Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
I.
Polska, po dawniejszych od Francyi monarchicznej zawodach, świeżo wypróbowawszy fatalnej przyjaźni sąsiedzkiej Prus, wobec nowej klęsk i podziałowej obróciła się znowuż ku Francyi republikańskiej. Obróciła się ku tej szczęśliwszej od siebie, zwycięskiej Rzeczypospolitej, która, po zrzuceniu najazdu koalicyjnego, zabierała się do akcyi zaczepnej, do poniesienia pochodni wolności w głąb starej Europy, aż do najdalszych ciemiężonych ludów. Tak przynajmniej prostodusznie pojmowano rzeczy w nieszczęśliwej, dopiero co opanowanej przez Rosyan Warszawie. Z entuzyazmem braterskim witano tu wyparcie nieprzyjaciela z Szampanii; na ulicach „ściskano się, winszowano sobie tryumfów" francuskich; na Starem Mieście już lada dzień wyglądano ukazania się zbawców Francuzów. Dowódcy rosyjscy z Warszawy, z prowincyi, aż gdzieś z Kurlandyi, donosili z żywym niepokojem do Petersburga, że odgłosy wygranej francuskiej wywołują silne wzburzenie umysłów w całej Polsce i że nawet lud prosty, „po miasteczkach i siołach mieszkający, jawnie okazuje swą radość z powodzenia wojsk francuskich". Solidarność braterską wzajemną naocznie zresztą we wspólnem oglądano prześladowaniu. Razem z represyą rosyjską przeciw patryotom rozpędzonego sejmu polskiego, widziano przedstawiciela urzędowego Francyi, Geneta, wygnanego haniebnie z Petersburga, Descorcha z Warszawy, jego zastępcę Bonneau, zamkniętego w więzieniu rosyjskiem, osiadłych w Warszawie obywateli francuskich, przymuszonych do przeciwnej ustawom swej ojczyzny przysięgi.
A równocześnie z bijącem sercem zapatrywano się na piękne gęsta przedstawicielstwa narodowego w Paryżu, zdające się tę solidarność polsko-francuską niedwuznacznym, wielce znamiennym i obiecującym stwierdzać i uświęcać sposobem. Wszak jednym z ostatnich czynów Legislatywy paryskiej był dekret, mianujący najdzielniejszego w ostatniej walce z inwazyą rosyjską oficera Rzpltej, Kościuszkę, obywatelem honorowym francuskim. Wszak jednym z pierwszych czynów Konwencyi był dekret, „oświadczający imieniem narodu francuskiego, iż udzieli braterstwa i wsparcia wszystkim ludom, które zechcą odzyskać swą wolność, i zaleca władzy wykonawczej wydanie rozkazów stosow nych generałom, celem niesienia pomocy tym ludom“. W rozwinięciu tej uchwały przepisała niebawem Konwencya już zgóry dla owych, w przyszłości oswobodzonych przez siebie ludów, nawet porządek wewnętrzny, republikański, kasatę stanów i przywilejów, szlachty, niewoli, pańszczyzny. Zarazem i ze swej strony już zgóry deklarowała się uroczyście. „przyrzekając i obowiązując się nie podpisać żadnego traktatu i nie złożyć broni, jak dopiero po utwierdzeniu niepodległości narodu, na którego terytoryum w kroczy żołnierz Republiki, a który przyjmie zasady równości i ustanowi rząd wolny i ludowładczy Oświadczenie arcydoniosłe, gdyż stało się ewangelią dla znacznej części opinii patryotycznej polskiej, wierzącej odtąd święcie, iż starczy trzymać się ściśle czystych haseł rewolucyjnych, aby zapewnić sobie potężne posiłki francuskie. Istotnie, gdy zaraz w myśl tak zachęcającej deklaracyi, po „petycyach“ angielskich i irlandzkich, stawił się przed kratą Konwencyi również i „petent” polski, Albert Sarmata, recte Wojciech Turski, z memoryałem, dopraszającym się „pomocy i poparcia Republiki dla sprawy wolności polskiej 44, piękna i budująca odegrała się scena. Ognisty żyrondysta Barbaroux wnet obszernie wyłuszczył, iż gdyby tylko nieudana kampania wioska nie była przeszkodziła Francuzom zbliżyć się do Adryatyku i morza Czarnego, to „wolność Polski nie zostałaby tak pokrzywdzoną”. Było to zapewnienie skądinąd jeszcze ważne, gdyż po raz pierwszy zwróciło uwagę polską ku dalekim sprawom wojennym we Włoszech. Na wniosek Barbaroux, pismo petycyjne Turskiego zostało przekazane Komisyi dyplomatycznej zgromadzenia. Sam prezydent Konwencyi, Treilhard, uczciwszy „pocałunkiem braterskim” dzielnego Sarmatę, nadziejną wygłosił wyrocznię, iż „niedaleki już może jest dzień, kiedy republiki polska i francuska zacieśnią węzły szczęśliwego braterstwa”.
Tułacze patryotyczni Sejmu Czteroletniego, ze swej kwatery głównej w Saksonii gotując powstanie narodowe w zduszonym i dzielonym kraju, a zapatrzeni na Paryż, zasłuchani w idące stamtąd wspaniałe zapowiedzi, utwierdzali się w przekonaniu, iż dla rozpaczliwego swego zamierzenia od jednej tylko wielkiej siostrzycy republikańskiej francuskiej niechybnego oczekiwać mogą sukursu. Zawczasu tedy, w początku 1793 r., wyprawili do Paryża przyszłego wodza powstańczego, Kościuszkę. Bali mu na drogę, do przełożenia mocarzom rewolucyjnym nad Sekwaną, zarysy projektowe powstania, zakrojone dosłownie na modłę najświeższych objawień Konwencja. A więc, dosłownie w myśl tamtej ewangelii dekretowej, obowiązywano się znieść w Polsce władzę królewską, senat, episkopat, szlachectwo, poddaństwo, pańszczyznę, zaprowadzić uzbrojenie ludu, powszechną wolność osobistą, równe dla wszystkich prawo nabywania ziemi. Proszono natomiast o korpus posiłkowy francuski, który, wysadzony na Krymie, podałby rękę powstańcom polskim. Dopraszano się owego żołnierza republikańskiego, który, stawiając nogę na ziemi polskiej, poręczyłby jej tem samem zadekretowane niezłomne poparcie francuskie. Ukazywano w ocalonej tą drogą wolnej Polsce przyszłą podporę wolnej Francyi, „naród przyjazny i sprzymierzony, poza opasującym ją związkiem koalicyjnym". Otwierano widoki poruszenia Turcyii Szwecyi i uderzenia spólnemi siłami na spólnego wroga, napo działową w raz a despotyczną trójcę austro-prusko-rosyjską, w imię wszechludzkich haseł rewolucyjnych.
Owóż to wszystko stało na fikcyi. Nie wiedzieli Polacy, że cała hałaśliwa „brissotiada" paryska, grzmiący apel do uciśnionych ludów, wszechświatowa propaganda braterstwa broni rewolucyjnej, to była w gruncie rzeczy pospolita jeno komedya polityczna. Nie wiedzieli, że ci sami ludzie, którzy z trybuny publicznej tak wzniosłe i bezwzględne głosili ideały, równocześnie w tajemnicy gabinetowej i obozowej najrealniejszym powodowali się interesem. Nie wiedzieli o przyjacielskich za forpocztami schadzkach i gawędach generalicyi francuskiej z pruską, na temat nowego podziału Polski. Co więcej, w te j samej chw ili, gd}^ Kościuszko zgłaszał się do Paryża, w tutejszem ministeryum spraw zagranicznych Lebruna, gdzie na czele wydziału spraw’ polsko-rosyjskich stał były sklepikarz i były krawiec, gotowano się już wprost do uznania drugiego rozbioru polskiego wt przyszłej pacyfikacyi. W opracowanym w biurach ministeryalnych tem iż mianowicie dniami planie pacyfikacyjnym wywodzono bez żadnych obsłonek, iż w nowym rozbiorze Polski „polityka francuska znalazłby dla siebie korzyść". Wnioskowano stąd, że Francya mogłaby na taki rozbiór udzielić swej „zgody" (consentement) o ile będzie to wymaganem jako warunek pokoju; wprawdzie nie „zgody formalnej, pisemnej, gdyż Republika podpisałaby swą hańbę, czyniąc siebie niejako spólniczką podobnego rozboju", ale natomiast „zgody milczącej, prostej deklaracyi ustnej niesprzeciwiania się" (simple an nonce verbale de nonopposition), albowiem „należy uczynić sobie zasługę z naszego milczenia”. To samo dawniej już, za pierwszego podziału, czynili z dyskrecyą wstydliwą statyści bourbońscy, lecz dopiero teraz, za drugiego, po tra fili z takim nagim cynizmem sformułować rewolucyjni.
Z ministrem, roztrząsającym właśnie podobne pomysły pokojowe, z nieżyczliwym i ograniczonym Lebrunem, porozumiewać się musiał przybyły do Paryża Kościuszko. Wątpliwą znalazł on pomoc w zabłąkanych tu rodakach, gorliwych, lecz lekkomyślnych, jak Mostowski, panie Potocka, Lubomirska, albo też najgorliwszych, lecz mocno podejrzanych, jak Turski albo Maliszewski. Poznał też osobiście Francuzów wybitnych barwy najrozmaitszej, jak Brissot, Yergniaud, Condorcet, Lacroix, Barere, sprawozdawca Komitetu dyplomatycznego Konwencyi Herault, jak stojący jeszcze na uboczu, lecz już potężny Robespierre. Napróżno starał się zainteresować ich naprawdę dla sprawy polskiej. Nigdzie rzetelnego nie znalazł poparcia: wszędzie spotkał się z frazesem, obojętnością, lub np ro st nieprzyjaźnią. Trafił, nazajutrz po ścięciu króla, na wielkie przesilenie wewnętrzne, bezpośrednio związane zwiększem wojennem. Trafił na wypowiedzenie wojny Anglii, odrodzenie ofensywy sprzymierzeńczej austro-pruskiej, porażkę wojsk francuskich od ściany belgijskiej i reńskiej. Trafił na zdradę Dumourieza, przy udziale nadomiar zaplątanego w nią Polaka, nieszczęsnego Miączyńskiego. Zarazem zaś trafił na go tu jącą się zgubę głównych rzekomo filarów sprawy polskiej, żyrondystów.
Ci ostatni, sprawcy wojny zaczepnej, a reżyserowie propagandy wolnościowej, na których głównie opierały się złudzenia polskie, teraz sami obciążeni poczytalnością zabójczą za niepowodzenia broni francuskiej, mieli już nóż zawieszony nad głową. Robespierre, przeciwnik stanowczy wojny, jako czynnika odciągającego, osłabiającego wewnętrzne napięcie rewolucyjne, oskarżał ich gwałtownie jako rozmyślnych jej prowokatorów, pospołu ze spiskującym przeciw narodow i dworem. Odmawiał on także wszelkiego w teraźniejszości znaczenia propagandzie rewolucyjnej u obcych ludów. Natomiast, co najciekawsza, pewną postawę przychylną zachowywał Robespierre względem dalekiej i nieszkodliwej Rosyi. Zarazem nawet arcyskrajny Marat — którego brat rodzony pełnił spółcześnie najspokojniej u rząd profesora literatury francuskiej w liceum szlacheckiem w Carskiem Siole,— do krwiożerczych swych pamfletów — wplatał bez zająknienia wzmianki pochlebne o Katarzynie II. Wychwalał on ją pod niebiosa, jako niepospolitą monarchinią, wprowadzoną w błąd jedynie przez takich jak Diderot lub Condorcet „szarlatanów” francuskich. Danton wreszcie, zwolennik wojny, lecz przeciwnik propagandy, odczepić się pragnął conajrychlej od niedorzecznej „brissotiady”, od bezcelowego niepokojenia wszystkiej Europy monarchicznej powszechnemi hasłami powstańczemi, a tem samem spajania jej zamiast dzielenia. Realista z krwi i kości, dążąc do nawrotu na tory realne interesu czysto francuskiego, zażądał on wręcz odwołania tamtych dekretów „wszechludzkich” a „dziwnie nieokreślonych, obowiązujących nas do wspierania patryotów, którzy chcieliby wszcząć rewolucyę w Chinach”. Albowiem, zdaniem Dantona, „nalenależy przede wszystkiem myśleć o zachowaniu własnej naszej istności politycznej i ugruntowaniu wielkości Francyi”, a przeto uchwalić, „że nie będziemy mieszali się do tego, co się dzieje u naszych sąsiadów". W wynikłych z tego powodu rozprawach, jeden z mówców Konwencyi, Robert, wykazywał w tym samym duchu, iż Francya powinna zapomnieć nareszcie o wszelkich innych ludach a myśleć wyłącznie o sobie i wziąć sobie za naczelną zasadę kierowniczą „tego rodzaju egoizm narodowy (egoisme national), bez którego zdradzilibyśmy nasze obowiązki". Ostatecznie, według wniosku Dantona, uchwalono zasadę „niemieszania się” do tego, co się dzieje gdzieindziej, odwołując tym sposobem bez zająknienia tam te wspaniałe dekrety, głoszące tak niedawno „ewangelię wolności” w szystkim jęczącym pod uciskiem narodom-braciom. Ulotniła się ocalająca tych braci propaganda; pozostała tylko wyzyskująca ich prowokacya rewolucyjna.
Śród takich warunków, po paromiesięcznem próżnem kołataniu imieniem braci-Polaków, Kościuszko opuścił Paryż z próżnemi rękoma. Upadek żyrondystówu sunął tymczasem ostatnich platonicznych Polski przyjaciół. Zwiększyła się natomiast liczba jej wrogów, odkąd przed Trybunał rewolucyjny i na gilotynę dostali się Miączyński, Ubielski, Lubomirska i inni Polacy. Najwięcej bodaj zaszkodziła sprawa generała Józefa Miączyńskiego. Nieszczęśliwy ten, nie bez dużych zalet, człowiek i żołnierz, niegdyś waleczny i ofiarny konfederat barski, potem ożeniony z Francuzką i sam naturalizowany jako Francuz, skrzywdzony przez Vergenna, przyjaciel Mirabeau, członek klubu jakobinów, czynny był przy tworzeniu armii rewolucyjnej francuskiej, zwłaszcza jazdy. Wówczas to, rzecz godna uwagi, on pierwszy utworzył silną, kilkotysięczną Legię zwaną Miączyńskiego, później Ardennów. Był zresztą w ciągłej wtedy styczności, w korespondencyi tajnej, z wybitnymi rodakami, z Ignacym Potockim, Stanisławem Sołtykiem, generałem Madalińskim. Był też, zdaje się, wtajemniczony w przygotowania przedpowstańcze. Jako generał francuski odznaczył się zrazu w kampanii 1792 r., lecz niebawem wciągnięty do zdrady Dumourieza na rzecz Austryaków, dostał się do więzienia i na gilotynę. Wyroki śmierci przeciw „arystokratom polskim”, a zwłaszcza przeciw tak głośnym u oficerów i jak Miączyński, wywołały oczywiście w Paryżu wrażenie jak najgorsze. Skutkiem tego nawet tacy bez zarzutu ludzie, jak Mieszkowski, odprawieni zostali ze służby francuskiej, w myśl dekretu, wyłączającego z niej cudzoziemców.
Jeden tylko, świeżo przybyły z kraju Polak, posiadający obywatelstwo francuskie, potrafił zdobyć sobie podówczas niejakie zaufanie, użyty zresztą do misyi poufnej, nic zgoła z Polską nie mającej wspólnego. Był nim niepospolity, ognisty młodzieniec, który w tym właśnie czasie zniewolonej Polski do rewolucyjnego wyrwał się Paryża, Józef Sułkowski. Był on pierwotnie, latem 1793 r., przeznaczony do francuskiej misyi stambulskiej, zdradzonej jednak jeszcze przed wyruszeniem jej z Paryża przez rosyjskich w Paryżu szpiegów. Wkrótce potem wyprawiony został przez rząd francuski z nierównie trudniejszą jeszcze i niebezpieczniejszą tajną misyą indyjską. Szłom ianowicie ow yw ołanie w Indyach śród tuziemców, przy pomocy francuskiej, pow szechnego przeciw Anglikom powstania. Sułkowski niezwłocznie opuścił Paryż i przez Szwajcarce i Włochy udał się w daleką i najeżoną trudnościami drogę na Wschód. Spisywał on rodzaj pamiętnika z karkołomnej tej podróży. W dochowanych stąd ciekawych ułamkach dawał wyraz nazbyt ostremu, choć szlachetnemu w gruncie radykalizmowi swemu Zarazem, przy ocenie oglądanych po drodze stosunków i rzeczy szwajcarskich i włoskich, objawiał zadziwiającą w młodzieńcu wszechstronność pojęcia i czucia. Pod koniec 1793 r. przybył na Cypr i Aleksandrettę do Aleppa, dążąc do Bassory. Jednakowoż, mimo wielkiej zręczności, goszcząc umyślnie u agentów angielskich, wciąż przecie trafiał na czujność brytyjską, oświeconą zresztą niepomału przez zdrajców paryskich. Utkwił też w Aleppie: do Indyi przedostać się nie mógł, i nic nie wskórawszy, musiał w powrotną puścić się drogę. W każdym razie, sam nawet ten wyjątek niefortunny, uczyniony przez ówczesny rząd francuski dla Sułkowskiego, stw ierd zał tylko utrwaloną już regułę, iż ten rząd ani do Polaków ani do Polski żadnej nie żywił wiary i że ze sprawą polską nic naprawdę nie chciał mieć do czynienia.
Dokonany zwrot stanowczy, proklamujący zasadę wyłączności własnych interesów francuskich, niebawem ujawnił się nader znamiennie podczas rozpraw Konwencyi nad nową konstytucyą republikańską. Idealista, ksiądz Gregoire, szczerze Polsce życzliwy, wniósł m ianow icie uchwalenie „deklaracyi praw narodów ", orzekającej, iż „narody są względem siebie niezawisłe i udzielne", iż „pogwałcenie wolności któregokolwiek narodu stanowi zamach przeciw wszystkiej rodzinie ludzkiej". Natychmiast jednak przedstawiciel Komitetu ocalenia publicznego, Barere, zaprotestował przeciw podobnej „filantropii" i przeparł przejście nad tym wnioskiem do porządku dziennego. Przyjęta natomiast pod przeważnym wpływem dantonistycznym ustawa konstytucyjna zawarowała wyraźnie, iż naród francuski, aczkolwiek „jest przyjacielem i sojusznikiem przyrodzonym narodów wolnych” i „udziela azylu cudzoziemcom wygnanym ze swej ojczyzny dla sprawy wolności", wszelako raz na zawsze „nie miesza się zgoła do rządu innych narodów”. Czujnym tego stróżem został Komitet ocalenia publicznego. Miał on na czele swej sekcyi spraw zagranicznych, — której szefem biura został teraz niejaki Maudru, aferzysta świeżo przybyły z Rosyi, autor wierszy na cześć Katarzyny II, ogłoszonych w drukarni cesarskiej w Petersburgu, — zrazu Dantona, Heraulta, Barera, zanim całkiem dostanie się pod Robespierra. Lecz bez względu na te zmiany osobiste, Komitet, dzierżąc faktycznie na węwnątrz i na zewnątrz władzę najwyższą, przestrzegał stale w polityce zagranicznej zasad najbezwzględniejszego realizmu. Postępował tak zwłaszcza, odkąd młoda Republika, z początkiem jesieni 1793 r., znowuż w gorszych niż kiedykolwiek znalazła się kłopotach, wzięta we dwa ognie przez wybuchła na zachodzie i południu sztraszliwą zawieszkę powstańczą, oraz przez ciężkie od ściany północno-wschodniej porażki wojenne, otwierające nieprzyjacielowi drogę do Paryża.
Ale na szczęście dla Francyi w tej samej właśnie chwili zaostrzyły się ponownie dalekie sprawy polskie na sejmie grodzieńskim, któ ry po zatwierdzeniu zaboru rosyjskiego okazał opór rozpaczliwy sankcyi zaboru pruskiego. Król pruski, tknięty uzasadnioną obawą, iż ta oporność sejmowa polska tajemnie była podsycana przez Rosyę, w porozumieniu z Austryą, dla pozbawienia go w ostatniej jeszcze godzinie udziału w zdobyczy, po raz drugi jął wycofywać się z wyprawy francuskiej. Odjechał armię koalicyjną, obrócił się ku Polsce. Skorzystali z tego w lot politycy i wodzowie rewolucyjni francuscy. Nawiązali oni znowuż rokowania tajne z dyplomatami i generałami pruskimi. Podobnież, jak przed rokiem byli zachęcali ich do inicyatywy podziałowej polskiej, tak teraz z kolei pchali do egzekucyi podziałowej polskiej, byle tylko przez to sobie samym folgę zapewnić. Folga istotnie nastąpiła. Ciśnienie pruskie, skierowane nad Wisłę przeciw Polsce, osłabło całkowicie nad Renem przeciw Francyi. „Sprawa polska tym sposobem u chroniła armie francuskie od niechybnej katastrofy“. Francya, korzystając na terenie wojennym z bierności zupełnej Prusaków, a nawet ze zdradzieckich ich posług przeciw Austryakom, zyskawszy kilka miesięcy czasu do powołania ruszenia pospolitego, do masowego uzbrojenia się, po raz wtóry uratowana została kosztem Polski.
II.
Jednakowoż ze strony francuskiej nie wszystkie stąd odrazu zdążono wyciągnąć korzyści, ani całego nie pozbyto się niebezpieczeństwa. Nawiązane z kwaterą nadreńską pruską rokowania przyjacielskie kontynuować dopiero wypadało na uboczu, w Bazylei, aż do pełnego oderwania Prus od koalicyi. Wypadało zatem, możliwie jak najdłużej, raz jeszcze mieć do rozporządzenia tak pożyteczne, podwakroć już wypróbowane, odciągające lekarstw opolskie. W tym zaś celu, gdy niebawem, nazbyt prędko, przełamany został opór sejmu grodzieńskiego, wypadało w aptece polskiej nowego leczniczego poszukać specyału, tym razem rewolucyjnego. Tedy przypomniano sobie niedawne z przed półroku, obojętnie wtedy odtrącone, przełożenia Kościuszki, i sięgnięto wprost po prowokacyę. Następca Lebruna, nowy minister spraw zagranicznych, dantonista Desforgues, zwrócił się do urzędującego przy emigrantach polskich w Lipsku Parandiera, ze szczególnem oświadczeniem poufnem . Wynurzył się, że „należy tylko życzyć sobie... powodzenia plan rewolucyjnego, gotującego się w Polsce” i „podtrzymywać nadzieje Polaków”, jakkolwiek położenie Francyi „nie pozwoli jej udzielić temu godnemu wolności narodowi istotniejszych dowodów swego spółczucia”. Insynuacya była tak haniebna, iż ministrów i od własnego agenta zasłużona za nią dostała się odprawa. „Uczciwość naszej polityki republikańskiej — odpisał mu zgorszony Parandier, uchylając się powierzanej sobie roli jawnie prowokatorskiej, — nie zgadzałaby się z przyrzeczeniam i, jak ich dotrzymać nie pozwoliłyby nam okoliczności".
W tej samej zresztą chwili, w listopadzie 1793 r. kiedy ministeryum paryskie z taką dwuznaczną zwracało się podnietą pod adresem polskim, istotna już głowa rządu, Robespierre, wystąpił ze swym słynnym i nadętym raportem publicznym dla Konwencyi o stanie interesów Republiki. Przybierając przed Europą postawę wielkiego gabinetowego męża stanu, z gorącym deklarując się afektem dla przyjaciół republikanów szwajcarskich i amerykańskich, Robespierre z obojętnością rozmyślną, w dwóch ledwo słowach przechodził tu do porządku dziennego nad drugim podziałem Polski. Gorzej niż obojętnie, bo wprost nieprzyjaźnie, przyjęte zostały wkrótce potem starania, podjęte w styczniu 1794 r. przez kilkudziesięciu oficerów polskich, zebranych w Paryżu, głów nie przez Józefa Wielhorskiego, działającego tutaj z ramienia Kościuszki, poczęści też przy niejasnym udziale Turskiego. Szło mianowicie o organizacyę, pod sztandarem republikańskim francuskim, licznych więźniów i zbiegów polskich z szeregów koalicyjnych. Był to najpierwszy, arcydoniosły, uchylony wszakże pod rozlicznemi pozorami przez Desforguesa, zaród myśli legionowej. Nie we Francyi, lecz w samej Polsce pożadaną była w interesie francuskim nowa „dywersya” polska. Nie żadna tu na miejscu kompromitująca i kosztowna legionowa, lecz pożądaną była tam gdzieś daleko dywersya powstańcza podejmowana na własną rękę i odpowiedzialność przez samych Polaków, i w dodatku kosztem nie francuskim, lecz wyłącznie polskim. Parandier, który dopraszał się dla przygotowań powstańczych w Polsce większego, 12 milionowego zasiłku, wezwany w początku 1793 r. do Paryża, razem z wysłańcem polskim, dzielnym Barssem, darem nie kołatał tutaj naprzemiany do ministeryum spraw zagranicznych i Komitetu ocalenia publicznego. Został on na domiar przez wpływowego teraz działacza rewolucyjnego, a naprawdę szpiega rosyjskiego, Meheego, zadenuncyowany jako kreatura „magnatów polskich, mianowicie Ignacego Potockiego, będącego potajemnie w zmowie z Prusami i Rosyą”. Miał już nawet niebo rak Parandier zostać uwięzionym, kiedy nadeszła do Paryża wiadomość o wybuchu powstania w Krakowie i Warszawie.
Powstanie Kościuszki wybuchło wiosną 1794 r. siłą samorzutną, jako niewstrzymana dłużej żywiołowa konieczność narodowa, a przy prowokacyjnej jeno zachęcie, bez żadnej zgoła rzeczywistej pomocy francuskiej. Było wprawdzie prowokowane równocześnie najskrytszym sposobem tak że przez pewnych polityków petersburskich i wiedeńskich, którzy, niedoceniając jego mocy wybuchowej, szukali w niem pożądanego pretekstu do nowej ponad głową Prus spółki podziałowej austro-rosyjskiej. Lecz podobnież, z wprost przeciwnego końca, dla polityków rewolucyjnych paryskich, powstanie polskie miało przedewszystkiem znaczenie i wartość pożądanego środka do pozbycia się raz na zawsze Prusz nad Renu oraz skierowania ich ostatecznie nad Wisłę. Dopiąć tego spodziewano się zresztą nie tyle postrachem samego powstania, lekceważonego w Paryżu tak samo, jak zrazu w Petersburgu, Wiedniu i Berlinie, ile mianowicie groźbą owej związanej z niema godzącej w Prusy machinacyi rosyjsko-austryackiej. W tem było sedno rzeczy. Z uczuciami prawdziwemi, żywionemi przez rewolucyonistów francuskich dla powstania polskiego, zimną obojętnością dla jego celów, lekceważącą wzgardą dla jego środków, zupełną niewiarą w możliwość jego sukcesu, godził się doskonale ten górujący wzgląd na Prusy, który sam przez się czynił koniecznem staranne unikanie najlżejszej bodaj widomej konniwencyi czynnej z powstańcami polskimi. Ten wzgląd naczelny, brany dotychczas kolejno w rachubę przez orleanistów, żyrondystów, dantonistów, przybierał postać coraz aktualniejszą, w miarę jak pogłębiały się rokowania pokojowe francusko-pruskie. Nawiązane jesienią roku zeszłego nad Renem, wznowione od lutego bieżącego 1794 r. przez posła francuskiego w Szwajcaryi Barthelemego, kontynuowane bez przerwy po zaszłym właśnie w chwili insurekcyjnej polskiej, w marcu i kwietniu t. r., upadku Dantona i jego stronników, te rokowania sankcyonowane były w zupełności przez wszechwładnego odtąd Robespierra. Równocześnie zaś popychane były energicznie ze strony pruskiej przez epigonów fryderycjańskich; przez brata Fryderyka Wielkiego, stryja panującego monarchy, starego ks. Henryka, ciągnącego ku Francyi, mocą starej nienawiści do Austryi, starej obawy przed Rosyą i starych na Polskę apetytów; przez Lucchesiniego, garnącego się żarliwie do „układów z Robespierrem, jak Mazarini układał się z Cromwellem”. Tym sposobem rokowania owe w rzeczy samej już wkrótce doprowadzone zostały szczęśliwie do pierwszej obustronnej umowy pisemnej, do zawartego urzędownie, w lipcu 1794 r., kartelu prusko-francuskiego, zanim w dalszem rozwinięciu doprowadzą do formalnego traktatu pokojowego.
Wobec tej głównej, drogocennej negocyacyi pruskiej, natrętne błagania polskie oczywiście w najwyższym stopniu były nie na rękę statystom paryskim. Naprózno nieszczęśliwy Barss, odebrawszy wiadomość o wybuchu krakowskiego powstania, gwałtownie upominał się od kwietnia 1794 r., przy poparciu Parandiera, a nawet życzliwego szefa wydziału spraw zagranicznych Reinharda, o niezbędne dla powstańców polskich zasiłki. Napróżno, odebrawszy pełnomocnictwo in blanco od Kościuszki, osobiście przekładał raz po razie swoje prośby na audyencyach, zyskiwanych z trudem w Komitecie ocalenia publicznego. Napróżno, już po dojściu fortunnych wieści o wygranej racławickiej i rewolucyi warszawskiej, tem natarczywiej swoje ponawiał nalegania. Komitet, na referacie Reinharda z końca kwietnia, zalecającym posłanie Polakom miliona lub bodaj pół miliona franków, położył lapidarną dekretacyę: „Nie posyłać żadnych funduszów... nie traktować o niczem... można słuchać, nie obiecywać niczego... obserwować i dawać rady powstańcom polskim". Na audyencyi z początku maja, Komitet odprawił Barssa z pustemi rękoma. Na referat Reinharda z końca maja, zalecający wobec pierwszych sukcesów powstańczych posłanie trzech agentów francuskich do Polski z kwotą choćby 300 tys. franków oraz przyznanie Kościuszce przez cztery miesiące choćby po 140 tys. franków, udzielił Komitet decyzyi wręcz odmownej. I jeszcze na audyencyi z połowy lipca, już po wieszaniach czerwcowych warszawskich, mających dogodzić terorystycznym wymaganiom paryskim, zgnębiony Barss usłyszał taki wyrok apodyktyczny, wygłoszony imieniem Komitetu ustami Saint-Justa: iż „Republika francuska nie da ani jednego ziarna złota, nie poświęci ani jednego żołnierza" dla rewolucyi polskiej, która „robioną jest przez szlachtę". Komitet ocalenia publicznego, który poprzednio, żyrondystowski i dantonistyczny, ze względu na Prusy prowokował przygotowania powstańcze polskie, odmawiając im jednocześnie zasiłku, teraz, robespierrowski, wyzyskując wybuchłe już powstanie na rzecz swojej polityki pruskiej, dla tego samego względu pozbawiał je poparcia, pod pozorem niedostatecznej jakoby czystości zasad rewolucyjnych polskich.
Byłoby zaś grubem nieporozumieniem, jak to dziś jeszcze całkiem poważnie czynionem bywa, widzieć w tem i potępiać li tylko jakieś zawzięte zaślepienie rewolucyjno-doktrynerskie. Podobne zaślepienie conajwyżej mogło być właściwem jakiej egzaltowanej, ale nawskroś szczerej, wierzącej naprawdę w ideały niedościgłe, głowie polskiej. Taką głową, takim czystym, rzetelnym zapaleńcem był Sułkowski, który w tedy właśnie, latem 1794 r., ledwo wydostawszy się z Aleppa napowrót do Stambułu, zelektryzowany wieścią o wybuchu powstania, przełożył stąd rządowi francuskiemu kreślone gorączkowe w skazania rzeczoznawcy o Polsce insurekcyjnej i działających w niej prądach i ludziach. Przemawiał w tych wywodach właściwym sobie tonem ostrym i bezwzględnym. Potępiał narówni szlachtę polską i żydów, jako wyzyskiwaczów nieszczęsnego ludu włościańskiego. Potępiał Ustawę majową, „śmieszny kodeks, martwy płód trzechletnich rozpraw sejmowych”. Uznając waleczność i cnotę Kościuszki, odmawiał mu wszelkiego pojęcia i znaczenia politycznego. Wysoko natomiast szacując zdatność Ignacego Potockiego, jako istotnego kierownika politycznego insurekcyi, chciałby jednak Sułkowski jak najściślej dozorować jego szczerość rewolucyjną i ludowładczą. To wszystko, te surowe sądy, żądania, podejrzenia, w tym płomiennym patryocie polskim, drżącym o los swej ojczyzny, to była przynajmniej prawdziwa, głęboka doktrynerska wiara.
Ale w przemawiających spółcześnie podobnym napozór tonem, terorystycznych władcach francuskich, o niczem podobnem naprawdę nie było mowy. W ich groźnej o polskiem powstaniu mowie nie była zgoła żadna ślepa doktryna, było nieskończenie gorzej, był świadomy, rozmyślny, hipokrycki pretekst. Wszak Robespierre jednocześnie przygarniał w swych przemówieniach jaknajczulej Szwajcarów, mimo napiętnowane już przez Roussa oligarchiczne ich zacofaństwo; przygarniał Amerykanów, mimo niewykorzenione ich skłonności monarchiczne, prezydenturę, dwuizbowość i niewolnictwo murzyńskie; przygarniał ich ostentacyjnie dlatego tylko, że byli potrzebni narazie, jedni przeciw Austryi, drudzy przeciw Anglii. To też dla francuskiego trybuna takie lub inne herezye Polaków przeciw katechizmowi rewolucyjnemu, dostrzegane w ustawie majowej lub insurekcyi kościuszkowskiej, naprawdę żadnej istotnej nie odgrywały roli, nie wchodziły wcale na seryo w rachubę. Wyrzut szlachetczyzny, czyniony powstańcom polskim przez Robespierra, był wart akurat tyleż, co wyrzut jakóbiństwa, czyniony im równocześnie przez Katarzynę. Gdyby wszystka Polska wtedy z samych najczystszych składała się jakobinów, gdyby w Warszawie powstańczej proklamowano najdosłowniej ostatnią ortodoksyjną konstytucyę republikańską paryską, a na Placu Zamkowym najdoskonalej funkcyonującą wystawiono gilotynę, nie wpłynęłoby to ani na jotę na zmianę obojętnej, odmowmej polityki polskiej robespierrowskiego Komitetu ocalenia publicznego. Francya terorystyczna nietylko aż do końca żadnej realnej pomocy — oprócz chyba drobnych zasiłków, dostarczanych na własną rękę przez zacnego Descorcha, ze Stambułu, albo może podobnież z inicyatywy prywatnej kierowanych na Kopenhagę, a przeważnie po drodze rozkradywanych, — nie udzieliła powstaniu polskiemu, ale nadto wprost przyłożyła się do jego zguby. Obłąkała je mianowicie, wprowadziła w błąd co do Prus, z któremi układała się sama i które, celem wysunięcia z koalicyi antyfrancuskiej, wpychała sama do antypolskiej, sama zwalała na insurekcyę. To też Prusy, dzięki uczynności francuskiej powiadomione najdokładniej o wszelkich usiłowaniach i prośbach polskich, chwytając i przecinając najtajniejszą korespondencyę powstańczą między Warszawą a Paryżem, gdy jedną rękę wyciągały przyjaźnie ku rewolucyi francuskiej, drugą zbrojnie uderzały znienacka na insurekcyę polską, rozbijały pod Szczekocinami osłupiałego Kościuszkę, zagarniały Kraków, oblegały Warszawę.
Upadek Robespierra w końcu lipca 1794r., przewrót thermidorowy, żadnej zgoła w tym względzie nie przyniósł zmiany na lepsze; przeciwnie, wzmógł jeszcze i utrwalił tę samą hipokrycką a niemiłosierną wobec Polski postawę nowych mocarzów rewolucyjnych francuskich Tliermidorczycy, to była właściwie najrozmaitsza zbieranina stronnicza, skupiona chwilowo przez strach i nienawiść, złożona pierwotnie w znacznej mierze z terorystów skrajnych, potępiających Robespierra za „moderantyzm“. Stąd wygórowali stopniowo i utrzymali się przy sterze ludzie stosunkowo tężsi, roztropniejsi, przeważnie „legiści“, prawnicy z zawodu. Ci trzeźwi i twardzi działacze, pragnąc użycia i ubezpieczenia na wewnątrz swej władzy i sytuacyi materyalnej własnej, pragnąc w tym celu zarazem na zewnątrz ubezpieczenia pomyślności i wielkości Republiki, uosabiali napoły egoistycznie, napoły narodowo racyę stanu czysto francuską naprzeciw Europy. Nawiązywali na swój sposób łączność między starą trądycyą Richelieugo a nowoczesną rewolucyjną. Sami, w trudnem wciąż, niebezpiecznem swem położeniu wewnętrznem, stawali się tyleż z musu, co z instynktu, kontynuatorami najbezwzględniejszego realizmu polityki zagranicznej bezpośrednich swych, obalonych przez siebie, poprzedników. Zmierzali podobnież, konsekwentniejszym jeno, celowszym sposobem, do „deblokowania” Francyi i skonsolidowania jej zdobyczy w obrębie „granic naturalnych starej Gallii. Obok popularnej wojny zwycięskiej z tradycyjnymi wrogami narodowymi, Anglią i Austryą, zmierzali podobnież na gwałt do pokoju i sojuszu z tradycyjnym przyjacielem francuskim, Prusami. Całkiem świadomie też parli w tym oportunistycznym kierunku wojenno-pokojowym, drogą najprostszą, nie oglądając się pozatem na nic, a już najmniej na to, iż iść im tędy wypadało przez trupa Polski. W opanowanym i zreorganizowanym przez siebie Komitecie ocalenia publicznego, rządzili thermidoryści zwłaszcza w najważniejszym obecnie wydziale zagranicznym, gdyż Komisya spraw zagranicznych, z nowym swym naczelnikiem Miotem i zostawionym w sekcyi polsko-prusko rosyjskiej Reinhardem, była i teraz podawnemu niewięcej jak biurem Komitetu. Rządzili ludzie tego mianowicie typu, wolni od wszelkich przesądów uczuciowych, realiści i oportuniści brutalni, jak Merlin de Douai, “książę juryskonsultów”, późniejszy hrabia cesarstwa, jak adwokat Cambaceres, późniejszy książę Parmy i arcykanclerz cesarstwa, jak prokurator Boissy d’Anglas, jak złączony z nimi niebawem, a najgłębszy z nich i najambitniejszy, Sieyes, również późniejsi dostojnicy cesarscy. Byli to wszyscy bez wyjątku zdeklarowani stronnicy Prus, — nie mówiąc już o komitetowcu takim, jak uczony Guyton, zausznik osobisty i biograf ks. Henryka Pruskiego. Byli zaś wszyscy bądź całkiem obojętnie bądź wręcz nieprzychylnie usposobieni dla Polski. Naogół, na półsetki konwencyonistów, jacy w tym tak doniosłym dla spraw polskich okresie przejściowym, od lipca 1794 do października 1795 r., od zamachu thermidora do ustanowienia rządów dyrektoryalnych, przewinęli się przez Komitet ocalenia publicznego, jeśli znalazło się paru platonicznych przyjaciół Polski, jak całujący się niedawno z Turskim Treilhard, jak chroniący się później do Warszawy Carnot, jak wrażliwy na grosz wdowi emigracyi polskiej Tallien, to przecie ani jednego literalnie nie było tam człowieka, który by chciał i mógł istotnie zrobić cośkolwiek dla Polski.
Co gorzej, nietylko opuszczono, poświęcono Polskę, lecz nadomiar, wedle praktykowanej dotychczas recepty, i nadal nikczemnym, obłudnym karmiono ją i obłąkiwano fałszem. Delegacya polska w Paryżu, uzyskawszy z biedą od nowego Komitetu ocalenia publicznego, nazajutrz po upadku Robespierra, pozwolenie stawienia się w sierpniu 1794 r. przed obliczem oczyszczonej Konwencyi, musiała w osobie mówcy swego Barssa oględnemi, ocenzurowanemi w Komitecie odezwać się słowy. Nieszczęsny Barss musiał dyskretnie schować ciągnącą się na usta rozpaczliwą skargę, głosić narzucony sobie fałsz oficyalny, prawić o królu pruskim, ostrzeliwującym właśnie Warszawę, iż on „porzuca pakt zbrodniczy, łączący go z konspiracyą królów”. Musiał wielbić „święte węzły jednoczące już losy teraźniejsze i przyszłe Francuzów a Polaków Musiała w zamian delegacya polska słuchać łaskawych „kilkakrotnych oklasków" zgromadzenia oraz obłudnych frazesów prezydenta Konwencyi a głównego wtedy rządcy Komitetu, Merlina, iż Polska we Francuzach ma wiernych „braci", iż „naród francuski... ze słodkiem rozrzewnieniem odbiera wieści o sukcesach" polskich. Uświetnił swe wywody Merlin osobliwszą nauką „braterską", podwójnie osobliwą w ustach polityka, dobijającego teraz targu z królem pruskim, a przyszłego hrabiego cesarskiego, iż każdy „król, nawet w kajdanach, zagraża zawsze wolności, iż tygrysów i lampartów nigdy oswoić niepodobna, iż ktokolwiek im wybacza, staje się wrogiem rodzaju ludzkiego". Tani oklaski tania rada zam ordow ania Stanisława Augusta, to było wszystko, co wymyślili thermidoryści dla wykwitowania się z jęków błagalnych dogorywającej insurekcyi polskiej, z przekładanych sobie przez Barssa rozpaczliwych jej imieniem nawoływań Kościuszki i Kołłątaja: „Na miłość Boską, jakiebądź zasiłki!... Nie możemy pojąć, co sobie myślą we Francyi... Byłoby już lepiej wiedzieć, że nie otrzymamy zgoła poparcia Republiki francuskiej, niż próżną łudzić się nadzieją”. Nareszcie, już po otrzymaniu wieści o Maciejowicach i wzięciu Kościuszki, już po szturmie Pragi przez Suworowa, a w chwili kapitulacyi radoszyckiej, w połowie listopada 1794 r., zdobył się Komitet ocalenia publicznego na gest wspaniały. Zdobył się na uznanie nieistniejącego już faktycznie powstania za „niearystokratyczne ani mieszczańskie, lecz narodowe", i na zatwierdzenie fikcyjnego już pełnomocnictwa Barssa. Zdobył się na wysłanie do powalonej już i dobijanej Polski Parandiera, z „funduszem skromnym”, t. j. 20 tys. liwrów rocznie, dla zasilania wymordowanych już, wziętych w niewolę lub wygnanych powstańców. Przytem jednak na dobitkę jeszcze wyraźnie zawarowanem zostało, iż te spóźnione dobrodziejstwa zależeć będą „od własnego położenia Francyi", o ile dadzą się z niem „skombinować interesy narodu polskiego”.
III.
„Kombinacya” owa, w chwili niniejszej konania insurekcyi i dojrzewania nowego podziału polskiego, polegała poprostu na umiejętnem spożytkowaniu tych okoliczności klęskowych, celem tem rychlejszego ubicia toczącego się w Bazylei targu o traktat pokoju francusko-pruski. W instrukcyi dla negocyatorów swoich, Barthelemego i Bachera, z początku stycznia 1795 r., Komitet ocalenia publicznego stanowczo stwierdzał, iż sprawa ratowania skazanej na zagładę Polski jest rzeczą „odleglejszą“, nie wchodzącą obecnie w rachubę. Zastrzegał zarazem, że wszelkie w tym względzie kroki należy do pomyślniejszej pory „odłożyć", — ajourner, eufemizm urzędowy, oznaczający naprawdę zupełne wyparcie się Polski, stale odtąd w tem znaczeniu używany w komitetowych o Polsce wynurzeniach. Ze swej strony rząd pruski, we wskazaniach dla swoich w Bazylei przedstawiciel, Goltza i Hardenberga, spajał bezpośrednio sprawę pokoju z Francyą a nowej w Polsce zdobyczy. Ks. Henryk, w memoryałaeh poufnych z początku stycznia t. r., wykazywał, iż pacyfikacya odrębna prusko-francuska, zabiegając z góry, na wypadek przyszłej pacyfikacyi powszechnej, podniesieniu przez Francyę restytucyi przypadłego Prusom zaboru polskiego, zabiegając wogóle przyszłem u odbudowaniu Polski a w szczególności zjednoczeniu jej przy Rosyi, równała się szacownej sankcyi moralnej francuskiej, tak dla dawnych, jak i dla “nieuniknionych nowych w Polsce nabytków” pruskich. Zaś ministeryum berlińskie wprost pojmowało układy bazylejskie, jak o traktatową ze strony Francyi porękę pruskiego stanu posiadania w Polsce, z wyłączeniem Austryi a zabezpieczeniem przeciw Rosyi.
Komitet paryski, doskonale zdając sobie sprawę z tych widoków pruskich, świadomie wyzyskiwał je szedł im na rękę. W raporcie ogólnym o położeniu Republiki, złożonym od Komitetu w końcu stycznia 1795 r. przed Konwencyą, a podkreślonym celowo przez rozprawy, rozmyślnie z tego powodu w zgromadzeniu inscenizowane, sprawozdawca Boissy, uderzając gwałtownie na Anglię, Austryę i Rosyę, wypominając z żałością zajęcie ongi Berlina czasu wojny Siedmioletniej, ostentacyjnie wyciągał rękę Prusom, wzywał je do sprzęgnięcia się z Francyą, ofiarował im pokój za linię Renu, stanowiącą „słupy Herkulesa francuskiego”. Zarazem zaś proklamował z naciskiem uznaną już dawniej przez Konwencyę zasadę niemieszania się Francyi do spraw mocarstw postronnych, co w danej chwili oznaczało oczywiście przede wszystkiem wyrzeczenie się wszelkiej interwencyi w rzeczach polskich. Na tym mianowicie kapitalnym punkcie ostatnim szczególniejszą objawiano drażliwość. Kiedy np. nieco później poczciwy, Bogu ducha winny, nieświadomy arkanów polityki komitetowej, ksiądz Gregoire wyrwał się ponownie ze swoim wnioskiem zeszłorocznym o „deklaracyi praw ludów“, Konwencya nietylko przeszła nad nim znowuż do porządku dziennego, lecz nawet, na skutek ostrej imieniem Komitetu reprymendy Merlina, odwołała powziętą zrazu przez grzeczność uchwałę prostego wydrukowania tego wniosku, jako przeciwnego zasadzie bezwzględnego niemieszania się do cudzych interesów.
Śród takiego nastroju, po różnych jeszcze ze strony Komitetu obłudnych, gołosłownych pocieszeniach i komplementach dla Polski, po paru jeszcze platonicznych ze strony starego Barthelemego, świadomego swej pośredniej względem „biednych Polaków a roli grabarskiej, na ich rzecz przełożeniach i westchnieniach, uchylonych oczywiście najgrzeczniej przez niemniej uświadomionego Hardenberga, zostało nareszcie szczęśliwie doprowadzone do końca, do podpisania w Bazylei, pamiętne dzieło traktatu pokoju francusko-pruskiego z kwietnia 1795 r., uzupełnione przez umowę demarkacyjną z maja t. r. Epokowy ten traktat za wierał ogólną w zasadzie zgodę tajną pruską na zdobycze francuskie w Holandyi i na lewym brzegu reńskim. Nie zawierał natomiast, rzecz prosta, najlżejszej nawet wzmianki o Polsce, choć dokonany był naprawdę za pośredniem poniewolnem Polski przyczynieniem się, jej okropnym dokonany okupem. Pierwszy wielki akt międzynarodowy, ubezpieczający Francyę rewolucyjną, okupiony został przez ostatni akt międzynarodowy, grzebiący doszczętnie państwo polskie.
Pomiędzy dwoma temi zjawiskami najściślejsze w istocie, aczkolwiek wstydliwie przez kontrahentów bazylejskich zasłonione, zachodziło przyczynowe junctim. Zrealizowanie targów bazylejskich o Ren przyśpieszone zostało przez równoległe targi petersburskie o Polskę. Naodwrót, pacyfikacya bazylejska ułatwiła zrealizowanie trzeciego podziału Polski. Już poprzednio tragiczne powikłania polskie, naprzód w przededniu drugiego podziału, jesienią 1792 r., potem w czasie sejmu grodzieńskiego, latem 1798 r., wreszcie w chwili wybuchu powstania kościuszkowskiego, wiosną 1794 r., potrzykroć wyzyskiwane były z powodzeniem przez Francyę rewolucyjną dla faktycznego, od wypadku do wypadku, w wyzbywania się groźby wojennej pruskiej. Obecnie podobnież, po raz czwarty z kolei, dla traktatownego na długą metę ułożenia się z Prusami, skutecznie wyzyskane zostały powikłania przedzgonne, związane z nadchodzącym ostatecznym rozbiorem resztek Rzpltej, na przełomie 1794 a 1795 r. Nieunikniony ten końcowy akt rozbiorczy szybkiemi zbliżał się kroki. Lwi w nim udział Rosyi, pogromicielki powstania, nie mógł być uszczuplony przez dwóch jej spółuczestników. Tem sroższe jednak między nimi dwoma wynikły zatargi, zawzięte o dystrybucyę zostawionych przez Rosyę szczątków polskich rywalizacyjne spory łupieżcze prusko-austryackie. Wszczęte hałaśliwie w grudniu 1794 r. w Petersburgu, zostały one w net przecięte w cichości przez skryty odwet dwucesarski na Prusach, przez tajemne umowy austro-rosyjskie ze stycznia 1795 r. Te umowy ustalały góry linię wytyczną trzeciego podziału Polski, z przyznaniem Austryi głównego spornego przedmiotu pożądliwości pruskiej, Krakowa. Mieściły one zarazem odnowienie dawniejszych, z przed dziesięciolecia, paktów józefińskich, zapowiedź zdobyczy tureckich dla Rosyi, ewentualnie i dla Austryi, niezawiśle od przyrzekanych jej zdobyczy weneckich. Jednocześnie zaś, co najgłówniejsza, mieściły w sobie groźny sojusz dwucesarski, skierowany wprost przeciw Prusom, obliczony na przymusowe, choćby orężne utrzymanie ich w karbach wyznaczonej im zdobyczy polskiej. Wytwarzał się tym sposobem stan potencyalnego przesilenia wojennego w sprawie trzeciego rozbioru polskiego, pomiędzy odrodzonym związkiem austro-rosyjskim a wyosobnionemi Prusami. Równocześnie zaś dokonywało się zabezpieczenie sobie tyłów przez Prusy, dzięki pacyfikacyi z Francyą, zwolnioną odtąd do tem potężniejszego na Austryę ciśnienia wojennego. To były dwa, organicznie z sobą skojarzone, spółczynniki górujące, pod których znakiem dopełnić się teraz mogła pędem przyśpieszonym likwidacya ostateczna losów Polski.
Nastąpiło odkrycie kart przez dwory dwucesarskie, ujawnienie tajnej ich umowy podziałowej zaskoczonym Prusom. Nastąpiło gwałtowne Prus żachnięcie się, szamotanie się ich z Austryą o mile i dusze podziałowe polskie, pod superarbitralną powagą imperatorowej, licytującej i szczującej na siebie obu spółzawodników. Nastąpił wymuszony akces pruski, rozebranie wszystkiej Polski, abdykacya Stanisława-Augusta, końcowe czynności oddawcze i graniczne. Mocą aktów podziałowych ze stycznia i października 1795 r., aktów okupacyjnych ze stycznia, demarkacyjnych i superarbitralnych z sierpnia, października, grudnia 1795 i stycznia 1797 r., dopełniony został trzeci całkowity podział Polski. Wzięła Rosya przeszło 2000 mil kwadratowych, z Wilnem i półtrzecią miliona; Austrya około tysiąca, z Krakowem i milionem; Prusy resztę, z Warszawą i 900 tysiącami mieszkańców. Otrzymała ogółem Rosya półdziewiąta, Prusy i Austrya mniej więcej po półtrzecia tysięcy mil kwadratowych, z zaludnieniem odpowiedniem około siedmiu oraz od trzech do czterech milionów. W chwili, gdy młoda Republika francuska dosięgała szczęśliwie upragnionych „granic przyrodzonych”, Renu, Alp, Pyrenejów, a wnet wylewała się za nie, znikała jednocześnie starożytna Rzplta polska i granice jej historyczne.