwa Warszawskiego, podobnież i teraz już należał do cichych, a tem szkodliwszych przeciwników wznowionej roboty legionowej polskiej. 

Tymczasem, dzięki osobistemu poparciu Bonapartego, nastąpiło w ministeryum wojny pomyślne załatwienie rzeczy najpilniejszej, t. j. wojskowej organizacyi legii naddunajskiej Kniaziewicza. Ale dwie legie włoskie Dąbrowskiego, albo raczej ich szczątki, gdyż było tego wtedy razem niewięcej ponad 2 tysiące ludzi, pozostały w powietrzu. Właściwie podlegały one tylko ogólnikowej uchwale, powziętej pod koniec Dyrektoryatu, o wzięciu wszelakich obcych wojsk posiłkowych w czambuł na żołd francuski; lecz niczego nie postanowiono o ich liczbie, składzie, urządzeniu. W tej sprawie Kościuszko, w początku grudnia 1799 r., zwrócił się do nowego rządu, nie wprost jednak, lecz za pośrednictwem Talleyranda. Prosił o wycofanie legii włoskich z armii czynnej, dla nowej ich organizacyi, „która byłaby odpowiedniejszą na sposób francuski, podobnie jak w legii naddunajskiej”. Pragnął też sprawdzenia obecnych list oficerskich, celem usunięcia „arbitralności i stronniczości”. Były istotnie pewne szczegóły organizacyi wojskowej francuskiej, które jaknajbardziej trafiały do przekonania Naczelnika, a zwłaszcza przepisy o elekcyi oficerów, t. j. podporuczników z prostych szeregowców. Zaś właśnie gorącem Kościuszki było życzeniem, by „nie przez urodzenie, jak u cesarza i Moskali, ale (przez) zasługi, zdatność i łagodność,.,, każdy (miał) miejsce otwarte do awansowania na najwyższy stopień wojskowy”. Wszakże ten krok Naczelnika, uczyniony pod adresem Talleyranda, w mylnem pojęciu o jego życzliwości, az pominięciem Bonapartego i Berthiera, żadnych nie wydał owoców. 

Wtem, z końcem roku, nadjechał do Paryża Dąbrowski. Usłyszał on na wstępie od Berthiera, iż rząd konsularny zna jedną tylko legię zorganizowaną przy Republice francuskiej, naddunajską. Powziął więc zrazu obawę, iż zamiarem jest rządu wcielenie do niej obu włoskich. Zwrócił się tedy po tygodniu z pismem do samego Pierwszego Konsula. Prosił „fundatora legionów” o ściągnięcie ostatków legii włoskich do Marsylii i udzielenie im tam środków reorganizacyjnych. Obowiązywał się przytem w ciągu czterech miesięcy postawić swój korpus na dawnej stopie przeszło 7 tysięcy ludzi iw gotowości do wyruszenia w pole. Nie odbierając atoli rezolucyi, wielce tem strwożony, a nieufny, najniesłuszniej zresztą, względem szczęśliwszego od siebie Kniaziewicza, udał się Dąbrowski po ratunek do Kościuszki i skłonił go do wystąpienia w ważnej tej sprawie wprost do Bonapartego. 

Kościuszko, jak się rzekło, wnet po powrocie Bonapartego z Egiptu poznawszy go osobiście, w grzecznym napozór, lecz naprawdę skroś nieufnym, do niego stanął stosunku. Wtem nastąpił zamach brumaira. Kościuszko chwilowo był wtedy nieobecny w Paryżu, gdyż w towarzystwie młodego przyjaciela, radykalnego Duńczyka emigranta, głośnego potem geografa i przyjaciela Polski, Malte Bruna, wybrał się właśnie w sam dzień zamachu, 18 brumaira, na wycieczkę do Wersalu. Wracając późnym dopiero wieczorem do Paryża, dowiedział się o dokonanym przewrocie. Zaraz też wówczas, pod świeżem wrażeniem, wobec Malte Bruna, wyraził najwyższe z tego powodu oburzenie, oraz przekonanie, że sprawca podobnego czynu, Bonaparte, nigdy niczego zbawiennego nie uczyni dla Polski. Miał wprawdzie Kościuszko przyjaciół osobistych w rządzie konsularnym, naprzód w prowizorycznym-konsula Ducosa, potem w stałym-konsula Lebruna. Ale na samego Bonapartego on wciąż się boczył. Sam wierny ideałom czystej cnoty republikańskiej, potępiał w spełnionym przezeń zamachu stanu widome dzieło ambicyi i gwałtu. Pod okrywką Konsulatu jasno dostrzegał samo władztwo jednego człowieka, nowego Cezara, kroczącego do tronu. Trwał przy złożonej świeżo przez siebie dla Polski, a teraz właśnie, wręcz naopak, znoszonej dla Francyi przez Bonapartego, przysiędze „na nienawiść królom”. Był teraz Kościuszko głównie otoczony Polonią raczej radykalną, związaną z pokrewnemi żywiołami paryskiemi, poczęści z poprzednim rządem, a przez obecny zgoła wytrąconą za nawias. Żył także w otoczeniu przeważnie opozycyjnem francuskiem, gdzie pomstowano ze świętem oburzeniem na zbrodniczego sprawcę zamachu brumaira; a nie wiedział, że ten zamach był nie do uniknięcia, i że gdyby nie przez owego sprawcę, byłby niechybnie spełniony przez samychże pomstujących republikantów. Wzdrygał się demokrata Naczelnik na skrytą autokracyę konsularną i nadchodzącą jawną imperyalną; a nie widział, że bez niej, i bez ocalonych w niej jeszcze wielu zdobyczy rewolucyjnych, byłoby doszło niezawodnie do najzacofańszej restauracyi rojalistycznej. W Pierwszym konsulu widział Kościuszko jedynie uzurpatora, widział zabójcę i grabieżcę Republiki, choć on był tylko jej grabarzem i dziedzicem. 

W następstwie, przestrzeżony przez Fouchego, umiejącego, jak wspomniano, udaną poczciwością byłego rewolucyonisty wkraść się w jego zaufanie, Kościuszko tę opozycyę swoją, z najczystszych, acz poczęści nietrafnych, krótkowzrocznych płynącą pobudek, w milczącym jeno objawiał sposobie. Ale teraz, w początkach Konsulatu, odkrywał ją bez obsłonek, z całą otwartością republikańską. Tak np., razu jednego, na uczcie u konsula Lebruna, gospodarz, odwołany chwilowo do Bonapartego, za powrotem stamtąd do swych gości, „z wesołą twarzą, przed wszystkimi licznie obecnymi, głośno iz przyciskiem zawołał do Kościuszki: „Czy wiesz, generale, że Pierwszy konsul mówił o Tobie?”. „A ja – odpowiedział wręcz Kościuszko, odwracając się tylko głową, – ja nie mówię nigdy o nim”. Chodził pierwotnie niekiedy Kościuszko na ogólne audyencye do Bonapartego, rezydującego po brumairze naprzódw pałacu Luksemburskim, potem w Tuileryach. Chodził opornie, w palących sprawach legionowych, ciągany tam z trudem przez Kniaziewicza. Na tych niemiłych sobie audyencyach, wedle świadectwa Kniaziewicza, Kościuszko „był bardzo grzeczny, kłaniający się, potulny i najczęściej miał minę ubogiego, niepoczesnego szlachcica”; ale zbyt wyraźnie biła od niego nieprzejednana, ledwo tajona niechęć. To też ze swej strony, odwetowo, już poczynał boczyć się na niego Bonaparte, i „zbliżając się do nich, zwykle mówił do Kniaziewicza tylko, nie zwracając uwagi na Kościuszkę”.

Zwierały się tu i odstręczały od siebie przeciwieństwem najjaskrawszem dwie biegunowo odmienne indywidualności duchowe. Czuł Bonaparte wyższość moralną Kościuszki, czuł niemy wyrzut w szanownej postaci Polaka, co naczelnictwo i dyktaturę w swoim narodzie wziąwszy zamachem miłości i poświęcenia, nie siły i ambicyi, pozostał nazawsze, nietylko dla Polski, lecz dla świata, szlachetnym symbolem bezinteresownej cnoty publicznej i niezbrukanych żadnemi postronnemi względy świętych haseł wolności narodowej i ludzkiej. A czuł też, pomimo czynionych przez siebie pierwszych ku niemu kroków, niezmożoną, uchylającą się, cichą, zawziętą jego odporność litewską. Odpowiadał na nią dumą samowiedną nieskończenie wyższego, światowego geniuszu i potęgi. Kościuszko, „czując się równym jemu we wszystkiem”, a zapatrzony w same tylko ujemne jego rysy moralno-polityczne, zamykał oczy na jego zjawiskową względem siebie niewspółmierność, na wielkość dziejowego jego powołania. Zacinał się też w bezwzględnem do Bonapartego uprzedzeniu iw bezwzględnej zgóry niewierze, aby od niego kiedykolwiek wyjść mogło dobro dla Polski. 

Czyniąc zadość naleganiom Dąbrowskiego, Kościuszko w memoryale, podanym Bonapartemu w połowie stycznia 1800 r., odezwał się w obronie zagrożonych dwóch legii polsko-włoskich. Wykazywał niepodobieństwo utopienia ich w jednej naddunajskiej i prosił o zreformowanie ich, o ile nie dałoby się utrzymać w komplecie wszystkich trzech legii, przynajmniej pod postacią odrębnej legii włoskiej. Berthier, do którego z podobnym wnioskiem zwrócił się równocześnie Dąbrowski, poparł go w Konsulacie. W rzeczy samej, odpowiadało to intencyom rządu; gdyż wprawdzie nie chciano zachować obu legii włoskich, już z uwagi na podupadły liczebnie ich stan czynny, lecz nie chciano też znosić ich w zupełności. Ze swej strony również i Kniaziewicz, acz nienajlepiej wtedy z Kościuszką, a podejrzewany bezzasadnie o spółzawodnictwo przez Dąbrowskiego, energicznie poparł jego sprawę u Bonapartego i Berthiera. Sam zresztą, pod koniec stycznia, śladem nowego swego wodza, Moreau, będącego już przy armii reńskiej, musiał wyjechać z Paryża do swej legii. Lecz jeszcze na samem wyjezdnem, w piśmie do Dąbrowskiego. z otwartością rycerską, godną ich obu, Kniaziewicz niezasłużone odtrącał posądzenia i czystość wzajemnego przywracał stosunku. 

Już w początku lutego 1800 r., w myśl pisma Kościuszki, zapadła uchwała konsulów, stanowiąca utworzenie z obu włoskich dotychczasowych, starych, jednej nowej legii, z miejscem zakładowem w Marsylii, jako pierwszej legii polskiej na żołdzie Republiki francuskiej, na wzór drugiej, naddunajskiej. Uchwała załatwiała rzecz dopiero w zasadzie, nie wchodziła w szczegóły, -lecz choć była stosunkowo znacznym sukcesem, nie usunęła przecie bynajmniej trosk Dąbrowskiego. Przeciwnie, był on z wielu względów mocno nieukontentowany, a nawet ciężko strapiony. Jeszcze krótko przedtem, na obiedzie u Berthiera, słyszał od niego, iż „na przyszłą kampanię potrzeba nam będzie ze 20 tysięcy Polaków”, i już gotów był łudzić się nadzieją „niebawem odebrać rozkaz maszerować do Polski”. A tymczasem uchwała lutowa obcinała go, z posiadanych uprzednio w obu legiach włoskich sześciu batalionów, a wraz z dorobionemi w Neapolu aż z ośmiu, do czterech tylko batalionów piechoty, ze słabą artyleryą i jazdą, ściśle według organizacyi naddunajskiej. Nie był Dąbrowski wcale zbudowany tą ostatnią organizacyą, i to dla innych jeszcze powodów. Nie bez zasady upatrywał on w niej osłabienie narodowej odrębności legii, pod względem stroju, odznak, reglementacyi. Pozatem zaś najwięcej trapił się niepodobieństwem umieszczenia mnóstwa zasłużonych oficerów, zarówno nadliczbowych, jakoteż oczekiwanych z niewoli austryackiej, w skurczonych tak dotkliwie kadrach. „Organizacya sprowadza nieszczęście najstraszniejsze dla nas, – pisał w wielkiem wzburzeniu do Kniaziewicza – bo 117 oficerów i największą część sztabsoficerów niszczy zupełnie, i batalion artyleryi, oraz znaki polskie, które utrzymywały charakter narodowy i pamięć ojczyzny”. Mówił nawet o zamiarze zupełnego porzucenia służby, o ile nie udałoby się uzyskać niezbędnych poprawek. W dodatku nienajmniej gryzł się Dąbrowski widokiem wielu wybitnych swoich oficerów, śpieszących przechodzić od niego do szybko kompletowanej nowej legii naddunajskiej. Nie mógł też wyzbyć się niejakiej spółzawodniczej wobec fortunnego jej szefa, Kniaziewicza, niechęci. To też sam oddając się teraz ostentacyjnie pod opiekę Kościuszki, korzystał Dąbrowski z ochłodzenia stosunków między Naczelnikiem a niedawnym jego ulubieńcem, i nie był pod tym względem bez winy, gdyż raczej przykładał się do odstręczenia Kościuszki od Kniaziewicza. Z drugiej strony, Barss, dotknięty opuszczeniem swego dachu przez „Zygmunta”, jak w korespondencyi poufnej nazywał Naczelnika, przekraczając nieraz dozwoloną miarę rozgoryczenia i krytyki, a bliżej w tym czasie trzymając się sztabu legii naddunajskiej, ponosił przeciwnie winę odstręczania Kniaziewicza od Kościuszki. Ale, koniec końcem, znów winną była najwięcej trucizna wygnania i narodowej niedoli, niecąca takie kwasy w takich ludziach najzacniejszych, najwyborniejszych Polakach. Zaraz w końcu lutego 1800 r., podał Dąbrowski Berthierowi projekt naprawienia dekretu konsularnego o swojej legii. Ofiarował się mianowicie całą „ruderę kawaleryi” swojej, wraz z artyleryą konną, odstąpić legii naddunajskiej, a natomiast żądał dodatkowo dla siebie trzech batalionów piechoty i pełnego batalionu artyleryi pieszej. Poczynił też usilne starania o częściowe chociażby przywrócenie szczegółów narodowych w stroju legionowym, zabezpieczenie inwalidów polskich i t. p. Zabiegał we wszystkich tych materyach z cechującą go cierpliwą i czujną natarczywością. Nietylko nękał Berthiera i kołatał bezustanku do biur ministeryalnych, ale co główna, umiał trafić do samego Bonapartago, z którym każdego piątego dnia dekady, po paradzie, widywać się i mówić miewał sposobność. 

Ku osobie Pierwszego konsula, nazajutrz po opanowaniu przezeń naczelnej władzy rządowej, aw przededniu oczekiwanych od niego wielkich czynów wojennych, zwracały się, rzecz prosta, oczy całej legionowej gromady polskiej. „Wawrzyniec”, albo popularniej „Wawrek”, jak od jego laurów ochrzcili go wtedy między sobą oficerowie legionowi, trzymał wszak obecnie w ręku losy ich wszystkich, a zarazem, tak przynajmniej im się zdawało, losy ich kraju. Bonaparte w rzeczy samej, jak się rzekło, nie zamykał oczu na europejską doniosłość sprawy polskiej pod względem czysto przedmiotowym. W pewnej mierze zachował też pod względem osobistym dawną dla Polaków i broni polskiej życzliwość. Nawet w odpornej wobec siebie postawie Kościuszki musiał uszanować pobudki podniosłe i cnotliwe. Przy częstszem teraz obcowaniu lepiej ocenił i polubił piękną prawość rycerską Kniaziewicza, nieznużoną czynność wytrawną Dąbrowskiego. Znał dobrze tęgość żołnierza, ofiarność oficera polskiego. Wyczuwał górne rysy polskiego charakteru narodowego. Odnajdywał je niekiedy aż w jakiejś przelotnej, drobnej iskierce. Kiedy temi właśnie czasy, w początku Konsulatu, zwiedzał szkoły paryskie, zwrócił się do niego w tutejszem Prytaneum francuskiem młodziutki studencik Miączyński, syn ściętego generała, z prośbą o przyjęcie do armii w stopniu oficerskim na najbliższą kampanię, co mu też przyrzeczonem było, lecz jakoś w biurach poszło w odwlokę. Gorący chłopak, mieniąc się zapomnianym, strzelił do siebie, a w pozostawionem piśmie do Bonapartego wyraził, iż „nie chce żyć pod rządem, którego naczelnik nie dotrzymuje danego słowa”. Uderzony był tym wypadkiem Bonaparte: „ci Polacy – odezwał się z tego powodu – to honor wcielony”, to dusze tego samego, co Sułkowski, zakroju. Nie myślał jednak udzielać przyrzeczeń politycznych, o których niewykonalności zgóry był przekonany. Nie widział w tem żadnego celu, co dla takiego, jak on, realisty było względem kardynalnym; żadnej dla siebie nie widział korzyści; owszem, namacalną upatrywał szkodę, utrudnienie sobie zgóry wyjścia z czekającej go ogromnej rozprawy wojennej. Ta rozprawa przed nim otwierała się dopiero, i to w bardzo ciężkich, niepewnych warunkach. Wyniku jej nikt nie mógł przewidzieć. Na wszelki wypadek rad był Bonaparte mieć w niej do rozporządzenia również i broń polską, tembardziej, że ona ofiarowała się sama, i to na warunkach jaknajmniej obowiązujących, ułożonych za poprzedniego rządu Ale wołałby tę broń trzymać raczej w odwodzie, nie użyć jej osobiście i nie brać przez to odpowiedzialności za nieziszczalne jej nadzieje. Na tym, bądźcobądź dwuznacznym dylemacie, pomiędzy wstrętem do udzielenia fałszywej ułudy politycznej, a chęcią udzielenia szczerej pomocy militarnej, polegał obecny stosunek Pierwszego konsula do agitujących się spraw legionowych. 

Tymczasem, w początku marca 1800 r., Dąbrowski, w towarzystwie wszystkich przytomnych w Paryżu oficerów polskich, udał się do Tuileryów, dla zbiorowego wystawienia Bonapartemu najgłówniejszych swych żądań względem zmian w świeżej, lutowej uchwale konsularnej o legionach. Bonaparte przyjął go jaknajlepiej, wysłuchał życzliwie czynionych sobie przełożeń i przyrzekł zlecić Berthierowi ostateczne w tym duchu załatwienie interesu legii włoskiej. W długiej z tego powodu z Dąbrowskim rozmowie, wychwalał zalety żołnierza polskiego i podnosił z uznaniem, iż w przeniesionej do Metzu legii Kniaziewicza już do 3 tysięcy zebrało się ludzi. Jakoż istotnie, już w tydzień potem, 13 marca 1800 r., zapadła nowa uzupełniająca uchwała konsularna o legii polskiej we Włoszech. Wydana poufnie, nie przeznaczona do ogłoszenia drukiem, w najzwięźlej szej z rozmysłu redakcyi zarządzenia czysto technicznego, przenosiła ona jazdę do legii naddunajskiej, zaś legię włoską, kasując w niej także artyleryę konną, podnosiła do siedmiu batalionów piechoty i jednego artyleryi pieszej w pięciu kompaniach. Tym sposobem stało się zadość głównym życzeniom Dąbrowskiego. Właściwie zyskiwał on ponad wszelkie spodziewanie, wychodził ponad dawny swój etat dwulegionowy, gdyż przy obecnej sile batalionowej, na miarę naddunajską, był uprawniony do skompletowania nowej swej legii włoskiej aż prawie do 9 tysięcy ludzi. Nie poprzestał przecie na tem Dąbrowski. Na gorąco, tegoż samego dnia, zwrócił się do Bonapartego z krótkiem pismem, mieszczącem dwie prośby arcyważne: aby zakład legionowy przeniesiony został z Marsylii do Dijonu; i aby tym sposobem legia, przechodząc z armii włoskiej Masseny do rezerwowej Berthiera, mogła walczyć pod bezpośrednią komendą Bonapartego. Mądrze planował to Dąbrowski. Gdyby i tej jego prośbie stało się zadość, byłaby jego legia dzieliła zwycięstwo Marenga. Ale tutaj spotkał się z odmową. Bonaparte, dla wskazanych pobudek natury politycznej, legii polskiej pod swemi rozkazami w pierwszej linii bojowej mieć nie chciał. Pozostać tedy wypadło przy zakładzie marsylskim i dowództwie Masseny. 

Udało się natomiast Dąbrowskiemu załatwić pomyślnie niektóre inne, leżące mu na sercu sprawy. Wymusił jeszcze na Berthierze pewne poprawki w umundurowaniu swej legii, wbrew niwelującym przepisom poprzednim dla naddunajskiej. Wymógł mianowicie barwę trójkolorową polską dla swej piechoty; wyprosił „coś zielonego” dla swej artyleryi. Wystąpił również do ministra z ważnym wnioskiem ogólniejszym, w celu zamknięcia raz nazawsze przystępu do armii niepowołanym, w rodzaju Chadzkiewicza, Neymana it. p., żywiołom, a najpewniej także w celu uporządkowania obsady oficerskiej w obu organizujących się legiach, bez krzywdy dla żadnej z nich, bez ujmy zwłaszcza dla starej formacyi włoskiej na rzecz nowej i popularniejszej teraz naddunajskiej. Wnosił tedy ustanowienie jednego bezstronnego bezinteresownego „punktu środkowego” (point central) spraw legionowych, w osobie Kościuszki, jako uznanej powszechnie głowy narodu i oręża polskiego. Odtąd wszyscy oficerowie polscy, szukający umieszczenia w legiach, mieliby z urzędu wprost na ręce Kościuszki składać swe przedstawienia i dowody, które on następnie z opinią swoją przekazywałby do ministeyrum wojny. Również i paszporty i marszruty wyjezdne miałyby być wydawane nieinaczej, jak po zgłoszeniu się do Kościuszki i otrzymaniu od niego stosownego zaświadczenia. W tym czasie, pod koniec marca 1800 r., Kniaziewicz ze swej kwatery w Metzu wpadł na dni kilka do Paryża celem przyśpieszenia patentów, broni i mundurów dla swojej legii. Równocześnie Berthier, powołany do komendy armii rezerwowej, ustąpił z ministeryum. Tekę po nim objął Carnot, wrócony z fructidorowego wygnania dzięki przewrotowi brumaira, i zaraz posunięty przez Bonapartego na wydatne stanowisko w wydziale wojennym. Wniosek Dąbrowskiego niezwłocznie, w początku kwietnia, wprowadzony został w wykonanie, aczkolwiek z pewnem ograniczeniem. Zarządzono mianowicie, iż oficerowie polscy, zamieszkali w departamencie Sekwany i okolicznych, referować się mają do Kościuszki; iż natomiast zamieszkali bliżej Metzu albo Marsylii mogą udawać się bezpośrednio do Kniaziewicza albo Dąbrowskiego. 

Mimo to Kościuszko pozostał oczywiście sercowym „ośrodkiem” rzeczy legionowych. Z posłuszeństwem synowskiem zgłaszali się do niego młodzi oficerowie. On z ojcowską miłością opiekował się ich losem. Poumieszczał wtedy w legiach wielu ludzi zacnych a nawet niepospolitych. Tak, między innymi, podówczas to, wiosną 1800 r., zgłosił się do niego późniejszy genialny matematyk i myśliciel, Wielkopolanin Józef Hoene-Wroński, niegdy przy jego boku oficer artyleryi na Czystem i pod Maciejowicami, który, skuszony potem protekcyą Suworowa i służbą rosyjską, opuścił ją obecnie, przywędrował do Paryża, ze skruchą, „wyspowiadał swoje grzechy” przed Naczelnikiem, i jako młodzieniec „wiele nauki mający”, polecony był przez niego Dąbrowskiemu w stopniu porucznika na adjutanta artyleryi legii włoskiej. Kościuszko unikał wprawdzie dotychczas bezpośredniego odwoływania się do Berthiera, jako prawej ręki Bonapartego. Zawsze jednak cieszył się należnym sobie wysokim szacunkiem w ministeryum wojny. Miał tam zresztą, jak wspomniano, jeszcze z czasów rewolucyjnych, starego przyjaciela, Arcona, słynnego inżyniera i pisarza wojskowego, teraz wpływowego członka Senatu i Rady wojennej. Zwłaszcza zaś od chwili objęcia ministeryum wojny przez Carnota, z którym również dawniejsze łączyły go stosunki, nie omieszkiwał Kościuszko udawać się wprost do niego w bieżących sprawach legionowych. Czynił to zawsze z bezstronnością wyższą ponad wszelkie zatargi wewnętrzne, z pieczołowitością jednakową dla obu legii, Dąbrowskiego i Kniaziewicza. Obiedwie tymczasem na wyścigi organizowały się i gotowały do wzięcia czynnego udziału w podejmowanych już na całym froncie krokach wojennych. Pierwsza, rozrzucona po Rivierze, z zakładem w Marsylii, mocno jeszcze szarpnięta po ostatnich ciężkich przeprawach, wybierała się na wznowione walki wiosenne we Włoszech. Druga, z Metzu, jeszcze w młodych swych kadrach niewykończona, już wyruszała na wielką kampanię w Niemczech.

W rzeczy samej, wojna w pełnym już była toku na obu terenach, południowo-niemieckim i północno-włoskim. Offensywa armii reńskiej, nakazana przez Bonapartego w końcu marca, podjętą została z pewnem opóźnieniem w końcu kwietnia 1800 r. Moreau, przekroczywszy Ren, w bitwie pod Stockachem i dalszych pomyślnych potyczkach, zepchnął armię austryacką Kraya aż za Ulm, i posuwał się zwolna, lecz skutecznie, naprzód w ciągu najbliższych miesięcy wiosennych, operując nieco ociężale, urywkowo, ze staroświecką rozwagą, ale ze stałem naogół powodzeniem. Fatalny natomiast obrót wzięły rzeczy we Włoszech. Massena, wystawiony na atak dwakroć liczniejszych wojsk austryackich Melasa, wnet sam odcięty z prawem skrzydłem szczupłej swej armii, pod koniec kwietnia zablokowany został w Genui. Po upornej obronie, przy udziale też paruset Polaków, zmożony głodem, posiwiały podobno w ciągu tych kilku tygodni pomimo żelaznej swej energii musiał w początku czerwca 1800 r. poddać miasto Austryakom, na dość zaszczytnych zresztą warunkach konwencyi, nie kapitulacyi, wyprowadzając załogę francuską z bronią w ręku do Francyi. Po zamknięciu Masseny w Genui, jego szef sztabu Suchet dotrzymywać musiał pola z resztkami stopniałej do paru już tylko dywizyi armii włoskiej. Znalazły się tu również, w dywizyi generała Garniera, pozostałe jeszcze w szeregu znędzniałe szczęty legii Dąbrowskiego, około tysiąca zaledwo ludzi, pod szefem batalionu Białowiejskim. Brakło bowiem zgoła na tym froncie generałów legionowych, gdyż Dąbrowski był jeszcze w Paryżu, Kniaziewicz nad Renem, Rymkiewicz w ziemi, Wielhorski w niewoli, a jedyny przytomny Jabłonowski, „wyrzekając się Polaków”, wołał wziąć komendę brygady francuskiej. Suchet, ze szczupłemi swemi siłami, wyparty przez Melasa aż za Nizzę, nad Var, manewrował z wielką biedą, albo raczej wywijał się nieprzyjacielskiej przewadze, grożącej uż wtargnięciem z tej strony do serca Francyi.

Wobec podobnych warunków, rzeczą niecierpiącą zwłoki stawała się obecność samego Bonapartego we Włoszech. Nie przychodziło mu to łatwo. I tym razem, jak niemal zawsze, późniejszy świetny jego sukces przesłonił istotne skryte trudności i niebezpieczeństwa śmiertelne. Nie wybrnął jeszcze Pierwszy konsul z fatalnych skutków nędznej gospodarki dyrektoryalnej. Z dużym też kłopotem zbierał teraz armię rezerwową, liczącą dopiero niewiele ponad 40 tysięcy ludzi. Nie był jeszcze naprawdę panem wszechwładnym, i dla wyproszenia sobie niezbędnych posiłków od Moreau, musiał dopiero posyłać mu jego osobistego przyjaciela, Carnota, do kwatery głównej reńskiej. Ale zwlekać dłużej nie mógł iw początku maja 1800 r. opuścił Paryż, udając się do armii rezerwowej. Zostawiał zbierającą się za jego plecami w stolicy, natychmiast po jego wyjeździe, utajoną konspiracyę najpierwszych w rządzie ludzi, czekających tylko pośliźnięcia się jego w kampanii, aby wywrócić go i zgubić. Tak będzie odtąd za każdym razem, ilekroć on wybierać się będzie na wyprawę wojenną. Jak teraz w 1800 r., tak samo potem, w 1805, 1806, 1809, 1812, 1813 r., rachować się będą w Paryżu z otwartą zawsze możliwością jego porażki, jeśli nie nagłego bitewnego zgonu, i budować na tem tajne widoki nowego porządku rzeczy, aż nie wybije nareszcie, w 1814 r., godzina ziszczenia tych rachub i widoków. To był skutek konieczny nieustatkowania potęgi, stojącej nie na odwiecznej podwalinie dynastycznej, lecz na wysiłku, choćby najogromniejszym, jednego człowieka. To był też zawsze nienajmniejszy ciężar i hamulec, śród wielu innych, przytłaczających i krępujących światowe jego przedsięwzięcia. 

Tymczasem Bonaparte, w drugiej połowie maja, 1800 r., wzorem, jeśli nie szlakiem hannibalowym, przebywszy niedostępne wyżyny alpejskie, najniespodziewaniej spadł z armią swoją do Piemontu. Natychmiast ruszył stąd dalej ku Lombardy i, roztrącając napotykane oddziały Austryaków, spiesznie wstecz ściągających się na jego przyjęcie. W początku czerwca, witany tryumfalnie, jak przedtem Suworow, wszedł do oswobodzonego powtórnie Medyolanu. Wprawdzie nie zdążył już na czas z odsieczą dla Masseny, ale w dni niewiele wziął srogi za niego odwet. W połowie czerwca 1800 r. zderzył się na polach Marenga z główną armią Melasa, i po walce nadzwyczaj krwawej i zmiennej, sam zrazu zaskoczony atakiem liczniejszego przeciwnika i całkiem już rozbity, szczęśliwym w ostatniej chwili obrotem rzeczy świetne odniósł zwycięstwo. Legioniści polscy, którym nigdy dotychczas nie była daną upragniona okazya walczenia w masie bezpośrednio pod okiem generała Bonapartego, którym następnie, za cesarza Napoleona, taka okazya wymknie się jeszcze pod Austerlitzem, a nadarzy się dopiero po raz najpierwszy, w najlepszym i najzdrowszym sposobie, w pierwszej kampanii polskiej, pod Friedlandem, nie mieli również możności wzięcia udziału w niniejszej, jedynej batalii Pierwszego konsula na bojowisku Marenga. Znaleźli się tu jedynie w armii francuskiej, jako przygodni uczestnicy sztabowi, Wołodkowicz i Laroche. Zaś niestety i tym razem pełno znowuż polskiego żołnierza bić się tu musiało po stronie przeciwnej, zwłaszcza w pułkach kawaleryjskich austryackich, których impetyczna szarża najmocniej zachwiała zrazu Francuzów i omal nie wydarła im zwycięstwa. Przy samym nawet boku Melasa odznaczył się walecznością ulubiony jego adjutant, major huzarów cesarskich, Aleksander Sułkowski, brat przyrodni rozszarpanego pod Kairem Józefa. 

Jednakowoż Bonaparte zdobytą prawie cudem wygranę Marenga drogo musiał okupić. Stracił tu blisko trzecią część całej swej armii; a był i nadal liczebnie wciąż słabszy od wojsk austryackich we Włoszech. Skorzystał też skwapliwie z chwilowej paniki nieprzyjaciela dla zawarcia zaraz nazajutrz dogodnego zawieszenia broni dla Włoch, bez ujmy zresztą dla operacyi w Niemczech. Mocą tego mądrego rozejmu obowiązywał on Austryaków do opróżnienia ledwo zdobytej Genui, całej Cyzalpiny i wycofania się aż za Mincio, przez co jednym zamachem przekreślał całoroczne ich przewagi i korzyści na półwyspie. Powróciwszy do Medyolanu, w ponownem piśmie do cesarza Franciszka z pokojową oświadczył się gotowością, ofiarując mu powrót polubowny do paktów campoformijskich. Zarazem szybko zajął się przywróceniem zmartwychwstałej Republiki cyzalpińskiej. Ustanowił dla jej reorganizacyi Konsultę prawodawczą, pod przewodnictwem byłego ministra Petieta, jako pełnomocnika francuskiego. Zaprowadził też w Medyolanie Komisyę rządzącą tymczasową, pod prezydencyą Melziego, zamienioną następnie na mniejszy Komitet rządzący. Wreszcie, zdawszy Massenie dowództwo nad złączoną armią rezerwową i włoską, w dziesięć dni po Marengu popędził do Paryża, gdzie stanął z powrotem już w początku lipca. Całą kampanię w kilka zaledwo odbył tygodni. Śpieszył się tak bardzo, bo nie był pewnym Paryża, gdzie nad jego pracowano zgubą, bo nie był jeszcze bynajmniej pewnym swej władzy, którą zdobył przemocą i podstępem, i tak samo mógł stracić. Dla ustalenia jej, po wielkiem a niezbędnem zwycięstwie, teraz z kolei niezbędnie trzeba mu było pokoju. Nie mógł ani sam dalej zwyciężać, gdyż jeszcze ryzykowałby zbyt wiele przez dłuższą w stolicy nieobecność: ani też zwyciężać zanadto przez innych, gdyż w ten sposób groźnych hodował sobie spółzawodników. Nigdy on wojny dla samej nie prowadził wojny. Ale nigdy bodaj tak mocno nie pożądał pokoju, jak właśnie w porze niniejszej, wracając z Marenga. Odtąd to właściwie polityk wygórował w nim nad generałem. 

Tak więc, niezwłocznie po powrocie do stolicy, witany tryumfalnie z powodu odniesionego piorunującego zwycięstwa, lecz bynajmniej tem nie zaślepiony, Pierwszy konsul spowodował zawieszenie broni, w połowie lipca, również i między Moreau a Krayem, na teatrze wojny niemieckim. Z przybyłym do Paryża wysłańcem pełnomocnym austryackim, Saint-Julienem, przywożącym wymijającą odpowiedź cesarską, wdał się zaraz w rokowania pokojowe. Saint-Julienowi towarzyszył młody a przechytry major austryacki, hr. Neipperg, używany odtąd do misyi najdrażliwszych, jak teraz w Paryżu, tak później w Warszawie, aw którym nikt nie mógł przewidzieć przyszłego sukcesora Napoleona, drugiego małżonka cesarzowej Maryi-Luizy. Układni Austryacy zgodzili się tem łatwiej na wejście w rokowania pacyfikacyjne z Pierwszym konsulem, iż mieli sobie tajnie zlecone od Thuguta zyskiwać przez przedłużenie rozejmu jak najwięcej na czasie dla zbrojeń. Już w końcu lipca 1800 r. podpisane też zostały w Paryżu preliminarze pokoju, na podstawie campoformijskiej. Były one w gruncie rzeczy, ze strony austryackiej, podobnym manewrem dylatoryjnym, jakim przed trzema laty miałyby zostać pierwotnie preliminarze leobeńskie. Były podobnież obliczone nietyle na pokój, ile na dalszą wojnę. Zaś jeszcze bardziej pod tym względem obecne układy paryskie austryackiego negocyatora, Saint-Juliena, po Marengo, imieniem pobitego cesarza Franciszka, w 1800 r., były podobne do późniejszych , po sześciu leciech, układów paryskich rosyjskiego negocyatora, Oubsila, po Austerlitzu, imieniem pobitego cesarza Aleksandra, w 1806 r. To też zupełnie tak samo, jak w następstwie formalnie zawarte w Paryżu preliminarze pokoju francusko-rosyjskiego, między cesarzem Napoleonem a Oubrilem, już zgóry przeznaczone będą rozmyślnie na odmowę ratyfikacyjną petersburską, tak samo teraz, zawarte w Paryżu preliminarze pokoju francusko-austryackiego, między Pierwszym konsulem Bonapartem a Saint-Julienem, już zgóry rozmyślnie były skazane na odmowę ratyfikacyjną wiedeńską. Równocześnie nawiązane były przez Bonapartego zabiegi pokojowe pod adresem Anglii. Nie łudził się on zapewne co do ich skuteczności. W każdym razie, z własnych doświadczeń leobeńsko-campoformijskich znając wybornie krętą taktykę thugutowską, nie żywił zbytniej wiary w szczerość pokojową Austryi i zawczasu przewidywał odrzucenie przez nią preliminarzów paryskich. To też ze swej strony nie omieszkiwał zawczasu na taką ubezpieczyć się ewentualność. Tedy zawczasu, ponad głową Austryi i Anglii, w inną zupełnie mierzył stronę, zabierał się wygrać inny, walny atut polityczny: wyciągał rękę ku Rosyi.

III.

Położenie Rosyi, zarówno wewnętrzne jak zewnętrzne, wystawiało temi czasy obraz niesłychanego zamętu. Rozgrywał się tam ostatni akt burzliwych rządów Pawła, już nadciągał ponury ich kres. Coraz bardziej gmatwały się zdrowe a chorobliwe myśli i chcenia w zdegenerowanej duszy imperatora. Był on widomie spychany w przepaść przez własne zboczenia niezrównoważonej psychiki samowładczej. A był też tajnie podniecany do wybryków samowoli, podjudzany z rozmysłu, przez najbliższe otoczenie, pragnące zgubić go naprzód w opinii, jako tyrańskiego szaleńca, i następnie tem łacniej utrącić. Wkrótce stał się Paweł postrachem Rosyi, dziwadłem Europy. Arbitralnością bezprzykładną i nieobliczalną zraził sobie wierzchołki społeczeństwa rosyjskiego, szlachtę, magnateryę, generalicyę, biurokracyę, sługi przeszłego, przyszłego i nawet teraźniejszego panowania. Zraził sobie cerkiew prawosławną stosunkiem dziwacznym, nietyle przyjaznym, ile protekcyj nym, do kościoła rzymskiego. Zaciął się do ostateczności w upodobaniu do maltańskiego swego wielkomistrzostwa. Obranemu świeżo na conclave weneckiem papieżowi Piusowi VII ofiarował schronienie w Petersburgu. Zyskany osobiście przez niepospolitego o. Gabryela Grubera, Paweł nagle zlał swą opiekę na jezuitów połockich, przygarniętych ongi przez Katarzynę, po kasacie zakonu św. Ignacego. Domagał się natarczywie przywrócenia zakonu od Stolicy apostolskiej; oddał mu akademię wileńską i szkolnictwo w guberniach polskich, celem duchowego zjednoczenia ich z imperyum. Tak więc, osobliwszym sposobem, sam car pozwalał odradzać się starej, niewykorzenionej w Towarzystwie Jezusowem, possewinowej ułudzie połączenia obojga kościołów, nawrócenia Wszechrosyi. 

Najgroźniejsze atoli powikłania Paweł przy własnem rodzinnem spotykał i zaostrzał ognisku. W następcy swoim, pierworodnym W. Księciu Aleksandrze, ciągle widział przeznaczonego sobie wolą nieboszczki matki zastępcę. Roztaczał baczność nieufną nad dworem wielkoksiążęcym, gdzie w rzeczy samej niewszystko w pospolitych odbywało się karbach. Przestrzeżony został, podobno najpierw przez wszechwiedzącego o. Grubera, o zachodzących tam bardzo niezwykłych stosunkach, o romansie młodziutkiej W. Księżny Elżbiety z Adamem Czartoryskim. Przecinając szaloną tę miłostkę, uprzedzając przewidywane już stąd skutki, Paweł nagle wyprawi! Czartoryskiego na dalekie poselskie wygnanie, do dworu sardyńskiego. Z powodu drażliwego tego zajścia, musiał młody ks. Adam służyć odtąd we Włoszech dyplomatyczną asystą pogromcy legionów" polskich, Suworowowi. Musiał następnie, wraz z królestwem sardyńskiem, chronić się aż gdzieś na południe półwyspu przed odgłosem gromów’ Marenga. Ale dzięki temu też włoskiemu swemu zesłaniu, uchroniony został od obecności przy niebezpiecznych powikłaniach i okropnych w końcu przeprawach, gotujących się nad Newą. Przez swój przymusowy stąd wyjazd, jak ongi bliski jego powinowaty, stolnik Poniatowski, śród podobnych poniekąd romansownych warunków, odesłany stamtąd przed czterdziestoleciem, w przededniu zamachu na Piotra III, tak samo obecnie Czartoryski szczęśliwie uniknął asystowania przy zamachu na PawłaI. Albowiem w Petersburgu, tradycyjnym, nieuniknionym trybem, wnet rzeczy spiskową potoczyły się koleją. Czartoryski, przyjaciel Aleksandra i kochanek jego żony, tak dziwacznemi, podwójnemi węzły był wprawdzie najściślej zbliżony do pary wielkoksiążęcej. Pozostał nawet i nadal, z Włoch, w najtajniejszej z obojgiem, z W. Księciem i z Elżbietą, korespondencyi. Mimo to jednak nie był on zgoła wtajemniczony w poważne sprawy konspiracyjne, które Aleksander, znacznie od niego młodszy, lecz już znacznie trzeźwiejszy, prowadził samorzutnie z wytrawnymi w tych robotach Rosyanami. 

Dwa były mianowicie, następujące po sobie spiski przeciw Pawłowi: pierwszy, nieudany, polityczny, wicekanclerza Panina, w 1800 r.; drugi, spełniony, wojskowy, generał gubernatora petersburskiego Pahlena, w 1801 r. Obadwa zrodzone były bezpośrednio z gwałtownego wewnętrznego napięcia, lecz uwarunkowane też pośrednio przez wpływowe sprężyny zewnętrzne. W szczególności pierwszy spisek był poczęty na tle ostrego przesilenia w polityce zagranicznej rosyjskiej, wynikłego już pod koniec 1799 r. W tym czasie zaznaczył się mianowicie zwrot nawskroś nieprzychylny w świeżym stosunku sprzymierzeńczym pomiędzy Rosyą a Austryą i Anglią. Stosunek sojuszniczy względem Austryi, nienaturalny w samym zarodzie i przeciwny osobistym nastrojom Pawła, jak zaznaczono, przeszedł szybko z serdeczności do chłodu, a wreszcie, pod wrażeniem klęsk rosyjskich w Szwajcaryi, zamienił się na gorzki żal i srogą pasyę. Jedyną nicią, łączącą dwory petersburski a wiedeński, pozostało małżeństwo palatyna węgierskiego Józefa zW. Księżną Aleksandrą. Aliści niebawem stąd nawet najjadowitsze wynikły zatargi. Związek małżeński pobłogosławiony był w Gatczynie, w końcu października 1799 r., wedle obrządku obu kościołów, gdyż Paweł, pomimo rzekomych swych skłonności rzymskich, oczywiście ani słyszeć nie chciał o porzuceniu wiary prawosławnej przez ulubioną córkę. Ślubu katolickiego udzielił arcybiskup lwowski, Kicki, umyślnie przybyły w tym celu do Petersburga, w towarzystwie czterech kanoników i świty polskiej. Dało to zaraz pochop do pogłosek o odbudowaniu Polski przy Rosyi, co jawną było niedorzecznością, oraz o widokach rosyjskich na Galicyę, co miałoby pewną podstawę w zaznaczonych wcześniejszych wielkoksiążęcych pomysłach zaczepnych Pawła przeciw Austryi. W dodatku, skoro tylko młoda para zjechała z Petersburga do Pesztu, rozeszły się wieści o zgotowanem jej tam przez Węgrów nadzwyczaj gorącem przyjęciu, a zwłaszcza o niezwykłej popularności młodej palatynki śród tamecznej prawosławnej ludności słowiańskiej. Zaraz też zaczęto przebąkiwać o widokach rosyjskich na oderwanie Węgier. Było to znowuż w pewnej zgodzie z dawniejszemi w tej mierze poglądami Pawła. Nadomiar podobne pogłoski tem więcej dawały do myślenia i tem żywszą budziły podejrzliwość w Hofburgu wiedeńskim, iż na Węgrzech nurtowały wtedy istotnie prądy konspiracyjne, przed paru zaledwo laty krwawo stłumione przez Austryę. Te spiski i te represye, będące w niejakiej styczności z Galicyą, stanowiły też punkt wyjścia owych zaprzeszłorocznych pomysłów rewolucyjnych galicyjsko-węgierskich, o których poprzednio była mowa, poddawanych emigracyi polskiej w Paryżu przez rząd dyrektoryalny francuski. Obecnie rodziła się obawa, czyli, za pośrednictwem W. Księżny-palatynki, te dążenia powstańcze węgierskie nie poszukają sobie i nie znajdą oparcia w rządzie cesarskim rosyjskim. Przyłączały się tu także tajne rozdźwięki czysto rodzinne między dworem petersburskim a wiedeńskim. Palatyn Józef, łubiany przez Pawła, nie był w łaskach u Franciszka, zawsze wielce podejrzliwego względem swych braci. Zaś palatynka Aleksandra, uderzająco podobna do swej ciotki austryackiej, nieboszczki cesarzowej Elżbiety, bardzo źle była widziana przez drugą żonę swego szwagra a wuja, cesarzowę Maryę-Teresę. Dość, że stosunek wzajemny dwóch sprzymierzonych dworów cesarskich stał się niebawem naprężony w najwyższym stopniu. Jednocześnie raptownemu pogorszeniu ulegał stosunek Rosyi do Anglii, zwłaszcza po porażkach broni rosyjskiej we wspólnej z Anglikami niefortunnej wyprawie do Holandyi. Na dobitkę, niebawem wynikł najdrażliwszy zatarg anglo-rosyjski o obleganą Maltę, która lada chwila z rąk francuskich wpaść musiała w angielskie, a o którą, jako o własność swoją wielkomistrzowską, bezwarunkowo upominał się Paweł. Wkrótce też nastąpiło odwołanie wszystkich wojsk rosyjskich z Zachodu. Równało się to faktycznie wycofaniu się Rosyi z koalicyi. 

Położenie przedstawicieli koalicyjnych w Petersburgu, Cobenzla i Whitwortha, stawało się wręcz niemożliwem. Ostrożny Austryak znosił cierpliwie swe „męczeństwo petersburskie“, aż nie został stąd usunięty, prawie wyrzucony. Natomiast śmielszy Anglik, mając przez pieniądze i światową kochankę rosyjską bliższe wstępy za kulisy nadnewskie, wdał się w dojrzewającą tam awanturę spiskową. Szła wtedy w rządzie tamecznym walka zacięta między ambitnym i zdatnym mężem stanu, Paninem, powołanym przez cara z ambasady berlińskiej na wicekanclerstwo w Kolegium spraw zagranicznych, a sprytnym inędznym dworakiem, Rostopczynem, zaufanym sekretarzem spraw zagranicznych przy osobie Pawła, a wnet prezesem tegoż Kolegium. Panin poszukał zbliżenia się zW. Księciem Aleksandrem; odważył się i potrafił wciągnąć go w pierwszy spisek przeciw własnemu koronowanemu ojcu. Ale spisek, ułożony przez Panina, w porozumieniu z Whitworthem, nie dojrzał do wykonania. Co więcej, pono znów dzięki czujnemu o. Gruberowi, jakowaś o tym pierwszym spisku głucha do cara przeniknęła wiadomość. Nastąpiło brutalne przegnanie Whitwortha z Petersburga i zerwanie stosunków anglo-rosyjskich. Utrzymał się do czasu cudem zręczności Panin, lecz pochować głęboko musiał sprzyjające Anglii i koalicyi zamysły. Rostopczyn natomiast, skwapliwe narzędzie carskich na Austryę i Anglię gniewów, został tem samem obecnie głównym sternikiem gwałtownego nawspak zwrotu polityki carskiej. Ten zaś zwrot przeciwaustryacki i przeciwangielski z natury rzeczy pociągał Pawła w przyjaznym Francyi kierunku. Tym sposobem służbista Rostopczyn, przyszły, za Aleksandra, zajadły francuzożerca, stawał się tymczasem, za Pawła, gorącym francuzofilem, i jako główny obecnie kierownik polityki zagranicznej w Petersburgu, zapalał się do Bonapartego, którego potem w Moskwie będzie podpalał. W" tem wszystkiem zaś najgodniejszą było uwagi rzeczą, iż niniejszy, tak gwałtowny zwrot napozór tylko wydawał się jakimś przygodnym, czysto osobistym wyrazem nieobliczalnej impetyczności Pawła. W rzeczywistości zaś był on wyrazem głębszych instynktów polityki rosyjskiej, żywiołowych jej wstrętów do Austryi i Anglii, na tle własnych dążeń zachłannych ku zachodniemu i południowemu słowiaństwu z jednej, a zdobyczom azyatyckim z drugiej strony, ku Bałkanom, Dardanelom, Indyom, ku bliższemu i dalszemu Wschodowi. W tem głębszem znaczeniu, Paweł samodzierżca, wyłamując się znienacka z koalicyjnego obozu i podając rękę sojuszniczą Francyi republikańskiej, pomimo całą swą anormalność duchową, stawał się mimowolnym wykładnikiem wyższego ponad jego zachciankę, mocarstwowego ciążenia Rosyi nowożytnej.

Rząd paryski w lot pochwycił tak pomyślną dla siebie konjunkturę petersburską. Talleyrand, przez zaprzyjaźnionych wielkopańskich emigrantów francuskich nad Newą, przez posłane tam ładne aktorki francuskie, a nienajmniej też przez sute łapówki, trafił do Rostopczyna oraz drugiego faworyta carskiego, uhrabionego balwierza, Kutaisowa. Co główna, Bonaparte umiał zręcznym gestem trafić do samego cara. W lipcu 1800 r., przystępując do niepewnych z Saint-Juli enem układów, nagle zaofiarował Pawłowi bezinteresowne odesłanie jeńców rosyjskich, w liczbie około 6 tysięcy, znajdujących się we Francyi. Zarazem, w opinii publicznej i prasie paryskiej, wbrew mściwym dotychczas wstrętom do Suworowa i jego żołdactwa, barbarzyńskich zwycięzcówz pod Trebbii i Novi, poczęła ostentacyjnie, z natchnień rządowych, występować pochlebna życzliwość dla Rosyi wogóle a Pawła w szczególności. Tak nawiązane zostało pierwsze zbliżenie między rządem konsularnym a carskim. Było to w samą porę, gdyż właśnie, jak było do przewidzenia, Thugut odmówił ratyfikacyi zawartych preliminarzy, zamykając dla pozoru w fortecy ich sprawcę, kozła ofiarnego Saint-Juliena. Zaproponował natomiast zbiorowe, kongresowe, o pokój powszechny układy w Lunewilu. Było to jakby drugie wydanie gry kongresowej rastadzkiej. Ale Bonaparte nie dał z sobą żartować. Natychmiast, z końcem sierpnia, wymówił zawieszenie broni i pchnął naprzód armię reńską Moreau. Tym sposobem wymusił ustępliwość Austryi, spowodował ostateczny upadek Thuguta oraz przysłanie jego następcy, świeżo wypędzonego z Petersburga, a znanego sobie z Campoformio, Ludwika (Jobenzla, dla niezwłocznych rokowań pokojowych, do Paryżai Lunewilu. Wzamian za to, oraz za wydanie kilku ważnych fortec przez Austryaków, zgodził się, we wrześniu, na przedłużenie rozejmu aż do końca listopada 1800 r. Do tego czasu spodziewał się znacznie posunąć napoczęte z Pawłem stosunki i tędy wywrzeć nacisk stanowczy na pacyfikacyę Austryi i losy Europy. 

Jednakowoż realizacya rosyjsko-francuskiego zbliżenia postępowała pierwotnie bardzo wolno. Pomiędzy Paryż a Petersburg wpychał się, ile tylko mógł, obustronny przyjaciel, „uczciwy pośrednik”, Berlin. Podobnież jak przedtem Dyrektoryatowi, tak teraz Konsulatowi, skwapliwie ofiarowały Prusy swoje usługi pośredniczące względem Rosyi. Szło im o dwie rzeczy. Szło naprzód o to, aby, pośrednicząc, możliwie odwlec i zepsuć sam cel pośredniczenia, związek francusko-rosyjski, zachowując sobie monopol sojuszniczych z Rosyą stosunków. Szło następnie o to, aby za takie osobliwsze pośrednictwo wziąć możliwie grubą zapłatę, zdobycz hanowerską i inne, hegemonię w Niemczech północnych. Brużdżąc w tym duchu w Petersburgu, rząd berliński nadomiar, w tejże dwoistej myśli mącenia i wyzysku, a zarazem dla zwichnięcia misyi pokojowej Cobenzla, w październiku 1800 r. na miejsce starego, zużytego Sandoza, wyprawił nowego posła do Paryża. Był nim zaś nikt inny, jeno stary Polaków znajomy, Lucchesini. Ale Paryż nie był Warszawą, ani Stanisławem-Augustem Bonaparte. Miał o tem na własnej skórze przekonać się Lucchesini. Przed trzema już laty, jak wspomniano, spotkał się on po raz pierwszy w Bologni z generałem Bonapartem. Teraz stawiając przed Pierwszym konsulem, chciał zrazu familiarnie we włoskim doń przemówić języku, lecz ostro skarcony za ten nietakt, w należyte ujęty karby, z należną niewiarą i pogardą był odtąd traktowany przez Bonapartego, przenikającego równie dobrze i posła, i jego mocodawców. Co więcej, Lucchesini – który zresztą, ze starego przyzwyczajenia, nie zaniedbywał nad Sekwaną iw polskich węszyć i szkodzić sprawach, – zaraz wzięty tu został w troskliwą opiekę policyi paryskiej. Przekupiono jego służbę, podsunięto mu tajnego agenta na prywatnego sekretarza, wydostano jego cyfrę. Obnażono  szpetne jego i żony najskrytsze sekreta domowe i równie szpetne polityczne. Stale kopiowano i decyfrowano najpoufniejszą jego z Berlinem korespondencyę, która też w pięknych odpisach, przedstawianych regularnie Pierwszemu konsulowi, przechowała się dodziśdnia w paryskiem archiwum spraw zagranicznych. Tym sposobem Lucchesini, odsłaniając mimo woli całą nagość istotnych widoków pruskich, w ciągu sześcioletniego posłowania swego w Paryżu, aż do 1806 r., t. j. aż w sam przeddzień klęski jenajskiej, też przygotowywał grunt do tej okropnej katastrofy Prus. Był w tem jakgdyby odwet dziejowy za jego dawne, przed dziesięcioleciem, posłowanie w Warszawie, poprzedzające katastrofę drugiego podziału Polski. Zaś dalszym jeszcze będzie odwetem, kiedy tenże Lucchesini, już po doszczętnem zgromieniu Prus, wyparłszy się ich zupełnie i fagasując na wyżebranym urzędzie w służbie dworskiej ich pogromcy, cesarza Napoleona, odda mu i straci jedynego syna w służbie wojskowej napoleońskiej, oniemal w walce o odbudowę Polski. 

Wszczęte przez Pierwszego konsula zbliżenie francusko-rosyjskie było jednak nietylko krzyżowane ze strony Berlina. Było również silnie hamowane w Petersburgu, przez tameczne żywioły koalicyjne, zwłaszcza anglofilskie, pod umiejętnym kierunkiem Panina. Ale i Bonaparte ze swej strony najmocniejszych tam użył sprężyn, aby pomimo tych wszystkich przeszkód do samego dotrzeć Pawła. Z wpływowym przyszedł mu sukursem pozyskany dla niego temi czasy szczególniejszy sojusznik, tak bardzo przez cara ceniony generał jezuitów, o. Gruber. Już bowiem wtedy Pierwszy konsul, przewidując konsolidacyę swej władzy, podczas ostatniego swego, za kampanii pod Marengo, pobytu we Włoszech, poczynał nawracać ku Kościołowi, ku nowoobranemu papieżowi Piusowi VII Chiaramonti, ku przyszłemu konkordatowi z Rzymem. Paweł zaś równocześnie, w przyjaznej z Piusem VII korespondencyi, tytułując go „Ojcem Świętym”, tytułowany przezeń „ukochanym synem”, jak wskazano, wypraszał i zyskiwał od niego kanoniczną restytucyę Towarzystwa Jezusowego. Koniec końcem, Bonaparte postawił na swojem i wszedł nareszcie w bezpośrednią z carem styczność. W październiku 1800 r. Paweł zatwierdził najtajniejszy memoryał Rostopczyna o ścisłym związku francusko-rosyjskim i wspólnej wielkiej akcyi przeciw Anglii, kosztem wspólnego podziału Turcyi. Zarazem wyprawiony został do Paryża umyślny wysłannik carski, generał Sprengtporten, celem ułożenia konwencyi w sprawie ofiarowanego przez Bonapartego zwrotu jeńców rosyjskich. Francya konsularna stawała się przedmiotem coraz żywszego zajęcia i sympatyi, Anglia coraz większej nienawiści na dworze carskim. Angloman Panin w ostateczną popadł niełaskę. Następca jego na wicekanclerstwie, Kołyczew, który ongi w Berlinie układał się z Caillardem, został teraz przeznaczony na misyę nadzwyczajną do Paryża, dla bezpośrednich imieniem carskiem rokowań pokojowych z Pierwszym konsulem. W grudniu 1800 r., Bonaparte i Paweł wystosowali do siebie pierwsze, nader znamienne, a skroś przyjacielskie, pisma odręczne. Poza bliskim, obustronnie popieranym pokojem, już poczynało zarysowywać się przyszłe, obustronnie pożądane, przymierze francusko-rosyjskie. 

IV.

W ścisku tych potężnych spółzawodnictw i krętych pociągnięć politycznych, ginęła, jak zwykle, spychana w szary kąt, sprawa polska. Przypominali ją przecie, ile było w ich mocy, legioniści. Na obu frontach, niemieckim i włoskim, równolegle a raźno postępowało odrodzenie legii polskich. Wieść o powrocie Bonapartego, objęciu przezeń władzy naczelnej, wznowieniu z jego ręki organizacyi legionowych, szerokim odgłosem po wszystkiej wnet rozeszła się Polsce. Po przerwie, wywołanej przez ciężki zawód leobeńsko-campoformijski, przez srogie w kraju represye, przez pełny niemal pogrom legionów włoskich, ponownie teraz, z początkiem 1800 r., świeżą falą, całemi gromadami, zaczęli napływać z Polski oficerowie do obu legii, do Dąbrowskiego i Kniaziewicza porówno. 

Kniaziewicz, ze sztabem dzielnych, jak Godebski, Gawroński, Fiszer, Sokolnicki, Kossecki, Drzewiecki i inni, pomocników a przyjaciół, trudził się gorączkowo nad rozwinięciem swojej legii drugiej, naddunajskiej. Rozrastała się ona szybko. W styczniu 1800 r. liczyła już 2300 ludzi; w marcu 3200; w kwietniu pozyskała przybyłą z legii włoskiej jazdę; z początkiem lata przekroczyła czwarty tysiąc rekruta. Pełnego, przyznanego sobie organizacyjnie, kompletu 5 tysięcy ludzi coprawda nie dosięgła nigdy, nietyle z powodu strat wojennych, ile dotkliwych od początku trudności materyalnych, oraz drażliwych w następstwie politycznych. Właściwie, w najlepszych chwilach, stan czynny legii naddunajskiej, w pełnem wyekwipowaniu, wynosił pod bronią do 3 tysięcy piechoty w trzech batalionach, blisko 700 ułanów w 6 szwadronach, około 70 artylerzystów przy 6 działach. Skład oficerski był naogół wyborny, choć dość mieszany. Byli tu starzy gwardziści francuscy, co jeszcze sługiwali w Polsce za Baru, jak kapitanowie Deschamp i Chavannes; a byli też Polacy, co służyli we Francyi grenadyerami w półbrygadach rewolucyjnych, jak porucznicy Sangowski i Zawiłowski. Jeszcze bardziej był mieszany materyał żołnierski, nietylko z wziętych do niewoli polsko-ruskich szeregowców galicyjskich, lecz iz litewsko-ruskich jeńców rosyjskich. Tutaj też przyszedł z jazdą polsko-włoską były pułkownik insurekcyjny, teraz kapitan legionowy, Berko, ceniony osobiście przez Kniazie wieża; paru też było żydów chirurgów, przybyłych umyślnie, jak podnosił Godebski, z Polski do legii, Rosenfeld, Salomon Polonus i inni. Ale okrutna wciąż jeszcze przy organizacyi dolegała bieda. Mimo dobrej woli Pierwszego konsula, ministrów wojny Berthiera i Carnota, wodza naczelnego Moreau, niepodobna było odrazu uchylić skutków ohydnej gospodarki dyrektoryalnej. Brakło pieniędzy, efektów, prowiantu. Najgorzej było z ubraniem legii. Nie było koszul, ani mundurów. Daremnie Kościuszko szturmował w tym względzie do Carnota, który szczerze pragnął, lecz niewiele mógł poradzić. Jeszcze w maju, ze Strasburga, dokąd przeniesiony został z Metzu zakład legii, pisał strapiony Kniaziewicz do Moreau, iż „większa część naszych legionistów nosi jeszcze austryackie mundury”, skutkiem czego w pierwszej batalii biedacy niechybnie narażeni będą wraz na kule francuskie i stryczek austryacki. 

Nędza legionu przyczyniała się do innej, fatalnej klęski: dezercyi. Z rozkazu wodza naczelnego austryackiego, Kraya, wielkiego służbisty a nieprzyjaciela Polaków, w myśl skazówek wiedeńskiego Hofkriegsrathu, urządzona była na forpocztach osobna organizacya namowy dezercyjnej. Wydelegowany w tym celu austryacki pułkownik sztabu, urzędując w karczmie w Offenburgu, przez przekupionych markietanów francuskich, ściągał coraz liczniejszych, płatnych od głowy, dezerterów legionowych. Doszło do tego, że dwa prawie pełne bataliony polskie, stojąc w szańcach Kehlu, podmówione przez szpiegów austryackich, umyśliły zbuntować się iw masie przejść nocą do nieprzyjaciela. Przestrzeżony na szczęście Kniaziewicz, nadbiegłszy konno ze Strasburga, a przekładając śmierć własną nad hańbę swej legii, nakazał bateryi francuskiej, pilnującej przeprawy przez Ren, walić kartaczami w to miejsce, gdzie białą jego ujrzą chustkę; poczem, sam wpadłszy do Kehlu, groźnem słowem i śmiertelną tą zapowiedzią spiorunował załogę i do powinności nawrócił. Niedość zresztą samej austryackiej było pokusy; wnet dopełniła ją pruska. Szczególniejsza ta konkurencya dezercyjna zaczęła się z chwilą, gdy legia, latem 1800 r., przekroczywszy Ren pod Mannheimem, weszław kraje Rzeszy niemieckiej, gdzie dozwolony był werbunek pruski. Natychmiast mnóstwo po legii pokazało się werbowników, nasyłanych wprost dla jej zdezorganizowania, którzy niemal otwarcie namawiali legionistów do armii królewskiej pruskiej, płacąc po dwanaście dukatów na rękę. Niezawiśle od tego dało się też mocno we znaki działanie osobnych agentów angielskich, popierających znacznemi pieniędzmi namowę dezercyjną wśród legii. Zaś, jak poufnie wyznawał sam, tak surowy w tym względzie, Kniaziewicz, „ta dezercya, zważając stan, w jakim się nasz, żołnierz znajdował, była bardzo do przebaczenia". 

Na dobitkę, wzorem legii włoskich, zaczęły się i w naddunajskiej rozkładowe wichrzenia wewnętrzne, zwłaszcza odkąd dostało się tutaj kilku zawodowych warchołów, jak posunięty na szefa brygady Turski Sarmata, szef szwadronu Różniecki i im podobni. Prowadzili oni robotę demagogiczną od dołu, budząc żale i niesubordynacyę żołnierza przeciw najpoczciwszemu, lecz nieznającemu żartóww rzeczach dyscypliny wojskowej, ostremu służbiście Kniaziewiczowi. Wyzyskiwali w tym celu prawo francuskie o elekcyi oficerów, t. j. podporuczników, przez szeregowców, wprowadzone do legii, wbrew zastrzeżeniom Kniaziewicza i Fiszera, aw myśl życzeń Kościuszki. Zarazem systematycznie podjudzali przeciw Kniaziewiczowi ciało oficerskie. Szerzyli w niem, wbrew woli Kniaziewicza, zalecaną przez Kościuszkę spiskową przysięgę republikancką warszawską, na „nienawiść królom i arystokratom”, „nienawiść tyranii, bezrządowi i monarchizmowi, oraz tym wszystkim, którzyby onym sprzyjali, nie uważając na przyjaźń i związek krwi”, „wyrzeczenie się szlachectwa, godności i przywilejów wszelkich”, „wierność wiekuistym zasadom wolności irówności” i wspartemu na nich prawdziwemu „rządowi demokratycznemu”, itp. Taką, w kilku zresztą kursującą odmianach, rotę przysiężną przywiózł do legii z Paryża nieprzejednany bojownik wolności, Szaniawski, późniejszy nikczemny cenzor warszawski, kat myśli polskiej, kreatura Nowosilcowa. Zaś najpierwszy w legii zaprzysiągł tę rotę inny nieprzejednany pogromca tyranii, Rożniecki, późniejszy ohydny arcyszpieg warszawski pod cesarzewiczem Konstantym. Teraz odmawiali oni poprostu oficerów legii od służenia pod Kniaziewiczem, jako powolnym tyrana Bonapartego sługą, wrogiem ludu, wrogiem Kościuszki Na ten ostatni szczegół ci rzekomi gorliwcy narodowi i demokratyczni kładli nacisk szczególny. Wprawdzie najzacieklejszymi wrogami Kościuszki byli w istocie oni sami, nie przestawali denuncyować go potajemnie, i między sobą, w poufnej swej korespondencyi „jakóbińskiej” cynicznem obsypywali go szyderstwem, traktowali wręcz jako półgłówka, odsądzali od czci i wiary. Ale jednocześnie, z nieporównaną czelnością, w imię idei narodowej i demokratycznej, pod jego podszywając się imię, niby najwierniejsi, najposłuszniejsi adherenci i wyznawcy jego władzy naczelniczej, o sprzeniewierzenie się jej gwałtownie oskarżali Kniaziewicza. Potępiali go mocniej nawet, niż nienawistnego Dąbrowskiego, który przynajmniej przed Naczelnikiem się ukorzył, jego wskazań słuchał, kiedy Kniaziewicz arystokrata całkiem od niego się oddzielił, wyzwolił, niewolniczo w Pierwszego konsula zadufany faworze i protekcyi. Cała ta wichrzycielska robota, równie celowo podejmowana teraz względem legii naddunajskiej, jak przedtem względem włoskich, tak wyraźnie godziław rozbicie samej organizacyi legionowej i tak dobrze odpowiadała w tej mierze widokom rządów koalicyjnych, iż Kniaziewicz, podobnie jak i Dąbrowski, może niecałkiem bez powodu, skłonni byli coraz bardziej rozpoznawać w niej nietylko dzieło ślepej zawziętości partyjnej, lecz także ukartowanej zdrady. Tak czy owak, warchoły partyjne czy też płatni zdrajcy, koniec końcem, intrygą i potwarzą, szczęśliwie doprowadzili do tego, że otumanieni oficerowie legii naddunajskiej, z zacnym a łatwowiernym Gawrońskim, szefem sztabu legionowego, na czele, podpisali w Strasburgu zbiorowy adres do Moreau, z żądaniem oddalenia Kniaziewicza od komendy. Moreau, pomimo albo może skutkiem napiętych swoich do Bonapartego stosunków, niezwłocznie posłał to pismo Kniaziewiczowi, upoważniając go do ukarania podpisanych na niem, winnych podobnego aktu niesubordynacyi, oficerów legionowych. Kniaziewicz, przywoławszy ich, odczytał im otrzymane od wodza upoważnienie, poczem, drąc ów adres, dowód ich winy, „oto jest-rzekł-moje ukaranie". Rzecz ta jednak tragiczny miała epilog. Szlachetny, a dawniej osobiście Kniaziewiczowi bliski, pułkownik Gawroński uwikłanie się swoje w niehonorową tę intrygę tak wziął do serca, że popełnił samobójstwo, rzuciwszy się do Renu. Śmierć Gawrońskiego głęboko dotknęła zaprzyjaźnionego z nim Kościuszkę i pogłębiła jeszcze jego do Kniaziewicza urazę. 

Na wszystkie te kłopoty: nędzę, dezercyę, rozterkę, jedno najskuteczniejsze było lekarstwo: zwycięski bój. Taka bojowa, zwycięska pobudka znowuż od Bonapartego, z równin lombardzkich, ożywczem nad Ren nadleciała echem i zbiedzoną naddunajską zelektryzowała legię. „Obywatele żołnierze, – tak grzmiącym, lapidarnym rozkazem dziennym, odzywał się w Strasburgu do swoich legionistów Kniaziewicz, – Milan wzięty. Piewszy konsul Bonaparte wszedł do niego. Rzeczpospolita Cyzalpińska wolna. Śmierć tyranom, wolność krajom”. W parę tygodni nadeszła wieść Marenga. Moreau, który dotychczas, nadsłuchując wyników kampanii włoskiej, rozmyślnie zwalniał kroku, teraz, potężną rywalizacyjną tknięty ostrogą, runął wszystkiemi siłami naprzód. Teraz też dorwała się nareszcie do boju trzymana dotychczas w odwodzie legia naddunajska. Niestety, wypadło jej, jak przedtem włoskiej, wnet z własnymi rodakami bratobójcze odprawiać walki. Wypadło potykać się co kroku z rekrutem galicyjskim w szeregach armii Kraya, a zwłaszcza w awangardzie austryackiej, w cesarskiej jeździe ułańskiej, przeważnie z takiego właśnie polskiego złożonej rekruta. Tak, już w czerwcu, na rekonesansie pod Offenburgiem, krótkowidz Fiszer wpadł wręce polskich ułanów Merveldta. Byli śród nich dawni żołnierze kościuszkowscy, którzy we wziętym jeńcu poznali i powitali serdecznie byłego adjutanta Naczelnika, za co zresztą odpokutował Fiszer, tem sroższej odtąd dopiero doświadczając niewoli. Wkrótce, przy pierwszem poważnem natarciu offensywnem, znalazła młoda legia sposobność, pod energicznym Kniaziewicza przewodem, wykazania swej sprawności bojowej i zasłużenia sobie na uznanie Francuzów. Biła się z powodzeniem, od początku lipca, w szeregu forsownych potytyczek, pod Hattersheimem, Höchstem; a zwłaszcza 12 lipca 1800 r., pod Bergenem, gdzie sam Kniaziewicz z dwoma batalionami zdobył bateryę austryacką; pod Offenbachem, gdzie zdumieni legioniści tryumfalnie przyjęci byli przez osiedloną tam sektę Frankistów polskich; pod Bornheimem, gdzie ostre wdanie się broni legionowej wydobyło z kłopotu dwie dywizye francuskie, których dowódcy, generałowie Colaud i Souham, umocowali Kniaziewicza do podziękowania ich imieniem legii w osobnym rozkazie dziennym. Dzielnie tym sposobem przyczynili się Polacy do uwieńczenia tej części operacyi zajęciem Frankfurtu przez Francuzów. Moreau ocenił wartość bojową legii a także osobistą jej wodza. Kniaziewiczowi, jako protegowanemu Bonapartego, mniej dotychczas on ufał; odtąd, poznawszy go bliżej, do zażyłej dopuścił go przyjaźni. Miało to przecie i ten skutek ujemny, że wrażliwy bardzo Kniaziewicz, dotknięty już zarzutami niektórych rodaków o swojej protekcyjnej od Bonapartego zawisłości, teraz nadomiar pod wpływem nieżyczliwych Bonapartemu wynurzeń Moreau, stawał się nadal coraz skłonniejszym do podejrzliwego boczenia się na Pierwszego konsula. 

A tu najbliższa już chwila do uzasadnionych podejrzeń i obaw aż nadto wodzowi polskiemu nastręczała powodów. Po rozejmie czerwcowym dla Włoch, przyszedł, jak się rzekło, lipcowy dla Niemiec. To wyglądało zupełnie na nowe Leoben, na zapowiedź nowego Campoformia. Ze zgrozą odnawiał w pamięci Kniaziewicz rozpaczne przed trzema laty pod Mestre chwile zawodu. Podobnego i teraz oczekiwał ciosu. Zrazu, wedle rady Barssa, myślał pobiedz do Paryża i osobiście przed Pierwszym konsulem przemówić za Polską. Ale nie widział sposobu ari pominąć w tem Kościuszki, ani skutecznie go użyć. Dał w końcu za wygranę, tembardziej, że sam przez Moreau wciąż był zrażany do Bonapartego, upewniany o poświęceniu Polski ambitnym jego widokom, iw beznadziejnej utwierdzany rezygnacyi. Poprzestał tedy na wystosowaniu, w początku sierpnia 1800 r., „imieniem rodaków swoich", zwięzłego pisma do Pierwszego konsula. Przypominając mu własne jego dzieło legionowe, wzywał go do odbudowy Polski, w której „Francya pozyska przywiązanego spólnością charakteru narodowego, wdzięcznego nazawsze sojusznika na Północy". Ten apel raczej formalny, wewnętrzną cechowany niewiarą, posłany na ręce Barssa, bez żadnej pozostał odpowiedzi. Nie oczekiwał pomyślnej Kniaziewicz; przeciwnie, najgorzej o losie kraju i samej wróżył legii. Z właściwą sobie porywczością, przedwczesnem zgnębiony czarnowidztwem, już był gotów rzucić komendę. Pragnął ustąpić jej Wielhorskiemu, wróconemu właśnie przez zamianę z niewoli austryackiej. W sposób niekoniecznie służbowy zwrócił się do ministra wojny, Carnota, z pisemnem w tej mierze żądaniem. Pozorował je starszeństwem rangi Wielhorskiego i swojem wyczerpaniem; lecz znacząco dodawał, iż chwyci znów za broń, „skoro nadarzy się sposobność bicia się za moją ojczyznę”. To wszystko w owej chwili widocznie dotknęło Bonapartego. Pismo Kniaziewicza do ministra, jak przedtem do Pierwszego konsula, pozostało bez odpowiedzi. Natomiast, w końcu sierpnia 1800 r., nadszedł do sztabu armii reńskiej z paryskiego ministeryum wojny rozkaz, aby legia polska pomaszerowała do zakładu armii rezerwowej, do Dijonu, skąd, jak głoszono, miałaby pójść do Włoch, pod komendę Dąbrowskiego. Stropiony taką niespodzianką Kniaziewicz, pod pozorem choroby, zdał dowództwo legii Turskiemu i udał się do wód w Baden-Baden. Zarazem zwrócił się poufnie po przyjacielską interwencyę do Moreau, który poniekąd, przez odstrychnięcie go od Bonapartego, przyczynił się do wpędzenia go w tę biedę. Istotnie, za wdaniem się samego Moreau, na szczęście zostało odwołanem zgubne zarządzenie paryskie, które przyśpieszyłoby tylko przedwczesny, niesławny koniec legii naddunajskiej i pozbawiłoby ją i Kniaziewicza chwały Hohenlindenu. 

Na inny sposób w tej samej porze biedził się i troskał Dąbrowski. Załatwiwszy możliwie najlepiej legionowe swe sprawy w Paryżu, wyjechał on stąd, w połowie maja 1800 r., do Marsylii. Z Kościuszką rozstał się jaknajlepiej, bardziej niż kiedykolwiek dbały teraz o moralne jego poparcie. Był niezawodnie, w pewnej przynajmniej mierze, wtajemniczony przez niego w zajmujące go wtedy tak silnie pomysły spiskowo-powstańcze warszawskie. Aczkolwiek zaś do nich formalnie się nie zobowiązał, wszelako, nie odrzucając ich z szorstką Kniaziewicza prostotą, nie zraził sobie Naczelnika i względy jego do czasu zachował. Okazywał też Kościuszce wszelką deferencyę osobistą i służbową; nawet w odezwach swych do władz francuskich nie tytułował go inaczej, jak “generalissime”; zostawił przy jego boku w Paryżu aż dwóch, właściwie trzech, adjutantów, więcej dla dogodzenia mu, z respektu, niż potrzeby, Dembowskiego, Pakosza i syna swego, Jana. Z Kniaziewiczem natomiast pozostał wprawdzie również w prywatnej nadal korespondencyi, lecz zachował w głębi pewne żądło spółzawodnictwa. Zjechawszy do Marsylii pod koniec maja, trafił właśnie na ciężkie przeprawy armii włoskiej, na zablokowanie Masseny w Genui i odwrót Sucheta. Był przez to nawet osobiście ciężkiem dotknięty strapieniem. Już w roku zeszłym, podczas raptownej offensywy austro-rosyjskiej, omal nie stracił nieletniej córki jedynaczki, ukochanej „Karolci”, zostawionej w pensyonacie w zajętym przez Suworowa Medyolanie. Teraz znów, po przybyciu do Marsylii, zastał żonę i córkę, wraz z wszystkiemi swemi papierami i oddziałem legionowym polskim, zamknięte z wojskiem Masseny w bombardowanej i głodzonej Genui. Pozostałe przy armii Sucheta szczątki legionowe, rozproszone od Genui do Aix, i od Varu do Marsylii, znalazł w stanie opłakanym, bliskie zupełnej nicości. Naliczył w nich już zaledwo 800 ludzi. tem żwawiej atoli, z gorączkową energią, zwłaszcza wobec wiadomych sobie postępów legii naddunajskiej w Metzu i Strasburgu, zabrał się teraz w Marsylii do reorganizacyi swojej odnawianej, pierwszej, legii włoskiej. Natychmiast rozesłał przybyłego świeżo z Egiptu, z niewoli stambulskiej, szefa brygady Grabińskiego, z przydanym mu kapitanem Royerem, oraz szefa batalionu Konopkę, z kapitanem Komorowskim, do wszystkich depotów jeńców, celem wybrania Polaków do legii. Kazał brać co tylko się dało, bez takiego już, jak ongi nieboszczykowi Tremonowi był zalecał, ścisłego wyboru; kazał nawet „Moskali zawerbować, a zwłaszcza tych, co niegdyś byli Polakami”. .Już w początku czerwca miał z górą 1500 ludzi; w końcu czerwca przeszło 2600; w końcu lipca przeszło 4 tysiące w 7 szeregu i tysiąc rekruta w drodze. Odtąd, z właściwą sobie nieprzełamaną wytrwałością, będzie on bez przerwy pomnażał skład siedmiu batalionów swojej legii i doprowadzi ją nietylko do pełnego, dozwolonego organizacyjnie, stanu czynnego 9 tysięcy, lecz pod koniec znacznie nawet wyżej tego kompletu, aż do przeszło 10 tysięcy ludzi. 

Ale takich wyników z największym wysiłkiem dorabiać się musiał Dąbrowski, śród ciągłych, również jak u Kniaziewicza, trudności materyalnych i powikłań politycznych. „Bez koszul, bez trzewików, bez broni, – żalił się w gorzkich z Marsylii listach – musi Polak po górach się włóczyć i straże czynić o chlebie i wodzie... rekrut ani szeląga nie odbiera". Błagał Kościuszkę o wstawiennictwo u rządu za nagą i głodną legią. Zostawionemu w Paryżu Dembowskiemu, wydeptującemu jej potrzeby po biurach ministeryalnych, dobitne posyłał instrukcye: „Koszule, koszule, koszule; pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy”. Zaś, obok tych starych kłopotów, odnajdywał też dawne przeciw sobie zjadliwe w legii wichrzenia, zaostrzane, jak skarżył się Kniazie wieżowi, przez listowne podżegania od warchołów legii naddunajskiej. Inną znów biedę z nieśmiertelnym miał Chadzkiewiczem. Ten, po spiskowej swojej, na schyłku Dyrektoryatu, misyi u boku Championnęta, z kolei, podczas wzmiankowanej konspiracyi paryskiej w początku Konsulatu, z pokrewną misyą wynurzył się u boku Masseny. Oblegany następnie razem z nim w Genui, równie sprawny rabuś jak rębacz, polubiony przez słynnego tyleż z dzielności co chciwości Massenę, został przez niego mianowany generał-adjutantem przy jego sztabie. Dąbrowskiemu, który stanowczo odmawiał dopuszczenia go w tym stopniu do legii, który także, jak wspomniano, odmawiał udziałuw finansowych jego operacyach, Chadzkiewicz jaknajmocniej szkodził w kwaterze głównej, pospołu z uwieszonym tam również przy Massenie Wołodkowiczem. Massena po upadku Genui objął napowrót komendę armii włoskiej, gdyż mocą konwencyi kapitulacyjnej, jak zaznaczono, wyszedł z miasta z bronią w ręku. Lecz w tejże konwencyi nie umiał on należycie ochronić zamkniętych w Genui legionistów polskich rodem z Galicyi, i naraził ich, w mniejszych rozmiarach, na powtórzenie tragedyi mantuańskiej, na niewolę i pomstę austryacką. Dąbrowski słusznie o to do niego zrażony, spotykając nadomiar dokoła niego tak nieszczególnych faworytów polskich, niczego jakoś w jego kwaterze głównej wskórać nie mógł. Daremnie raz po razie zwracał się do Masseny oraz do jego szefa sztabu, Oudinota, z prośbą o opatrzenie legii, o zgromadzenie rozproszonych jej oddziałów, o użycie jej w kupie przy armii czynnej. „Zazdroszczę Ci, – pisał do Kniaziewicza – że masz do czynienia z Moreau, z Saint-Cyrem, z Sainte-Suzannem, a ja sam nie wiem z kim“. Coprawda, okazało się niebawem, że niezewszystkiem była w tem wina Masseny, ani też zacnego Oudinota, późniejszego słynnego komendanta grenadyerów cesarskich gwardyi, a stałego Polski przyjaciela. Okazało się niestety, że była też wina własnych intrygantów legionowych, nie cofających się nawet przed chwytaniem pism Dąbrowskiego do głównej kwatery. Massena owszem poparł osobiście u Bonapartego, życzliwą od siebie odezwą, konieczność ściągnięcia rozrzuconej od Marsylii do Savony legii i zjednoczenia jej przy armii czynnej. 

Dąbrowski, ze swej strony, oczywiście pragnął bezpośrednio dostać się do Bonapartego, z chwilą zejścia jego z armią rezerwową do Włoch. Na pierwszą wieść o odebraniu Medyolanu, wyprawił tam, do niego i Berthiera, aż trzech wysłańców, Grabińskiego, Axamitowskiego i kapitana Chłusowicza, z ustną i pisemną w sprawach legionowych petycyą. Nie zastali oni jednak w Medyolanie Pierwszego konsula, który już wtedy odprawiał bitwę pod Marengo, zawierał rozejm pod Alessandrią i wracał do Paryża. Dąbrowski bardziej jeszcze od Kniaziewicza uderzony był tak nagłem przerwaniem kroków wojennych przez zawieszenie broni francusko-austryackie na terenie włoskim. Przypomniało mu ono podobnież bolesne Leobenu i Campoformia zawody; brzmiało w uchu odpowiedzialnego twórcy idei legionowej pogrzebowym jej dzwonem. Poczuwał się też Dąbrowski do obowiązku wystąpienia w takiej chwili z nowym do Bonapartego apelem, w sprawie już nietylko legionowej, lecz ogólnonarodowej. Uczynił to niezwłocznie, i to szczegółowszym i bardziej rzeczowym, niż nieco później Kniaziewicz, sposobem, w krótkiem piśmie i dołączonym doń obszernym memoryale, wystosowanym z Marsylii, w początku lipca 1800 r., do Pierwszego konsula. Z wymowną tutaj do Bonapartego zwracał się prośbą o „dozwolenie Polakom ostatniego na rzecz nieszczęsnej ojczyzny wysiłku”, bez uronienia „jednej kropli krwi francuskiej". Z uwagi, że w owej chwili zawieszenie broni nie zostało jeszcze rozciągnięte na niemiecki teatr wojny, prosił o natychmiastowe zgromadzenie, na lewem skrzydle armii reńskiej Moreau. obudwu legii polskich, włoskiej pospołu z naddunajską, wraz z forsownem, jaknajszybszem opatrzeniem ich, uzbrojeniem i pomnożeniem do liczby 20-30 tysięcy ludzi. W takim składzie korpus polski, „dowodzony przez generała przedsiębiorczego, gorliwego dla swej ojczyzny i obdarzonego talentami, niezbędnemi do tak śmiałego przedsięwzięcia", t. j. oczywiście przez samego Dąbrowskiego, maszerując z Moguncyi wprost na Eger, przez nastrojone rewolucyjnie Czechy i Morawy, wtargnąłby do Galicyi, gdzie z zapałem będzie przyjęty i łatwo powszechne wywoła powstanie. „Zresztą, żyje wszak jeszcze cnotliwy Kościuszko; imię jego będzie hasłem zbornem wszystkich dobrych obywateli... i armia, pod jego prowadzona znakiem (sous ses auspiees), ma prawo najświetniejszych oczekiwać sukcesów”. Rzecz cała odbyłaby się napozór jako samorzutna, wbrew woli komendy francuskiej, wyprawa polska. Fryderyk-Wilhelm nie będzie przeszkadzał akcyi przeciwaustryackiej; Paweł również rad będzie tej nowej biedzie habsburskiej. Polacy zaś, mając w ręku dzielnicę galicyjską, zdobędą tytuł do udziału w pacyfikacyi powszechnej i do polubownego odzyskania od Prus i Rosyi pozostałych dwóch dzielnic rozbiorowych, wzamian za odszkodowanie w Niemczech i Turcyi. Tak szeroko zakreślony plan niniejszy był to właściwie, odwrócony nawspak, projekt Dąbrowskiego, z przed końca insurekcyi Kościuszkowskiej, kiedy to zamyślał on z wojskiem narodowem maszerować z Polski nad Ren, do Francuzów. Teraz, przed podsuwaną Kościuszce przez spiskowców warszawskich nową marą insurekcyjną, zamyślał Dąbrowski z legionami polskiemi maszerować z nad Renu, od Francuzów, napowrót do Polski. Podnieść należy, że znajdował się wtedy przy nim w Marsylii wspomniany Zajączek Ignacy, dotychczas zajadły jego przeciwnik, teraz nawrócony rzekomo stronnik, człek nędzny, fałszywy, sprzedajny, który jednak, jako kilkoletni w Josephstadzie współwięzień Kołłątaja a zawołany „jakóbin”, miał duże wzięcie u związkowców warszawskich i wtarł się przez nich do zaufania Kościuszki. Uczestniczył on teraz bezpośrednio przy układaniu niniejszych planów marsylskich. Sam Dąbrowski zresztą wobec wszczętych rokowań Bonapartego z Austryakami, wobec wypróbowanej już w rzeczach polskich dwuznacznej postawy Prus a ostrej Pawła, najprawdopodobniej niebardzo wierzył w wykonalność podobnych arcyśmiałych w takiej chwili planów. Jeśli tedy występował z niemi obecnie, to nietyle z przekonania, ile raczej z poczucia obowiązku, a także w myśl znanych sobie marzeń Kościuszki. To też pisma powyższe do Pierwszego konsula dopełnił przez list do Naczelnika, i całą tę ekspedycyę z Marsylii do Paryża, przez majora Downacowieżai Zajączka, na ręce Kościuszki, do jego uprzedniego wyprawił uznania i decyzyi. 

Kościuszko wciąż trwał w napiętych z Konsulatem stosunkach. Jawnie niechętny nowemu rządowi, był wzamian od niego bez zbytnich traktowany względów. Świeżowłaśnie, rozkazem miiiisteryalnym z początku lata 1800 r., wzbraniającym wszelkich w Paryżu reprezentacyi wojskowych, pozbawiony został przydanych sobie adjutantów legionowych. Wszelako, pomimo własnych zastrzeżeń i uraz, musiał on w interesie kraju wyjść z odpornej względem rządu bierności, skoro wygrana Marenga widocznie utrwalała Konsulat a rozejm włoski bezpłodną dla Polski groził pacyfikacyą. To też zaraz po powrocie Bonapartego do Paryża, w początku lipca 1800 r., Kościuszko wystąpił wprost do niego z notą w sprawie wymiany jeńców polskich, oraz z drugą do Carnota w sprawie skupienia legii. Zarazem, dla omówienia całokształtu sprawy polskiej, udał się osobiście do Pierwszego konsula. Bonaparte jednak ograniczył się do udzielenia mu wstrzemięźliwej odpowiedzi, “że ratowanie Polski należy zostawić dalszemu jeszcze losowi”. Wtem nadeszła przywieziona przez Downarowieża ekspedycya marsylska. Zaklinał w niej Dąbrowski starego Naczelnika, „aby był naszym Mojżeszem, dla wyprowadzenia nas z niewoli egipskiej“. Kościuszko, zrażony doznaną od Bonapartego odprawą, doręczenie mu memoryału Dąbrowskiego powierzył Wybickiemu i Ignacemu Zajączkowi, i podjął się wyjednać im audyencyę u Pierwszego konsula. Fatalny był wybór Zajączka; zamieszany w ciemne sprawki Chadzkiewicza, był on razem z nim śledzony a niebawem uwięziony przez tajną policyę konsularną. Oczywiście też audyencyi odmówiono. Wypadło poprzestać poprostu na złożeniu memoryału, który, podobnież jak prawie spółczesne pismo Kniaziewicza, pozostał bez odpowiedzi. Lecz dwukrotnie zrażonego Kościuszkę czekał cios najdotkliwszy. Zaczynało się zbliżenie Bonapartego z człowiekiem, do którego Kościuszko w nieprzejednanej stanął sprzeczności, który go uwolnił, obdarował i wiernopoddańczą związał przysięgą, a któremu on cisnął rękawicę: z Pawłem. „Paweł zupełnie zerwał z Wiedniem i Londynem... – donosił już w lipcu Pakosz z Paryża Dąbrowskiemu – rząd tutejszy bardzo go głaszcze, kazał wykupić wszystkie dzieła, czerniące Pawła”. Różne tego „głaskania” oznaki, a zwłaszcza oferta zwrotu jeńców rosyjskich, wcześnie doszły wiadomości Kościuszki przez rządowe jego stosunki. Co więcej, sam Bonaparte, wybornie świadom polskiego ciernia, polskiego kamienia obrazy, w sprawie porozumienia francusko-rosyjskiego, zawczasu pomyślał o wysondowaniu w tej sprawie Kościuszki. W tym celu nasyłał mu obecnie różnych zbliżonych do siebie wybitnych Francuzów, cieszących się zaufaniem Naczelnika, jak znani mu jeszcze z Ameryki uczony Volney i zacny Segur, jak używany już za Dyrektoryatu w podobnej misyi gładki Garat, jak wracający z Egiptu i Marenga dzielny generał dywizyjny Davout. Tą drogą, latem 1800 r., – donosił związkowcom warszawskim bliski wtedy Naczelnika Orchowski, – „od rządu francuskiego insynuacya zaszła do Kościuszki, że... sam Bonaparte planem zatrudnić się oświadczył, dla rzucenia ziaren przyszłego naszej ojczyzny dźwignienia”. Zarazem zlecił Bonaparte wybitnemu publicyście paryskiemu, Galletowi, przyjacielowi Carnota, wygotowanie szczegółowego operatu w sprawie polskiej, z czego tenże w nader życzliwym Polsce wywiązał się duchu. Oczywiście jednak, jakiekolwiek w tym względzie były złudzenia emigracyi polskiej, ów „plan” Pierwszego konsula sprowadzałby się podówczas, tak czy owak, do „podźwignienia" Polski nieinaczej, jak w kształcie monarchicznym, bądź bezpośrednio pod berłem rosyjskiego cesarza, bądź jego syna, W. Księcia Konstantego, bądź też winnym, dogadzającym mu sposobie, zawsze przecie w polubownem z Pawłem porozumieniu. Był to właściwie najpierwszy przebłysk późniejszych pomysłów polubownego załatwienia sprawy polskiej między Aleksandrem a Napoleonem. Owóż teraz szło mianowicie o wybadanie w tej mierze Kościuszki i oswojenie go z możliwością ugody francusko-rosyjskiej również i na gruncie sprawy polskiej, wedle myśli i pod egidą cara Pawła. 

Kościuszko takim obrotem rzeczy tknięty był jakgdyby rozpalonem żelazem. Natychmiast też gwałtownym zreagował odruchem. Uczynił to w kierunku tych marzeń powstańczych, w jakich rozkołysany był od zeszłorocznego swego akcesu do Towarzystwa republikanów warszawskich. Wezwał do siebie Orchowskiego, któremu, jak się rzekło, w sierpniu 1799 r., wydał swoją na piśmie przysięgę, wziąwszy wtedy od niego wzamian jego pisemne zaręczenie przysiężne. Otóż obecnie w sierpniu 1800 r., Kościuszko na tem zaręczeniu Orchowskiego położył in margine własnoręczny, dopełniający ową wzajemną przysięgę, dopisek: „Bez względu na obce mocarstwa, ale w samej sile wewnętrznej szukając mocy, zachęcać i rozszerzać ten duch, i w jaknajprędszym czasie zrobić przygotowanie do powszechnego powstania”. Przydał też wzmiankę o „wolnych włościanach", oraz o „posłuszeństwie ślepem zwierzchności związkowej". Wziął również od Orchowskiego dodatkową przysięgę zachowania w sekrecie „poleceń wszelkich, jakie od Naczelnika Kościuszki będę miał". Polecenia te zmierzały do niezwłocznego podjęcia w kraju przygotowawczych kroków przedinsurekcyjnych, do „zorganizowania Kurpiów puszczy ostrołęckiej" itp., przedewszystkiem zaś do tego, aby „organizacyę Towarzystwa (republikanów warszawskich) zamienić w organizacyę siły zbrojnej”. Orchowski, marny człeczyna, który najrozmaitsze jeszcze będzie przechodził koleje, i nawet kiedyś do Mikołaja I z nędzną wystąpi supliką, był najwidoczniej mocno przerażony rewolucyjną gorączką Kościuszki. „Tadeusz postanowił nieodmiennie robić w kraju rewolucyę – donosił on swoim kompanom związkowym – Cała jego chęć i myśl zajęta tern, aby kraj nasz, odrzuciwszy nadzieję ratunku skądinąd, w swoich własnych siłach, odwadze i męstwie szukał zbawienia. To jest jego żądaniem, chęcią, i siebie na wszystko zryzykować gotów dla zbawienia ojczyzny“. Kościuszko, cokolwiekby o tym kroku jego sądzić, poprostu łaknął ofiary. Nie łaknęli jej zgoła związkowcy warszawscy. Wcieliwszy myśl powstańczą na papierze, w srogich artykułach swojej „umowy przedspołecznej”, oni nie myśleli bynajmniej wcielać jej w życie. Orchowski, pozornie basując Kościuszce, czemprędzej wyjechał z Paryża do legii naddunajskiej, rzekomo dla zbadania jej nastrojów, naprawdę zaś dla oddalenia się od Naczelnika i niebezpiecznych jego „poleceń”, oraz dla naradzenia się z bawiącym nad Renem Szaniawskim. Ten znów, podszywając się tam pod Kościuszkę, a pełen do niego pogardy i złości, z politowaniem potraktował jego rojenia powstańcze, lecz jako praktyczny przedewszystkiem działacz i matacz partyjny, rad byłby najpraktyczniejsze stąd, brzęczące, dla partyi wytrzasnąć korzyści. Radził tedy wytrawny Szaniawski „kilku majętnych wciągnąć (rodaków),... a stosownie do potrzeby, żeby ich czasem zatrudnić jaką polityczną bajką; niech sobie w nią wierzą, a pieniędzy dadzą”. Umyślili tedy obadwaj, Orchowski z Szaniawskim, nie zrażając Kościuszki, hamować jego zapędy, a zarazem nakłaniać go do tajnego zbliżenia albo nawet i przeniesienia się do Anglii, w myśl pierwotnych skazówek warszawskich. Tymczasem sami, bądź dość niepewną drogą, przez pozyskanego drobnemi datkami urzędnika francuskiego we Frankfurcie, Rosego, bądź też przez umyślnych, z kraju wysłańców, Karola Eisbacha i Andrzeja Horodyskiego, utrzymywali na własną rękę bezpłodne z warszawskiem Towarzystwem stosunki. Pocichu zaś, śladem Dmochowskiego i innych reemigrantów, już gotowali się do zwinięcia swojej burzliwej, „jakobińskiej", nieprzejednanej, karyery wychodźczej, i do powrotu na stałe, pod skrzydła pruskie, do bezpiecznej Warszawy. 

Kościuszko rychło wyczuł, jak mało na takich poplecznikach w swojej imprezie powstańczej mógł polegać. Z kolei w nielepsze przecie wpadł ręce, innego, niższej jeszcze miary, pomocnika. Po wyprowadzeniu się od Barssa, trzymającego mu dawniej pióro, korzystał z usług niejakiego Pawlikowskiego, jako przybocznego sekretarza swego. Wybór nie był szczęśliwy; dobroć i ufność Kościuszki zostały i tym razem omylone przez figurę bardzo poślednią. Józef Pawlikowski, rodem z Galicyi, syn kowala, otarty nieco w prawie samouk, uczestnik robót przedinsurekcyjnych, potem jeszcze w późnej starości zamieszany do związków tajnych pokongresowych, dokona żywota w celi więziennej u Karmelitów. W tak długim zawodzie spiskowym, którego pod koniec smutną padnie ofiarą, przedstawiał się on napozór jako gorliwiec i czerwieniec patryotyczny, uważany przez takich jak Prądzyński współwięźniów prawie za męczennika, lecz mocno miany w podejrzeniu przez ludzi ostrożniejszych, a zdaniem Stanisława Zamoyskiego, pospolity „wydrwigrosz”. Ten to człek mały i ograniczony, w najlepszym razie warchoł i bałamut, wkradł się teraz do bezwzględnego zaufania Naczelnika. Pod jego wpływem Kościuszko dał się przekonać, że myśl spiskowo-powstańczą, dotychczas w najgłębszej chowaną tajemnicy, należy, wprost przeciwnie, podać do najszerszej wiadomości narodu, że mianowicie należy zawczasu przysposobić do niej umysły przez stosowne pismo publiczne. Owóż redakcyę tego pisma powierzył Kościuszko Pawlikowskiemu, który gładkiem swem piórem podjął się myśli Naczelnika wyłożyć narodowi. Niepodobna też zapewne za każde słowo tej redakcyi Pawlikowskiego czynić poczytalnym Kościuszki, który jednak dał nietylko nakład, lecz ogólny kierunek, tok myśli zasadniczy, sporo nawet własnych najwidoczniej zwrotów. Bądźcobądż, dopiero nadużyta powaga Naczelnika nadała temu pismu większą doniosłość. Zostało ono wydane niezwłocznie, pod koniec lata 1800 r., rzekomo w „Prykopiu nad Donem", t. j. naprawdę w Paryżu, w jedynej drukarni tamecznej, posiadającej czcionki polskie, aw największej tajemnicy przed rządem francuskim. Ta ostatnia okoliczność tem godniejszą była uwagi, iż niebawem ukazał się w Prusiech przekład niemiecki, bez żadnych przeszkód ze strony rządu berlińskiego, któremu widocznie zależało na ujawnieniu rzekomej pochopności rewolucyjnej polskiej. Rzecz sama, pod postacią niewielkiej, poczytnej broszury, sposobem zwięzłej wykładni programowej, miała udzielić odpowiedzi na pytanie walne, które od upadku kraju zajęło całą duszę polską, i wtedy, i potem, i zawsze: „Czy Polacy mogą się wybić na niepodległość?" 

Odpowiedź stanowcza, twierdząca, udzielona w dziwiłem tem piśmie, brzmiała pobudką hartowną, tętniła niepożytą otuchą, cuciła zwątpiałego narodowego ducha. I w tem było zdrowe tchnienie osobiste starego Naczelnika. Było tu parę prawd złotych, parę nauk spiżowych, wprost z jego wielkiego serca bijących, nacechowanych widomym znakiem jego wiary niezłomnej i prostej mądrości. „Naród, żądający niepodległości, potrzeba koniecznie, aby ufał w swoje siły. Jeżeli niema tego czucia, jeśli do utrzymania swego bytu nie idzie przez własne usiłowanie, ale przez obce wsparcie i łaskę, można śmiało przepowiedzieć, iż nie dojdzie ani szczęścia, ani cnoty, ani sławy". Przebijał również głos miłujący Kościuszki w postrzeżeniach „o stanie moralnym Polaków", o „rzetelności” wrodzonej narodu, o prawie, wadze i wartości narodowej włościańskiego ludu. „Mniemają niektórzy, iż potrzeba pierwej oświecić lud, zanim mu dać wolność. Ja rozumiem przeciwnie, że chcąc oświecić lud, trzeba go uwolnić... mniemam, że wieśniak polski ód francuskiego ma więcej rozsądku“. Ale oderwane założenia głębsze wnet topione były w powodzi rzekomych zastosowań doraźnych, wywodów fantastycznych i wręcz niedorzecznych, zmierzających do bezwzględnej konkluzyi powstańczej. Nowa, nieodwłoczna insurekcya wystawiana była jako rzecz konieczna, łatwa i pewna zupełnego sukcesu. Powoływane były sukcesy wyzwoleńcze Szwajcarów XIV i XV, Holendrów XVI a zwłaszcza niedawne AmerykanówXVIII wieku, ludów słabych, nielicznych: dowód jasny, czego w szesnaście milionów dokazaćby mogli Polacy. „Chciejmy tylko, a będziemy wolnymi... Zimne tylko i ciasne umysły rachują, że mamy sposoby małeu. Następowały szczegółowe wyliczenia, wykazujące czarno na białem, iż przyszła insurekcya łatwo poradzi sobie z walką na trzy fronty odrazu. Do zgniecenia jej Rosya, Austryą i Prusy mogłyby użyć „tylko” 450 tysięcy żołnierzy, którym atoli łatwo przeciwstawi się trzy miliony, a conajmniej jeden milion uzbrojonego polskiego ludu. O broń nietrudno: jest wszak polska, chłopska, niezwalczona kosa, „zwycięska nad każdą bronią“, nad piechotą, jazdą i artyleryą. Zresztą wynieść się trzeba ponad utarte przesądy sztuki wojennej; nic łatwiejszego jak obejść się bez fortec i armat, i okazać czynem „nieużytek strzelającej broni w bitwach”. Należy własną, domorosłą stworzyć taktykę: „sposób zaś do tego jest małej wojny, t. j. rozrywać na części nieprzyjaciela i niedopuścić mu żywności”. Należy tedy „obrać tysiąc punktów do powstania... i we wszystkich jednego dnia powstać”. W tym zaś celu, przez samą naturę wskazane zostały Polsce schroniska niezdobyte-lasy. Lepszą nierównie warownię powstańczą od gór szwajcarskich stanowią rozległe polskie lasy oraz „polne fortyfikacye, których tysiącami narobić można“. „W niektórych miejscach są lasy po kilka, po kilkanaście, w niektórych po kilkadziesiąt mil... W lesie cóż zrobi artylerya albo postrzały nieprzyjacielskie'?... Polak z strzelbą i kosą przedrze się przez wszystkie krzaki i bagna... Obywatele znają wszystkie przeprawy, wszystkie ścieżki, których nieprzyjaciel ani użyć może... Gdy z jednego miejsca spędzeni będą Polacy, pójdą w drugie... Insurgenci częściami na małe korpusa nieprzyjacielskie wpadać mogą, a tym sposobem będą w stanie przytłumiać, niszczyć i zwyciężać nieprzyjaciela”. Pozatem powinni zatrudniać się „ogłaszaniem wolności” w samychże państwach rozbiorowych. Podobna propaganda najskuteczniejszą będzie w Rosyi, gdzie na takie hasło wnet podniesie się przeciw własnemu rządowi ciemiężony „chłop moskiewski”, nastąpi „zrewolucyonizowanie Małorosyi”, „powstanie Ukrainy”, kozaczyzny itp. Na czele nowej insurekcyi polskiej postawić należy dyktatora, wzorem rzymskim: będzie nim oczywiście Kościuszko. Pod nim dopiero ustanowi się tymczasowy rząd narodowy, w rodzaju dawnej, lecz poprawionej Rady powstańczej, pod nazwą Kongresu, wzorem amerykańskim. Rzecz główna: działać samoistnie, liczyć tylko na siebie. Legiony niczego dla kraju wskórać nie zdołają: „10 tysięcy Polaków... zginęło w dwóch kampaniach włoskich... poginęli ci mężni ludzie na obcej ziemi, a bracia ich jęczą w niewoli”. Wskórać można jedynie powstaniem powszechnem w domu, z woli własnej, mocą własną. „Polacy, nie czekajcie na żadne okoliczności, nie oglądajcie się ani na wojnę czyjąkolwiek, ani na pokój: macie siły wielkie, użyjcie ich przeciw nieprzyjaciołom, a zwyciężycie”. 

Niezwykłe pismo niniejsze, wydane w Paryżu w 1800 r., a później wielokrotnie przedrukowywane, posiada znaczenie wybitne, nietyle samo przez się, ile jako źródło najwcześniejsze całego kompleksu pojęć, które miały w następstwie, raz po razie, zaciążyć na losach narodu. Doktryna, tu wyłożona, miała w następstwie wcielić się żywcem w rozpacznych przedsięwziach partyzantek polistopadowych i jeszcze powstania styczniowego. W niniejszej atoli chwili spotkała się ona ze stanowczym oporem rozważniejszych żywiołów emigracyjno-legionowych. Pawlikowski, z polecenia Kościuszki i przy materyalnem jego poparciu, zaraz po odbiciu tej broszury, zaczął całe jej „pakiety” wysyłać do kraju przez powracających wychodźców. Posłał też pewną ilość egzemplarzy na ręce zaufańszych radykałów legii naddunajskiej. Tutaj zwłaszcza szef tworzonego dopiero batalionu czwartego, mającego swój zakład w Neubrisachu, Grabski, głowa mętna, krzykacz, intrygant i warchoł zawołany, był „głównym korespondentem malkontentów”. Na szczęście, zawczasu powzięli o tem wiadomość roztropniejsi sztabowcy legii. Spowodowali oni niezwłocznie zbiorową odezwę oficerów do Kniaziewicza przeciw rozpowszechnianiu rzeczonego pisma i przeciw zawartej w niem pobudce powstańczej. Z polecenia Kniaziewicza, jeden egzemplarz przez Kosseckiego przesłany został Barssowi do Paryża, z żądaniem bliższych pojaśnień. Barss, przed którym druk trzymany był w ścisłym sekrecie, znowuż przebrał miarę i nieproszony podjął się niezaszczytnej roli oskarżyciela zza węgła. Doręczył on ów egzemplarz, wraz z przekładem francuskim, swemu przyjacielowi Bonneau i skłonił go do podania formalnej z tego powodu skargi Talleyrandowi. Pawlikowski zaraz wzięty został w opiekę policyi, a znalezione jeszcze na składzie egzemplarze jego książki uległy konfiskacie. Ale i sam Kościuszko narażony został na poufne od rządu ostrzeżenie. Innych przykrości i kłopotów od własnych doświadczył rodaków. Jego myśl powstańcza i agitująca za nią książka, uznane za „najszkodliwszej wywołały rzeczoną odezwę protestującą legii naddunajskiej. Z czelnem pismem zwrócił się do niego Orchowski: wyrzucał mu z powodu tej książki wydanie spiskowego sekretu, oskarżał go wprost o „krzywoprzysięstwo", odsyłał mu jego przysięgę, żądając zwrotu swojej i sprytnie tym sposobem z ryzykownej wyzwalając się afery. Dotknięty protestem naddunajskim, Kościuszko bardziej jeszcze odtąd oddalił się od Kniaziewicza. A i do Dąbrowskiego temi czasy, skutkiem przykrej niedyskrecyi, znacznie ochłódł. Ale przynajmniej też od niektórych uwolnił się bałamutów; oddalił Pawlikowskiego, zerwał z Orchowskim; odwołał wreszcie swój akces do Towarzystwa republikanów. Zarazem zniechęcił się ostatecznie do Francyi konsularnej wogóle, a Bonapartego w szczególności. Odtąd poczynał stopniowo wycofywać się z właściwych spraw politycznych, zamykać się w zaciszu prywatnem, ograniczać do obowiązków ojca i opiekuna biedoty wygnańczej, a zwłaszcza drogiej jego sercu młodzieży legionowej. Przestawał być kierownikiem, pozostał patryarchą Polski, drogim symbolem jej prawowitych, choćby docześnie niedościgłych pragnień. Nie był już przy nim ster, była kotwica narodu.

V.

Tymczasem rokowania francusko-austryackie, prowadzono w Lunewilu między Cobenzlem aJózefem Bonapartem, szły jak z kamienia. Cobenzl, bardzo nieustępliwy, wyraźnie postaremu przewlekał. W Wiedniu jeszcze liczono na atuty wojenne i polityczne. Liczono na wzmocnione armie niemiecką i włoską, na których czele, zamiast pobitych Kraya i Melasa, postawiono arcyksięcia Jana i Bellegarda. A liczono też nienajmniej na pomyślne przewroty w Petersburgu i Paryżu. Wiedziano o spiskowych w Rosyi obrotach paninowsko-wielkoksiążęcych i brano w rachubę możliwość gwałtownej nad Newą niespodzianki pałacowej, utrącenia Pawła. Zaś podobnie jak za Dyrektoryatu, tak i teraz, za Konsulatu, wiedziano o spiskowych we Francyi robotach rojalistyczno-radykalnych i brano w rachubę możliwość gwałtownej nad Sekwaną niespodzianki ulicznej, utrącenia Bonapartego. 

Wprawdzie między rojalistami francuskimi a Bonapartem były nawiązane pewne próby ugodowe, będące także w osobliwszym związku ze sprawą polską. Sam wysiadujący w Mitawie, na komornem rosyjskiem, hr. Prowancyi, hr. Lille, czyli król francuski in partibus, Ludwik XVIII, zaraz po zamachu brumaira był podejmował starania, celem pozyskania Pierwszego konsula dla sprawy restauracyi bourbońskiej. Następnie, po jego zwycięskim z Marenga powrocie, pretendent zwrócił się do niego oraz do trzeciego konsula, Lebruna, z wymownym apelem pisemnym, za pośrednictwem Talleyranda i swoich agentów w Paryżu. Bonaparte odpisał krótko, grzecznie i odmownie. Zarazem, niewiadomo napewno, czy z jego, czy też z własnej pobudki, Lebrun tajnemu pośrednikowi pretendenta, księdzu Montesquiou, oświadczył ustnie, iż ..Bonaparte uważa za możliwe odbudowanie Polski, i byłby gotów ułatwić tam panowanie Ludwika XVIII i jego spadkobierców”. Dziwna to zaiste była ironia losu: koronę, porzuconą niegdyś przez zbiegłego z Polski Walezego, miałby teraz kłaść przegnany z Francyi Bourbon. Srodze obruszył się pretendent na podobną ofertę polską, nieprzystojną dla „sukcesora 33 królów" francuskich. Nie bez powodu zresztą dopatrywał się w niej „danaowego daru”, podstępnej chęci skompromitowania go wobec mocarstw rozbiorowych, a zwłaszcza wobec gospodarza rosyjskiego, na którego łaskawym był Chlebie. Naogół, cały ten dziwny epizod pozostał dość zagadkowym. Brak bezpośredniego w tej mierze pisemnego dowodu z pierwszej ręki, od samego Bonapartego, ani nawet z drugiej, od Lebruna; są pośrednie tylko świadectwa, z trzeciej ręki rojalistycznej. Niepodobna też orzec dokładnie, jaki był istotnie udział i zamiar Pierwszego konsula w tej sprawne, conajmniej wielce podejrzanej, zalatującej grubym politycznym szantażem. Jakkolwiekbądź, po tych niedoszłych usiłowaniach ugodowych w ciągu lata 1800 r., nastąpiło tem większe naprężenie pomiędzy wydziedziczonym rojalizmem a jego sukcesorem, Pierwszym konsulem. Zaczynała się walka śmiertelna, prowadzona z całą bezwzględnością przez Bonapartego i jego przeciwników. Konsulat wykraczał w okres spisków nieubłaganych, morderczych. Konspiracya i tym razem z dwóch wręcz przeciwnych płynęła źródeł, emigrancko-rojalistycznego i wojskowo-republikańskiego. Bonaparte skłonny był zrazu niedoceniać pierwszej, przeceniać drugą. W rzeczywistości obiedwie konspiracye w najrozmaitszych postaciach, wyłączając się napozór, a przecież częstokroć najściślej sprzężone i spółrzędne, miały stale odtąd towarzyszyć Konsulatowi i Cesarstwu, godząc z reguły wprost w życie Bonapartego i Napoleona. 

Jeśli tedy obecnie nie bez powodu liczono się w Wiedniu z ewentualnością gwałtownych w Petersburgu i Paryżu zajść i przewrotów, to jednak już co do pory tych wypadków mocno się przeliczono. Nic jeszcze niespodzianego z carem ani konsulem nie zaszło, a tymczasem na opornych targach lunewilskich minął termin upływającego w listopadzie 1800 r., ostatniego rozejmu Bonaparte nakazał natychmiastowe wypowiedzenie go dla obu naraz teatrów wojny, we Włoszech i Niemczech. Rozgorzała więc na nowo walka nad Minciem i Renem. Najpierw, w drugiej połowie listopada, rozpoczęły się kroki wojenne we Włoszech. Tutaj zresztą już od połowy sierpnia nastąpiła zmiana w komendzie naczelnej, przez nagły upadek Masseny, od niedawna dowódcy połączonej armii włoskiej. Zleciał on niespodzianie z komendy, zastąpiony przez Bruna, obejmującego z powrotem dowództwo w Medyolanie, i odwołany do Paryża. Powody nagłego tego zarządzenia były dość ciemne. Obok przeniewierstw pieniężnych Masseny, głównym powodem był podobno wykryty udział jego w pewnych tajnych knowaniach wojskowo-politycznych. Bezpośrednim skutkiem dziwnej tej afery było też aresztowanie Chadzkiewicza, Zajączka, Mierosławskiego i paru innych jeszcze Polaków, osadzenie ich w wieży Templu i poddanie surowemu śledztwu. Owóż następca Masseny, Brune, powołany teraz do wielkiej akcyi zaczepnej przeciw następcy Melasa, Bellegardowi, prowadził ją ze stałem powodzeniem, lecz naogół dość ospale. Dopiero pod koniec grudnia 1800 r. zepchnął on Austriaków Z zajętych po Marengu stanowisk, przekroczył Mincio, aw początku następnego roku Adygę. Równocześnie Macdonald wtargnął do Trentina. Zagrożeni na tyłach Austryacy cofnęli się aż za Tagliamento Wszelako już w połowie stycznia 1801 r. nastąpiło z tej strony ponowne zawieszenie broni, tym razem wyprzedzając nakrótko zawarcie pokoju. 

Pierwsza legia polska w skromnej tej kampanii skromny też tylko wziąć mogła udział. Dąbrowski, uradowany objęciem komendy, po dość niemiłym sobie Massenie, przez starego swego znajomego Bruna, odebrał od niego rozkaz zebrania całej swej legii w Cyzalpinie, co zresztą już przedtem przez Massenę i Carnota, przy wstawiennictwie Kościuszki, postanowionem było. Skutkiem tego zaraz w początku października 1800 r. przybył Dąbrowski z Marsylii do Medyolanu. Tutaj niebawem wszystkie polskie ściągnęły bataliony, wraz z zakładem, prowadzonym przez wróconego z niewoli austryackiej Wielhorskiego. Trwało jeszcze wtedy pierwotne, przedłużone we wrześniu, zawieszenie broni na obu frontach, niemieckim i włoskim; oczekiwano co dnia dojścia pokoju. Nastrój wychodźctwa polskiego był przeto dosyć przygnębiony. Kniaziewicz, na wieść o tem nowem przedłużeniu rozejmu, czując pokój w powietrzu, zaraz pod koniec września 1800 r. pisał strwożony do Dąbrowskiego, proponując niezwłoczne zjechanie się w Paryżu dla dowiedzenia się o losie ojczyzny i wspólnej interwencyi osobistej u Bonapartego. Uprzedzał zarazem, że, na wypadek milczącego o Polsce pokoju, większość oficerów legii naddunajskiej służbę porzuci i do domu wróci. Podobnież trwożył się Wielhorski: „Pokój zdaje się być pewnym – pisał Wybickiemu w początku października. – My, jak ta owca obłąkana, tułająca się przed burzą, pod dębem wyniosłym czekać będziemy, póki nas albo gospodarz dobroczynny do owczarni, albo rzeźnik na kloc nie poprowadzi... Jeżeli Polska zupełnie ma być wymazaną z rzędu mocarstw, ...zatem i egzystencya naszego korpusu upada... Co do mnie, służę dopóty, dopóki wolno mi czapkę i hastę polską nosić. Cudzego munduru na moim grzbiecie nikt nie zobaczy". Nie był wolnym od podobnych obaw sam Dąbrowski i do podobnej też wtedy skłaniał się konkluzyi. „Dłużej bawić nie myślę, – pisał on również do Wybickiego w połowie października – jak do pokoju generalnego. Kiedy już Francya i inne narody powiedzą, że już niemasz imienia Polski, natenczas i ja szukać będę zacisza, czekając końca dni moich". Wybicki, który podówczas, po niedoszłej audyencyi u Bonapartego i nieszczególnym obrocie rzeczy polskich w Paryżu, postanowił ostatecznie Francyę opuścić i osiąść w Saksonii, ze swej strony pisał na wyjezdnem Dąbrowskiemu w listopadzie 1800 r., iż „słabą ma nadzieję o ojczyźnie” i radzi „z honorem skończyć egzystencyę legionów". 

Tymczasem w Medyolanie spotkał się Dąbrowski z ważną zmianą organizacyjną. W początku listopada 1800 r., w myśl rozkazu Pierwszego konsula, wyszło zarządzenie Bruna, iż pierwsza legia polska aż do liczby 6 tysięcy ludzi przenosi się od początku bieżącego roku republikańskiego, t. j. z datą wsteczną od września tegoż roku, z powrotem na żołd cyzalpiński. Wprawdzie było to zarządzenie tymczasowe, spowodowane głównie względami finansowemi, a miało też ten dobry skutek, iż łatwiej odtąd było o fundusze i prędzej można było oporządzić legię. Wprawdzie w rozkazie dziennym Bruna wyraźnie też zastrzeżonem było, iż, pomimo tej inowacyi, „Polacy stanowią zawsze część składową armii francuskiej“ i zachowują nadal kokardę i chorągwie francuskie. Istotnie, ośm takich chorągwi dla każdego batalionu i artyleryi, przy pochlebiłem piśmie Berthiera, który w tym czasie objął z powrotem po Carnocie ministeryum wojny, niebawem przywiezionych zostało Dąbrowskiemu przez Dembowskiego z Paryża. Zawszeć jednak zarządzenie powyższe, okazując dowodnie nieustatkowany bynajmniej charakter świeżej formacyi legionowej polsko-francuskiej, było poniekąd ostrzegawczą zapowiedzią smutnych w tym względzie niespodzianek w bliskiej przyszłości. Gdy wkrótce potem wznowione zostały operacye wojenne, legia polska, licząca wtedy przeszło 5 tysięcy ludzi pod bronią, znowuż nie została użytą ani w kupie, ani w pierwszej linii bojowej, lecz, postaremu rozproszona, otrzymała od Bruna przeznaczenie raczej drugorzędne. Część zostawiono w Medyolanie; część posłano do blokowania Ferrary i Mantui; oddział główny pod Dąbrowskim, przeszło 2 tysiące ludzi, wyprawiono nad jezioro Gardę, do oblegania warownej Peschiery, głównie w celu zamaskowania ruchów armii głównej nad Minciem. Wszędzie ze zwykłą tęgością sprawili się legioniści; szczególnie na trudnym i niewdzięcznym posterunku pod Peschierą znaczne oddali usługi. Jednocześnie w pojedynkę odznaczyli się wybitnie Jabłonowski, na czele półbrygady francuskiej pod Bologną, oraz Wołodkowicz, który na czele dragonów francuskich jeden z pierwszych przedostał się przez Mincio. W żmudnej tej dwumiesięcznej kampanii zimowej włoskiej, bili się bezustanku Polacy aż do stycznio wego rozejmu 1801 r. Jakkolwiekbądź, nie miała tu legia pierwsza stosownego do działań znakomitszych pola. Wynagradzał to sobie na inny sposób Dąbrowski. Pokazał on tę sztukę rzadką, iż pośrodku niniejszej trwającej kampanii swoją legię zaokrąglił liczebnie, a niebawem, jak się rzekło, na wyższej niż kiedykolwiek, ponad komplet, postawił stopie. Niestety, Syzyfowe to miały być prace. 

W tej samej porze, na drugim teatrze wojny, w Niemczech, legia naddunajska, dużo słabsza liczebnie i organizacyjnie, do nierównie świetniejszych powołana była czynów. Tutaj Moreau do wielkich gotował się rzeczy. Dusza niewątpliwie wyższa, charakter szlachetny, lecz słaby, małostkowy, obcym wpływom łatwo podległy, niepospolity ten wódz, jedyny naprawdę, od śmierci Hocha, rywal Bonapartego, nie umiał ani jemu się poddać, ani z nim współżyć, ani go zwalczyć. Najpochlebniej przez niego głaskany, uległszy mu chwilowo podczas zamachu brumaira, potem odebrał mu siebie z powrotem. Świeżo właśnie, za swej ostatniej bytności w Paryżu, latem 1800 r., miał sobie od niego ofiarowane małżeństwo z jego pasierbicą, córką Józefiny, Hortensyą Beauharnais, lecz pogardliwie odtrącił ten związek, poślubił inną, i odtąd przez ambitną żonę i teściowę był gorączkowo podniecany do spółzawodnictwa, do walki z Bonapartem. Tej rywalizacyi on teraz, we wznowionej kampanii, najpiękniejszy myślał dać wyraz świetnym czynem wojennym, mającym przygasić Marengo. W rzeczy samej, Moreau, rozpocząwszy z końcem listopada na wielką zaraz skalę działania zaczepne w Bawaryi przeciw armii cesarskiej, dowodzonej po Krayu przez młodego, niedoświadczonego arcyksięcia Jana, już w tydzień, 3 grudnia 1800 r., pod Hohenlindenem, pełną swą armią zwarł się z połączoną armią bawarsko-austryacką, i przy równych niemal siłach, po 60 tysięcy ludzi z każdej strony, od jednego zamachu zupełne, rozstrzygające kampanię i wojnę, odniósł zwycięstwo. Legia Kniaziewicza, t. j. gotowe wtedy pierwsze trzy bataliony piechoty, cztery lekkie szwadrony jazdy w 500 koni, i kompania artyleryi konnej, razem przeszło 3 tysiące ludzi, umieszczona była pierwotnie na lewem skrzydle. Nagle, tuż przed rozpoczęciem operacyi wojennych, została przez Moreau przeniesioną na skrzydło prawe i oddaną do dywizyi generała Decaena. Wedle wiarogodnego świadectwa Kniaziewicza i Godebskiego, zapewne na podstawie informacyi pochodzącej od samego Moreau, „oddalenie legii z lewego skrzydła uskuteczniło się, jakeśmy się potem dowiedzieli, na rozkaz z Paryża (od Bonapartego), gdyż za blisko byliśmy granic pruskich, czego król pruski wcale nie lubił\ W każdym razie to przegrupowanie okazało się ze wszech miar szczęśliwym dla legii wypadkiem. Dzięki temu bowiem mogła ona wziąć godny siebie udział w rozstrzygnięciu bitwy hohenlindeńskiej, które właśnie z tej strony, na prawem skrzydle, nastąpić miało. Tutaj mianowicie, uplanowany przez Moreau, szeroki na tyły austryackie manewr oskrzydlający, uwieńczony został w chwili stanowczej energicznem wdaniem się legii. Już w tem miejscu, na moczarach leśnych pod Sankt-Christophem, śród walącej gęsto śnieżycy, naciskani przez piechotę austryacką i jazdę ułańską, zachwiali się Francuzi. Wtem, właśnie w chwili, gdy śnieg ustał i nagle z poza zimowej chmury pełne wybłysło słońce, Kniaziewicz z batalionem legii, idąc na bagnety, poparty przez jazdę legionową, z niewstrzymaną uderzając furyą, o powodzeniu całego flankowego zdecydował natarcia, a tem samem, na skromną miarę liczebną możności swojej, jak najskuteczniej do wielkiego sukcesu całej hohenlindeńskiej przyłożył się batalii. O duchu, okazanym w tej potrzebie przez legionistów naddunajskich, świadczy taki chociażby epizod, iż ułan legionowy, Jan Pawlikowski, ubiwszy lancą kapitana i porucznika austryackiego, wziął do niewoli całą kompanię z 57 ludzi. Austryacy stracili pod Hohenlindenem około 10 tysięcy ludzi; lecz bojowa ich odporność bardziej jeszcze moralnie, niż materyalnie, była złamaną. Armia ich w największym cofała się pośpiechu i popłochu. Z największą znów energią, w awangardzie francuskiej, uczestniczyli w pościgu Polacy Kniazie wieża, niezmordowanie następując na pięty uchodzącemu nieprzyjacielowi. Gdy jeźdźcy legionowi, pierwsi wpław przebywszy wezbraną Salzę, znaleźli się naprzeciw brygady wirtembersko-austryackiej, ułan legionista „Trandowski, z kompanii szóstej kapitana Dulfusa, – epizod również nieźle legionową malujący fantazyę, – generała księcia Liechtensteina, na czele swej brygady stojącego, w skutku zakładu z kolegą swoim o halbę wina, wziął w niewolę, i pomimo strzałów nieprzyjacielskich, zmęczonego i zduszonego swemu kapitanowi przyprowadził*. Szybkim marszem posuwano się naprzód wprost na Wiedeń. Już w drugiej połowie grudnia sztab legionowy kwaterował w opactwie Kremsmunster, o ledwo dwadzieścia parę mil od stolicy. Armia austryacka w nieporządnym odwrocie topniała raptownie. Arcyksiążę Karol, który po pobitym Janie na gwałt powołany został do objęcia nad nią dowództwa, znalazł ją w stanie „graniczącym z rozpaczą i zupełnym rozkładem”. Naliczył pod bronią już tylko dwadzieścia kilka tysięcy ludzi, naprzeciw pełnych dziewięciu zwycięskich dywizyi francuskich. Natychmiast też zaczął od prośby o zawieszenie broni. Moreau w tejże chwili udzielił zgody. Tak, już w trzy tygodnie po Hohenlindenie, w grudniu 1800 r., zawarty został rozejm w Steyrze. Uratował on od zguby, wedle świadectwa arcyksięcia Karola, resztki armii i stolicę austryacką. Rozejm dotyczył oczywiście tylko terenu niemieckiego, lecz przewidywał również wstawiennictwo Moreau celem zawieszenia walki także na terenie włoskim. Był w każdym razie ważnym przygotowawczym ku pokojowi krokiem. Zaś zarazem, w nieuniknionej konsekwencyi, był dotkliwym krokiem przygotowawczym do ostatecznej ruiny wychodźczych i legionowych widoków polskich. 

Rozejm steyrski był dziełem osobistem samego Moreau. Nie może tu być mowy o przymusowym nacisku Bonapartego, który wcale nie mógłby wtedy takiego nacisku wywrzeć na zwycięscy Moreau, a nie wywarł nawet na Brunie, operującym swobodnie jeszcze przez blisko miesiąc. Poprostu, sam Moreau, dla względów rzeczowych, a nienajmniej też osobistych, nie chciał ryzykować hohenlindeńskiej sławy, nie chciał zdobywać Wiednia. „Zdobycie pokoju więcej warte“, odparł na zarzuty Decaena. Zamiast zapuszczać się dalej w głąb monarchii habsburskiej, wołał on wrócić do Paryża, zająć należne sobie w narodzie miejsce przewodnie, może policzyć się z Bonapartem. W gruncie rzeczy, z wojskowo-politycznego stanowiska generała Moreau, Steyr to było jego Leoben. Obecnie jego pobudki były poniekąd skroś pokrewne do ówczesnych, przed trzema laty, generała Bonapartego. A była to też, ze stanowiska polskiego, skroś podobna bieda. Właściwie nawet, pod kątem widzenia polskim, odpowiedzialność Moreau była nierównie większa. Był on bliższy Wiednia, niż leobeński jego poprzednik; miał armię znacznie od niego silniejszą; co zaś główna, kiedy tamten całkiem bez polskiej obył się broni, on prowadził z sobą legię polską, która krwią swoją do jego przyczyniła się tryumfu, i która, tak bardzo już do granic ojczystych przybliżona, tem goręcej wyrywała się do Polski. A jednak, rzecz zastanawiająca, Moreau, samem tylko życzliwem względem Polaków wzięciem się, samą okazywaną wydatnie, napewno szczerą, lecz żadnym płodnym czynem niepopartą, sympatyą dla sprawy polskiej, potrafił aż do końca życia, wtedy nawet, gdy, po leciech kilkunastu, razem z koalicyą trójrozbiorczą, przeciw własnej ojczyźnie francuskiej, a wraz i przeciw broni polskiej, będzie walczył i ginął, zachować opinię niezawodnego przyjaciela Polski. Potrafił też w obecnej porze, podczas zawieranego z Austryą rozejmu, ujść wszelkich z tego tytułu ze strony polskiej wyrzutów, wszelkiej odpowiedzialności, która całkowicie zwaliła się na barki Bonapartego. 

Dziwnym zbiegiem okoliczności, w tej samej nieomal godzinie, gdy w Steyrze podpisywano zawieszenie broni, w Paryżu dokonany został pierwszy i najstraszliwszy zamach na życie Bonapartego. Tegoż wieczora, gdy on jechał powozem do Opery, nastąpił wybuch maszyny piekielnej na ulicy Saint-Nicaise, zabijając i raniąc osoby z najbliższego jego orszaku. Cudem ocalony Pierwszy konsul, wierząc w spisek rewolucyjny, zarządził srogą represyę przeciw żywiołom republikańskim. Miał w tem to jeszcze wyrachowanie, że sam już sterując ku monarchii, przystosowywał się i tym sposobem do pojęć tych monarchów, z którymi dotychczas wojował a teraz szukał pokoju. Przystosowywał się aż nadto do pojęć silnej ręki niemiłosiernego Franciszka, a zwłaszcza despoty Pawła. Ta mściwa represya, dochodząca aż do proskrypcyi i deportacyi, była nietylko niecnym gwałtem, lecz grubym też błędem. Albowiem zamach był dziełem nie republikanów, lecz rojalistów. W każdym razie musiał on jeszcze bardziej utwierdzić Bonapartego w pożądaniu pokoju z Europą, dla konsolidacyi swej władzy we Francyi. Tutaj w samą porę przypadłe Hohenlinden. Niezwłocznie, obok zawartych rozejmóww Niemczech iWłoszech, wznowione zostaływ Lunewilu układy pokojowe z upokorzoną Austryą, tym razem już. całkiem naseryo w chyżem prowadzone tempie. W samą też porę przyjazne pisma i poselstwa cara Pawła przybywały do Paryża. Było to najskuteczniejsze lekarstwo na rozpaczliwą oporność Austryi i Cobenzla, a także na chciwe wścibstwo Prus i Lucchesiniego. Przed niedaleką pacyfikacyą austryacką, zaś co główna, zbliżającym się również pokojem a może sojuszem rosyjskim, Bonaparte już zgóry wszelkie niemiłe pragnął z drogi usunąć przeszkody. Jedną z najdrażliwszych pozostawała oczywiście sprawa polska. Już w końcu grudnia 1800 r., Pierwszy konsul nakazał ministrowi policy i, Fouchemu, „skonfiskować i zniszczyć wszystkie egzemplarze broszury pod tytułem: „Niemasz gruntownego i trwałego pokoju bez odbudowania Polski”. Prawdy, w owym tytule zawartej, choć już o niej wewnętrzne mówiło mu czucie, nie chciał jeszcze słyszeć, nie chciał jeszcze o niej wiedzieć, chciał jeszcze ujść przed nią Bonaparte. Ale ta prawda za nim pójdzie, dopadnie go i zabrzmi mu w gromach Austerlitzu, Jeny i Friedlandu, a także Berezyny, Lipska i Waterloo. 

Narazie jednak aktualniejsze górowały względy. Układy lunewilskie szybko pomyślnego dobiegały końca. Pod naciskiem własnej bezsilności wojennej, a nienajmniej też nieuchronnego ku Francyi zwrotu Pawła, Austrya ostatecznie składała broń. W początku lutego 1801 r., przez Cobenzla i Józefa Bonapartego, podpisany został między Republiką francuską a cesarzem, t. j. Austryą wraz z Rzeszą niemiecką, pokójw Lunewilu, ratyfikowany z początkiem marca w Wiedniu i Paryżu. Traktat lunewilski potwierdzał i rozszerzał na rzecz Francyi warunki campoformijskie. Od dawał jej cały lewy brzeg Renu, wraz z Belgią. Usuwał Austryę za Adygę, wzamian za odszkodowania wenecko-dalmatyńskie. Wydawał całe pozostałe Włochy pod wpływ’ francuski. Uznawał Cyzalpinę i Liguryę, przekazując nadomiar odebraną Habsburgom Toskanię do rozrządzenia Francyi, na rzecz Bourbona z linii hiszpańskiej, kuzyna i zięcia króla hiszpańskiego, ks. Ludwika infanta Parmy, przeznaczonej dla Cyzalpiny. Uzupełnieniem tego ostatniego punktu był równoległy układ z Hiszpanią, która, już poprzednio ustąpiwszy Francyi swoją część wyspy San-Domingo, obecnie, w marcu 1801 r., zwracała jej ponadto Luizyanę, wzamian za oddanie Toskanii ks. Ludwikowi. Zresztą, w układach lunewilskich, warując wzajemny zwrot wszystkich jeńców wojennych i zakładników, oczywiście pominięto całkowicie sprawę polską. Niedość na tem, w najpierwszym zaraz artykule umieszczono przejęty dosłownie z tekstu campoformijskiego warunek, godzący prosto w tę sprawę. Przejęto zobowiązanie obopólne nieudzielania „żadnej pomocy, ani poparcia, bezpośrednio czy pośrednio“, wzajemnym zagranicą wrogom wewnętrznym, t. j. emigracyi rojalistycznej francuskiej, jakoteż legionowej polskiej. Był tedy traktat lunewilski, podobnie jak umowy leobeńska i campoformijska, a nawet, wobec większej konsolidacyi pokojowej, był w wyższym jeszcze stopniu, ciężką klęską wysileń i widoków wychodźczych polskich, a w szczególności legionowych.

VI.

Pokój lunewilski z Austryą miał być przegrywką do pokoju i przymierza Francyi z Rosyą. Przybywał właśnie do Paryża nadzwyczajny wysłannik carski, Kołyczew. W tajnej dla niego instrukcyi ofiarował Paweł Pierwszemu Konsulowi, pełne spółdziałanie polityczne i wojenne w walce z Anglią. Ofiarował mu „poniżenie domu habsburskiego podług jego (Bonapartego) woli’’. Gorąco natomiast wstawiał się za papieżem, „jako głową wiary katolickiej, wyznawanej przez jedną trzecią dzierżaw moich”. Radził Bonapartemu „objąć tytuł królewski, a nawet uczynić koronę dziedziczną w rodzinie swojej”. Proponował mu ścisły związek, mocą którego samowtór „moglibyśmy rozrządzać pospołu resztą Europy”. Zastrzegał jednak wyraźnie w osobnym tej instrukcyi ustępie, iż „nie będę mówił o Polsce, o której zgoła wzmiankować nie należy, tembardziej, że należy ona do trzech mocarstw”. Nakazywał również, w oddzielnym artykule dodatkowym, „nalegać na zniesienie klubów, komitetu polskiego (w Paryżu), oraz wszelkich wogóle urządzeń (etablissements), istniejących poza Francyą, a zajmujących się szerzeniem zasad demokratycznych... za zgodą i pod opieką rządu francuskiego”. Pod temi „urządzeniami rzecz prosta, dorozumiewać się należało przedewszystkiem legionów polskich. W początku marca 1801 r., po przybyciu Kołyczewa, zaczęły się natychmiast bezpośrednie rokowania pokojowe francusko-rosyjskie. Niebardzo zresztą nadawał się do nich Kołyczew, rdzenny Moskwicz starej daty, nienawidzący Zachodu, Francyi, a zwłaszcza Polski, osobiście przytem człek zły, żółciowy, podejrzliwy. Nie omieszkał on bacznie śledzić wychodźców polskich w Paryżu, iw doniesieniach swoich ciągle przestrzegał Pawła przed tajnemi planami odbudowy Polski, żywionemi przez Bonapartego. To też na pierwszej zaraz konferencyi pokojowej Kołyczewa z Talleyrandem, wyłoniła się sprawa wspólnej akcyi obronnej przeciw obustronnym, bawiącym zagranicą, „wrogom wewnętrznym”. Kołyczew w tej sprawie, wobec Talleyranda, ponowił najdosłowniej żądania, stawiane w 1797 r. przez Panina w jego konferencyach berlińskich z Caillardem, powołując się na ówczesne ustępstwa rządu dyrektoryalnego. Talleyrand, imieniem konsularnego, również żadnych w tym względzie nie czynił trudności. Tak więc, w zaprojektowanych zgodnie, przez niego i Kołyczewa, dwóch artykułach przyszłego traktatu pokoju z Rosyą, jak dopiero co z Austryą, zastrzeżono podobnież zakaz dostarczania „jakiegokolwiek zasiłku, albo kontyngensu, w ludziach, ani pieniądzach”, na rzecz owych „wrogów wewnętrznych”; przydano nadto zakaz utrzymywania przez nich korespondencyi, propagowania dążeń wichrzycielskich itp. To wszystko jawnie godziło w samą istność emigracyjną i legionową polską Ale w tej chwili cała, napozór tak nikła, sprawa polska schodziła na plan dalszy, wobec wielkich korzyści aktualnych, jakie związek z Pawłem otwierał Bonapartemu. Przez samą tylko groźbę carską odrazu uśmierzone zostały Prusy. Narzucały się one natrętnie ze swojem pośrednictwem i żądaniem indemnizacyi za lewy brzeg Renu, a zmuszone zostały wziąć ją w Hanowerze, własności domu angielskiego, zmuszone tedy, w ogonie Rosyi i Francyi, deklarować się przeciw Anglii. Rozjuszenie Pawła na Anglię skądinąd znów otwierało drogę najśmielszym pomysłom Bonapartego. Poruszana, jak wskazano, jeszcze przez polityków rewolucyjnych, i pewnie nieraz od Sułkowkowskiego słychiwana, myśl ekspedycyi indyjskiej, stycznej poniekąd z egipską, przybierała teraz dla Pierwszego konsula kształty realne, skoro pospołu z Rosyą miałaby zostać wykonaną. Był już wtedy szczegółowo rozważany przez Bonapartego plan wspólnej, francusko-rosyjskiej operacyi na Herat, Kandahar, Kabul, przeciw Indyom. Już Paweł atamanowi Płatowowi bajeczną wydawał instrukcyę: „Pójść do Gangesu, a potem na prawo”; już nawet, w marcu 1801 r., nastąpił wymarsz 20 tysięcy kozaków ze stanic dońskich ku Orenburgowi, na indyjską wyprawę. 

Wtem uderzył grom, niweczący całą, tak świetną, konjekturę rosyjską Bonapartego. Tron carski nowa atrydowa skalała zbrodnia, po synobójstwie Piotra, mężobójstwie Katarzyny, ojcobójstwo Aleksandra. Po nieudanym pierwszym spisku Panina, dojrzewał wtóry, dzieło generał-gubernatora petersburskiego Pahlena, braci Zubowów, generała Bennigsena i innych dostojników. Dojrzewał z pełną wiedzą i aprobatą Aleksandra. Ten W. Książę następca, a przyszły car, którego wyniesieniu cała spiskowa służyła czereda, z niezgłębioną w młodzieńcu byzantyjską hipokryzyą, oszukując spólnikówi nawet samego siebie, udawał, że idzie mu jedynie o objęciu regencyi, o skłonienie ojca do abdykacyi, nie tykając mu włosa z głowy, choć wiedział wybornie, że tylko przez mord, tylko po jego trupie, dojść mógł do władzy. Nareszcie ohydny zamach carobójczy dokonał się w ponurym pałacu Michajłowskim w Petersburgu, ponurej nocy marcowej 1801 r. Paweł został zgładzony, zaduszony. Aleksander I skrwawioną wszechrosyjską włożył koronę. W polityce zagranicznej dworu petersburskiego nastąpił zwrot gwałtowny. Kierunek jej objął napowrót Panin. Odrazu przywrócone zostały przyjazne z Anglią i Austryą stosunki. Odrazu też ochłodziły się stosunki z Francyą konsularną. O sojuszu francusko-rosyjskim nie było więcej mowy. Conajwyżej, rząd nowego cara, zajęty narazie, po krwawym przewrocie, utrwaleniem się nawewnątrz, unikając więc jeszcze powikłań zewnętrznych, nie zrzekał się wszczętych za poprzednika rokowań pokojowych z Francyą. Ale te rokowania szły odtąd, jak po grudzie, prowadzone przez Panina w duchu podejrzliwym, opornym i twardym. Wprawdzie w składzie rządu petersburskiego zaszły wkrótce zmiany wybitne. Aleksander, właściwym sobie mądrym a podstępnym sposobem, pozbywał się zbyt kompromitujących spólników zbrodni ojcobójczej. Naprzód utrącił Pahlena, potem oddalił Panina. Otoczył się natomiast gronem młodych, zaufanych doradców z doby swej wielkoksiążęcej. Zaraz też po objęciu rządów przywołał z Włoch Adama Czartoryskiego. Utworzył się tym sposobem t. zw. tryumwirat przy boku carskim. Prócz Czartoryskiego, należał tu podobny mu szczery idealista, Paweł Stroganow, magnat bez ambicyi i bez istotnego wpływu. Należał także Mikołaj Nowosilcow, bardzo zdolny, pod maską idealizmu nikczemny karyerowicz, służalec, sprzedawczyk, pod maską serdecznej dla Czartoryskiego przyjaźni chytry i zajadły wróg Polski, jedyny z tego kółka wtajemniczony zawczasu w spisek przeciw Pawłowi, a najlepiej umiejący dogadzać najskrytszym intencyom Aleksandra. Przybrany jeszcze został do „tryumwiratu” Wiktor Koczubej, siostrzeniec kanclerza Bezborodki, Małorus-arystokrata, giętki, praktyczny, ambitny, były poseł w Stambule, gdzie, jak wskazano, polską śledził kolonię, niebardzo Polsce życzliwy, a mianowany po Paninie ministrem spraw zagranicznych. Bądźcobądź, zarówno iw tem gronie najbliższych Aleksandra młodych przyjaciół, jak i w oficyalnym składzie rządu rosyjskiego, przeważały obecnie dawne natchnienia koalicyjne, zwłaszcza anglofilskie, a tem samem mocne uprzedzenia do Francyi republikańskiej i Pierwszego konsula. 

Bonaparte wieść o zgonie Pawła przyjął okrzykiem zgrozy, odczuł ją jako cios dotkliwy. Natychmiast też przedsięwziął energiczne środki zaradcze. Pośpieszył zlikwidować sprawy włoskie. W kwietniu 1801 r. zarządził organizacyę, t. j właściwie już wcielenie Piemontu, jako dywizyi wojskowej francuskiej, pod zarządem generała Jourdana. Przyśpieszył reorganizacyę Cyzalpiny, jako jądra republiki włoskiej, pod opieką francuską. Ułożył się, w lipcu 1801 r., ze Stolicą Apostolską; zwrócił Piusowi VII Państwo kościelne. Co główna, z przysłanym od papieża do Paryża kardynałem Consalvim zawarł konkordat religijny, pokój między Francyą, najstarszą córą Kościoła, a katolicką macierzą. Przywracał religię rzymsko-katolicką we Francyi, wprawdzie nie jako religię stanu, lecz „ znacznej większości obywateli”; przywracał, obok nominacyi biskupów przez Pierwszego konsula, kanoniczną ich instytucyę przez papieża; znosił, słowem, schyzmę rewolucyjną. Uczynił ten krok arcyważny, wbrew życzeniu znacznej radykalnej większości generalicyi i administracyi francuskiej, tyleż w myśli ustalenia równowagi wewnętrznej narodu francuskiego i rządów własnych, co ułatwienia zewnętrznej, europejskiej swojej polityki. Wreszcie, po ustąpieniu Pitta wiosną t. r., za premierostwa jego następcy, Addingtona, żywo poparł rokowania z Wielką Brytanią. Doprowadził je też szczęśliwie do podpisania w Londynie, w październiku 1801 r., preliminarzów pokojowych francusko-angielskich, na zasadzie zwrotu przez Anglię wszystkich prawie, wziętych od wybuchu wojny, zdobyczy kolonialnych, wzamian za ewakuacyę Neapolu i Egiptu przez Francyę. Na całej tedy linii dał sobie radę i zabezpieczył się bez Rosyi. 

Swoją drogą, obywając się bez Rosyi, Pierwszy konsul nie zaniedbywał niczego, aby dojść z nią do ładu. Wyprawił do Petersburga pierwszego swego adjutanta, Duroca, z uprzejmem pismem powitalnem do Aleksandra. Misya ta wszakże wskórała niewiele. Duroc łatwo dał się ująć, oczarować wylanej serdeczności młodego cara: a jednocześnie poufne jego doniesienia petersburskie do Paryża były po drodze, z carskiego rozkazu, otwierane i decyfrowane przez Panina. Nie na więcej zdało się wysłanie nad Newę Laharpa, który dość śmieszną teraz odegrał tam rolę wobec byłego swego ucznia, Aleksandra; a nie zapomniał też o sobie, i odtąd, po powrocie do Szwajcaryi, właściwie rosyjskim był informatorem. Gdy jednak tymczasem ujrzano w Petersburgu, jak dobrze na własną rękę radził sobie wszędy, nawet z Anglią, Bonaparte, zdecydowano się wznowić odwłóczone rokowania pokojowe francusko-rosyjskie. W tym celu, na miejsce Kołyczewa, posłany został do Paryża Morkow, nędzny i brudny wyga czasów Katarzyny, niegdy kreatura Zubowa i wybitny spółpracownik dwóch ostatnich podziałów Polski, na których grubo się obłowił. Po jego przybyciu i szeregu konferencyi z Talleyrandem, podpisany został nareszcie przez nich obu, w październiku 1801 r., traktat paryski pokoju między Francyą a Rosyą. Traktat stanowił „pokój, przyjaźń i dobre porozumienie” wzajemne; warował „tożsamość interesów” obustronnych w sprawie indemnizacyi w Rzeszy niemieckiej, wzamian za cesye nad reńskie i włoskie na rzecz Francyi; zastrzegał przy tem zachowanie ścisłej „równowagi domu austryackiego a brandenburskiego”. W osobnym artykule trzecim uświęcono uroczyście omawiane tylekroć wyparcie się z obopólnych „wrogów wewnętrznych”, wzbronienie im wszelkiej korespondencyi i propagandy, a nawet unieszkodliwienie takich „wrogów wewnętrznych” drugiego kontrahenta przez „wydalenie ich za granice” państwa, udzielającego im dotychczas gościny. Artykuł ten, pomimo pozorów wzajemności, nie mógł w tej chwili mieć praktycznego zastosowania do emigracyi rojalistycznej francuskiej. W rzeczy samej, pretendent Ludwik XVIII z całą swą świtą już oddawna, od początku 1801 r., był wydalony przez Pawła z obrębów rosyjskich, z Mitawy; znajdował się on obecnie w Warszawie, pod berłem pruskiem, i to za wyraźną dyspensą, daną rządowi pruskiemu przez francuski. Widocznie więc w tym artykule szło najgłówniej o emigracyę legionową polską. Owóż, podczas zawarcia tego traktatu, już urzędował w Petersburgu przy boku Aleksandra przyjacielski „ try um wir at”, z Czartoryskim; a nawet wybrany przez przyjaciół Koczubej już piastował po Paninie sprawy zagraniczne. A jednak rzeczony, skierowany przeciw Polakom, kapitalny artykuł trzymany był aż do końca w najściślejszej tajemnicy przed „Sarmatą”, Czartoryskim, zarówno przez ministeryum, jak i przez samego cesarza. Była to skazówka ze wszechmiar charakterystyczna dla całego dwulicowego stosunku Aleksandra do polskiego swego doradcy i do sprawy polskiej w ogólności. Była to też najpierwsza, bardzo bolesna niespodzianka dla Czartoryskiego. Dowiadywał się on znienacka, że niniejszy „pierwszy akt Aleksandra był zaparciem się łączących nas uczuć”. Głęboko dotknięty, czynił Czartoryski po niewczasie gorzkie z tego powodu wyrzuty „zaambarasowanemu” cesarzowi, oczywiście bezskutecznie. Z drugiej strony, iw Paryżu niniejszy właśnie drażliwy ustęp traktatowy nie obszedł się bez zasadniczej opozycyi. W listopadzie 1801 r. traktat październikowy francusko-rosyjski podany został do zatwierdzenia, w kształcie prawa Republiki, Ciału prawodawczemu i Trybunatowi. 

W odczytanem Izbom sprawozdaniu Pierwszego konsula, „O położeniu Rzeczypospolitej”, po gorących pochwałach dla „wielkiej duszy” nieboszczyka Pawła, który „kochał Francyę”, traktat pokoju, zawarty z jego następcą, był przedstawiony, jako zbawienny przełom w „stosunkach dwu wielkich narodów (Francyi i Rosyi), które tyle mają pobudek do kochania się, a żadnej do obaw wzajemnych, i które sama natura, dla równowagi Północy a Południa, postawiła na obu krańcach Europy”. Jednakowoż, podczas rozpraw nad tym traktatem w Ciele prawodawczem i Trybunacie, ozwały się ostre zarzuty, zwłaszcza z powodu artykułu trzeciego, choć zresztą w protokółach tych obrad usunięto wszelką wzmiankę o Polsce. Rząd, dość zakłopotany, musiał uciec się do złożenia Izbom „noty, pochodzącej wprost z gabinetu Pierwszego konsula”. Miała ona wyjaśnić ów właśnie nieszczęsny artykuł, lecz naprawdę nie wyjaśniała niczego. Poczem ostatecznie, rzecz prosta, przeciw trzydziestce ledwo oponentów, większością dwustu głosów, traktat z Rosyą zatwierdzony został przez Ciało prawodawcze. 

Z dobiegającej kresu pacyfikacyi powszechnej, wygarnął z kolei Bonaparte owoc teraz prawie już dojrzały, a z najpierwszych jego zwycięstw wyrosły, cyzalpińskowłoski. Zwołał na grudzień 1801 r., do Lyonu, nadzwyczajną Konsultę Cyzalpiny, w składzie kilkuset przedstawicieli, obok których znalazło się też paru biernych świadków od posiłkowej broni legionowej polskiej. Sam, w styczniu 1802 r., zjechawszy do Lyonu, nadał Cyzalpinie nową ustawę, nowe władze, i nowe, znamienne imię Republiki Włoskiej, znak przyszłego zjednoczenia wszystkich Włoch. Zarazem zaś, nie bez wywartego na zgromadzenie nacisku, kazał się obrać jej prezydentem. Złączył tedy w swojej osobie naczelnictwo dwu wielkich narodów łacińskich. W marcu 1802 r., uświęcił zeszłoroczne preliminarze londyńskie przez podpisany w Amiens traktat pokoju z Anglią. W czerwcu 1802 r., zawarł w Paryżu pokój z Portą, na zasadzie nietykalności jej dzierżaw, oraz ewakuacyi Egiptu, dopełnionej istotnie w ciągu następnego roku. Tak nakoniec ubezpieczony wszechstronnie od Europy, uznał porę za sposobną do utrwalenia swej władzy we Francyi. Szedł szybkiemi krokami do władzy monarchicznej, a tem samem zbliżał się do pojęć i praktyk pogodzonej z nim teraz monarchicznej Europy. Uchwalenie konkordatu i przywrócenie pokoju obchodził uroczyście, wbrew pomrukom najbliższych nawet sobie dygnitarzy i generałów, wspaniałem Tedeum w starożytnej narodowej świątyni Notre-Dame. Wbrew silnej w Radzie państwa i obu Izbach opozycyi, upatrującej w tem nowy rodzaj szlachectwa, ustanowił Legię honorową, w której imiona swoje krwawym znojem tak chlubnie tylu zapisze Polaków. Przełamał oporność Ciała prawodawczego i Trybunatu przez przepisaną Senatowi uchwałę o epuracyi Izb, wzbraniającą reelekcyi niedogodnych rządowi, zbyt wolnomyślnych,,ideologów”. Ścisnął i obezwładnił prasę przez ostre zarządzenia cenzuralne; znakomicie rozszerzył kompetencyę tajnej policyi politycznej. Wreszcie, w maju 1802 r., narzucił Trybunatowi i Ciału prawodawczemu uchwałę o Konsulacie dożywotnim, uświęconą znowuż przez plebiscyt narodowy, pod łatwiejszym jeszcze niż poprzednio naciskiem rządu. Otrzymał tym razem wyższą nawet, niż po zamachu brumaira, większość półczwarta miliona głosów, przeciw ledwo kilku tysiącom protestów, śród których coprawda też Carnota i Lafayetta. Równocześnie, uzupełniając dożywotnie swoje dostojeństwo konsularne, spowodował zadyktowaną przez siebie senacką uchwałę organiczno-konstytucyjną z sierpnia 1802 r. Nadawała mu ona prawo wyznaczenia sobie następcy, ratyfikowania traktatów pokoju i przymierza; czyniła Senat wraz główną instytucyą państwową i powolnem w jego ręku narzędziem; słowem, obdarzała Pierwszego konsula pełną już prawie, prócz tytułu, władzą monarchy. Zaczynał on też odtąd niemal monarszym otaczać się dworem, przepychem, obyczajem. Na stopnie cesarskiego zaczynał wstępować tronu. 

Tkwiło w tem atoli niebezpieczeństwo podwójne. Z jednej strony, w nowej Francyi porewolucyjnej, Bonaparte, sięgając po purpurę, ostatecznie narażał się żywiołom republikańskim w kraju i armii. Zaś natomiast w ugodowych (rallies) arystokratyczno-rojalistycznych żywiołach francuskich, świetnych ci-devant, narzucających mu się do posad dworskich i politycznych, zyskiwał sługi niepewne, często zdradzieckie. Z drugiej znów strony, w starej Europie monarchicznej, choć zmusił do pokoju dwory, lecz bynajmniej ich nie przebłagał. Nawet w konstytucyjnej Anglii, pobożny król Jerzy i blizcy mu reakcyjni lordowie, rozżaleni wymuszonym pokojem wzdrygali się na Bonapartego, jako piekielne wcielenie jakóbiństwa. Tembardziej nienawidziły go trzy samowładcze dwory kontynentalne. Sztywny Fryderyk-Wilhelm i „flirtująca” z Bonapartem piękna królowa Luiza żywili skrycie głęboką doń niechęć i fizyczną wprost odrazę. Cesarz Franciszek, bourbońska jego małżonka i cała feudalna kamaryla wiedeńska podobnież mściwą jeno pogardę i wyniosłe obrzydzenie mieli dla korsykańskiego plebejusza, rzeźnika tylu pięknych armii cesarskich, spólnika sankiulockich morderców gilotynowanej ciotki cesarskiej, a niestety, rzecz wtedy nieprzewidziana, dla przyszłego cesarskiego zięcia. Car Aleksander, w samejże chwili pacyfikacyi z Bonapartem, odzywał się o nim, jako nędznym „oszuście”, a tem mocniej na niego się boczył przez ścisłe jego związki z zamordowanym Pawłem. Wspólna, śmiertelna nienawiść dziedziców starego europejskiego rzeczy porządku musiała nieuniknionym sposobem dążyć do wyładowania się we wspólnej napaści na dziedzica rewolucyi, i nie spocznie, aż nie doprowadzi do jego zguby i zgonu. Bonaparte jaśnie to widział i do przyszłych ze starą koalicyjną Europą gotował się bojów. Ale w miarę, jak on sam we własnym domu francuskim do niej przystosowywał się i zbliżał, poczynał też mimowoli zamykać oczy na istotny swój do niej stosunek. Z tego połączenia jasnowidztwa a ułudy miały w następstwie najcięższe wyniknąć biedy, w końcu katastrofa cesarza Napoleona. 

Tymczasem jednak Pierwszy konsul Bonaparte znajdował się dopiero w miodowym okresie swoich z zagodzoną Europą stosunków. Dochodząc nareszcie do najpierwszego pełnego rozwikłania węzła wojen rewolucyjnych przez pacyfikacyę powszechną 1801-2r., musiał wyciągnąć wszelkie nieodbite stąd konsekwencye. Owóż, należało do nich, zawarte implicite w traktatach z Austryą i Rosyą, wyrzeczenie się sprawy polskiej i legii polskich. Nie bez wahania i tajnych w duszy zastrzeżeń, przystępował do tego Bonaparte. Częściej, niż dotąd kiedykolwiek, temi właśnie czasy przemyśliwał on o Polsce. Uświadamiał sobie coraz dobitniej, jako statysta, nietylko jako generał, polityczną jej doniosłość europejską, im bardziej wyczuwał, jak mało na zawieranych z jej rozbiorcami, ze starą Europą, pokojowych polegać mógł paktach. Nie było w jego zwyczaju wywnętrzać się dla pochlebczej fikcyi, więc nie odsłaniał myśli swoich Polakom. Lecz po swojemu, wybuchowo, dla ulżenia sobie, wyrywał się z niemi przed najbliższem otoczeniem. Wskazano poprzednio poufne jego wynurzenia o pożądanej odbudowie Polski, wygłaszane wkrótce po zamachu brumaira. Obecnie, raz po razie, do tej samej wracał materyi. „Od śmierci Pawła i objęcia rządów przez Aleksandra, rozważania Pierwszego konsula o podziałach Polski wciąż odnawiały się w jego umyśle i pochłaniały go bardzo. Była to istna idee fixe... Miałem z nim – są słowa ówczesnego, wr 1801 r., przybocznego jego sekretarza – ze dwadzieścia najciekawszych w tym przedmiocie rozmów”. Jeszcze pod sam koniec Pawła, zajmowała Bonapartego podsuwana mu już przedtem myśl przywrócenia Polski pod carewiczem lub mężem carewny. Wnet przecie uznał jawne niepodobieństwo zrobienia narazie czegokolwiek, siłą ani zgodą, dla Polski. Tedy, oczywiście, dla realności pokoju powszechnego poświęcił marę polską. Ale w trwałość tej pokojowej nie wierzył sielanki, poza którą widział wściekłą przeciw sobie wrogość zawistną pruską, odwetową austryacką, zachłanną rosyjską. Stąd też obecnie po raz pierwszy praktycznie pomyślał o zachowaniu przy sobie poniekąd zakładu sprawy i siły polskiej, w rezerwie, w odwodzie, jako ważnego na przyszłość atutu. Taka rachuba nie była bez wpływu na zupełne przezeń pominięcie, w obecnych traktatach z Austryą i Rosyą, nietylko wszelkiej ogólniejszej o Polsce wzmianki, lecz nawet przypominanej mu przez Polaków sprawy amnestyi dla wielotysięcznej rzeszy emigracyjno-legionowej. Zapewne, była tu trudność pod względem wzajemności traktatowej. Trudno byłoby Pierwszemu konsulowi w akcie międzynarodowym przyznać nawzajem amnestyę emigrantom francuskim, godzącym właśnie bez pardonu na jego życie. Lecz niewątpliwie wchodziła tu także w grę chęć jego tajemna nieułatwiania zgody ze swemi rządami i powrotu do kraju legionistom polskim, których i nadal jeszcze, choć w innym kształcie, on pragnął zatrzymać w swym ręku ze względu na przyszłość. 

Była to niezawodnie rachuba twarda, realistyczna, samolubna Lecz nie mierzyła ona na doraźne wyzyskanie legionistów, bo ich teraz nie potrzebował Bonaparte, mając w czasie pokoju aż nadto własnego wojska francuskiego, skąd obecnie wielu reformował oficerów i rozpuszczał szeregowców. Ani też nie mierzyła na zgładzenie legionistów, bo mógłby on wygodniej i taniej, dla pozbycia się ich, poprostu rozwiązać legie przy zawarciu pokoju, o co natarczywie z austryackiej i rosyjskiej, a ubocznie iz pruskiej, dopominano się strony. Zresztą Pierwszy konsul nie poczuwał się bynajmniej do winy względem sprawy polskiej, którą już w rozpaczliwym porozbiorowym zastał stanie. Nie poczuwał się do winy względem legii polskich, których on nie wymyślił, z któremi do niego się zgłoszono, których sam właściwie nawet wojennie nie użył Teraz również w gruncie rzeczy nie chciał ich oszukać, ani materyalnie skrzywdzić. Chciał tylko, bo tak musiał, bo tak zobowiązał się traktatowo, odebrać im narazie ich charakter narodowej, odbojowej siły zbrojnej polskiej. Ale tem samem wkraczał względem nich na drogę zatargów, fałszów, gwałtów, gdyż odbierał legiom duchową ich racyę bytu, likwidował je narodowo, ciężko krzywdził moralnie. Bezwzględny realizm Bonapartego spotkał się też tutaj z moralnym odporem duszy legionowej polskiej. Następował zgrzytliwy, bolesny, tragiczny koniec legionów.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new