Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ojciec był Czechem, osiadłym w Krakowie od lat może dwudziestu, żonatym od dwunastu (r.1826), kiedy Matejko przyszedł na świat 30 czerwca r. 1838. Matka była Krakowianką, ale nazwisko Rossberg wskazuje niemieckie pochodzenie rodziny, od wieków może, jak tyle innych, spolszczonej. Że urodził się w tym samym domu na Floryańskiej ulicy, w którym umarł, że matkę stracił w siódmym roku życia, a po jej śmierci opiekę niewieścią miał w ciotce, że od dzieciństwa lubił się bawić ołówkiem, rysować, że nauki zaczął w szkole Św. Barbary, a ztamtąd przeszedł w jesieni 1848 r. do liceum Św. Anny, zkąd znowu w roku szkolnym 1851—1852 po skończeniu trzeciej klasy (bez promocyi) przeniósł się nie bez trudności ze strony ojca do Szkoły Sztuk Pięknych— to wszystko rzeczy wiadome. Życiorys, pisany przez p. Maryana Gorzkowskiego, obejmujący dotąd tylko młodość Matejki, podaje wszystkie szczegóły o rodzinie i wychowaniu, zapisuje skrzętnie niemal każdą ćwiartkę papieru, na której jest jakiś rysunek Matejki. Życiorys ten będzie dla przyszłego biografa nieocenionym dokumentem, zwłaszcza, jeżeli dojdzie do czasów późniejszych, w których gorący wielbiciel a nieodstępny świadek codziennego życia Matejki, zapisywał dzień w dzień wszystko, co Matejko każdego dnia robił, lub czego doświadczał.
Ta pierwsza część żywota jest każdemu dostępną; nie powtarzając więc za nią wszystkiego, wyjmiemy z niej tylko tę wiadomość główną i charakterystyczną, że chłopiec od dzieciństwa miał pociąg do ołówka i pendzla, i że od czasu, jak się czytać nauczył, ciekawy był polskiej przeszłości. Śpiewy historyczne i Siemieńskiego Wieczory pod lipą, oto pierwsze źródła jego historycznych wiadomości, i pierwsze wrażenia, które budzą czynność jego wyobraźni, i chęć nakreślenia tego co czytał, tego, co sobie wyobrażał. Tadeusz Wojciechowski, profesor i były rektor Uniwersytetu lwowskiego opowiada, że od lat sześciu lub siedmiu swego życia, chodził często do małych Matejków, ze starszym bratem rówiennikiem starszych, kiedy sam był rówiennikiem małego Jana, Bawili się żołnierzami, których ten rysował i malował, a bracia w licznych exemplarzach kalkowali do okna i naklejali na kartony. Wojska te, najrozmaitszych mundurów i broni, ustawiały się na wielkim stole i dostarczały niewyczerpanego przedmiotu do zabaw. Przyszły Matejko śmiał się ze swoich braci, że nie umieli sami żołnierzy rysować, tylko musieli niewolniczo przerysowywać to, co on zrobił. Na wystawie lwowskiej były najdawniejsze podobno roboty Matejki, bo z r. 1850, kopie tuszem z illustracyj Oleszczyńskiego do Śpiewów historycznych, w rozmiarach większych niż małe rycinki przy wydaniu Śpiewów. Dwunastoletni chłopiec naturalnie o tem tylko myśli, żeby wiernie wzór oddać—i oddaje też wiernie, z nieumiejętności zapewne, niemniej jak z zamiaru, całą sztywność i konwencyonalność swego wzoru. Kopiuje także ze Stachowicza Księcia Józefa na krakowskim rynku. Jedno i drugie zapewne zapowiada kierunek jego myśli; nie sądzę, żeby zapowiadało jego wyjątkową zdolność. Tej oznaki widzieć miał Stattler w karykaturze, jaką niegodziwy żak śmiał zrobić ze swoich profesorów. Były tam trzy najbardziej typowe i najbardziej przedpotopowe postacie dawnego liceum Św. Anny: stary Knapczyński z wielkim brzuchem, na kulach; stary Pogonowski, chudy, z długim nosem i długim surdutem; i sama najwyższa powaga p. prorektora Tyrchowskiego, a wszyscy w wykonywaniu uroczystego aktu swojej władzy! Była ławka, byli studenci delinkwenci, był i tercyan z rózgą (nie mógł być inny, jak historyczny, klassyczny Bartłomiej z czerwonym nosem). Kto z nas jeszcze pamięta, jak się bał Knapczyńskiego i Bartłomieja, coby dał za to, żeby tę karykaturę zobaczyć, i przypomnieć sobie te dziecinne strachy i łata! Dość, że bezbożna karykatura stanowiła nie urzędowy zapew ne, ale skuteczny allegat do podania, i otworzyła Matejce wstęp do Szkoły Sztuk Pięknych.
Zaczęła się systematyczna nauka rysunku i malarstwa; rozwinęło się nie systematyczne marzenie o malarstwie i malowanie po za szkołą. Wypchana kaczka, wypchany kanarek, jakiś model gipsowy, modele żywe, jak dziad siadający wówczas w bramie Floryańskiej, a później całemu miastu znany stary Ulmann z długą białą brodą, to jego pierwsze prace szkolne. Z własnego popędu w domu powstał Wjazd Cesarza Franciszka Józefa do Krakowa (r. 1851), i własny portrecik, którego reprodukcyę podał p. M. Gorzkowski w swojej Epoce lat najmłodszych Matejki.
W piętnastym roku życia (1853) a szkolnym z 1853 na 1854 zjawia się pierwsza jego kompozycya. To Carowie Szujscy stawieni przed Zygmuntem III. Więcej tam jeszcze Śpiewów historycznych w pojęciu figur i sceny, w wykonaniu więcej nieśmiałości i niewprawy ucznia, niż zapowiedzi i błysków tej potężnej wyobraźni i indywidualności, które rozwiną się z czasem. Figury sztywne, drewniane, bez ciała pod sukniami, stoją porządnie ustawione koło siebie, i odgrywają swoją scenę tak jak bardzo mierni aktorowie, albo jak amatorowie zakłopotani tem bardziej, że czują, jak słabo grają. Żółkiewski, długi, chudy, podnosi rękę, jak żeby mu ją kto za sznurek pociągnął; Władysław, w czerwonej, futrem obszytej kurteczce, mógłby być tym synem, którego śmierć opłakuje żona króla Heroda w szopce; carowie z długiemi brodami i nizkiemi pokłonami, powszedni i oklepani także. A jednak wpatrując się pilnie w ten obrazek, malowany z takiem wzruszeniem i taką nieudolnością, z jakiemi nie jeden młody chłopiec pisze swoje pierwsze wierszyki, dostrzeże się w nim przecie rzeczy nieobojętnych. Ten chłopiec musiał już dużo rozmyślać i pytać się, szukać po książkach, jacy ci ludzie byli, i jak mogli wyglądać; bo dlaczego naprzykład jego Zygmunt III ma taką fizyognomię spokojną, że aż martwą, tak panującą nad wrażeniem, jak żeby się modelował na wzór sławnego Sosiego Filipa II? dla czego Wolski ma tę samą głowę, co na swoich portretach? Gdzieniegdzie, rzadko, ale już przebija tu zdolność charakteryzowania historycznych postaci, i sumienność w ich studyowaniu. Henryk Walezyusz, z tego samego roku, okazuje znowu pociąg Matejki i jego dar do malowania jedwabiów, aksamitów, haftów. Jest tam na koniu czaprak jeden, jest nad królem baldachin, w których jak w pączku kwiat, zawarte są późniejsze przepychy ubiorów i przyborów, od Reytana począwszy, do końca.
W zbiorach p. Maryana Gorzkowskiego zwraca uwagę obraz jeden, który na pierwszy rzut oka z daleka wydaje się dziwnym. Co to jest? chyba coś starego, przedwiecznego? Stary mężczyzna, z włosem siwym a rzadkim, z ogolonym zarostem, siedzi obrócony do widza ledwo więcej jak profilem; naprzeciw niego stoi młoda dorastająca dziewczyna, przy nim mały chłopczyk, a za tym, w głębi, drugi, starszy, z krótko ostrzyżoną ciemną czupryną. Stary człowiek ma rysy szlachetne, a w nich dużo wyrazu i charakteru; ale malarz widocznie nie myślał o tem, żeby jego, czy jego dzieci uszlachetniać, upiękniać, poetyzować. Chciał ich wymalować tak, jak ich widział.
Jest w tych postaciach jakaś prawda, jakiś realizm, a zarazem jakaś suchość czy sztywność, która każe myśleć o starych Niemcach. To ojciec Matejki, to jego starsza siostra i młodszy brat, a ten w głębi wyrostek to on sam, i jak świadczy rodzeństwo, bardzo podobny. Życia i charakteru dużo w tych głowach, farby użyte bardzo oszczędnie, jest ich tyle tylko, ile koniecznie potrzeba; ale choć ręka jeszcze widocznie nie jest myśli posłuszną i nie umie zrobić tak jak tamta chce, to przecież spotyka się szczegóły zadziwiające, jak naprzykład rzadkie włosy ojca i skóra z pod nich przeglądająca, jak wązka koronka przy kołnierzyku siostry. Ta sama służyć miała, mówi podanie, za wzór do sławnych koronek Zygmunta III w Skardze, bo innych malarz jeszcze wtedy dostać nie mógł.
Przedmioty historyczne roją się coraz tłumniej w jego wyobraźni, i śpieszą się utwierdzić, utrwalić na papierze, w formie małych akwarelli, dość nieudolnych. Chodzi o to, żeby się nie ulotniły, nie znikły, żeby pamięć znalazła ich ślad, jak Bóg da, że przyjdzie czas malowania. Taki jest Zygmunt Stary idący na Zamek, taki Zygmunt August i Barbara po koronacyi, i kilka innych, a między niemi dwa szczególnie godne uwagi. Jeden, to Zjazd cesarza Maksymiliana z Jagiellonami w r. 1515, a drugi to Hołd pruski. Dziwny los tych dwóch chłopięcych marzeń. Oba stały się obrazami, i oba, oprócz artystycznej wartości, mają i historyę ciekawą a piękną. Jeden, darowany cesarzowi Franciszkowi Józefowi, kiedy ten malarza w jego domu odwiedził w r. 1880 poszedł do Wiednia, drugi, w tym samym czasie darowany królewskiemu Zamkowi, czeka jego restauracyi. Nadspodziewanie spełniło się owe marzenie; może spełni się i to drugie, choć już nie w oczach tego, który w piętnastu latach już począł w swojej głowie die schwankenden Gestalten, ustalone, urzeczywistnione w wielkich dziełach. Ten pierwszy pomysł, jest naturalnie bardzo różny od znanego Hołdu. Król siedzi w środku obrazu, twarzą do widza; książę pruski klęczy przed nim, zupełnie z tyłu widziany. Figur bocznych nie wiele, a w nich żadnego podobieństwa z temi, które są na obrazie.
Leszek Biały z Goworkiem (r .1855) ma, jeżeli się nie mylimy, niejaką wyższość nad Carami. Mianowicie w głowie Goworka jest więcej charakteru, niż w tamtych, w malowaniu więcej biegłości — przypominamy brodę Goworka. Ciekawy i charakterystyczny jest Leszek, dziecko zupełnie brzydkie. Inny malarz, byłby zapewne chciał dać mu jak najwięcej piękności i wdzięku. Młody Matejko już wtedy widać szuka piękności w tem, co charakterystyczne, co typowe, co rzeczywiste, a piękność rysów uważa za rzecz przypadkową, którą nie gardzi, jeżeli się ona do jego celu nadaje, ale o którą nie dba. Obok tego już, Zygmunt III z tyglami do smażenia złota, zawiązek na późniejszego Sędziwoja. Już Jagiełło na modlitwie przed bitwą, i Witold, który się do niego zbliża, i opodal krzyżacki poseł z dwoma mieczami — ziarnko, z którego wyrośnie Grunwald. Jest i Kazimierz, z nagrobka wiernie wzięty, z Esterką, suto, wytwornie ustrojoną; a to wszystko dowodzi, że kiedy wieczorami odbywa swoje zwykłe obchody rynkowe, jak je nazywa, a potem zatapia się w książkach z Biblioteki pożyczonych, zwłaszcza w tych starych kronikach, które go nęcą nad wszystko, to z każdego zaułka ulicy, z każdej karty Długosza czy Bielskiego wychylają się do niego postacie „zmarłej przeszłości“, które wskrzeszać, jest jego marzeniem, pragnieniem, a jak się pokaże, jego rzetelnem powołaniem i przeznaczeniem.
Co on o sobie myśli w tych latach? jak sądzi swój talent a wyobraża sobie przyszłość? Każdy chłopiec w jego wieku już tak rozmyśla, czem będzie? jakim będzie? a jeżeli wrażliwy, na piękne rzeczy czuły, rzeczy nieznanych ciekawy, to zwykle roi śmiało i widzi się w przyszłości czem? — nie wie, ale koniecznie czemś niepospolitem. Jeżeli ma trochę fantazyi, jeżeli z dumą i radością uczuje, że serce czasem zabije mu silniej, to wtedy myśli, choć nie powie, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby stał się czemś wielkiem — najczęściej wielkim poetą. Od lat chłopięcych, aż do dojrzałych prawie każdy jest zarozumiały. Jakiż będzie Matejko, kiedy myśleć o sobie a dla siebie marzyć zaczyna, kiedy wchodzi w te szczęśliwe lata pierwszej młodości, kiedy, jak kwiaty na polu, rozwijają się co dzień nowe myśli w głowie, nowe uczucia w sercu?
On sam nie myśląc o tem, ani chcąc, zostawił o tem wiadomość. Pisywał listy do przyjaciela, cokolwiek starszego, listy najpotoczniejsze, takie jak wszystkie, o których ani przypuszczał, by kogoś prócz nich dwóch mogły obchodzić, by kiedyś ogłoszone, stały się dokumentem. W tych listach mówi o swoich potocznych sprawach, kłopotach, czasem o swoich zamiarach; a przez tę pozorną zwykłość i powszedniość przebija niezwykłe, niepowszednie wcale usposobienie.
Matejko od dzieciństwa był znany i lubiony w domu państwa Giebułtowskich. Z młodszym ich synem chodził do jednej klasy, zaprzyjaźnił się ze starszym. Na wakacye zwykle jeździł do nich do Wiśnicza. Ztąd przywiązanie i do tego miejsca, pełnego wspomnień, w których łączyły się dobre chwile i ludzie szczerze kochani. Dom składał się z dwojga rodziców, dwóch córek, z których jedna już zamężna za Antonim Serafińskim notaryuszem, a druga, znacznie młodsza, miała z czasem zostać żoną Matejki, i z dwóch synów. Z tych starszy, Stanisław, był klerykiem w seminaryum tarnowskiem, i był, zdaniem tych, co go znali, młodzieńcem bardzo myślącym i bardzo wykształconym. Ci, którzy pamiętają Matejkę w tych latach, twierdzą, że ten przyjaciel wywarł na niego wpływ bardzo korzystny— mianowicie, że swoją rozmową i obszernemi wiadomościami uzupełnił naukę, oczywiście nie systematyczną, młodego malarza. Do niego to pisuje uczeń Szkoły Sztuk Pięknych.
W tych listach pokazuje się Matejko zadumanym, choć może nie smutnym, i zamkniętym w sobie aż do nieśmiałości. Kocha tego przyjaciela, i wierzy w jego przyjaźń dla siebie; a przecież kiedy mu się wyrwie jakie słowo o sobie, jakie zwierzenie, zdaje się, jak żeby się wahał i sam siebie pytał, czy to warto, czy to może kogo obchodzić. Urywa prędko taki ustęp, albo czasem przechodzi w żart. Żart się zdarza nieraz, ale już w tych latach, jak w późniejszych tem bardziej, uśmiech, a nawet śmiech Matejki, płynie z chwilowego przelotnego wrażenia, nie z trwałej pogody i wesołości. Czy jest wyraźnie i stanowczo smutny? Im dalej, tem więcej może; ale w pierwszych latach nie; nie ma też do smutku żadnych powodów. Zmartwień, ani wielkich przykrości nie doświadcza; kieszeń jest bardzo pusta, ale to przyjmuje on, jako rzecz naturalną, którą się nie trapi, choć rad jest, kiedy do tej kieszeni wpadnie coś, co mu pozwoli kupić farby lub płótno. W tych zaś pieniężnych i zarobkowych sprawach jest skromny aż do naiwności, a drażliwy i delikatny do podziwienia. Kiedy za rysunki brał po 40 centów, miał się za dobrze nagrodzonego. Kiedy Kremer zażądał od niego kopij dwóch portretów, on sam oznaczył cenę na 15 złotych austryackich, i zdziwił się bardzo, że Kremer liczył piętnaście za każdy portret, nie za obadwa razem, i tę mniemaną nadwyżkę chciał mu zwracać. Ale ta obojętność na pieniądze i drażliwość mogłaby dowodzić tylko szlachetności duszy, nie koniecznie skromnego rozumienia o sobie.
Matejko, w dojrzałych latach uchodził czasem za dumnego; w młodości tem bardziej mógł być zarozumiałym, bo rzadko młody nie jest takim, a dopieroż kiedy zdolny.
Otóż nie; miody Matejko nie jest zarozumiały. On chce być malarzem, i naturalnie chciałby być wielkim; ale nie wie wcale, czy takim będzie w przyszłości, a na swoje prace obecne patrzy skromnie, nie przesadza sobie ich wartości. Raczej sobie nie dowierza. Z żadnego słowa jego listów nie można wyciągnąć wniosku, iżby się miał za zdolniejszego od swoich kolegów. Kiedy w szkole dostają piękniejsze niż on świadectwa, czy nie myśli, że miałby do takich lepsze prawo? W każdym razie nigdy niczem nie da tego poznać. Kiedy Jabłoński — którego ze wszystkich kolegów lubi najbardziej — znalazł pomoc na wyjazd za granicę, on go uważa za szczęśliwego, ale rzecz samą za naturalną i słuszną. A jednak o tej zagranicy marzy, czuje, że ona mu potrzebna; widzi się po kilku latach wracającym z Italii z tobołkiem na plecach, i pukającym do drzwi wikarówki, w której mieszka przyjaciel. „Prawdziwie nie wiem, co z sobą robić. Na przyszły rok — jak skończy szkołę — to chyba kij w rękę i per pedes Apostolorum do Frankonii się pchać, bo tu cóż ja pocznę? Mam tu biedę klepać między swoimi, to lepiej między obcymi, bo mnie przynajmniej nie będą znać, i mego położenia“ (23 grudnia r. 1856). „Za granicę jechać — na to słowo budzi się we mnie jakaś dziwna tęsknota, przyczyny, której odgadnąć nie mogę; a z drugiej strony konieczność dopomina się wypełnienia.“ Ta tęsknota z przyczyną niewiadomą, czy to może nie miłość, która nieświadomie rodzi się w ośmnastoletniem sercu? Ale muszą być i jakieś nadzieje, jakieś widoki wyjazdu, skoro on pisze o konieczności, której dopełnić musi.
„Kopczyński (lekarz) kazał mi mało siedzieć a dużo chodzić“ (4 stycznia r. 1857). „Jednak mam jakieś parcie straszne w piersi, bo zdaje mi się, że coraz mniej umiem — a tu przedemną taka straszna przestrzeń! Aż okropnie mi, jak spojrzę przed siebie, w głąb przyszłości mojej; a jeszcze jak na nieszczęście słabość nie pozwala mi oddać się pracy, abym mógł choć w części uforemnić dary, które Bóg dał, dla Polski. Bo jakże wdzięczność okazać Bogu za dary owe, jak nie kładąc zdrowia i talentu z powinności w darze ojczyźnie. Na myśl zagrzebania ich, nie mogę sobie dać rady; nie mam słów, aby wypowiedzieć, co się we mnie dzieje”. Ustęp bardzo charakterystyczny. Jest w nim świadomość tych wielkich darów, które w sobie czuł, i jest to pojęcie swego życia i powołania, które się nie zmieni nigdy, i przewodniczyć będzie jego pracy aż do samej śmierci, „wywdzięczyć się Bogu za Jego dary tem, że się je z obowiązku złoży w ofierze ojczyźnie.“ Niechcący, nie myśląc o tem, określił Matejko w tych słowach swoją duszę i swoje życie, jak nigdy treściwiej, dokładniej określone nie będą.
Chwile zniechęcenia, zwątpienia zdarzają się, a zapewne przychodzą częściej, zostają dłużej, niż biedny chłopiec zwierza się z nich przyjacielowi. Krytyka jego młodocianych prac, albo milczenie o nich, boli go także. Raz (w marcu r. 1857) zobaczył na wystawie akwarellę, która w owym czasie podobała się bardzo. Robił ją, i przysłał, z Petersburga, jeżeli się nie mylę, Straszyński. Był to Zygmunt August, chory, umierający, i Giżanka, która się skrada, zapewne żeby zabrać jakie klejnoty. Było to bardzo starannie wykończone, Giżanka ładna i ślicznie ubrana, i było bardzo chwalone. „Opanowała mnie, a raczej drasła ta akwarella” — pisze Matejko.—„Rodzaj zazdrości artystycznej, która zrodziła to zniechęcenie. Zrobisz co niedokładnie, to i cóż ci z tego przyjdzie? Napiszą krytykę, skąpawszy w piołunie i żółci po nos; albo jeszcze gorzej, gdy zamilczą i dadzą do zrozumienia: nie bierz się do swoich rzeczy, idź do szkoły, jak w przeszłym roku!“ Co go tak obeszło? jaką krytykę lub milczenie o jakiej pracy wziął tak do serca? „Nie jestem zarozumiały, Bóg widzi! czem głębiej się zgłębiam, tem więcej widzę ubogość swoją. Ale obojętności znieść nie mogę; a podłym nie byłem, i da Bóg, nie będę, abym miał pełzać i prosić o łaskę, aby się ludziom podobać.”
Ta gorycz, która z niego czasem wybucha, ma za powód i przedmiot Lucyana Siemieńskiego. Jego to krytyki w Czasie lub słowa w komitecie Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, bolą tak młodego malarza, który w najlepszej wierze pisze, że nie jest zarozumiałym, i na prawdę niema się za wielkiego; ale jest pełen samowiedzy, że kiedyś będzie tem, czem jeszcze nie jest. Jest przytem hardy, uginać się nie umie, a choć sam siebie zdolny jest sądzić surowo, nie znosi, żeby kto inny sądził go z lekceważeniem i dawał nauki. Siemieński nie mógł w Matejce uczniu widzieć przyszłego twórcę Skargi; musiał go sądzić i oceniać podług tego, co on już zrobił, nie mógł wpadać w zachwyt nad Starowolskim; a prócz tego miał on zmysł estetyczny niezmiernie czuły i wykwintny, który sprawiał, że rzeczy nieestetyczne, zdarzające się u Matejki, musiały go razić bardzo. One to były powodem, że w latach późniejszych, uznając doskonale genialność Matejki, nie zawsze mógł znaleźć w sobie prawdziwą sympatyę do jego obrazów. Te początkowe — pamiętam to dobrze — uważał za rzeczy robione z talentem, ale błędy wskazywał bez ogródki; a być może, że ze swojem usposobieniem żartobliwem, puścił raz i drugi jaki koncept, albo nauką nie obwiniętą w bawełnę młodego malarza uraził.
Dość, że ten czuł niechęć i żal do najlepszego wówczas znawcy i krytyka dzieł sztuki, i ślady ich zachował długo. Myślał nawet, że Siemieński ściga go systematycznie swoją nieprzyjaźnią, że to głucha i ukryta, ale stanowcza i zacięta walka, którą ma do prowadzenia. Wszyscy młodzi malarze, a każdy mniej więcej musiał usłyszeć czy przeczytać jaką nieprzyjemną krytykę o sobie samym, łączyli się z Matejką w tem uczuciu, i jego gniew jeszcze podżegali. Było między nimi mniemanie, że Siemieński naprzód nie rozumie się na sztuce; powtóre, że powoduje sic faworytyzmem i protekcyami; po trzecie, że żąda od młodych artystów uniżoności i pochlebstwa. Kto znał Siemieńskiego, ten wie, ile jest uprzedzenia i nieprawdy w takiem o nim wyobrażeniu. Ale kto zna ludzi i życie, ten znowu wie, że sędzia dzieł sztuki zawsze jest niesprawiedliwym w oczach tych, którzy te dzieła tworzą. Siemieński zaś był łatwiej niż każdy inny, narażony na te posądzenia i skargi, bo był pierwszym znawcą i krytykiem w mieście, a naprawdę w całej Polsce; bo na jego sąd oglądali się wszyscy; bo dalej miał głos przeważny w Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych, zatem w sprawach przyjęcia lub nieprzyjęcia obrazów na wystawę, ich zakupienia, lub niezakupienia, co znowu wpływało na dalsze losy młodych malarzy. Wikłało się to wszystko jeszcze nieuniknioną kwestyą demokracyi i arystokracyi. Siemieński był w redakcyi Czasu: a więc był arystokratą, i prześladował demokratów, którzy się przed nim uniżyć nie chcieli!
Ten gniew na niego, wywołał u malarzy pomysł i zamiar, który od tego czasu powtórzył się nie raz i nie w jednem miejscu, zamiar urządzenia osobnej wystawy obrazów, po za Towarzystwem, której sędziami byliby sami malarze. Myśl ta trwała dość długo, i zajmowała Matejkę jak innych. Gdy zaś nie wiele później, w r. 1858, dostał on po wystawieniu Starowolskiego stypendyum na wyjazd do Monachium, a w piśmie zawiadamiającem go, czy też w recenzyi jakiejś w Czasie, stało, że on dostaje to stypendyum na to, by mógł „nauczyć się malować”, uraza i gniew młodzieńca doszły do najwyższego stopnia.
O Siemieńskim on myśli teraz, kiedy się skarży na niesprawiedliwości i krzywdy, kiedy się zacina, żeby żadnej swojej pracy nie dać na wystawę; ale czy jest sprawiedliwy, czy się nie uprzedza i nie upiera w uprzedzeniu? Siemieńskiego sądy o jego obrazach, które przytoczymy poniżej, uprzedzenia przeciw malarzowi i jego dziełom nie okazują. „Ludzie się dziwią (Kremer, Walery Wielogłowski), „czemu nie dał nic na wystawę“, ale on „woli, że go nikt nie będzie znał, niż gdyby mieli nim poniewierać.“ Zaledwo się poskarżył jednak, przychodzi mu myśl, że zrobił to niepotrzebnie, i przeprasza. „Spowiadam ci się, bo prócz ciebie i Izydora (Jabłońskiego) nie mam przyjaciela, któremu bym mógł się zwierzyć, podzielić się wszystkiem dobrem i złem. To ulża (sic) boleści serca, które rzuca się zbolałe na niechęć ludzi. Wybacz temu uniesieniu, zbyt może żywemu, które mną miota.”
Stan rozdrażnienia, w zburzenia, który się powtarza w młodości wszystkich niemal poetów i artystów. Tylko nie każdy młody poeta, czy artysta, tak go znosi, tak sobie nań radzi, jak Matejko. On naprzód jest silny, sam sobie wystarcza; a kiedy mu potrzeba ożywczego kordyału, to go szuka w zwykłych źródłach swojego natchnienia, w starym Krakowie i w starych kronikach. „Chodzę po rynku, i czytam książki z Biblioteki"; to jego jedyna osłoda, bez której „zanudziłby się na śmierć.“ Z rynkiem przed oczyma, ze scenami historyi przed oczyma duszy, on ma się czem krzepić, bo czuje, jak mu w głowie rodzą się i snują kształty i postacie, które kiedyś i obojętność ludzką zwyciężą, i Bogu wywdzięczą się za dary. Ale oprócz tych marzeń i nadziei, tego przeświadczenia o sobie, ma on kordyał lepszy jeszcze, który go trzyma przy siłach.
Jego wiara, jego pobożność, była w późniejszych latach budująca swoją szczerością i wielkością. Wierzył po prostu, jak dziecko, a gorąco, jak wybrani tylko umieją. Ale w późniejszym wieku, to mniej rzadkie i mniej dziwne. Chłopiec niedorosły, dziecko prawie, z wiarą tak ugruntowaną i mocną, że nie zachwieje się nigdy, z ufnością w dobroć i opiekę Boską tak stałą, że jej żadne przeciwności, żadna boleść nie wstrząśnie, to jest zupełnie szczególne. Było w jego czasach młodych ludzi dość dużo, którzy się modlili, swoje obowiązki i praktyki wykonywali, którzy mieli nawet stałe postanowienie, żeby tych obowiązków nie odstąpić. Ale nie było w tem ani gorącości ducha, ani częstego i poważnego myślenia. Takie usposobienie wyższe, doskonalsze, odkrywa się po latach i po zgonach w dwóch ówczesnych młodzieńcach, a w każdym zupełnie odmienne. Szujski ma namiętne, burzliwe pragnienie poznania Boga i zjednoczenia z Nim — patrz Poważne chwile — może najbardziej namiętne wtedy, kiedy się sam niedowiarkiem sądzi. Matejko ma jednostajną, niezmienną, prostą wiarę i miłość, jaką spotyka się na wsi tylko, albo w klasztorze, albo u dzieci — jak żeby żaden wpływ zewnętrzny, żadna znajomość złego, nie były nigdy dotarły do jego myśli i serca. On kocha i ufa, ufa, bo kocha, tak po prostu, tak głęboko i gorąco, jak żeby innych uczuć i pojęć wcale na świecie nie było. „Jakoś to będzie. Najświętsza Panna nas wspomoże. Wytrwać, o łaskę prosić, a pod Jej płaszczem najwyższej dobroci jeszcze nikt nie upadł; chyba ten, co zwątpił” (23 grudnia, 1856). Innym razem Najświętsza Panna pomoże mu, żeby dobrze zrobił portrety rodziców przyjaciela. Kiedy najbardziej zniechęcony, i jakąś krzywdą — słusznie łub nie — dotknięty, jeszcze skargi swoje kończy taką uwagą: „Z samego Parnasu nieraz w pół drogi się spada, kiedy człowiek zapomni o ręce, która go prowadzi po tych stromych skałach, i pokazuje mu gwiazdę za kierunek w pustych bezdrożach. Lepiej to wytłómaczy nasz ukochany wieszcz z XVI wieku:
Aniołom swoim każe cię pilnować
Gdziekolwiek stąpisz, abyś idąc drogą
Na ostry kamień nie ugodził nogą.”
Albo znowu:
„Chwile okropne — czczości, niepokoju, strachu — zsyła czasem Bóg na człowieka za grzechy jego. Lecz kiedy spojrzy okiem litości, wtedy serce trzykroć razy silniej bije, a błogość i spokój czynią człowieka szczęśliwym. To są właśnie te chwile, które żywią człowieka, przygrywają jak muzyka z nieba, a człowiek czasem zacnością wielu przechodzi. Ale to są chwile rzadkie, bo na nie rzadko zasługujemy.”
Dziwny w tym chłopcu stopień wiary i miłości Bożej; a zważywszy, że on tak myśli i czuje pośród jakichś przeciwności, które mu dolegają bardzo, trzeba dodać, że dziwna także w tej wierze stałość, dziwna cnota. Wszyscy młodzi poeci i artyści mają podobne troski i powody cierpienia; ale wielu jest, którzyby tak cierpienie znosili? Myśli i uczucia szamoczą i szarpią się boleśnie, może gwałtownie; ale sumienie i wola są w takiej równowadze, jak żeby to był człowiek dojrzały i na drodze doskonałości daleko posunięty, a to jest chłopiec mający lat ośmnaście. W dwudziestym roku życia (r. 1858) doszedł już do przekonania, że „bez religii, i to katolickiej, nic nie można zrobić” i t. d.
Prace malarskie idą swoim torem, mnożą się, wspominają się często w listach. Jest między niemi nawet Stańczyk, wskazówka tej sympatycznej ciekawości, z jaką myślał o nim młody malarz, aż zrobił z niego jednę ze swoich kreacyj najgłębszych. „Kiedyś niosłem Stańczyka do Muczkowskiego; spotkał mnie Turski z Szujskim, i koniecznie kazali sobie pokazać” (23 grudnia r. 1856). Pierwszy to ślad znajomości z Szujskim i pierwsza wzmianka o Stańczyku. Ale oprócz niego, więcej od niego, zajmują młodego malarza inne prace. Portrety obojga państwa Giebułtowskich, później ich córki, zięcia, wnuka; jeszcze Matka Boska, którą dla nich maluje. Wszystko to świadectwa i akta wdzięczności za przyjaźń, czułego przywiązania; jako portrety słabe jeszcze, płaskie, trochę drewniane, podobne do wielu rodzinnych portretów, jakie się znajdują w każdym domu. Wyróżnia się między niemi, i ma już życia w ciele a i charakteru w wyrazie więcej, daje przeczuć indywidualność silniejszą malarza, portret ciotki, malowany, jak uczy katalog Wystawy lwowskiej, w r. 1858. Jako pamiątka „obchodów rynkowych”, został widok Rynku, z kościołem Panny Maryi w głębi, rysowany z okna wieży ratuszowej, zajmujący jako studyum perspektywiczne i jako takie dziwnie już dobry. Ten widok Rynku, ten Stańczyk, przypomina żyjącym kolegom i przyjaciołom Matejki chwile z nim razem spędzone na „obchodach rynkowych”, w zachwytach nad wieżą Maryacką w księżycowem oświetleniu, albo w Bibliotece, przy jednym stole nad książkami. Ów Stańczyk grał w tem pewną rolę, i oddał usługę swojemu autorowi. Muczkowski, jak wiadomo, miał ten zwyczaj, że szorstko przyjmował ludzi, zwłaszcza młodych, którzy przychodzili do Biblioteki. Matejko, chciwy Długosza i Bielskiego, kiedy ich czytał, nieraz witany był chmurnem czołem przez bardzo szanownego, ale nie zawsze uprzejmego profesora. Na szczęście spodobał mu się Stańczyk; był to Stańczyk udający ból zębów, i wygrywający zakład, że na świecie najwięcej jest lekarzy. Muczkowski, odkąd go zobaczył, pozwalał już młodemu chłopcu zasiadać i czytać, ile mu się podobało. Siadali tak we trzech, koło siebie. Szujski czytał Piaseckiego, Wojciechowski Łubieńskiego, Matejko oprócz Bielskiego wertował różne księgi, w których były drzeworyty, i z tych robił szkice, notatki, kopie. Był to początek tego studyum Ubiorów w Polsce, które kiedyś wydało dzieło tak znakomite. Później, kiedy się z nim oswoił, zwłaszcza kiedy jego talent objawił się już wyraźniej, pozwalał mu Kuczkowski nawet miniaturowych kodeksów, a te pomogły do tego studyum najwięcej.
Ale zaczynają się już i olejne historyczne kompozycye. Pierwszą jest Starowolski i Karol Gustaw u grobu Łokietka. Już w końcu r. 1856 pisze, że się do niego zabiera; w początkach r. 1857, że „kilka złotych, które mu p. Leonard (Serafiński) gwałtem w łapę wepchał”, obróci na kupno płótna. W kwietniu już to „płótnisko jest całe zawalane,” już podmalował. Na wystawę tegoroczną go nie skończy, ale woli się nie śpieszyć. Gdy wreszcie Starowolski ukazał się na wystawie, zakupiony był do losowania za cenę 200 złotych aust. Jaki był? O ile po tylu latach przypomnieć sobie można, choć na wakacyach „po swojemu” (nie po szkolnemu) robiony, raczej akademiczny. Późniejsze skłonności Matejki jeszcze się w nim nie dawały widzieć. Osób na obrazie tylko tyle ile potrzeba; postawy i ruchy ich tak spokojne, że aż prawie sztywne; w twarzach wyraz nietylko nie zbyt patetyczny, ale raczej zbyt umiarkowany. Koledzy i przyjaciele wszakże, szczęśliwym jakimś instynktem, przeczuli wielki talent w nieszczególnym obrazku, i od Starowolskiego uznali w Matejce wyższość, uwierzyli w jego przyszłość. Oprócz nich znawcy zapewne rozpoznawali już talent; ale ogół mało zwracał uwagi na obraz, a o jego autorze mało wiedział. A Siemieński? ów nieprzyjaciel, ów sędzia złośliwy i zawistny, co o Starowolskim mówi? To, co myśleli wszyscy, co było prawdą — a mówi bez żółci, bez ironii, owszem z uznaniem zalet i życzliwości”.
„Historyczna kompozycya p. Matejki, ucznia Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie, wyobraża znaną scenę: Karol Gustaw szwedzki, zwiedzając katedrę na Wawelu, mówi z urąganiem przy nagrobku Władysława Łokietka, co był trzykroć wygnańcem a zawsze wracał, że wasz Jan Kazimierz nie wróci już na tron polski, na co mu Starowolski odpowiada: Pan Bóg jest wszechmocny! Na początkowego malarza zadanie dość trudne, aby je zwycięzko rozwiązać. Wszelako oddać można słuszność zdolnościom i rozmysłowości p. Matejki, że w niektórych częściach dobrze się wywiązał. Mianowicie postać Karola Gustawa nie jest bez historycznego charakteru. Zuchwały pyszałek, wierzący tylko w rękojeść miecza i w fortunę, która była tylko narzędziem kary za winy i swawolę naszego narodu, niezgorzej scharakteryzowany w tej głowie zadartej, odętych wargach i szyderczym wzroku. Poważna i sędziwa figura Starowolskiego, jest jakby wyrazem tej drugiej potęgi, potęgi idącej z Boga, która nie wchodzi w rachubę Szweda. Malarz usiłował oddać tę myśl w twarzy pełnej pogody, z okiem, co przywykłe wznosić się do nieba, nie zadrży na widok groźnego mocarza. Takby należało wystawić natchnione wieszczem widzeniem oblicze Starowolskiego; lecz na obrazie Matejki widzimy tylko poważnego starca, demonstrującego coś, czego nie chce słuchać dumny żołnierz… Zawsze tyle powiemy, że młody malarz wiele dokazał, więcej może, niż pozwalały jego siły, zdradzające jeszcze tyle niedostatków w rysunku i pojmowaniu szczegółów. Radzibyśmy, żeby ten piękny początek był zapowiedzią świetnej przyszłości dla ucznia szkoły krakowskiej, a zawód ma szeroki, motywa jeszcze nie zużyte, bo całą świeżość naszych dziejowych wspomnień, które może wskrzeszać jedne po drugich, bez wejścia komukolwiek w drogę.”
Więcej zajęcia obudził malowany w r. 1858 Zygmunt Stary nadający szlachectwo profesorom Uniwersytetu Jagiellońskiego. Miękkość i kolor sukni króla, blask jego złotej czapki, żywa purpura togi rektora, miny, czupryny, brody figur pobocznych, kazały myśleć, że w tym młodym malarzu są jakieś przymioty niezwykłe. Czy to wrażenie było trafnem, każdy dziś sprawdzić może w Bibliotece Jagiellońskiej. Z tych robót, wykonywanych bezpośrednio przed opuszczeniem Szkoły i wyjazdem do Monachium, czy nie najwyżej stoi portret p. Szymona Darowskiego, dziś w posiadaniu p. M. Gorzkowskiego? Energiczna głowa, o typie raczej ukraińskim , niż polskim, jest pełna wyrazu i charakteru, a ciało ma nie mniej życia, jak dusza. Ta sama głowa, tylko starsza i w najgwałtowniejszem wzburzeniu, znajdzie się w późniejszym obrazie, jako Reytan. Od niedawnych portretów, postęp wielki; przytem zupełna jeszcze w pojęciu i w wykonaniu portretu prostota. Dość, że te prace, ale głównie Starowolski, wyjednały Matejce stypendyum, w kwocie „trzechset pietnastu“ złotych austr.! Z tem bogactwem wybrał się na dalsze nauki do Monachium.
Tu Kaulbach miał zwrócić uwagę bardzo poważnie na portret p. Darowskiego, i młody Krakowianin stał się uczniem jego Akademii pod bezpośrednim kierunkiem prof. Anschutza, który, jak mówią znawcy, lepiej uczył, aniżeli sam malował.
Pobyt w Monachium trwał tylko dziesięć miesięcy, a był przykry. Matejko tęskni, skarży się, że mu obco i smutno; nawet kościoły takie jakieś zimne, że się w nich dobrze pomodlić nie może. Izar go mierzi, a za Wisłą wzdycha. Akademia i sposób nauki nie trafia mu do przekonania. Pragnąłby wrażeń silniejszych, i wzorów, które porwałyby jego wyobraźnię. Marzyłby o Luwrze, o galeryi Westminsterskiej; a gdy to za trudno, to bodaj o Dreźnie. Może tam znalazłby coś, coby owładło i wstrząsło jego duszą. Tymczasem poznał lepiej Delaroche’a z rycin i fotografij, i w nim się zakochał. „To jest, czego moja dusza pragnie, do czego wszystkie siły wytężam. Nie wiem, czy Bóg pozwoli; może zbyt wielkie żądania, może dużo zarozumienia, żeby dojść do tego, do czego doszedł wielki mistrz Francyi.“
Jak on tam musiał żyć nędznie z tych pieniędzy, które z sobą przywiózł! a do tego rozchorował się ciężko, na tyfus, i przez dwa miesiące nie mógł ani się uczyć, ani na własną rękę, po swojemu, malować. Wymalował jednak dziwnie dużo, zważywszy te okoliczności. Aktów akademickich najwięcej, a z tych jeden, nagi, zgięty grzbiet jakiegoś modela, ściągnął mu pierwszą w życiu odznakę honorową, medal bronzowy (dziś własność p. M. Gorzkowskiego). Oprócz tego dużo szkiców, pomysłów do przyszłych obrazów: Spalenie Malclierowej, Kochanowski z Urszulką, Śmierć Barbary i t. d., i pierwsze studya, pierwsze rysunki do tego, co z czasem złożyło znakomitą całość Ubiorów w Polsce. Co dziwne, to że Otrucie Bony pochodzi z tegosamego roku. Dziwne, bo ta Bona jest już świetna, i od poprzednich, nawet od następnych obrazów bardzo znacznie wyższa. Pewniejsza i śmielsza w rysunku, jak w kolorycie, zapowiada już właściwy Matejce pierwiastek dramatyczny i dar charakterystyki głębokiej. Wyraz Bony, która spodziewa się i myśli, że jej nie podają trucizny w napoju, ale to podejrzywa, bo podejrzywać przywykła, a teraz chora i otoczona skarbami, podejrzy wać ma powód większy niż zwykle, to pierwszy z tych wyrazów tragicznych, których odtąd znajdzie się u Matejki tak wiele. O tej Bonie, a później o Janie Kazimierzu i o Kochanowskim, zobaczmy znowu, co pisze Siemieński. Sądy o pierwszych obrazach Matejki, a sądy pierwszego wówczas znawcy i krytyka w Polsce, mogą być zajmujące dziś i w przyszłości.
„Jednym z najznakomitszych uczniów, jakich wydała Szkoła Sztuk Pięknych krakowska, jest pan Jan Matejko. Jego Karol Gustaw, przed dwoma wystawiony laty, był zapowiedzią pięknej przyszłości, jaka go czeka. Dla dalszego kształcenia się pojechawszy do Monachium, stwierdził to jeszcze wymowniej obrazem, przedstawiającym Zygmunta I, nadającego przywilej szlachectwa akademikom krakowskim. Obecnie kompozycya jego, Otrucie królowej Bony, wymownie świadczy o zadziwiającym postępie, szczególniej w technice. Silny głęboki koloryt, dotknięcia pewne, wyskakująca z obrazu okrągłość figur, powietrze między niemi, zgoła szacowne przymioty umiejętności malowania, każą się wiele po nim spodziewać. Kto tak włada pendzlem, kto tak wymowny wyrobił sobie język, temu łatwo będzie przebić się przez tyle warstw współzawodników“ i t. d
Jedyny zarzut ważny, jaki Siemieński obrazowi robi, jest ten, że przedmiot niedość wyraźnie oznacza. Otrucie Bony mogłoby taksamo być otruciem Barbary; człowiek, który podaje kielich, to mógłby taksamo być „Monti przeniewierczy“, pokazujący Bonie „jad morderczy, który ma wlać w Barbarę“. Może to nawet niewinna prosta szklanka wody. Drugi zarzut, już mniejszy, to że Bona nawet na starość musiała być piękniejszą, niż tu na obrazie, gdzie ma rysy tak duże i surowe, że możnaby ją wziąć za przebranego mężczyznę. Z figur obrazu najwyżej ceni lekarza, podającego truciznę.
Dwa lata później, 16 maja 1862 r., w Nrze 112 Czasu, takie zdanie o Janie Kazimierzu na Bielanach i o Kochanowskim przy zwłokach Urszulki.
Po ogromnych pochwałach Barbary Simmlera, która „zajmuje stanowisko wyłączne“, następuje „najbliżej jego stojący” Matejko. „W ciągu kilku lat zrobił on niesłychany postęp; idącemu w tem natężeniu pracy i studyów, nie trudno będzie zyskać rozgłośne imię. Dokładność i pewność rysunku w figurach, koloryt wyborny, staranność w wykończeniu; jednakże efekt pożaru słabo osiągnięty. Zdawałoby się, że między pożarem a patrzącymi niema przestrzeni/' Figury otaczające, Czarniecki, Lubomirski i Kameduła „noszą wysokie piętno historycznego stylu, poważne, wielkie, mówiące." Król tylko podoba się Siemieńskiemu mniej. Nie jest wzruszony, nie jest nieszczęśliwy, ale jakoś obojętnie zrezygnowany. Kochanowskiemu przypisuje Siemieński wartość wyższą. Stwierdza naprzód, że nasi malarze wybierają prawie zawsze przedmioty smutne; a potem opisuje Urszulkę jako martwą główkę, „aniołka, ale aniołka genialnego”. A jej ojciec? „Męzka głowa przenika wyrazem głębokiego nieutulonego żalu. Oświecona przepysznie, dzielnie narysowana.“ W szczegółach tylko domyśla się pośpiechu, bo spostrzega błędy; dodatki niektóre traktowane zbyt pobieżnie, ściana pokoju zbyt blisko od grupy, jedna ręka Urszulki za krótka.
Wrócił Matejko z Monachium, musiał stawiać się do wojska. Uwolniony pojechał znowu na Akademię do Wiednia. Ale tu jeszcze mu nieprzyjemniej, niż w Monachium. Ma znajomych, jeżeli nie przyjaciół, którzy mogli osłodzić mu ten pobyt; między tymi jest i Grottger. Ci towarzysze, Tadeusz Wojciechowski, Ludwik Kubala, świadczą, że był zły na Wiedeń cały, a zwłaszcza na Akademię, a przypominają sobie, że surowy i czysty w obyczajach, jak rzadko który młodzieniec na świecie, nie znosił nawet żartów nieprzyzwoitych. Raz wybrali się wszyscy razem do Klosterneuburgu; po obiedzie zaczęło być jakoś za wesoło. Grottger mianowicie i Grabowski wpadli na koncepta płoche. Matejko tak się oburzył, że ledwo zdołali go przebłagać, uspokoić i pogodzić z kolegami, którzy mu się wydali strasznie winnymi.
„Prosi Boga, by mu dał łaskę w tych nowych szrankach, bo przecie nie chodzi mu o siebie, tylko o imię polskie.” Nie może jednak w Wiedniu wytrzymać. Przyczynia się do tego zapewne i Akademia, która mu nie przypada do smaku; zajście z dyrektorem, Rubenem, który żądał innego układu w jego obrazie Jana Kazimierza, przepełnia miarę cierpliwości. W połowie lipca wrócił Matejko do Krakowa, przywożąc z sobą wykończone ostatecznie Ubiory w Polsce i zaczętego Jana Kazimierza.
Ubiory są naprzód niewyczerpaną kopalnią materyałów dla przyszłych malarzy; są najzupełniejszem i najgruntowniejszem studyum całej jednej strony obyczajowego życia, a prócz tego są zdumiewające z dwóch powodów. Pierwszy: zkąd, jakim sposobem, ten człowiek tak młody, mógł dokonać tej. pracy z taką głęboką nauką? A drugi, to że oprócz ubiorów są tam i ludzie. To nie obojętne figurki z dziennika mód; to typy, to ludzie, z których każdy ma swoją fizyognomię, swoje życie, i każdy wyraźnie do swego wieku należy. Wojciechowski świadczy, że każda książka, każdy przypadkowo spotkany stary obraz lub drzeworyt, każda wycieczka za miasto, dostarczała materyału do tej pracy. Bardzo wiele dostarczyły portrety z Kalwaryjskiego klasztoru. Tensam świadek mówi, że Matejko bawił się bardzo temi rysunkami. Kiedy łączył figury w grupy, kiedy je kończył, śmiał się z nich i do każdej dodawał satyryczne uwagi o ich charakterach, skłonnościach, zwyczajach.
Jan Kazimierz, w drodze na Szlązk patrzący z Bielan na pożar oblężonego Krakowa, miał, jeżeli nas pamięć znowu nie zawodzi, uderzającą świetność kolorytu bez harmonii w kolorycie, miał akcesorya wymalowane świetnie, i miał, zwłaszcza w wyrazie króla, patetyczność zbyteczną, przesadną. Zapowiadał wady, które także w późniejszych obrazach powtarzać się miały. Powodzenia wielkiego nie znalazł.
Więcej Śmierć Wapowskiego, malowana po powrocie, w r. 1861. Mówiono, prawda, że głów i figur za dużo, tłoczą się tak, źe ich w ścisku rozróżnić trudno. Ale jaki ruch w tych figurach, jaki w tych głowach charakter, jaka energia i jędrność w wyobraźni i w wykonaniu! jak nic powszedniego, oklepanego, widzianego już gdzieś, dawniej, u innych malarzy na innych obrazach! Jaka znajomość, jakie zrozumienie tego króla! Obojętność w nim zupełna, zamącona tylko pomieszaniem człowieka, który nie wie, co ma powiedzieć i zrobić, a obojętność i zakłopotanie pokryte królewską wprawą w pozór poważny. Czczość, raczej brak duszy, przebija przecież wyraźnie przez ten pozór. Walezyusz jak żywy; nie tak jeszcze znikczemniały, jak był w późniejszych latach, ale już do tego usposobiony. Matejko, który w tych latach poznał z rycin i tak gorąco podziwiał Delaroche’a, musiał między temi rycinami widzieć i Śmierć Gwizyusza. Czy się tamtym Henrykiem nie natchnął, nie przejął? Głowa jest oczywiście tasama, nie mogła być inną; tylko tam jest starsza i wstrętniejsza. Prosta rzecz: tam Henryk wystawiony jest w chwili zbrodni tchórzliwej, podłej; tu, jeżeli go już co plami, to jeszcze ta niskość duszy nie miała czasu wybić swego piętna na twarzy. Jakiś wpływ tamtego obrazu byłby naturalnym, a jeżeli był, to szkoda, że nie było go więcej w układzie i ugrupowaniu. Ale naśladowania niema wcale, samodzielność jest zupełna. I znowu poszukajmy zdania Siemieńskiego, w Czasie z d. 8 czerwca 1861 r. „Obraz ten ma tak odrębny i wybitny charakter, świadczy o takiej swobodzie pewnego siebie pendzla i o zasobach nagromadzonych nauką i pracą, że opodal za sobą zostawia wszelkie rywalizacye. Spodziewamy się, że artysta nie weźmie słów tych bezwzględnie, tembardziej, że stanąwszy na stopniu, na jakim stoi, wić, jak rozległym jest horyzont sztuki”. Tu opisuje obraz, jego chwilę i układ, mówi, że jest na nim pewien ścisk, i dalej tak ciągnie: „Prawda, miejsca mało, za to jak zapełnione! Jeżeli kto, to p. Matejko nie będzie sobie miał do wyrzucenia, że darmo psuje płótno. Każdy cal, gdyby ten obraz pokrajano w kawałki, dowiódłby, że na nim została jakaś okruszyna myśli malarza. Wszystko wykończone z uczuciem, z pojęciem, a jednak nic drobiazgowego. Głowa Wapowskiego przecudna, lubo stosunkowo za wielka; nie znać na niej jeszcze cieniów śmierci, lecz znać cios, który będzie śmiertelny; również pełna charakteru twarz schylającego się nad nim lekarza i nasłuchującego czy jeszcze w starcu duch bije… Król nietylko wybornie sportretowany, lecz w podobiznę wlał artysta wyraz przerażenia, równie jak w twarze Francuzów, truchlejących na widok sceny tak gwałtownej... Do wszystkich przymiotów tej kompozycyi dodać jeszcze koloryt, pełen siły, harmonii, blasku. Widać, że malarz studyował kolorystów weneckich, a co najpewniejsza, że sam ma to uczucie, które się nie da ani wystudyować, ani nabyć. Jeżeli p. Matejko pójdzie dalej tym krokiem, może zajść daleko, zwłaszcza gdy do umiejętności i biegłości dołączy tajemnicę wyboru przedmiotów historycznych, nie przynoszących wstydu ani naturze człowieczej, ani sławie narodowej. Piękność nie tkwi w samych pięknych lub artystycznie wyrobionych formach, główne jej siedlisko w szlachetnem uczuciu, w podniosłej myśli artysty.”
Od Wapowskiego dopiero zaczęła się w publiczności opinia o Matejce, jako o malarzu, po którym można spodziewać się wiele. On sam „coraz ufniejszy w siebie, myśli o Dzwonie Zygmunta,“ który wyobraża sobie wówczas wielkim obrazem. Mógłby cieszyć się powodzeniem poczętem, uznaniem już zdobytem. Jemu tymczasem tak smutno, jak nie było jeszcze nigdy:
“W ten dzień, kiedym odebrał od Sanguszki pieniądze za Wapowskiego (list z 12 marca 1862 r.), powinienbym się cieszyć; a gdyby kto popatrzał we mnie tego wieczora! Jam płakał rzeką łez przed Chrystusem w Maryackim kościele. Pewno nie o to, żem sprzedał obraz; ale w skutku jakiejś bezpociechy, bezcelowości... Mówisz o nadziejach moich? One dawno odbiegły. Dawniej, to może i były; ale dziś... Popatrz w moje roboty, te obrazy mojej duszy; to już nie uderzenia Zygmunta, to rozpękły głos Zwierzynieckiego dzwonu za topielców... Nie wyglądam pociechy, boby się na nic nie przydała; szczęścia nie żądam, bom na nie nie zasłużył, i nawet nie śmiem o nie Boga prosić, chyba dla kogoś. Nie dbam, co świat o mnie mówi, albo może powie; jam dawno umarł, więc odsuwam się od niego, żeby go nie zarazić. Mam jeszcze sumienie; i dlatego, mimo moich bólów, odchodzę... Niech mnie Bóg broni, aby kto miał być przezemnie nieszczęśliwym... Ktoś mi kiedyś mówi: „Pan musisz być bardzo szczęśliwym, bo i talentu nie skąpo, i nieźle się wiedzie.“ Jam poświadczył, żem bardzo szczęśliwy, myśląc w duszy: alboż jest na ziemi szczęście? ja w nie podobno nie uwierzę.”
Co mu jest? Sama śmierć ojca, która zaszła w październiku 1861 r., nie tłómaczyłaby tej czarnej ponurej rozpaczy. Musi być coś więcej, coś innego jeszcze, co w kilku listach odzywa się głuchym jękiem. Raz pisać nie może, bo „dziś jest jak pijany”; innym razem wspomina o liście jakimś, z którym nie wić, co począć; albo znowu przypuszcza zmianę w przyjaciołach, nawet w tym najdroższym, do którego pisuje. „Cofam się od ludzi, jak szermierz mdlejący (11 grudnia 1862 r.). Chciałbym, abym ich jak najmniej obchodził, żebym był niczem dla wszystkich. A jednak chcę wszystko w sobie zmieścić. Niech we mnie gromy biją; będę sam więc nikogo nie dosięgnę; nikt nie będzie miał przyczyny cierpieć za mnie. I ty, jeżeli chcesz, możesz mnie rzucić, jak zgniły owoc, co zaraża powietrze zgnilizną. Zostawiam ci do woli, choć przyznam się, że przykrzejby mi to było, niż wiele rzeczy. Może i tobie będzie to przykrem z początku; ale przyzwyczaisz się z czasem, bo do czegóż się człowiek nie przyzwyczai.”
Ten zamęt w myśli, te alluzye do czegoś tajemniczego, te powtarzane zaklęcia, że nie chce, by kto drugi miał przez niego być nieszczęśliwym, czy to nie miłość? Ona lubi czasem objawiać się w ten sposób. Może rosnąc bezwiednie od łat chłopięcych, doszła do świadomości siebie, może się objawiła, może napotkała jakie trudności, przeszkody? W każdym razie to pozorne odrętwienie ukrywa jakieś wzburzenie bardzo silne, bardzo wszechwładne, kiedy obok niego niema w listach miejsca na to wszystko, co się jednak równocześnie w sercu młodzieńca dziać musi. Ani jednego słowa o Warszawie, o śpiewach, o zamknięciu kościołów. Kiedy Grottger cały tem tylko zajęty, Matejko — ktoby go nie znał — mógłby wydać się dalekim od tych wrażeń. Ktoby tak sądził, myliłby się bardzo. Jeden jest tylko ślad, ale bardzo charakterystyczny, który wskazuje, co on wtedy myślał, jak te wypadki pojmował, czego się po nich spodziewał. W r. 1861 zrobi! szkic do późniejszego olejnego obrazu, którego pomysł wziął z Psalmu Dobrej Woli; Polonią nazwano ten obraz. Polonia, czy Matka Najświętsza? jak on rozumiał tę postać niewieścią, która niesie kielich krwi przed tron Ojca Przedwiecznego? W każdym razie kielich wskazuje, że natchnął ją Matejce Krasiński, a ona i kielich wskazuje znowu, że stan Polski i świata, że zagadkę dziejów rozumiał on, jak tamten, a pierwsze wypadki warszawskie, jak przedświt tej nadziei, która w owym Psalmie „jak kwiat się sypie;” myślał, że ten kielich ofiarny wyjedna zmiłowanie już rychło.
Przytoczony list jest z grudnia 1862 r. Do stycznia 1863 r. już tak blisko. Czy Matejko nie przeczuwa tej bliskości, czy o niej nic nie słyszał? Przed wybuchem niema ani wzmianki o tem, co ma nastąpić. Po wybuchu, dnia 8 lutego 1863 r. wiadomość krótka, że „w Krakowie rzeczy wzięły dobry obrót. Komitet się zawiązał” (ma zapewne Ławę na myśli). „Młodzież wstrzymują do czasu, jak wszyscy będą gotowi. Dotąd nieźle. Co dalej? Bogu wiadomo; ale mnie się zdaje, że jakoś dobrze będzie.” Broni do Czernichowa nic wiezie — gdzie X. Giebułtowski był wikarym — bo znalazł się jakiś sposób inny. Wozi więc broń, używany jest do posług. Opowiadał nieraz, jak już za Langiewicza dostawiał broń do Goszczy. Wyprawiono ich dwóch, malarza z poetą, Matejkę z Szujskim. Jechali na pace, w której karabiny tak źle były ułożone, że tłukły się i rzegotały cały czas. Straże bardzo grzecznie udawały, że nie słyszą, i puściły ich. Dojechali szczęśliwie, każdy z innem uczuciem. Matejko z drżeniem w głosie wspominał, że w chwili, jak zobaczył ten obóz, zrozumiał, jaki będzie koniec, i ufności nie odzyskał już nigdy. „A Szujski przeciwnie — tak on mówił — tak się uniósł na widok kós, karabinów i krakowskich czapek, że płakał z radości, jak żeby widział początek zwycięztwa.“ Czego nie opowiadał, a co zapisanem być powinno, to że na wyprawę pod Miechów dał pięćset reńskich. Pięćset! Wiele ich miał wszystkiego razem? wiele mu potem zostać mogło? Ale dał pięćset; tylko po cichu, w tajemnicy, żeby, broń Boże, nikt nie wiedział, że on daje i wiele daje. Szczęściem znaleźli się tacy, co wiedzieli, i po latach powiedzieli.
W pierwszych dniach marca, po Miechowie, poszukiwania za Stefanem Giebułtowskim. Nie wrócił. Co się z nim stało? czy ranny? czy wzięty? Szukają, pytają, matce donoszą co się dowiedzą; później dopiero pewność, że zginął. W maju sam wybiera się do oddziału; jeżeli zginie, będzie mała szkoda. Parę dni później drży o braci, którzy poszli zapewne z tym oddziałem, co był rozbity pod Szycami; wrócili zdrowo. Listy krótkie; czasem wykrzyk boleści: „Boże, pókiż nas tak trzymać będziesz! Ciągle się krew leje, a ciągle mało i mało. Jeżeli nasze przodki widzą, ile nas boleści szarpie, muszą im serca pękać, później goić, by na nowo pękać. Z nami, nie wiem, co będzie; jak to długo potrwa? Boże zmiłuj się!“ Szkic do Murawiewa, robiony w r. 1863, jest malarskim wyrazem tych myśli i uczuć.
W lipcu, smutek dodatkowy, mniejszych rozmiarów, ale bolesny bardzo. Wiśnicz się spalił! Ukochane miejsce wspomnień, pierwsze po Krakowie w jego sercu, a takie ładne przytem, takie malownicze ze swoim starym ratuszem i staremi podcieniami. A dziś „ratusz czarny, bez wierzchu, z czarniejszem wnętrzem wypalonych okien, wygląda jak sumienie strasznego człowieka. Kilka wysokich kominów wkoło rynku, a zresztą zgliszcza, i czasem wałęsa się dym niebieskawy, ofiarny. Z kościoła ciemne mury zostały bez dachu; czujesz wrażenie mordu i pożogi, Święci z ołtarzów patrzą jak przerażeni; pusto i straszno, w powietrzu nieszczęście.“
I kończy się ten list, ostatni z ogłoszonych, ostatni z lat młodości, takiemi słowy: „Topię moje smutki i tęsknoty w moim dzisiejszym obrazie, chociaż i on sam nieraz wielu jest przyczyną.“
Ten obraz, to Skarga.
Ale przed nim był inny— jego poprzednik, jego przedświt, jako obraz, i jako wyraz tych dumań o przeszłości tych trosk o przyszłość, które były przez całe życie samą treścią duszy Matejki. W r. 1862 wymalował Stańczyka.
Były po nim obrazy większe, świetniejsze, sławniejsze. Piękniejszych i głębszych nie było. Malarz pokazał po raz pierwszy w tym stopniu swoją zdolność i nabytą biegłość; nie pokazał gorszych skłonności wyobraźni, ani gorszych zwyczajów techniki. Malarz, i człowiek, i Polak, pokazał po raz pierwszy swoją duszę smutną aż do śmierci, swoją troskę nieubłaganą i nieustanną, swój genialny dar odgadywania, odczucia, odtworzenia tragicznych chwil przeszłości i tragicznych cierpień.
Dlaczego wybrał na to właśnie Stańczyka? Dlaczego myślał o nim jeszcze jako uczeń w szkole? Dlaczego później, malując go w Hołdzie, dał mu swoją własną twarz? Dlaczego teraz dał mu całą swoją duszę? Co za związek, co za pokrewieństwo między nim a „Zygmuntowym błaznem“? Temu tradycya przypisuje rozum zdrowy i cięty dowcip, ale nie przechowała żadnych rysów głębszego smutku. A jednak Matejko jak później widział go ze swoją postacią, tak teraz w jego postać włożył swoje troski. Dlaczego? Próżno dochodzić, nie dojdzie się. Na domysł ledwo możnaby rzucić pytanie, czy Matejko tak głęboki w uczuciach, a w tych czasach właśnie tak zniechęcony i zbolały, czy pośród lekkiej bezmyślnej rzeszy, nie wydawał się sam sobie istotą stworzoną w ironii losu, „Bożem igrzyskiem” jak w rozpaczy nazywa się raz Kochanowski, błaznem, że tak cierpi strasznie a napróżno, i błaznem w mniemaniu powszednich ludzi dlatego, że tak cierpi, a oni nie? Może jego myśl była taka, może nie; co pewna, to że nikt nigdy tak nie pomyślał, nie wyobrazi! sobie błazna! Jak on pogodzi to swoje rzemiosło ze swoją głową? jak ją przymusi do błazeńskich min i grymasów? Ona, tragiczna głowa myśliciela, może polityka, o rysach tak szlachetnych, że mogłyby do bohatera należeć, ona się nie nada do wykrzywiań i konceptów. Kiedy Stańczyk siedzi sam jeden w pustej komnacie, za drzwiami tańczące pary i dźwięki muzyki, a przy nim na stole karta z wiadomością o utracie Smoleńska, kiedy ręce rozpaczliwie załamał i splótł, a oczy wpatrzył gdzieś daleko w przyszłość, on ma w sobie te wszystkie złe przeczucia, które dręczyły mądrych w XVI-ym wieku. Mówi z niego i Kochanowskiego „wieczna sromota“ i Orzechowskiego: „Byś serce moje rozkroił, nic w niem nie znajdziesz, jedno to słowo zginiemy” i Górnickiego: „Fata jakieś was pędzą” — wszystko, czego się bali, przed czem truchleli, nie mogąc jasno widzieć, co to będzie, wszystko skupiło się w jego duszy, w jego wyrazie twarzy. On także nie wie dokładnie, co będzie; tylko myśli, że na Smoleńsku może nie koniec, kto wić, co za nim pójdzie więcej? tylko widzi przed sobą jakąś otwartą przepaść nieszczęścia, której głębokości zmierzyć, dna dojrzeć nie może. A na tem dnie co? To, co widział Matejko, co widzimy wszyscy. Przeczucie stało się rzeczywistością; a w tym Stańczyku schodzi się i łączy męka tych co przewidywali, z męką tych co doświadczyli, i doświadczywszy dopiero pytać mu, sieli, co dalej? to jeszcze nie koniec? jeszcze nie dno przepaści — co dalej? Jak Stańczyk w swoim czasie, tak Matejko w r. 1862 nie mógł wszystkiego widzieć dokładnie; jak tamtego, tak jego najczarniejsze trwogi nie dorównały rzeczywistości. Ale w tym obrazie połączył się patryotyczny ból wieku XVI, genialnie odgadniony i oddany przez człowieka dzisiejszego, z tym drugim, który jest od końca zeszłego wieku, a w ostatniej ćwierci naszego miał dopiero być wzięty na tortury najsroższe. Na to zaś, żeby się skupił i wyraził się w jednym obrazie, musiał ten ból skupić się w duszy jednego człowieka. Co cierpiał wiek XVI, to on intuicyjnie przeniknął i podzielił; co XIX, to wiedział, bo to czuł, jak równie z pewnością mało kto drugi czuć umiał.
Ale to tylko duch i treść. A forma Stańczyka jaka? W kompozycyi on z obrazów Matejki może najprostszy; w każdym razie wolny od wszelkich dodatków, odwracających uwagę od rzeczy głównej. Zbytecznego, nieestetycznego niema nic. Wszystko utrzymane w doskonałej mierze. O technice mówić nie sądzę się w prawie. Znawcy mówią, że sposób malowania jest gładki. W każdym razie nie wygładzony, nie wymuskany, nie drobiazgowy i nieśmiały. A czy lepszy jest ten sposób gładki, którego używał Rafael, Leonardo, Tycyan i Rubens, czy ten nie gładki, który dziś jest w modzie? to pytanie niech rozstrzygają wieki przyszłe, jak przeszłe osądziły, że dawny sposób nie był zły. Siemieuski tym razem śmiało i bez restrykcyi uznał obraz znakomitym. Dostrzegł w nim, może niesłusznie, zamiar poniżenia szczęśliwych, uprzywilejowanych, którzy tańczą bezmyślnie, kiedy ten błazen jeden rozumie i boleje. Ale na piękności obrazu poznał się doskonale i wskazał ją szczerze.
„Prześlicznie skomponowany ten obraz potrzebuje jednak komentarza; bo inaczej niktby ani domyślił się, że to satyra, że to grot rozpalony do czerwoności tej sukni błazeńskiej, który ma niby godzić w wyższe jakieś stany, nurzające się w hucznych biesiadach, galardach i paduanach, kiedy ojczyzna szwank ponosi... Zdaje się, że ten pomysł leżał na dnie tej kompozycyi. Jednakże gdyby nie szczegółowe objaśnienie, domyśleć się nie byłoby sposobu. Nieświadomy treści, przyprowadzony przed to płótno i zapytany o znaczenie przedmiotu, nie mógłby nic innego powiedzieć, tylko, że ukostyumowany za trefnisia król, a może jaki panicz dworski, uczuwszy przesyt zabawy, usunął się w głąb ciemnej komnaty, aby pomówić z głosem wewnętrznym, z głosem obrażonej dumy, lub rozdartego serca.”
A dalej tak:
„Obraz p. Matejki ma tyle nieocenionych zalet, że i bez komentarza sam się zaleca tem, co przedstawia. Monologowa to postać, godna Hamletowej sceny; patrząc na nią, nicby cię nie raziło, gdybyś z tych ust słyszał wychodzące owe słowa: „Być albo nie być…” O kolorycie, o ogólnym charakterze kompozycyi, o przedziwnie wykonanych szczegółach, niemamy co powiedzieć. Artysta o doskonałość trąca. Pełnemi garściami ciska on kwiaty poezyi i wszystko tu oddycha poetycznem uczuciem, może nawet mimowoli artysty, który zaprzątnąwszy sobie myśl jakąś dążnościową alluzyą, omal nie zepsuł swego własnego dzieła, zapominając, że takowe wprost wydarło się z duszy w chwili szczęśliwego natchnienia.”
Przez ogół Stańczyk nie był odraza zrozumiany i oceniony, jak należy. Że nie był, dowodzi najlepiej fakt, że go zakupiono do losowania, wydano na los przypadku, który go też niestety nie oszczędzał. Ale co dziwne, to może być naturalnem przecie. Być może, że na Stańczyku mogliśmy się poznać wtedy dopiero, kiedy po r. 1863 zaczęliśmy sami tak rozmyślać i tak się bać o przyszłość, jak on — kiedy historya nauczyła nas rozumieć wiek XVI i znać jego uczucia i trwogi.
Bądź jak bądź, kto to wymalował, ten był już wielkim malarzem, a Stańczyk był jak daleki w chmurach, głuchy, złowrogi huk, po którym nastąpią grzmoty. Grzmot, to rozdzierające prorocze groźby Skargi.