Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Hołd Pruski. Sobieski. 1882-1883.


Ubiory w Polsce. Szlachta 1650—1700.
Ubiory w Polsce. Szlachta 1650—1700.

Powróć nam, Panie, ubiegłe świetności!
Niech złote bramy chrobra kruszy ręka,
Wierzynek raczy purpurowych gości,
Niech tu do hołdu pruski książę klęka...
Gdy będą czyny — znajdą się wieszczowie!

Ten stary wiersz Wężyka plącze się po głowie przed obrazem, na którym „do hołdu pruski książę klęka." Ubiegłych świetności niema, ani wielkich czynów, ani wieszczów; ale po tej przeszłości została jakaś moc, nad którą zdumieć się i zbudować przychodzi, widząc, jak jedne po drugich wielkie tej przeszłości chwile „w olbrzymie kształty zbiegły się i zrosły." — Nie Chrobry pod Kijowem, ani Kazimierz u Wierzynka a u Kazimierza królowie, jak chce Wężyk, nic „młódź z Byczyńskiej wracająca bitwy," ale Zygmunt August w Lublinie, a Stefan pod Pskowem, ale Skarga na kazalnicy i proroctwo jego spełnione ostatecznie w Grodnie, ale Jagiełło pod Grunwaldem, a mniejszych nie zliczyć. Tylko to nie teraźniejszość, nie świetność wrócona, nie czyn wielki wielkiego narodu budzi to natchnienie i rodzi te dzieła, ale rozpamiętywanie, ten dolor, nad który większego niema, ale ta miłość „mocna jak śmierć,“ a jak ona smutna, która pocieszyć się nie może quia non sunt, a do straconej świetności mówi, ja k Kochanowski do swojej Urszuli:

A nie możesz-li w onej dawnej swej całości.
Pociesz mnie jako możesz, a staw się przedemną
Lubo snem. lubo cieniem, lub marą nikczemną.

I dlatego te obrazy przepychem lśniące, w całym swoim blasku takie są smutne; znać po każdym z nich, że był poczęty i na świat wydany w boleści, rozpamiętywany nella miseria; a ten ich wielki smutek to podobno powód, dla którego obcy nigdy w zupełności wyrozumieć ich nie zdołają, dla którego my czujemy i czcimy w nich nie samo tylko natchnienie artysty, ale jego cierpienie i duszę.“

„Ale to, co w wyobraźni i sercu jednego staje jako sen, czy jako cień przeszłości kojący czy rozdzierający gorzej, to dla nas wszystkich jest nie „marą nikczemną,“ czyli znikomą, ale staje się rzeczywistością prawdziwą i trwałą dzieł wiekopomnych, jakich w tym rodzaju nie mieliśmy jeszcze nigdy; staje się ozdobą i chwalą rzeczywistą, jedyną podobno, jak ą smutna teraźniejszość nasza dla imienia polskiego w świecie zdobywa i tej przeszłości w hołdzie składa. A co w tem wszystkiem największe, najbardziej budujące i przejmujące, to widok tego potężnego człowieka, tej wielkiej duszy, tej głowy twórczej, co nie spoczywając nigdy i spokój swój w swoim trudzie znajdując, jak natura bez ustanku coś poczyna i wydaje, a zawsze tak, że każde dzieło późniejsze podnosi znaczenie dawniejszego, że to nie oderwane natchnienia, ale spojony bez przerwy łańcuch twórczości i miłości, w którym każde ogniwo dodając się do poprzednich, dodaje mu wartości i mocy, łańcuch, który im bardziej się przydłuża, im więcej obejmuje, tem więcej podziwiać każe i całość swoją, i rozmiary, i każdą swoją część z osobna. Piękny był ten Skarga, który przed laty ukazał się pierwszy w szeregu wielkich obrazów Matejki, ale czy dziś ten Skarga nie stanął wyżej, kiedyśmy poznali, że był początkiem tylko wielkiego zamiaru, kiedyśmy się przekonali, że ten zamiar zuchwały i prawie szalony stał się rzeczywistością, że od najbardziej tryumfalnych do najbardziej tragicznych chwil swoich historya polska stoi nam przed oczyma w obrazach? Śmiałe, tytaniczne przedsięwzięcie, to rzecz tak rzadka, a wielkiego przedsięwzięcia godne wykonanie, to zawsze i wszędzie, wykonanie wytrwałe, to w Polsce rzecz tak wyjątkowa, że więcej może, niż malarz i jego obrazy, dziwi i raduje człowiek, jego siła, jego wola, jego dusza w wątłem ciele zamknięta i ciężko nieraz dręczona, a taka niezłomna i taka zwycięska." 

„Co zaś dopełnia wielkości zdumiewających dzieł Matejki, to, że to nie szereg tylko, ale postęp, nie ilość się powiększa, ale potężnieje i jakość, nie rozmiary się rozszerzają, ale sama koncepcya, sama jego fantazya. Temu przeczono czasem. Mówiono, że Skarga był piękniejszy od Reytana, a Unia od Grunwaldu; być może. Przecież, choćby nawet w mniejszej doskonałości dzieła, znać było w każdym z tych obrazów wyrabiającą się i pasującą, rozwijającą się w większym zakresie i dojrzewającą wewnętrzną twórczą siłę, która jeżeli nie zawsze wszystkie przeszkody zmogła, to zawsze widocznie wyżej dążyła, i zawsze pokonywała więcej, niż jej do pokonania zostawało, co ufna w siebie, ale sobą nigdy nie zaspokojona, mówiła zawsze plus ultra.”

„Czy tym razem stanęła na swoim zenicie i powie non plus ultra? Nie zapewne; tak wierzymy, tego pragniemy, tego się spodziewać jeszcze śmiemy. Ale że stanąć miałaby prawo i że gdyby teraz już stanęła, toby ją mało kto doścignął— że gdyby Hołd Pruski miał być naprawdę najwyższem dziełem, non plus ultra Matejki, to byłoby dosyć i dla jego chwały i dla naszej narodowej dumy, to znowu jest naszem najgłębszem, najsilniejszem i pełnem zapału przekonaniem."

„Możeby kto chciał pytać tylko, czemu sławić pendzlem fakt, który był na swoje czasy politycznym błędem, a na późniejsze w skutkach swoich nieszczęściem? Na to odpowiemy, że malarstwo historyą nie jest, że ono nie ma obowiązku ani może badać, objaśniać i sądzić, i że w fakcie historycznym widzi i przedstawia nie polityczną, ale zewnętrzną, zmysłową, artystyczną stronę rzeczy, że o wybór przedmiotu nigdy się z autorem spierać nie można, i gdyby nawet przedmiot był istotnie źle wybrany, przyjąć go, a pytać tylko, jak był pojęty i wykonany — że ten przedmiot, jak miał dla współczesnych wielkie pozory chwały i dumę ich głaskał przyjemnie, tak miał znowu przez swój charakter wielkiej okazałości i pompy, uroczystości poważnej i wspaniałej, czem pociągnąć i olśnić fantazyę artysty, trafił dobrze w niektóre jej upodobania i wrodzone właściwości. A o sąd historyczny malarza, ktoby o ten pytał, bać się nie trzeba. Nie zrobił on apoteozy tej sekularyzacyi Prus, która kiedyś skończyć się miała ich królestwem i cesarstwem; wiedział, jak jedno z drugiem pogodzić, i umiał doskonale i całą wspaniałość Hołdu pruskiego pokazać, i skutki jego dać przeczuć, a na smutną przyszłość widok otworzyć."

„Nic uroczystszego, nic dostojniejszego, jak ten akt poddaństwa publicznie zrobiony i przyjęty.

Oto w zacnym ubiorze i w złotej koronie
Siadł pomazaniec Boży na swym Pańskim tronie,
Jabłko złote i złotą laskę w ręku mając, 
A zakon Najwyższego na łonie trzymając. 
Miecz przed nim srogi — ale złemu tylko srogi,
Niewinnemu na sercu nie uczyni trwogi. 
Z obu stron zacny Senat koronny, a wkoło 
Sprawiony zastęp stoi i rycerstwa czoło. 
Przystąp Olbrychcie młody, zacnych książąt plemię, 
Który trzymasz w swej władzy piękną Pruską ziemię 
Z łaski cnych królów polskich; uczyń Panu swemu 
W inną poczciwość, a ślub wiarę dzierżyć jemu.

Tak opisywał Kochanowski Hołd pruski — choć nie ów pierwszy — a kto wić, czy go własnemi oczyma nie widział i nie malował z natury. Tak, ledwie nie co do słowa taksamo, widział go „oczyma duszy" Matejko, i tak my widzimy go na obrazie. Jest i ten „pomazaniec Boży w zacnym" (a jak zacnym!) ubiorze i trzyma księgę zakonu na kolanach, jest, nie przed nim wprawdzie, ale przy nim, i ów „miecz srogi," nagi miecz prosto do góry trzymany, jest i koło króla „zacny Senat koronny" — „sprawiony zastęp" stoi zapewne na ziemi, pod estradą, ale „rycerstwa czoło" ukazuje się w postaci stalowego skrzydlatego jeźdźca na koniu, a „Olbrycht," tylko że nie miody, lecz w dojrzałym już męskim wieku, przystąpił już, ukląkł i przysięga. Rzecz dzieje się, jak podaje historya, na Rynku, na zbudowanem umyślnie wyniesieniu, które się rozciąga od południowej facyaty Sukiennic ku kościołowi św. Wojciecha. Rozpięte szpalery z wschodniej jakiejś materyi, stanowią niby tylną ścianę tej trybuny, a zarazem tło dla figur; z po za nich ukazują się w głębi wieże Panny Maryi i niebo, a po stronie lewej, gdzie się makaty kończą, tam tłem jest facyata Sukiennic z gankiem pełnym patrzących ludzi. Podłoga trybuny wybita czerwonem suknem, które spadając z jej krawędzi, musi dochodzić aż do ziemi, i jest znów tłem dla tych figur, które na ziemi stojąc, dla nas tylko do pasa, lub jeszcze mniej widzialne, podnoszą głowy i chcą widzieć co się dzieje na górze. Poręcz od schodów i parę stopni oznaczają jeszcze wyraźniej, że scena odbywa się na poziomie innym i wzniesionym. Połowa prawie estrady przykryta jest od góry tronowym baldachinem, którego sam brzeg tylko wychodzi z pod ramy obrazu. Skoro widać krawędź estrady, skoro widać przed tą krawędzią jeszcze ludzi stojących na ziemi, więc rzecz prosta, że główna akcya i główni aktorowie są w głębi, widzi się ich jakby cofniętych, oprawionych w ramy tych głów i figur, które są bliżej widza. Krzesło króla nie jest oparte o ścianę baldachinu, owszem, wysunięte na sam jego przód, tak, że za krzesłem a pod baldachinem zawsze, mieści się „zacny Senat koronny," a król i klęczący przed nim książę wypadają na sam prawie środek obrazu. Książę trzyma w lewem ręku proporzec, którego król jeszcze z ręki nie puścił, a dwa palce ręki prawej podnosi do przysięgi. Za nim dwaj jego bracia, a w braku własnego potomstwa spadkobiercy jego praw, łączą się do jego przysięgi, symbolicznie dotykając chorągwi: dwaj paziowie na klęczkach trzymają jeden hełm księcia, a drugi ogon od jego płaszcza. Za paziami stary Krzyżak z białą brodą i w białym, jeszcze zakonnym płaszczu, trzyma w ręku wielki miecz Mistrza, pendentami okręcony na znak, że już z pochwy nie wyjdzie, że Zakon się skończył; a obok niego, od niego cokolwiek niżej, dwóch ludzi w czarnych togach z szerokiemi rękawami, ubranych jak protestanccy księża, zdają się wskazywać, że za księciem-wywłoką wchodzi do Prus ten nowy pierwiastek i duch nowy. Głębiej w trybunie, niż książęta i paziowie, a pomiędzy tymi i wspomnionym Krzyżakiem, na dalszym planie siedzi królowa Bona w otoczeniu kilku stojących kobiet; za Krzyżakiem zaś, już ku prawemu kątowi obrazu, Konstanty Ostrogski, hetman Tarnowski, za tymi znowu trębacze. Przed nimi, na bliższym planie, Kmita z marszałkowską laską, odwrócony twarzą do (domyślnego) tłumu na Rynku i pokazujący mu ręką, żeby się zachował cicho i spokojnie; niżej, już na schodkach, prowadzących z Rynku na estradę, Kościelecki podskarbi, i sługa jakiś, trzymający mu półmisek z dukatami, czy z medalami, które podskarbi między lud ma rozrzucać. Przed estradą, w wielkości więcej niż naturalnej, różne figury tłoczące się i przypatrujące: jakiś pachołek miejski grozi rózgą dwom ulicznikom, jakiś wąsaty szlachcic podnosi w górę małą córeczkę, jakieś wystrojone kobiety zaglądają ciekawie, a w rogu, na koniu, którego łeb i kark tylko widać, siwy rycerz z wielką brodą i ze skrzydłami na hełmie, zamyka szereg tej na Rynku stojącej publiczności, do której z estrady znowu, po prawej stronie obrazu, wychyla się stary Bonar i wzywa ją do porządku. Należy on do tej grupy, która stoi za królem, a składa się z Hieronima Łaskiego z mieczem, z biskupa Tomickiego w infule, i paru innych na planie dalszym. Na bliższym jest mały Zygmunt August, postawiony na stołku i przez swego ochmistrza Opalińskiego trzymany, jest Andrzej Tęczyński z chorągwią, Krzysztof Szydłowiecki z królewskiem jabłkiem, jest wspomniany już Bonar, jest Firlej zamyślony i smutny, i jest wreszcie, od tej grupy cokolwiek odstający, siedzący na ziemi z nogą spuszczoną z estrady, w błazeńskiej czapce i z piszczałką w ręku, Stańczyk.“

„Łatwo powiedzieć, kto jest na obrazie; trudniej powiedzieć, jaki jest. O tem wyobrażenie daje tylko widzenie, a słowo może jedynie odbić wrażenie, jakie się z obrazu odniosło — wrażenia zaś bywają bardzo różne. Przy tym obrazie nawet, choć może mniej, niż przy innych, ile się słyszało różnych zdań i sądów! O królu naprzykład: że nie jest taki, jak być powinien, że niepodobny do swych portretów, że nie dość myślący i szlachetny! Że nie taki, jak być powinien? to znaczy nie taki, jakim go sobie wyobrażał, lub widzieć spodziewał patrzący. Że do siebie niepodobny? to rzecz względna. Zapewne niepodobny do tego Zygmunta z brodą, którego wizerunek wisi nad drzwiami Jagiellońskiej kaplicy, ale czy nie zbliża się do twarzy ogolonej Zygmunta już starszego? Zdaje nam się, że niezupełnie taka, odmłodzona znacznie, z rysami cieńszemi, ta twarz przypomina tamtą. A zresztą czy malarz ma być koniecznie obowiązanym do ścisłego portretowego podobieństwa w historycznym obrazie? Byłoby śmiesznie zapewne malować Napoleona z głową inną niż ta, którą wszyscy znamy, albo Kościuszkę z garbatym orlim nosem. Ale twarz Zygmunta Starego nie jest tak powszechnie i poufale znaną, każdemu przytomną, iżby wszelka najmniejsza w niej zmiana musiała zaraz razić; ten zaś profil regularny, te czarne oczy i brwi prawie zrośnięte, ta głowa duża a z klassycznym jakimś typem, jak daje Zygmuntowi pewne dalekie podobieństwo z głowami niektórych cezarów, podobieństwo, które królowi takiemu z epoki Odrodzenia bardzo przystoi, tak z drugiej strony zgadza się dosyć z tą twarzą Zygmunta, jaką się widzi na medalach, z tą głową, jaka jest na jego nagrobku. A żeby ta głowa nie była myśląca i rozumna, to nam się prawdą nie zdaje. Nie jest on ciężki ani zwalisty, choć barczysty i gruby; nie jest nie myślący, choć nad twarzą i postawą swoją panuje i myśl swoją pod spokojnym wyrazem ukrywa. Nam się zdaje właśnie, że ten spokój, ta królewska prezencya, które Zygmunt ma, które mu, jako królowi, przystoją, a dopieroż przy uroczystym ceremonialnym obrzędzie, a dopieroż przy obrzędzie publicznym, w oczach całego ludu, to dopiero robi go na prawdę poważnym i dostojnym królem. Gruby jest, to prawda, i potężnej budowy, już i otyły nawet, bo już i nie młody, prawie sześćdziesięcioletni, wypełnia całe krzesło swoją osobą; ale w tej tuszy niema ciężkości, ani gnuśności, ani nic nieszlachetnego. To nie rozlana massa dobrze żywionego ciała, nie opasła brzuchata figura Henryka VIII, to człowiek, którego malarz wyobraził sobie potężnym, grubym, ale kształtnym, a w postawie i ruchu krzepkim i bardzo szlachetnym. W tej szerokiej piersi, w tej budowie ciała jest kształt i jest piękność, jak jest siła w ręce króla wyciągniętej i dotykającej drzewca chorągwi, jak jest wielki majestat w całej jego osobie, a głęboki wyraz w jego twarzy. Tylko i majestat i wyraz miarkowany, przez malarza mądrze i właściwie na wodzy trzymany. Czybyśmy woleli Zygmunta, któryby w teatralnej pozie nadymał się do majestatu? czy wolelibyśmy takiego, który przy tej ceremonii wszem wobec dawałby widzieć swój frasunek lub obawę? Nie! to — między innemi — to jest jedna z wielkich piękności tego obrazu, a może i jego nad poprzedniemi wyższość, że w nim postawy i wyrazy osób są tak doskonale zastosowane do aktu, który się odbywa, tak z nim w harmonii, że naprężonego, teatralnego, umyślnie uwidocznionego i łopatą w głowę włożonego widzowi, który mógłby nie wyrozumieć tego, co delikatnie oznaczone, że takiego niema nic, że jest taka miara, taka harmonia między chwilą działania a działającemi osobami, jakiej w naturze Matejko miał mniej niż innych przymiotów, a do jakiej dochodzi wolą, rozumem, smakiem i coraz wyższem rozwinięciem swoich sił i darów. Nie! Ten Zygmunt powagi sobie nie dodaje, bo ją ma; nie myśli o tem, żeby na króla wyglądał, bo królem jest; a majestatu w nim tyle i tyle razem prostej dobrej wiary, że ten klęczący i przysięgający książę, jakby go się bal, jakby go coś odpychało, trzyma się od niego jak może najdalej i w oczy mu patrzeć nie śmie. Czy Zygmunt księcia podejrzywa? Czy mu nie wierzy? Gdyby tak było, nie przyjmowałby jego hołdu. Zygmunt myśli, że zrobił dobrze! ale nie jest tego pewnym. On wątpi: w jego twarzy spokojnej jest zamyślenie, w którem dalibóg nie trudno wyczytać pytania: „Czy nie zrobiłem źle? czy mi tego ludzie, cesarz i Papież nie wezmą za złe? czy kiedyś nie będzie z tego jakiej szkody?” W oczach, któremi Zygmunt patrzy w księcia, jakby go chciał przejrzeć na wylot, w tej ręce wyprężonej, sztywnej, która oddając chorągiew zdaje się mówić: „Dałem, postanowiłem, chcę, ale co mnie to kosztuje i co się z własną myślą pasowałem, to tylko ja jeden wiem“ — wyraźne jest, co ten król myśli i czuje. Jest on poważny, jest godny, jest rozumny i myślący; a że spokojny, naturalny i trzymający siebie samego na wodzy, to właśnie dobrze, tego wymagała chwila, tego wymagał jego królewski urząd, i tego szczęśliwy instynkt, smak i mądra wyobraźnia malarza. A jak ten król wymalowany! jak siedzi, jak trzyma mszał na kolanach, jak ma koronę wsadzoną na głowę! jak jest ubrany, od krzyżyka na koronie aż do podeszwy swoich czerwonych ciżmów: jaką ma suknię w złote kwiaty, jakiego tonu i mieniącego połysku pod tą suknią rękawy, jaki na tem wszystkiem złoty płaszcz! Płaszczowi Batorego zarzucano, że zanadto złotem błyszczał; nam się to nie zdawało i wtedy; ale jeżeli prawdą było, to nie sądzimy, żeby tym razem płaszczowi Zygmunta zarzucił kto słusznie zbyteczny blask i jaskrawość. Złoto, czyste i gładkie złoto, ale w świetności swoich połysków takie miłe, w ciężkości swoich grubych fałdów takie giętkie i miąższe, w cieniach swoich takie łagodne, że wytknąć mu co potrafią tylko tacy, którzy umieją i lubią widzieć plamy na słońcu. Podobny czy niepodobny, gruby czy cienki, rozumny czy tępy, niech każdy myśli i mówi jak chce. Ale żeby każdy z tych mógł znać lub pokazać wiele figur lepiej wymalowanych od tego Zygmunta, o tem pozwalamy sobie stanowczo wątpić.”

Hołd Pruski.
Hołd Pruski.

„Przed nim, i jak on w profilu, Książę Pruski. Pomysł był śmiały, może dziwny, te dwie główne postacie w samym środku obrazu, naprzeciw siebie, obie w zupełnym profilu, jak na medalach; ale był pomysł szczęśliwy. Zdaje nam się, że najmniejsze skrzywienie głowy, najmniejsze zwrócenie oka czy króla czy księcia, osłabiłoby to natężenie, to skupienie, w jakiem oni stoją jeden przed drugim, a przez to osłabiło wrażenie obrazu. Książę ten... nic rzadszego, jak w sztuce takie kreacye, na które człowiek patrzy, od których odchodzi z tem wrażeniem, że nic więcej nie pragnie, że niczego nie żałuje, że jego uczucie estetyczne i uczucie moralne, jego zmysł wzroku i jego umysł są zaspokojone zupełnie, że ta rzecz czy figura pojęta jest i wykonana tak, że lepiej nie można. Antyki dają nam wrażenie takie często; w poezyi daje je czasem Goethe, Mickiewicz w Panu Tadeuszu — w tym obrazie daje je książę Albrecht. Lepiej niemożna! Od wierzchołka głowy, która łysieć zaczyna, aż do ostatniego kolca ostrogi doskonałość zupełna. Jest w nim naprzód wszystko, co w ideale tego księcia być może i powinno: jest żołnierz i Prusak, i pod żelazną zbroją żelazna wytrwałość i bezwzględność, i zmysł subordynacyi, i poszanowanie władzy a poczucie swojej, i niespokojne sumienie, mimowolny wstyd człowieka, co się przeniewierzył, i pomimo tego stale zuchwałe postanowienie, żeby sprzeniewierzać się dalej, ile razy będzie potrzeba, i rycerska śmiałość, i energia człowieka rządzącego, wszystko! a do tego wielka piękność i szlachetność rysów i postawy. Albrecht nie jest brzydkim, pospolitym, wstrętnym, jak pierwszy lepszy typowy Prusak jasnorudy, z arrogancyą wypisaną na czerwonej twarzy i grubych rysach; włosy ma ciemne, twarz ściągłą i szlachetną, postawę dostojną. Tak wygląda świetnie na rycerza i książęcia, że nietylko napatrzeć mu się nie można, ale nie przypatrzywszy mu się dobrze, możnaby go znaleść sympatycznym. I za tę piękność, za tę względem niego uprzejmość, należy się wielka wdzięczność artyście. Łatwo było Księciu Pruskiemu dać powierzchowność brzydką a wyraz nikczemny; ale jeżeli widząc go takim, bylibyśmy mieli pewną złośliwą a małą przyjemność, to z takiego szlachetnego pojęcia i przedstawienia możemy być dumni. Bo to znak, że w naszej sprawiedliwej nienawiści niema nic małego, że drobne dokuczenie nie jest dla nas zemstą, że w dziele poważnem i wielkiem nie chodziło o łatwą karykaturę, ale o to, by zdobyć się na rzecz trudniejszą, na estetyczny ideał Prusaka. Że jest takim przy całej swojej dostojności i szlachetności, to pewna. Sama jego postawa, choć poważna i godna, ale sztywna, wskazuje pruskiego żołnierza. On tak klęczy przed królem wyprostowany, wyprężony, jak kapral, kiedy z raportem staje przed oficerem ; jedno kolano nie jest wysunięte przed drugie, grzbiet nie jest pochylony, jak byłby go ustawił każdy inny malarz wiedzący, że taki ruch dałby mu piękną linię. On klęczy oboma kolanami razem, kolana i golenie i stopy trzyma z sobą ściśle złączone, korpus i wyższa część nóg spada prostopadle i w kolanach robi kąt prosty z goleniem. Tę postawę regulaminową i sztywną zrobić na obrazie piękną, to musiała być trudność i sztuka wielka; ale żadna inna nie wyglądałaby tak malowniczo, żadna nie wskazywałaby tak wymownie tego ducha, tej tradycyi wojskowej dyscypliny, który jest charakterystycznem znamieniem ruchu i fizyognomii Prusaka. Korpus jest cokolwiek podany w tył; zdaje się, że coś tajemniczego odpycha księcia od króla. Co? — złe sumienie, świadomość, że przysięga będzie złamaną; zamiaru może w tej chwili niema, ale jest świadomość, że jak się sposobność znajdzie, to i zamiar powstanie. On tego króla szanuje jako lepszego od siebie, jest pod wrażeniem jego powagi; a przytem boi się go jako człowieka, którego obraził i skrzywdził, albo przynajmniej obrazi i skrzywdzi. Ten ruch w tył, tak delikatnie oznaczony, że mógłby ujść uwagi, nie wystarczyłby może sam do przekonania widza o takim charakterze księcia; ale pomaga do tego jego twarz. Twarz to bardzo piękna, z poważnym, skupionym wyrazem. Ten wyraz nie jest ani twardy, ani wyzywający, ani ironiczny; na pierwszy rzut oka mógłby nawet zdawać się poczciwym i szlachetnym. Tylko spojrzenia tych oczów złapać i spotkać nie można; one boją się wzroku widza, jak wzroku króla, i przysłonięte powiekami z religijnego niby skupienia w uroczystej chwili, nie patrzą same i w siebie patrzeć nie dają, z obawy, żeby przypadkiem nie wydały zdrady. On jest tak piękny, pojęty tak głęboko a tak estetycznie, wykonany tak cudownie, że w całem historycznem malarstwie świata są może figury równe, ale lepsza nie wiem gdzieby była. A ta doskonałość jest we wszystkiem: z jakim smakiem naprzykład, z jakim rozumem i taktem ten książę, tak niedawno jeszcze zakonnik, ubrał się w prostą, twardą, żelazną zbroję, czując, że jakaś kosztowna i lśniąca nie byłaby zupełnie przyzwoitą, raziłaby jako przeciwieństwo do tej świeżej przeszłości. Ale jak ta zbroja zrobiona, jak w jej gładkiej stali odbijają się czerwone połyski sukna i aksamitnej poduszki! Płaszcz za to nie jest zakonny, ale już książęcy zupełnie: biały wprawdzie jak płaszcze krzyżackie, ale złotem tkany, gronostajem podbity, trzymany na ramionach łańcuchem, podciągniętym pod kołnierz a spiętym pod szyją, tak się ciągnie długo, tak spływa pompatycznie w najwspanialszych fałdach, tak harmonijnie łączy dwie białości aksamitu i gronostaja i tak rozwiązuje wielką trudność tego połączenia i tej różnicy, że w sam ten płaszcz możnaby wpatrywać się bez końca i przypominać sobie, że z podobnem wrażeniem podziwu i rozkoszy patrzało się kiedyś na złotą suknię Wenecyi albo Europy, z taką na niektóre figury Veroneza.“

„Albrecht jest wcieleniem tych własności swojego plemienia, które sprawiły jego wielkość i potęgę. To, co w pruskim charakterze i w brandenburskim rodzie jest brzydkiego i wstrętnego, to znajdzie się w obrazie także, ale wyraźnie występuje w innych figurach. Jest tam brat ks. Albrechta, Jerzy, taki, że od następcy tronu aż do kaprala poznaje się w nim wszystkich Prusaków, jakich się tylko widzi na święcie, typ, forma na Prusaka, z której ich natura wszystkich odlewa. Włosy nie są rude, ale żółte, broda cokolwiek od nich czerwieńsza, a rozczesana na dwie strony, jak u dzisiejszego oficera eleganta; twarz szeroka i czerwona, rysy krótkie i tępe, oczy blado-szaro-niebieskie, zimne i ostre jak nóż, wargi mięsiste, grube, zmysłowe; budowa silna, niby piękna a niezgrabna, ruch sztywny, drewniany. A w całej osobie taka zuchwała arrogancya, taka klassyczna deutsche Ueberhebung, takie przekonanie, że świat dla niego stworzony, i taka twardość bezwzględna, że się w nim widzi całe plemię i wszystkie jego typy i dzieje, od Krzyżaka, drapieżnego tępiciela i gwałciciela, aż do Landratha Culturtrdgera, aż do oficera, co podpala Bazeilles, i panującego książęcia, co z Saint-Cloud zabiera kosztowności i sprzęty. Ubrał się paradnie na tę ceremonię, chciał wystąpić, nie żałował pieniędzy, sprawił sobie pyszny płaszczyk z niebieskiego atłasu w złote kwiaty i pourpoint z buchastemi rękawami w niebieskie i białe pasy, ale ta cała elegancya, ten strój pyszny nie poradzi na to, że on wygląda, jak jest, gemein. Drugi — Kazimierz, to znowu typ inny. Nie gruby i pospolity, jak tam ten; owszem, ładny, gładki, z cienkiemi rysami, z włosami ciemnemi, których jedwabną miękkość widzi się doskonale, a które gdzieniegdzie zakręcają się w niesforne do góry wicherki, ten książę widocznie humanizmem wypolerowany, może nawet we Włoszech chowany, ubrany nie tak kosztownie i jaskrawo, jak tamten, ale z wykwintniejszym smakiem (fioletowa aksamitna suknia, podszyta żółtym atłasem i żółte pończochy, mało złota), ma on ten charakter koci, zdradziecki, który przy prezencyi pięknej i wykwintnym układzie tak dobrze przystoi książęciu z czasów Odrodzenia. On jeżeli nie widział włoskich wielkich tyranów na małym kraiku, to z pewnością o nich marzył i im zazdrościł; on nie jest grubo zmysłowy, jak tamten, ale jest lubieżny i zepsuty; on Macchiavella czytał i zapamiętał, a tu w obrazie reprezentuje tego ducha lisiej chytrości, bez którego żywioł pruski nie byłby zupełnym, z którego kiedyś powstanie autor Anti-Macchiavella, Fryderyk. On w potrzebie potrafi być nawet sentymentalnym; jest wykształcony, ma upodobanie w literaturze i sztuce, a od tamtego jest chyba gorszy, przewrotniejszy. Tamten ma grubiańską kapralską naturę, jak ojciec Fryderyka; ten zdradziecką, jak Fryderyk, tkliwo-podstępną, jak Fryderyk Wilhelm III. Te dwie natury, które naprzemian powtarzają się w królach pruskich, mają swój typ i ideał w tych dwóch przysięgających książętach.“

„Za paziami, z których jeden zwłaszcza, bliższy, cały widzialny, jest śliczny, stoi para ludzi w skromnych czarnych togach, a ta prostota niby purytańska wśród tych przepychów, ta czerń wśród świetnych kolorów odbija z wielkim efektem. Wyglądają oni na dwóch protestanckich ministrów, i znowu w swoich odmiennych typach zdają się uzupełniać i razem reprezentować dwa główne gatunki ówczesnego protestanta. Jeden jest stary, z gęstą, twardą, krótko obciętą szpakowatą czupryną, z cerą bladą i szarą, nos bardzo garbaty zwiesza się nad usta ściśnięte i nieprzyjemne, a dolna szczęka i broda mocno naprzód wysunięta, uzupełnia charakter tej fizyognomii, w której widać rozum, dużo nauki, zawistną jakąś i żółciową namiętność, zaciętość równie wielką, jak pychę, temperament zgryźliwy a flegmatyczny razem. Logika tego człowieka musi być ścisła, jak matematyka, jego dusza sucha, jak kość, jego nienawiść i zemsta straszna, jego zarozumiałość bez granic, a jego pedantyzm i systematyczność niezłomne i nieubłagane. Trudno o typ i wyraz równie przykry i odrażający. Kto znał jeszcze niektórych najgorszych urzędników austryackich z czasów Metternicha, ten może pamiętać typy podobne i podobnie twarde odpychające wyrazy. A pomiędzy reformatorami niemieckimi z czasów Lutra niejeden musiał mieć ten charakter nienawiści zimnej, logiki syllogistycznej, zarozumiałości i złośliwości. Drugi, w czarnym birecie, jest młody i piękny. Ma wielkie czarne oczy, nos i owal kształtny, cerę zlekka różową, i słodki miodowy uśmiech na ustach, złożonych jak do mówienia wierszy lub do całowania. To Schongeist, poeta, sentymentalny marzyciel; kiedy każe z ambony, niejedna piękna dusza szle ku niemu czułe westchnienia, a biada Lutrowi, jeżeli go Katarzyna Bora zobaczy. Ale w tym pięknym i czułym Niemcu, w którym jest i kaznodzieja protestancki, i uczony humanista, i aktor grywający Don Carlosa lub Maxa, jest i zmysłowa namiętność, i pod słodkim uśmiechem twarde serce i żelazna wola, pod ogniem oczów chłód i samolubstwo, i miłość własna i ambicya, a takim znowu wyobrazić sobie można niejednego z tych młodych doktorów, co zrzuciwszy sutannę, pojmowali żonę, uprawiali naukę, używali swobody, a oglądali się zawsze pilnie i troskliwie na swoją sławę, na swoje stanowisko, na swoją kieszeń. Te dwie figury wydają nam się genialnie stworzonemi dwoma typami humanisty-protestanta, a obecność ich na obrazie mamy za szczęśliwe, a niemal konieczne dopełnienie pruskiego w nim pierwiastku.”

„Grupa kobiet nie tak wspaniała, jak to, co widzieliśmy dotąd. Nie, żeby jej coś zarzucić można. Bona — wolelibyśmy, żeby się w krześle głębiej zasiadła i żeby przy swoich jasnych włosach miała jaśniejszą cerę blondynki — ma taką minę hardą a grymaśną, jakby chciała dać uczuć, że zrobiła wielką łaskę, że tu przyjechać raczyła, i ma jak każda Neapolitanka blondynka skłonność do otyłości, która się w późniejszym wieku rozwinie. Młoda Włoszka nachylająca się do niej, spogląda bardzo figlarnie i wyzywająco na ładnego niemieckiego księcia, stara Księżna Mazowiecka ma śliczną, poważną głowę matrony — wszystkie są dobre, tylko na porównaniu z męskiemi postaciami tracą; może i dlatego, że nie grają tu żadnej roli. Być musiały koniecznie, Bona być musiała, a robić co nie miały; i jak one względem hołdu, tak spektator względem nich zachowuje pewną życzliwą neutralność: woli patrzeć gdzieindziej. Na tego podskarbiego Kościeleckiego naprzykład, który w pysznem zielonem ubraniu, w złotym jakimś czepcu podnosi głowę do góry; butny, pełen poczucia własnej siły, ma jakąś śmiałość lwią, ale obrażony miałby może i hardość rokoszanina. Także jedna z doskonałości obrazu, jedna z tych figur, które po księciu Albrechcie najwięcej sprawiają wrażenia i podziwu, a która wygląda znowu jak personifikacya oligarchicznego, możnowładczego polskiego pierwiastku; w późniejszych pokoleniach tensam mógłby być Zborowskim albo Zebrzydowskim. Ten Kościelecki, a po przeciwnej stronie obrazu Przecław Lanckoroński na koniu, to znowu dwa może przypadkowe, ale piękne przeciwieństwa, dwa kierunki i typy ówczesnego polskiego życia: jeden wojowniczy, uganiający za Tatarem, trochę surowy i szorstki, trochę jeszcze dziki, ale jędrny, zdrowy i rycerski — to kresowy wschód; drugi polerowany i cywilizowany, świetny i oświecony, ale dotknięty już i mniej zdrowemi wpływami cywilizacyi, to kres zachodni, to dwór królewski i dwory magnackie, już nie proste w sumieniu, już nie surowe w obyczaju, już przygotowane do przyjęcia różnych niebezpiecznych pokus. Przed Podskarbim, z półmiskiem, w którym Podskarbi pełną garścią czerpie dukaty, stoi jakiś jego sługa, w niebieskiem, zielono mieniącem się, pawiowego jakiegoś koloru ubraniu, z takąż siatką na głowie, z przepysznym rapierem u boku, i z głową tak malowaną, tak pełną charakteru, że stanowi godną do swego pana parę, a z nim razem jedną z najświetniejszych grup obrazu. Obok nich, za schodkami, na których oni stoją, w samym kącie po prawej stronie stoi znowu dwóch, znowu para, ale innego zupełnie charakteru. Kościelecki jest wspaniały i dumny, jego towarzysz tęgi, a może trochę dziki; tu dwie twarze delikatne, a smutne, dwie postacie wątłe i jakby wycieńczone troską czy pracą, czy chorobą. Jedna z pod szerokiego kapelusza, który na nią cień rzuca, wpatruje się bacznie, troskliwie, z jakimś rodzajem niespokojnego współczucia w znękaną, pochyloną głowę Bartłomieja Berecci, budowniczego Jagiellońskiej kaplicy, który z niewymowną jakąś boleścią myśli czy o Hołdzie i jego skutkach, czy o czem innem, a w którym ze czcią poznaje się podobieństwo Matejki samego, z wdzięcznością to, że raz przecie i w najpiękniejszym dotąd swoim obrazie zostawił na pamiątkę i swój wizerunek.”

„Z ludzi, którzy stoją przed estradą i których do pół tylko widać, najbardziej zadziwiający jest pachołek z rózgą w ręku, z futrzaną czapką naciśniętą na uszy, który grozi ulicznikom, a śmiać się ma ochotę, i po drugiej stronie rycerz na koniu, którego znowu — rycerza więcej, niż konia — możnaby chwalić bez końca, gdyby na wszystko czasu i miejsca starczyło. Ale że trzeba śpieszyć do końca, wracajmy na estradę i zobaczmy jeszcze, co tam jest po drugiej stronie, za królem. Naprzód w głębi, obok Księcia Pruskiego a twarzą do widza wprost obrócony, stoi książęcy konsyliarz czy kanclerz, Heydek, pełen charakteru, ale może zbyt w cieniu trzymany. Za królem „zacny Senat koronny,“ prawdziwy senat Zygmunta Starego, wierne typy czasu, aktorowie pruskiego układu, sternicy, których największą sztuką nie płynąć przeciw prądowi, o sobie więcej niż o jutrze myślący, urzędowej powagi i postawy przestrzegający wybornie, rozumni a bez wielkiej myśli, zręczni a bez wielkiego charakteru, politycy z epoki Odrodzenia, politycy polscy z tych lat XVI wieku, tacy, jakimi byli w istocie. Taki jest Szydłowiecki, taki Hieronim Łaski z mieczem, taki i Tomicki, w którego rysach cokolwiek za cienkich, ustach wąskich i głębokich zmarszczkach, trudno nie widzieć podobieństwa z tym typem uczonego humanisty, jaki się widzi czasem na współczesnych obrazach. Łagodniejszy i co do rysów piękniejszy, ten Tomicki przypomina trochę profil Erazma na sławnym portrecie Holbeina. Żałujemy nieco, że ksiądz, który za nim stoi, nosi nazwisko prymasa Łaskiego. Naprzód ten, przeciwnik główny tej polityki, która właśnie swój smutny tryumf odnosi, jeżeli tu był, to patrzał na swoją przegraną ze smutkiem i oburzeniem; powtóre, jako prymas, powinienby być bardziej na przodzie. A kiedy on, nie bardzo wiedzieć co tu robi, to nadarmo szuka się innego, który przy tym akcie i w tem otoczeniu byłby tak na swojem miejscu, że aż się za nim tęskni. Krzycki, siostrzeniec Tomickiego, polityk tej samej szkoły, charakter tego samego rodzaju, Krzycki, apologista sekularyzacyi Prus w eleganckiej łacińskiej wierszowanej epistole, Krzycki być tu miał prawo! — i gdyby nie wiek inny, radzibyśmy wmawiać w siebie, że ten ksiądz za Tomickim, to on, a nie Łaski. Wreszcie w rogu po lewej stronie jest ten Bonar, bardzo piękny, który uspokaja tłum, i ten Tenczyński, co trzyma chorągiew. Chorągiew, i ta, i ta pruska, którą trzyma książę, jest wspaniała, wiatrem unoszona, fałdująca się w sposób nieporównany; zdaje nam się przecież, że chorągiew polska zabiera może za wiele miejsca, zbyt szeroko roztacza się w powietrzu, a ruch i wyraz chorążego nie jest nam zupełnie zrozumiały Czy on wyciąga ręce, a głowę i wzrok podnosi do góry, bo mu wiatr silny może wyrwać chorągiew, czy z exaltacya chce mówić: „Patrzcie, jak ten Orzeł wzleciał wysoko i szeroko skrzydła rozpostarł?“ Jedyna to figura, która, zdaniem naszem, ma postawę cokolwiek teatralną, a typ raczej późniejszego Polaka z XVII wieku; wygląda bardziej na żołnierza Czarnieckiego lub Sobieskiego, aniżeli na żołnierza Ostrogskiego."

„Ale te wszystkie figury, to uroczysta, officyalna, dworska parada, to obrzędowy, ceremonialny spokój i panowanie nad sobą. A gdzie dramat? gdzie obawa o przyszłość, gdzie przewidywanie skutków, gdzie sąd o Hołdzie Pruskim i jego historyczne znaczenie? Jest tu i to wszystko także. Naprzód gra się ten dramat po cichu wprawdzie, przytłumionym to nem, ale widocznie przecież pomiędzy królem a księciem, a mają w nim swoje role i ci bracia, i nawet ci protestanccy księża. Ale co w tych figurach delikatnie tylko jest oznaczone, to w innych występuje wyraźnie i patetycznie. Jest oparty o poręcz estrady, plecami do widza obrócony a głową z profilu, stary Firlej, który oczywiście myśli co z tego będzie, „i waży w siwej głowie utrapień ciężary." Jest Opaliński. Czy był takim naprawdę, nie wiemy, ale tu tak wygląda, jakby tego małego królewicza uczył wszystkich tajemnic przeszłości i tłómaczył mu, czem teraźniejszość przyszłości niebezpieczeństwo gotuje. A co taka rola nauczyciela kosztuje, ile się gorżkich łez połknie, nim się powie jedno słowo prawdy, ile mozołu, żeby do niej dojść, ile smutku, kiedy się doszło, to pokazuje ta twarz umęczona wszystkiem co wie, wszystkiem co czuje, wszystkiem co przewiduje. On temu dziecku, które nie rozumie, wskazuje nieprzyjaciela i niebezpieczeństwo; a sam nie wie, czy dziecko zrozumie, czy pozna kiedyś, jak mu wskazanym będzie, tego wroga, którego nosi w sobie samym, w swoich skłonnościach i zwyczajach, czy to chłopię, w którym kiedyś będzie myśl, dusza i przyszłość Polski, czy potrafi i zechce znać siebie? Opaliński zna więcej i głębiej, rozumie lepiej od wszystkich tych jednodniowych polityków, co króla otaczają, i czuje więcej od nich, bo nietylko głowę, ale i duszę ma większą. Może on nieraz mówił im wszystko, co wie i co myśli, może i przed tą sekularyzacyą przestrzegał i przed niejednem dzisiejszem i dalszem niebezpieczeństwem — a przestrzegał na próżno, rzucał groch na ścianę, przepowiadał jak Kassandra, i Bóg wie jeszcze, jakie za to słyszał łajania. Nie dziwmy mu się, że taki znękany i wychudły, że taki schylony pod ciężarem swego rozumu, swojej miłości, swojej obawy, i marności swoich zabiegów. A drugi, który wszystko rozumie i całą przyszłość widzi aż do Oliwskiego pokoju, aż do Fryderyka, i aż do dnia dzisiejszego, to Stańczyk. Ten siedzi na stopniach estrady, nogę ma zwieszoną, grzbiet pochylony, a głowę opartą na ręku odwraca od Hołdu. Ubrany w jaskrawe kolory i we wszystkie godła swego błazeńskiego urzędu, dzwonki, kaptur z oślemi uszami i t. d., on, jak nieraz w dramatach Szekspira, kryje myśl najgłębszą, najtrzeźwiejszą, i najsmutniejszą. On jeszcze czarniej niż Opaliński patrzy na ten polski świat, wątpi więcej, mniej się spodziewa, i zdaje się bliskim tej w rzeczach politycznych ostatecznej rozpaczy, która mówi: „Niema rady,” i po wszystkich boleściach i walkach wraca do spokoju, do rezygnacyi. Ze wszystkich figur obrazu on najbardziej tragiczny, najstraszniejszy, bo tak pyta: „Co z was będzie, i co się z wami stanie?“ — tak sobie na to pytanie wątpieniem odpowiada, że patrząc w jego twarz, czuje się taki sam dreszcz przerażenia, jakim przejmuje twarz Skargi na pierwszym Matejki obrazie.“

„Jego zaś i Opalińskiego złym przeczuciom odpowiada po drugiej stronie obrazu hetman Tarnowski, zamyślony i pochmurny, a zwłaszcza jego najbliższy sąsiad Ostrogski, w którego pięknej, sędziwej głowie mniej żywo, ale widocznie i boleśnie stanęły te same myśli, co dręczą Stańczyka i Opalińskiego.”

„Oto, jak nam się ten obraz wydaje. Czy są w nim błędy jakie? Muszą być niezawodnie, a w każdym razie jest materyał do dyskusyi. I tak zaraz pierwsza kwestya zasadnicza, żeby się tak wyrazić, tyczy się samego pomysłu i układu. Mówią niektórzy, że te figury na pierwszym planie, te, co z ziemi na estradę patrzą, przecięte w połowie, po pas tylko widziane, robią jakieś wrażenie niepokojące, drażniące, że psują złudzenie. Nie przeczę, że pomimo całej piękności niektórych z tych figur, byłoby zapewne lepiej, gdyby obraz był się dał ułożyć inaczej. Tylko pytanie, czy mógł dać się ułożyć inaczej. Po czem bylibyśmy bez tego poznali, że scena odbywa się na wyniesieniu? Gdyby nie ci ludzie, gdyby był tyłko jeden poziom, to hołd wyglądałby, jakby się odbywał na ziemi, co byłoby, mniejsza, że z historyczną prawdą, ale z okazałością i estetyczną potrzebą tej sceny niezgodne. Drugą kwestyą jest czerwone sukno. Ze zrobione jak być może najdoskonalej i najmisterniej, że jak ptaki Zeuxisa winogronami, tak możnaby się oszukać jego miąższością, jego fałdami i załamaniami, cieniami jakie na niem leżą, nawet tym drobnym meszkiem, który do słońca na każdem suknie widać, to wszystko prawda. Ale czy ta doskonałość nie jest poniekąd szkodą, czy nie za wiele przez to czerwonego w obrazie? czy figury i ich świetne stroje nie odbijałyby jeszcze lepiej od jakiego innego, nie tak jaskrawego kobierca? Ta uwaga może i ma słuszność za sobą. Zbytek świetności w kolorach, i zbytek bujności w fantazyi, a obfitości w pomysłach, jest w naturze Matejki. Każdy wielki malarz ma taką zakorzenioną, wrodzoną właściwość, która częstokroć jest tylko skutkiem i nadmiarem jego przymiotów. On ma to. I w tym obrazie nawet, gdzie więcej niż kiedykolwiek ma miary i panowania nad sobą, jeszcze te wrodzone skłonności odzywają się i odzywać muszą. I tu byłoby lepiej, żeby było cokolwiek mniej figur; i tu po stronie lewej, w samym kącie jest grzbiet jakiś w góralskim czy węgierskim serdaku, i jakaś przez kark założona ręka, które nie wiedzieć, co znaczą i robią i do jakiej głowy należą; wyżej cokolwiek, pomiędzy trębaczami, jest jakaś ręka i niezrozumiała, i zważywszy oddalenie, zbyt wykończona; po prawej znów stronie, za rycerzem konnym jest głowa jakaś, którą drapać się zdają pazury niedźwiedziej skóry, przykrywającej jego konia; tego wszystkiego mogłoby nie być. Co więcej, Kmita jest bardzo piękny, ale gdyby Kmity nie było, kto wie, czy cała ta lewa strona obrazu nie zyskałaby na swobodzie, na wyraźnem oddzieleniu grup, i na organicznym ładzie. I tu szczegółów tak wiele, a każdy z nich tak piękny, że ten zbytek bogactwa rozstrzela uwagę i wzrok ciągnie na wszystkie strony razem, a pamięci wszystkiego objąć nie daje. Być może, że są i inne słabsze strony, że lazur nieba surowy, że figury na ganku Sukiennic za małe w stosunku do tych, co blisko nich stoją na estradzie, że pióra na podniesionym w górę kapeluszu księcia Jerzego, albo na hełmie hetmana Tarnowskiego wiele zajmują miejsca, że drugi książę ma ruch niezupełnie naturalny, kiedy rękę z kapeluszem trzyma na plecach, że spuszczona noga Stańczyka nie odstaje dość plastycznie od czerwonego sukna, albo, że pomiędzy tem suknem a figurami, stojącemi na dole, niema dość odstępu i przestrzeni. Nie wiemy, nie znamy się dość na technicznej stronie sztuki, żeby o tem sądzić. Tylko to powtarzamy i powtarzać zawsze będziemy, że każdy artysta, malarz czy rzeźbiarz, muzyk czy poeta, przynosi z sobą na świat pewne skłonności, które w jego dziełach zawsze i koniecznie odbijać się muszą. Michał Anioł kochał się w trudnych i sztucznych ruchach ciała i w przesadnych muszkułach, Correggio w zbytecznej miękkości i słodyczy, każdy coś takiego — każdy co innego — miał zawsze. Ten ma zbytnią jaskrawość i zbytnią bujność, i żebyśmy mu to sto razy powtórzyli, na to nie poradzimy. Na to poradzić może tylko on sam — i radzi. Proszę porównać Hołd ze wszystkiemi jego dawniejszemi obrazami: czy się nie pokaże, że tych zbytków tu jest mniej, nierównie mniej, niż w tamtych, że ich jest bardzo mało? Czy jeżeli w Grunwaldzie było zamięszanie, tu niema jasności w pomyśle, a doskonałego porządku w układzie? jeżeli w Reytanie było rozstrzelenie akcyi, czy tu nie jest ona skupiona, zestrzelona cała w jeden punkt i jedną chwilę, czy brak jej tej jedności i tej skończoności, której akcya w obrazie potrzebuje? Albo czy ktokolwiek, choćby o historyi polskiej nic zgoła nie wiedział, potrafi nie zrozumieć tego obrazu? czy on potrzebuje objaśnienia, czy się sam od pierwszej chwili dostatecznie i doskonale nie tłómaczy? Czy tu odrębność, a zarazem wzajemna od siebie zależność różnych grup i postaci nie jest każdemu zrozumiałą i starannie przestrzeganą? Albo, jeżeli w samej Unii Zygmunt August miał postawę może trochę zanadto natchnioną, a Batory znowu powagę zbyt może umyślną i wiedzącą o sobie, czy ich ojciec i teść nie wyższy od nich pod tym względem? O to pytajmy! Nie liczmy głów, nie kłóćmy się o każdy szczegół, nie narzekajmy na świetność kolorów, — błogosławiony to zbytek, a szczęśliwy malarz, który ma za wiele tego, czego rzadko który ma dosyć — ale o to zapytajmy, czy rozkład nie jest bardziej organiczny, czy harmonia nie jest doskonalsza, czy fantazya w bujności swojej nie jest prostsza, czy twarze nie mają naturalniejszych i głębszych wyrazów, czy styl wreszcie nie jest szlachetniejszy i wyższy? A kto na te wszystkie pytania, chce czy nie chce, musi odpowiedzieć tak, ten już doprawdy może patrzeć przez szpary na usterki, jakie jeszcze znachodzić się mogą, i tylko się cieszyć i używać.“

„Co do nas, lubimy, wyznajemy, tę potęgę kolorów, które czasem zbyt jaskrawe może, i nie zawsze może w zupełnej z sobą harmonii, są przecież każdy dla siebie ideałem koloru. Błąd to może, ale błąd przynajmniej, w który pierwszy lepszy lada kto nie wpadnie; a lepsze zawsze są te, które pochodzą z nadmiaru siły, niż te, co pochodzą z jej braku. Dla nas owszem — czemuż to taić — obraz ten spełnia nadzieje i oczekiwania, i przechodzi je, bo w nim przechowała się w całości, nietknięta i coraz świetniejsza, potężna indywidualność autora, ze wszystkiemi swojemi cechami i własnościami, a nad niebezpiecznemi swemi skłonnościami i popędami wzięła górę, opanowała je, ujęła je w karby. Więcej od artysty, jak od człowieka, żądać się niema prawa; a kto to robi, ten robi wszystko co może, zbliża się do artystycznej albo do chrześciańskiej doskonałości. I dlategoto ten obraz wydaje nam się takim wielkim tryumfem, takim szczęśliwym faktem. Dla nas wszystkich, dla narodu, bo przypomina go światu w sposób chlubny, świadczy o jego żywotnej sile, i na jego żałobne ubóstwo rzuca przecież jakiś promień chwały — szczęśliwym faktem i dla Matejki samego, bo tryumfem nietylko nad sztuką, jej zadaniami i trudnościami, ale najtrudniejszym ze wszystkich tryumfem nad sobą, postępem, podniesieniem się w doskonałości. Kto wie, i czy nie podniesieniem na duchu. Wiele cierpieć musi, kto całe życie wpatruje się w przeszłość, wiele wątpić ma prawo, kto skazany na to, by się teraźniejszości przypatrywał; a w obrazie są głowy, Stańczyk naprzykład, które domyślać się każą, że i artyście było nieraz gorżko w duszy, a może do rozpaczy blisko. Ale jak Kochanowski, kiedy Urszuli prosił, by mu się pokazała, „choćby snem lub cieniem,“ znalazł tę pociechę której żądał, w słowach: „Albo nas już umarłe macie za stracone” — tak i ten na wszystkie boleści rozpamiętywania i porównywania przeszłości z teraźniejszością, musiał znaleść odpowiedź i uspokojenie w tych słowach, które na ramie obrazu wypisał jako godło: Si Deus nobiscum, quis contra nos. Godła tego na dawnych obrazach Matejki nie bywało; a przecież w niem jest jego myśl o tej polsko-pruskiej sprawie odwiecznej, i o każdem przejściu, o każdej chwili tej sprawy. To jest odpowiedź na wszystkie smutne przeczucia tych, co na Hołd Pruski patrząc, boją się pruskich zdrad i pruskiego panowania. To w chwili tak dalekiej od owych „ubiegłych świetności” i tak do nich niepodobnej, zdeptana i zgnębiona teraźniejszość daje przyszłości jako radę i zobowiązanie, a zwycięskiemu, tryumfującemu dawnemu hołdownikowi jako odpowiedź.”

Oto, co pisaliśmy w r. 1882. Czas nie ostudził wrażenia, z jakiem witało się Hołd wtedy; raczej rzec można, że sława jego rośnie, bo nawet ci, co najwięcej, najgłębiej krytykują obrazy Matejki, w nim najmniej widzą podstawy do zarzutów. Jedna zaś okoliczność, która choć nie wpływa na jego artystyczną wartość, robi go w naszych oczach droższym, to dwa razy w nim powtórzony wizerunek Matejki, i wizerunek Szujskiego. Bartłomiej Berecci, to Matejko, jakim był dla ludzi, jakim się wydawał: poważny, zamyślony, ale nie odkrywający głębi swoich uczuć i myśli. Stańczyk to Matejko, jakim był sam z sobą, kiedy „obracał w zwiędłej głowie utrapień ciężary,” kiedy sam „z Bogiem i myślami” dumał nad pytaniem, „co z tego wszystkiego będzie.” Opaliński znowu, tak trzyma mocno w ramionach małego Zygmunta Augusta, tak chciałby całą mocą swojej myśli i duszy wlać w to serce miłość ojczyzny, w tę główkę zrozumienie jej stanu, że patrząc na nich, ma się przed sobą całe życie Szujskiego — to on, i te młode umysły, które uczył słowem, pismem, przykładem. W tych dwóch głowach zaś, Opalińskiego i Stańczyka, jest wyrażona tragedya tego pokolenia, które myślało, cierpiało i działało po roku 1863, tak jak w duszy Szujskiego i Matejki skupiły się najpotężniej wszystkie jego boleści.

W Paryżu, Hołd znalazł przyjęcie złe, nawet szydercze. Sprawozdawcy dzienników wydrwiwali go z widoczną przyjemnością. Rzecz łatwa do zrozumienia. Smak francuski, a dopieroż teraźniejszy, ma w sztuce jak w poezyi swoje wymagania i upodobania osobne. Szekspir podoba się dopiero, kiedy poprawiony przez Ducisa, lub Dumasa; Schiller jest nudny; porywający jest Racine, albo Wiktor Hugo. Do tego zaś wrodzonego usposobienia przystępuje jeszcze coś więcej: popisać się dowcipem, a przychlebić się mocniejszemu, to i przyjemność, i pożytek. Któżby się od tego wstrzymał! Służy się Francyi, robi się akt mądrej polityki, kiedy ostrze dowcipu wecuje się na Polaku! Inaczej było w Berlinie. Tu narodowe uczucie Prusaków, miało wszelkie prawo być rozżalonem i obrażonem. A jednak sędziowie uznali obraz za pierwszy na swojej wystawie, i przyznali mu złoty medal. Wystąpił dopiero stary cesarz Wilhelm ze swojem potężnem veto, i Matejko medalu nie dostał. Wszyscy wyszli z tej sprawy z honorem. Dla Matejki zakaz był większym zaszczytem, niż medal. Sędziowie wystawy dowiedli, że w rzeczach sztuki przynajmniej il’y a encore des juges a Berlin, a godło suum cuique nie zawsze jest kłamstwem. Czy można zaś dziwić się panującemu, że wzbronił dać nagrodę dziełu, które upokarzało jego ojczyznę i jego koronę? Wdał się może w nieswoje rzeczy; ale zrobił, co był powinien.

Obraz był wspaniały, i wzbudzał podziw powszechny. Naraz pobudziło go i podniosło wyżej coś innego jeszcze. Pewnego razu oznajmił Matejko, że składa Hołd Pruski w darze Zamkowi królewskiemu w Krakowie. Była to chwila, kiedy po bytności Cesarza, restauracya Zamku wydawała się bliską. Cesarz obiecał ją , pod warunkiem, że kraj obmyśli mu lub wystawi pomieszczenie dla wojska, zajmującego Zamek. Szukać potrzebnych na to funduszów, i znaleść je, zdawało się w chwili pierwszego zapału rzeczą możliwą; nie wątpił o tem zwłaszcza Zyblikiewicz. Matejko uprzedzał tę restauracyę, i sale Zamku ozdabiał naprzód pamiątką jednej z świetnych chwil przeszłości, jednem z dzieł wielkich Polski porozbiorowej. Niech tam obraz świadczy przed przyszłemi wiekami, że nieszczęśliwy obecny i dawne czcić, i o przyszłych myśleć umiał. Wiadomość wywołała zdumienie. Gdyby jaki król, albo jaki wielki bogacz, zdobył się na dar tak wspaniały, byłoby pięknie, hojnie, ale nie nadzwyczajnie. Malarz bez majątku, który gdyby ten obraz spieniężył, wziąłby za niego nie małą już sumkę, ale kapitał, który mógł tę cenę dołączyć do dziedzictwa swoich dzieci, a bez wahania robi z niego ofiarę, rzuca go do tego skarbca życiodajnych wspomnień i uczuć, jakim te mury są, to było więcej. Wspominamy dotąd z wdzięcznością tego Skarbka, co rzucił „złoto do złota.“ Matejko dodał złoto swojej duszy, twórczości, pracy, do złota wszystkich zamkowych chwalebnych i drogich wspomnień; a zrobił to nie z popędu dumy, choćby najsłuszniejszej i najszlachetniejszej, jak Skarbek, tylko z miłości samej, czystej jak łza, a gorejącej jak ogień we wnętrznościach ziemi. Wdzięczność dla niego, zrozumienie jego wzniosłej duszy, były powszechne i pełne zapału. Patrzaliśmy na niego z tem uczuciem niewypowiedzianie słodkiem, które się nazywa pokorą przed wyższym od siebie. Ale obok podziwu znalazła się i myśl, że nie można, nie godzi się, nie wrócić mu w jakiś sposób tego ubytku w mieniu, tej straty, jaką poniósł. Co się stało, to się stało, co dał, to dał; ale w przyszłości przynajmniej, niech obraz jaki przyniesie mu pożytek równy temu, jaki teraz poświęcił. Trzebaby koniecznie zamówić jaki obraz nowy. Uczucie to było powszechnem; zamiar ustalić i wykonaniem jego się zająć, było dziełem głównie Artura Potockiego i Zyblikiewicza. Proszono Matejkę, żeby dla kraju, dla Muzeum Narodowego w Krakowie, wymalował Sobieskiego pod Wiedniem. Przyrzekł, i wziął się do pracy. Myśl, zamiar, szkic nawet, miał już oddawna (1880 r.), ale teraz czas naglił. Był już rok 1882, czyli ostatni przed dwóchsetną rocznicą wyprawy wiedeńskiej. A na tę rocznicę chciał Matejko być gotowym, tę chciał uświetnić tym nowym obrazem.

Jak zwykle, przy jednym wielkim, powstawały, niby od niechcenia różne obrazy mniejsze. Tym razem naprzód dwa portrety młodszych dzieci, każdy w swoim rodzaju wspaniały. Chłopczyk na koniu przeciw zwyczajowi Matejki, w małym formacie, jest doskonałością pod względem życia, ruchu, fizyognomii, prawdy, i w małym jeźdzcu, i w jego koniku. Dorastająca panienka, dzisiejsza pani Kirchmajerowa, w stroju dowolnym, fantastycznym, który nie jest zwykłym ubiorem żadnego czasu, czy kraju, tylko przez ojca eon amore ułożonym, tak, żeby do fizyognomii córki dobrze przypadał, portret naturalnej wielkości, nie jest od tamtego piękniejszym, ale jest okazalszym, robi więcej efektu. Znawcy mówią, że doskonałość wykonania, w głowie, a zwłaszcza w oczach, jak w ubiorze, nie idzie dalej. Malarz wszakże, i ojciec, cenił wyżej portret starszej córki, dziś pani Unierzyskiej, robiony rokiem później (1884). Mówił, że to najlepszy portret ze wszystkich, jakie w życiu swojem malował. Nieświadomego rzeczy, mogą dziwić ptaki w tych portretach; młodsza córka bawi się z kanarkiem , u starszej siedzi na ręku krogulec. Ptaki te, to pamiątki. Chowany i pieszczony kanarek znajduje się w wielu domach; oswojony krogulec jest rzadkością. Panna Helena Matejkówna miała i lubiła takiego wychowańca, którego też ojciec na jej portrecie uwiecznił. Wernyhora zaczęty był jeszcze w r. 1880. Matejko miał w nim szczególne upodobanie, cenił wyżej od wielu swoich obrazów. Nęciła go fantastyczna postać ukraińskiego znahora, a w tej wszechstronności, z jak ą obejmował różne chwile i różne pierwiastki historyi polskiej, brakłoby jednego tonu, gdyby nie był malował nic ruskiego i nic proroczego. Pojmuje się, że chciał stworzyć i Wernyhorę. Ale, zdaniem naszem, jest to jeden z tych obrazów, które niezupełnie odpowiedziały zamiarowi swego autora. Grupa jest pięknie ułożona; wszystkie figury skupione około Wernyhory, i z gorączkowym niepokojem chwytające jego słowa: młody kozak, pop, szlachcic, mają bardzo wiele charakteru. Ale prorokujący Wernyhora sam, mniejsza o to, że w sile męskiego wieku, kiedy wyobraźnia ludu i każda inna widzi go starcem, Wernyhora w swojem natchnieniu jest tak nad miarę patetyczny, jak był w swoim czasie Reytan i Kopernik. Księżyc zaś, który za nim wstaje, jest tak blisko, że wydaje się, jak żeby aureola około głowy świętego, a nie świeci, ani oświeca. Prawda, że tarcza księżyca, zanim się jeszcze wzniosła wyżej nad ziemię, niema blasku, a ma taki kolor czerwono-żółty, jak tu na obrazie. Ale i wtedy jeszcze jest otoczona jakąś atmosferą lekką i świetlaną; tu w obrazie księżyc jest jakiemś ciałem stałem, a nie świecącem, jak krąg wosku naprzykład.

Arcyksiążę Maksymilian wzięty do niewoli pod Byczyną (1883 r.), prosto z pracowni poszedł w świat, nabyty przez hr. Konstantego Zamoyskiego; zatem widziany był mało, i mało pozostał w pamięci. Obraz, znajdujący się dziś w Warszawie, jest bardzo piękny. Na tle otwartej bramy miejskiej w Byczynie, rysują się dwie postacie na koniach, zwycięzca Zamoyski, i jego jeniec Maksymilian — od Grunwaldu lubił Matejko malować konie, i korzystał z każdej sposobności po temu. Po stronie Arcyksięcia, na pierwszym planie, jego polscy stronnicy, jak on wzięci w niewolę; po stronie Zamoyskiego jego znowu rycerze ze zdobytemi austryackiemi sztandarami. Dzień zimowy, jasny; śnieg ozłocony słońcem chylącem się do zachodu — w głębi starożytne mury miasteczka. Mówiono wtedy, że w nogach koni były jakieś błędy. My rzeklibyśmy, że lekceważenie i pogarda, z jaką Arcyksiążę oddaje szpadę polskiemu szlachcicowi, są za pogardliwe — cokolwiek teatralne. Ale całość świetna; jeżeli nie na tym stopniu, co Dzwonu, to co najmniej na równi z Chrobrym w Złotej Bramie, wyższa od Wernyhory.

Zbliżał się wrzesień, rocznica wiedeńskiego zwycięstwa; wiedziano, że Sobieski się kończy. Wspomniano także, że w tym roku 1883 kończy się lat dwadzieścia pięć, od czasu, jak pierwszy raz obraz Matejki ukazał się na wystawie. Ztąd myśl, żeby z obchodem wiedeńskiej rocznicy połączyć także i uczczenie ćwierćwiekowej pracy wielkiego malarza. Na pamiątkę W iednia, uroczyste nabożeństwo na Zamku, wmurowanie płaskorzeźby Welońskiego w wieżę Panny Maryi, i w ystaw a zabytków z XVII wieku; a obok tego swoją drogą w tych samych dniach wystawa obrazów Matejki, od jego pierwszej młodości, aż do ostatniego, Sobieskiego. Zakupno jego na rzecz kraju było rzeczą postanowioną, fundusze były zebrane; ale z nim umowy nie było. Mowa była nieraz; jednak nigdy nie przyrzekł, że obraz krajowi sprzeda. Przed 12 września skończony, w Krakowie miał się ukazać na kilka dni tylko, i zaraz iść do Wiednia, gdzie także obchodziła się rocznica oswobodzenia od Turków.

Arcyksiążę Maksymilian Zamoyski pod Byczyną.
Arcyksiążę Maksymilian Zamoyski pod Byczyną.

O moralnem znaczeniu obrazu, pisaliśmy wtedy to, co dziś taksamo wiernie nasze uczucie wyraża.

„Ćwierć wieku temu, malarz młody i sławy jeszcze nie mający, tworzył swoje pierwsze dzieła a marzył o większych; marzył, że po tych pierwszych pójdą inne, i że po kolei pendzlem swoim odtworzy jedne po drugich wielkie postacie i wielkie chwile polskiej historyi. Marzenie było zuchwałe, a młody artysta nie miał za sobą nic; w sobie miał tylko uczucie swojej siły, światu jeszcze nieznanej, jemu samemu jeszcze nie dowiedzionej, ale powtarzającej dniem i nocą sławne anch’io sono pittore — i miał w sobie tę miłość ojczyzny i przeszłości, to rozkochanie się w jej pięknościach i to zrozumienie jej poezyi, które nie ustały na chwilę jego ducha i jego wyobraźni „karmić żalem i poić nadzieją.” I postawił na swojem. Miał prawo i on także, jak Mickiewicz, powiedzieć: 

Kości z pod mej stopy 
W olbrzymie kształty zbiegły się i zrosły 
— Korony książąt, wojowników zbroje.

stawały widomie jedne po drugich, jak były w wielkiej chwili Grunwaldzkiego pogromu Zakonu, i w tryumfalnej napozór, złej na prawdę chwili jego lenniczego hołdu, w chwili, kiedy Skarga przepowiadał upadek, i w tej, kiedy się ta przepowiednia spełniała. Zygmunt August w Lublinie, Batory pod Wielkiemi Łukami, to dopełnienie tego szeregu wielkich obrazów, między któremi mniejszych liczba tak znaczna, i wartość tak znaczna.”

„Ale na tem nie było mu dosyć. Dopóki staje tchu i życia, trzeba spełniać, o czem się marzyło za młodu, co się sobie samemu ślubowało."

Hołd Pruski zaledwo był skończony, kiedy za rok przyjść miało drugie stulecie od ostatniego Polski zwycięstwa, ostatniego jej europejskiego czynu. A więc Sobieski pod Wiedniem! Kto go dziś godnie uczci? Poetów niema, nie napiszą nic wielkiego; historycy, co dziś na tę pamiątkę zrobią, to będzie przygotowaniem tylko dla tego, który kiedyś napisze. A jednak honor narodu, wierność przeszłości wymaga czegoś wielkiego na tę pamiątkę. Kiedy poezya nie stworzy, historya nie wskrzesi tej wielkiej króla Jana postaci, to trzeba ją malować. Czy się na czas dokonać zdoła, to Bóg jeden wić, ale podjąć trzeba."

„W maju r. 1882 ukazał się na wystawie ledwo skończony Hołd Pruski; w czerwcu już naciągnięte było płótno pod przyszłego Sobieskiego, płótno ogromnych rozmiarów, większe niż Unia, większe niż Hołd i Batory. Zdawało się rzeczą fizycznie niepodobną, żeby przed wrześniem 1883 r. ta przestrzeń mogła być choćby zamalowaną tylko, cóż dopiero wymalowaną tak, jak Matejko maluje, z jego świetnością, z jego pracowitością i dokładnością."

„Rzecz nie do wiary stała się prawdziwą przez potęgę woli, przez cud prawie wytrwałości i pracy — cud bez przesady, jeżeli się zważy, że człowiek wątłej budowy i słabego zdrowia zdołał przez rok przeszło pracować bez przerwy od rana do zmroku. Cud, sprawiony potęgą miłości rzeczy, a wyrzeczenia się siebie."

„Ale uczucia same i same cnoty nie wystarczyłyby jeszcze; w sztuce, jak w polityce, chęć nie staje za uczynek. Z tymsamym zapałem, z temsamem poświęceniem inny mógłby silić się przez całe życie, nadarmo. Tu twórczość, biegłość i genialna intuicya zeszły się razem i złożyły się na dzieło, które żeby moralnie i patryotycznie wielkiem, chwały Sobieskiego godnem być mogło, musiało być i artystycznie wielkiem; obraz mierny, a choćby tylko zwyczajnie dobry, nie był potrzebny, ani pożądany. Jaki jest ten? Nie sądzimy go — tem mniej zgadujemy, co o nim powiedzą uprzedzeń, zawsze i niechętni zagraniczni, a zwłaszcza wiedeńscy sędziowie — ale tego jesteśmy pewni, że ktoby się najbardziej uparł i zawziął ganić, ten jeszcze będzie musiał schylić głowę przed tym Sobieskim, i przed Matejką. “ 

„Nie zdajemy sprawy, nie opowiadamy, zapisujemy tylko, że obraz jest. I w dwóch słowach dodajemy, czem on jest. Na to, by godnie uczcić rocznicę wiedeńskiego zwycięstwa, trzeba było zdobyć się na coś wielkiego, pokazać światu coś znakomitego: to dowód najlepszy, że się jest, i czemś jest na świecie. Zwyciężyć, jak Sobieski, nie możemy; politykę prowadzić może umielibyśmy lepiej i uczciwiej, niż większość senatu i posłów za jego czasu, ale w rozmiarach tak małych, w zakresie tak ciasnym, że świat tego widzieć i uznać nie może; na różnych polach robimy co możemy i mamy ludzi wielkiej wartości i zasługi, ale zadziwiającego, olśniewającego nie wydaliśmy i nie zrobiliśmy nic w tych czasach. Nasze obchody na cześć Sobieskiego są dobre dla nas, ale o nas dosyć świadczyć nie mogą. W tym stanie najznakomitszą rzeczą, na jaką zdobył się naród, chcący uczcić pamięć swojego ostatniego tryumfu i ostatniego wielkiego króla, jest obraz Matejki. Ten przemówi do wszystkich językiem dla wszystkich zrozumiałym; ten zaświadczy o naszej czci i naszej pamięci; ten dowiedzie, że są między nami wielkie serca i wielkie zdolności. Smutne to zapewne we dwóchsetną rocznicę zwycięstwa chlubić się i cieszyć obrazem dawnego zwycięstwa, a nie powtórnem jakiem i rzeczywistem; ale w tem pociecha wielka, że i on jest rzeczywistością i miarą wielkiego postępu w jednej gałęzi cywilizacyi, w jednym z żywiołów umysłowego i narodowego życia. Obchody mogą nam dać miłe wspomnienia, inne dzieła na cześć tej rocznicy podjęte, mogą nam dać pożytek i zasługę; chwałę — ze wszystkich, jakie dziś dokonać możemy, zdolne nam dać tylko to jedno. Niechże ona spadnie, z wdzięcznością naszą razem, na głowę tego, który naszą wielką rocznicę tem dziełem uświetnił. Nie lubimy zbliżeń i łączeń, a zwłaszcza nie lubimy, kiedy ludzie jakąkolwiek zasługę czy chwałę stawiają obok chwały uczciwych zwycięzców, bo za jednego wojownika oddalibyśmy wszystkich poetów i artystów razem. Ale w tym razie dobra była myśl czy zrządzenie, żeby pamiątkowy obchód dwudziestu pięciu lat pracy Matejki nastąpił po obchodzie wiedeńskiej rocznicy — bo obraz nie zwycięstwo, malarz nie bohater, ale słuszna należy się chwała temu, kto z nas wszystkich najlepiej, najgodniej rocznicę tę uczcił, który także, jak niegdyś do Krasińskiego pisał Koźmian, dowodzi, czem jest matka, „co takich synów wydała.“

Słyszeliśmy wtedy, w r. 1883, od jednego z naszych malarzy, że Sobieski, sądząc po malarsku, jest najdoskonalej zrobionym ze wszystkich obrazów Matejki. Pod wpływem tego zdania, może pod wpływem chwili istotnie wzruszającej, pisaliśmy wtedy, że wyobraźnia Matejki opanowawszy tyle, opanowała w końcu sama siebie, i doszła w Sobieskim do tej równowagi i miary, jakiej dawniejsze jego obrazy nie miały. Wrażenie było mylne, a zdanie przesadne. Przezwyciężył Matejko w tym obrazie nie jeden swój zwykły błąd, uniknął zamięszania, zachował przestrzeń, ale nie zupełnie ustrzegł się przesady w ruchach i wyrazach; naprzykład Sieniawski (hr. Jan Stadnicki), a sam ten tyłem odwrócony z głową w profilu widzianą siedzący na koniu i na wielkim buńczuku wsparty chorąży (hr. Artur Potocki), jest swojem męstwem i zwycięstwem cokolwiek nadęty. Las proporców i hussarskich skrzydeł jest za gęsty, czy może za bliski. Historyczny gołąb leci tak, jak żeby postrzelony miał spadać na ziemię. Król sam, z różnych portretów zebrany, do żadnego zupełnie nie podobny, jest inny, niż się go zwykle widzi i ma w wyobraźni, a jego żupan jasno-niebieski stanowi plamę na ciemnym ogólnie kolorycie obrazu. Są więc błędy, które, przyznajemy otwarcie, i hojnie nawet — ale bez obawy o obraz, bo jego piękności czynią aż nadto zadosyć za usterki. Sam ten król czy zupełnie do swoich portretów podobny, czy tylko typem do nich zastósowany, ma w postawie i twarzy wyraz spokojnego uszczęśliwienia, jak przystoi zwycięzcy, który się swemu zwycięstwu nie dziwi. On wiedział, on był pewien, że zwycięży, bo to Deus vicit, jak własnoręcznie napisał w tym liście, z którym Denhoffa do Papieża wysyła. Uniesienie i rozrzewnienie szczęścia jest w twarzach tych księży, co go otaczają, Denhoffa, który list odbiera, Dominikanina, który się modli; ale on sam jest spokojnie szczęśliwy, jak człowiek, który wielkiego dzielą dokonał, ale dokonać musiał, bo to dzieło Boskie, jak mówi jego historyk-poeta. Tak on musiał w tej chwili wyglądać, za takim szłoby się w śmierć — bo on nie zwycięzca tylko i król, ale krew z krwi i kość z kości Polak, szlachcic i rycerz. Z ojca wziął swój szlachecki typ, z dziedzictwa Żółkiewskich tego ducha, który ostatni raz na świecie przypomniał Gotfryda pobożny zapał i Lwie serce Ryszarda.

Przy nim bohaterskiego ojca ładny, smutno powiedzieć, mdły syn, wygląda jak zapowiedź gorszych czasów. Niemieccy książęta i wodzowie patrzą jedni z podziwem, drudzy z zazdrością; książę Lotaryngski (książę Jerzy Czartoryski) malowany tak, że mógłby stanąć obok Velasqueza hiszpańskich Habsburgów, ten szczery w swojem uczuciu; a na przodzie, na pierwszym planie paru zabitych i rannych, ruch zwycięzców, którzy zwijają wielki sztandar Proroka, próbują damasceńskich kling zdobytych, ładują kolasę, która zaraz pójdzie w drogę do Rzymu... może tam nie jedno dałoby się wytknąć i zarzucić, ale że byłoby się szczęśliwym, gdyby można pocałować choćby strzemię tego króla, choćby kopyto jego konia, że się m a przed sobą prawdziwego Jana III i prawdziwą chwilę tryumfu, na to żadne krytyki nie poradzą i tego żadne usterki nie przemogą.

Na parę dni przed 12 września odebrałem ćwiartkę papieru, na niej dwa razy zrobione dwa odmienne pierwsze rzuty obrazu, szkice, widocznie w jednej chwili rzucone; na nich znany monogram J. M., data 1880, i napis: „Szarada na dzień 12 września. Droga daleka — Bohatera i was czeka.“

Co to ma znaczyć? Szarada na prawdę. Szkic przyjmuje się wdzięcznie; ale co Matejko myślał, czego chciał, kiedy na szkicu pisał te wiersze? Wydały się one niezrozumiałym jakimś konceptem. 

W komitecie, który zbierał składki na kupno obrazu, było ułożone, że przed samem otwarciem wystawy obrazów Matejki, komitet będzie prosił, żeby Sobieskiego ustąpił na rzecz kraju, i zaraz rzecz dokonaną publicznie obwieści. W wilię obchodu, kiedy ostatecznie cały ten program postanowiono, wpada do mnie Artur Potocki i oświadcza co następuje: 

— Matejko nie chce sprzedać obrazu! 
— Jak ? co? dlaczego? 
— Tak, że nie chce. I nikt go w tem nie przekona. 
— Ale to dziwactwo, i katastrofa! Cóż my zrobimy z temi zebranemi pieniędzmi?
— Ani dziwactwo, ani katastrofa. Zobaczysz. Zrobi on coś nierównie lepszego jak to, cośmy chcieli, tylko nie chce o tem naprzód mówić. 
— Cóż przecie? 
— Nie mogę ci powiedzieć, ale coś takiego, że jak się dowiesz, nie będziesz mógł przyjść do siebie, tak, jak ja nie mogę. Trzeba być Matejką, żeby mieć takie myśli. Nic piękniejszego! A ty się przygotuj, bo będziesz musiał jutro coś o tem powiedzieć. 
— Przygotować się do mówienia, kiedy nie wiem, o czem mam mówić?
— No, więc powiem ci ogólnie, że znowu chce obraz darować narodowi, ale z pewnym warunkiem, w którym dopiero jest cała piękność rzeczy. Co to jest, to ci powiem jutro, jeżeli mi Matejko pozwoli. A tymczasem nie piśnij nic nikomu, gotuj się do gadania, i bądź zdrów. 

Obchód wiedeńskiej rocznicy był bardzo piękny. Zaczął się dnia 11 września żałobnem nabożeństwem za Jana III, które odprawiał biskup Dunajewski, na które zjechał Marszałek Krajowy Zyblikiewicz, i delegaci z całego kraju; potem otwarcie wystawy zabytków XVII wieku i Muzeum Narodowego; wieczorem okolicznościowa sztuka w teatrze. Dnia 12-go, w sam dzień zwycięstwa, procesya z kościoła na Piasku, zkąd także przed wyprawą wychodził król na obchód kościołów, na Zamek, i znowu nabożeństwo; po południu odsłonięcie pamiątkowej płaskorzeźby na Maryackiej wieży. Ludzi tłumy, a tłumy wzruszone, rozrzewnione. Jednak brakło jeszcze tego najwyższego tonu, któryby godności rocznicy odpowiedział zupełnie. Wszystko było piękne; ale procesye i nabożeństwa, wystawy i odsłonięcia pomników, to bywało już nieraz i nieraz się powtórzy. Pamięć Sobieskiego wymagała czegoś osobnego, coby przypomniało jego duszę, i do jego duszy trafiło.

To znalazł Matejko. 

Nazajutrz, 13 września, miało się obchodzić dwadzieścia pięć lat jego zawodu. Jak się to odbyło? W ciągniemy tu znowu opowiadanie współczesne.

„Biskup krakowski odprawiał Mszę na Zamku przed wielkim ołtarzem, Matejko, otoczony czworgiem dzieci, słuchał jej w temsamem presbiteryum, w którem przed laty dwudziestu oczyma duszy widział Skargę i króla Zygmunta, Zamoyskiego i Zebrzydowskiego; towarzyszyło mu miasto całe, można śmiało mówić kraj cały, którego najdalsze strony bodaj przez reprezentantów chciały być dnia tego świadkami. Po Mszy następowało, wedle programu, oddawanie darów i otwarcie wystawy. Gdzie? na Zamku, w Zamku samym — w tych murach i izbach, gdzie od lat chłopięcych wyobraźnia Matejki przebywała więcej może, niż na naszym świecie, gdzie tylekroć od pierwszego zjawienia się, aż do poufałej znajomości i ustalenia ich kształtów, przesuwały się przed tą wyobraźnią postacie Zygmuntów, Barbary, Bony, Zamoyskich i Zborowskich, i tylu, tylu innych, aż do Stańczyka! Zaiste szczęśliwszej, bardziej ujmującej, poetyczniejszej myśli nie mogli znaleść ci, co urządzali wystawę obrazów Matejki, jak ta, że obrazy pod tym dachem, w tych pokojach umieścili. Że tak zrobić chcieli, to pięknie — że mogli, za to wdzięczność szczera należy się komu innemu, władzy wojskowej, głównodowodzącemu ks. Ludwikowi Windischgratz i komendantowi Zamku, którzy z uprzejmością prawdziwie rzadką i robiąc wyjątek w zwyczajach, pozwolili na wystawę w gmachu, zajętym przez wojsko, i miejsce dla niej zrobili.”

„Szło się więc po Mszy na wielki dziedziniec zamkowy i pod jego arkadami, na dole, w ganku wiodącym do głównych schodów, odbyć się miały przemówienia i wręczenia upominków. Na małem i skromnie przystrojonem wyniesieniu zajął miejsce Matejko, X. Biskup krakowski, prezydent miasta Weigel; w krużganku umieścili się członkowie komitetu, Rada miejska, uczniowie Szkoły Sztuk Pięknych i artyści, delegaci różnych i licznych stowarzyszeń; wielką część dziedzińca i ganki obu piątr Zamku zapełniła bardzo liczna publiczność. W nieobecności Marszalka Krajowego, który na otwarcie Sejmu musiał wrócić do Lwowa, przemawiać miał imieniem komitetu Artur Potocki. Pierwszy raz podobno człowiek młody odezwał się przed zebraniem tak licznem, a odezwał się doskonale — krótko mówiąc, ojca przypomniał; mniejsza o to, że darem mówienia, ale co lepiej, szlachetną myślą, szerokiem pojęciem i silnem męskiem uczuciem. Dziękował „za ćwierćwiekową pracę i za dzieła,“ których myśl i znaczenie przypomniał i objaśnił świetnie, radował się, z nami wszystkimi pospołu, że dzięki te składa „tu na Wawelu, któryś ukochał, któryś darem królewskim ozdobił”— a prosił o Sobieskiego. „Unię zawiesił kraj w swoim Sejmie. Hołd Pruski oddałeś na Wawel; cały naród przejął się pragnieniem, żeby pomnik chwały Sobieskiego stał się jego własnością, by go mógł postawić w Muzeum Narodowem.

Wtedy zaszło to, co było niespodziewane, a najwznioślejsze. Matejko odpowiedział:

„Wczoraj czciliśmy wielkiego zwycięstwa dwóchsetną rocznicę. Dziś odczuwamy chwilę tryumfującego króla-bohatera, chwilę, która poprzedziła jego dziękczynne Te Deum w murach ocalonej przezeń stolicy chrześciańskiego imperyum.”

„Dziś przed dwoma wiekami nasz król Jan III słał Rzymowi wiadomość o pokonanej mocy Islamu, która odtąd nie miała być już nigdy groźną cywilizacyi Zachodu, a co więcej chrześciaństwu.”

„Fakt dziejowy świadczy o zasłudze nigdy dosyć nieocenionej, każe wspominać na ofiary uprzednie, choćby Warną i Cecorą prócz zwycięstw znaczone.”

„Jak przed wiekami w poczuciu sił własnych i obowiązku, naród nasz spełniał zadanie opatrznościowe aż do końca, tak, że upadając sam, jeszcze kwitnące i silne od nieuchronnej zagłady ocalił, tak dziś dozwala nam Pan stwierdzić naszych przodków gorącej wiary wyznanie — aktem innym, drobniejszym, ale na jak i stać nas, ofiarą z dzieła sztuki.”

Hr. Artur Potocki.
Hr. Artur Potocki.

„Tam, dokąd z pod Wiednia bieżał goniec z listem królewskim i chorągwią proroka — tam ślijmy obraz, chwilę tę uprzytomniający. Tam, z Watykanu, wymowniej niż zkądinąd, przypominać on będzie nieprzedawnione nigdy zasługi, prawa i boleści nasze. U stóp Namiestnika Chrystusowego obraz Sobieskiego kładąc, kładziemy tam zarazem nasze nadzieje, a z niemi niejako śluby niezachwianego przywiązania do stolicy naszej świętej wiary. Błogosławione tylko ztąd skutki nam przypaść mogą. Nie żałujmy tej ofiary, a będziem w stanie, może jutro, powtórzyć z wielkim królem: Non nobis Domine, non nobis, sed Nomini Tuo da gloriam.“

Najrzadsze, najszczęśliwsze chwile są te, kiedy się na tym biednym świecie coś wielkiego spotka i zobaczy. Taką nam chwilę sprawił Matejko. Jak jego obrazom, czy im kto to, czy owo, zarzuca, jednego nikt zaprzeczyć nie może, że jest w nich geniuszu siła, tak w nim wielkości duszy ten chyba nie widzi, kto jej zgoła poznać niezdolny. On uczuł, on odgadł, on za nas wszystkich zrobił to, co nas w tej chwili do Sobieskiego zbliżyć mogło, co za nas mówi i świadczy, żeśmy jego dzieci i poddani, co nas za takich po podobieństwie duszy poznać daje; on nas podniósł i znalazł to, co obchód ten cały podniosło, co z pamiątkowej uroczystości zrobiło akt życia, a obchód „europejskiego czynu“ przeniosło na szerszą europejską widownię - co było jawnem przyznaniem się i wyznaniem, że się po dobrej stronie, po stronie Sobieskiego stoi i trwa, a i jawnem także wyzwaniem, a przynajmniej wyrzeczeniem się tego, co złe Kiedy miesiącami naprzód myśleliśmy z góry, że ten obchód miałby pokazać przecie, że to naród tensam, i że duch szlachetny, duch Sobieskiego żyje w nim, a przy Boskiej pomocy do wielkich rzeczy zdolnym jeszcze być może, czuliśmy, że coś takiego byłoby potrzebne, ale nie wiedzieliśmy, co wymyśleć i zrobić. Matejko wymyślił, znalazł natchnieniem wielkiego serca; zrobić przy dwóchsetnej rocznicy to, co zrobił po bitwie Sobieski — pomyśleć o Rzymie, posłać do Papieża. Co posłać? Nie chodzi o przedmiot, ale o oświadczenie się i wyznanie. Sztandaru Mahometa nie mamy; niech będzie to, co ową chwilę przypomina, niech idzie ten obraz. „Tam on wymowniej, niż zkądinąd, przypominać będzie nieprzedawnione zasługi, prawa i boleści nasze, nadzieje, a zarazem śluby niezachwianego przywiązania do Stolicy naszej świętej wiary. Błogosławione tylko mogą nam ztąd przypaść skutki. Nie żałujmy tej ofiary, a będziem może w stanie jutro powtórzyć z wielkim królem: Non nobis, Domine, non nobis, sed Nomini Tuo da gloriam.” Bez przesady podobno powiedzieć można, że ten czyn ma nietylko narodowy, moralny, religijny, ale i polityczny charakter, bo wyraża wszem wobec tę zasadę, której się trzymał Sobieski, której trzymać się winniśmy i chcemy, zasadę z Zachodem przeciw Wschodowi. Miał też słuszność wszelką X. Biskup krakowski, kiedy wzruszony, dziękując Matejce, mówił:

„Duchem twoim dałeś nam poznać ducha i myśl króla bohatera. Uczyłeś nas poznawać przeszłość, a w tej chwili uczysz, na czem winna się opierać przyszłość — wskazujesz drogę, po której iść ma naród. Sztandar zdobyty pod Wiedniem świadczył o zwycięstwie przodków nad niewiernymi, obraz twój świadczy o zwycięstwie nad niewiarą.“

I w tem dopiero, w tem uczuciu i postanowieniu Matejki znalazł się ten ton i charakter najwyższy i najgłębszy, najszlachetniejszy i najbardziej polski, który wszystkie te obchody podniósł, bo i Polskę Sobieskiego przypomniał najlepiej, i nasze od niej pochodzenie, naszą z nią tożsamość duszy stwierdził. Co zaś rzeczy już wzniosłej dodało wzniosłości, to objaśnienie, jakie Matejko do czynu swego dodał. Zdawało nam się zrazu — jak naturalnie — że on chce obraz swój papieżowi ofiarować, i to było już dość piękne. Ale on wytłómaczył, że był źle zrozumiany, że dar od niego samego, to rzecz mała i bez znaczenia — że on wprawdzie obraz swój daje, ale w tej myśli, żeby był od wszystkich, od narodu ofiarowany…

Kiedy ostatni raz długo uśpione echa starego królewskiego Zamku rozlegały się okrzykami rozrzewnienia i radości? Nie naszej to pamięci rzecz. Ale to pewna, że w tych wiwatach było coś tryumfalnego i rzewnego razem, że były łzy i w męskich nawet oczach, że te tysiące ludzi pojęły, o co chodziło i co się stało, i że w nich dusza polska zadrgała radośnie, bo uczuła, że stało się jej zadosyć."

Zaraz potem oświadczył Matejko, że z tym darem trzeba będzie do Rzymu pojechać, i chciał, żeby z nim, oprócz innych, jechał Artur Potocki i niżej podpisany. Tak się rozwiązała owa zagadka, wypisana na szkicu, owa „droga daleka, co nas czekać" miała.

Obraz sam, wystawiony w Krakowie tylko przez kilka dni, był podówczas już w Wiedniu. Był i tam obchód dwóchsetnej rocznicy, ale starannie unikał wszystkiego, co polskie, a Sobieskiego przypominał jak mógł najmniej. Na to poradził Matejko bardzo dowcipnie — tylko z niemałą ze swojej strony ofiarą. Wysłał obraz do Wiednia i urządził jego wystawę bezpłatną. „Nie chcecie nas wspominać? Jak się wam podoba. Ale my odwdzięczymy się wam grzecznie i po kawalersku, a sobie satysfakcyę zrobimy przez to, że będziecie mogli bezpłatnie patrzeć na obraz, przedstawiający naszą chwałę w waszem ocaleniu." Czy na tej intencyi podwójnej poznano się w Wiedniu, nie wiemy; ale zamiar się udał, skoro tłumy ludności ciągnęły do obrazu i przypatrywały mu się ciekawie i sympatycznie, z dobrem uczuciem króla Jana wspominając. Wrażenie zaś ogółu i wrażenie znawców musiało być bardzo silnem, skoro najmniej przychylne, najbardziej uprzedzone dzienniki i krytyki mówiły o obrazie z wszelkiem uszanowaniem.

W szczerem uniesieniu ogółu, nie brakło tu u nas i tonów fałszywych. Jedni dobrodusznie żałowali, że obraz nie zostanie w Polsce; ci zrozumieli i pocieszyli się łatwo. Ale inni oburzali się na Matejkę w imię „obrażonego patryotycznego uczucia." Składać hołd Papieżowi! to oczywista zbrodnia obrażonego postępu! Pisma humorystyczne rysowały Matejkę w postaci muchy, oplątanej w sieć katolickich intryg przez pająka Pawła Popiela. Pisma tak zwane poważne szerzyły podobne uczucia; i nie bez skutku nawet, skoro nam samym zdarzyło się słyszeć na ulicy rozmowę dwóch uczniów z (niższego zapewne) gimnazyum, oświadczających uroczyście, że „odtąd przestają uważać Matejkę za narodowego malarza." W kraju rozpuszczano głosy, że rzecz cała była komedyą, zdawna ułożoną przez Komitet, a przez Matejkę odegraną. Z Rzymu znowu, korespondenci do pism peryodycznych, zaglądający do W atykanu przez kwirynalską jakąś dziurkę od klucza, a systematycznie pracujący nad tem, żeby nieufność i niechęć do Papieża szerzyć, zaręczali najuroczyściej, a wiedzieli z najlepszego źródła, że jeżeli przypadkiem obraz będzie przyjęty, to będzie odesłany gdzieś do jakiego dalekiego klasztoru, albo schowany na strychach Watykanu, tak, że go oko ludzkie nigdy nie ujrzy.

Wypadało dowiedzieć się w Rzymie, czy Ojciec św. dar przyjmie, a jeżeli, to w jakim czasie. Odpowiedź, nader uprzejma, obiecywała audyencyę na grudzień, przed Bożem Narodzeniem. Chodziło teraz o ochotników do tej podróży. Naturalnie nie znajdowało ich się wcale! Niektórzy zrazu na pól obiecywali, ale rozmyślili się później, tak, że kiedy przyszło do wyjazdu, było nas tylko ośmiu, a w tej liczbie dwóch włościan, jadących oczywiście na koszt zamożniejszych. Matejko, chcąc zatrzymać się we Florencyi, wyjechał z Zygmuntem Cieszkowskim o parę dni wcześniej. Wszyscy razem stanęli w Rzymie dnia 12 grudnia.

Były to piękne dni w życiu Matejki; a skoro niniejsza praca poświęcona jest jego wspomnieniom, słusznie będzie te dni opowiedzieć obszerniej, a nie będzie wziętem za złe, jeżeli powtórzymy tu współcześnie spisany ich przebieg.

Zapowiedziane w Krakowie na Wawelu dnia 13 września ofiarowanie Ojcu św. w imieniu narodu polskiego obrazu Matejki Sobieski pod Wiedniem, odbyło się w Rzymie na Watykanie dnia 16 grudnia. Jak się odbyło, zapisać dignum et justum est, a zapamiętać powinno być i salutare.

„Jest to tylko ofiarowanie obrazu; ale ten obraz, dzieło wielkiego mistrza, ofiarowany jest Papieżowi przez Polskę, a wyobraża jedno z największych wspomnień chrześciaństwa, wielkiego, pobożnego Sobieskiego pod murami Wiednia. Do tego jeszcze Leon X III przemawiał; a czy do całego chrześciaństwa mówi, czy tylko do osób, słowa Jego są zawsze, jak dobre ziarno rzucone w dusze. Tym razem padną one, da Bóg, na dobrą rolę, i znajdą odgłos po tych wszystkich ziemiach, które były niegdyś Rzecząpospolitą Polską. Ojciec św. oddawał chlubne świadectwo narodowi polskiemu, a w końcu dał mu swoje błogosławieństwo, całemu. Namiestnik Chrystusowy ma w swojej władzy i urząd sprawiedliwości także. On jest jej nieśmiertelnem wcieleniem, i ztąd pochodzi, że w jego oczach prawo nie ulega przedawnieniu. Niech wojny pustoszą ziemię, niech gwałt i zdrada pysznią się pozorami zwycięstwa, niech się im świat cały kłania; jeden jest i będzie zawsze, który się ze złem niepogodzi, a przed oczyma nieszczęśliwych trzymać zawsze będzie pochodnię Boskich nadziei. Szczęśliwa jest w nieszczęściach swoich Polska, bo się nie oderwała od Prawdy, i z Prawdą kiedyś zwycięży."

„Dobre to określenie celu rzeczy i jej znaczenia przytaczamy tem skwapliwiej, że nie z polskich, ale z cudzoziemskich, katolickich wprawdzie (Le Monde z 22 grudnia 1883 r. Nr 302), ust pochodzi. Przywykłym do niechęci i szyderstw, z jakiem prasa zagraniczna z góry patrzy na wszystko co polskie — niemiecka z nienawiści, z brzydszych pobudek przychlebiania się Rosyi francuska — miło jest usłyszeć taki głos poważny i sprawiedliwy, a w nim stwierdzenie tego, co mówiliśmy z góry, kiedy u nas odzywały się szmery niechęci lub nagany, że cudzoziemcy nie pomylą się na znaczeniu i doniosłości tego pomysłu i daru, ale poznają i ocenią go odrazu, jako znak życia, i to najlepszy, najwymowniejszy, jaki w rocznicę wiedeńskiego zwycięstwa dać mógł Sobieskiego naród. Tak zrozumieli go przyjaciele i nieprzyjaciele, i dlatego przyjęli go jedni złośliwemi przekąsami i umyślnie rozsiewanemi fałszami, drudzy wzruszeniem szczerem i szlachetnem. Tak zrozumiała i przyjęła go sama Stolica Apostolska. Dziś już stało się i odstać nie może, ani z historyi Polski, jak z historyi Leona XIII i Watykanu zmazać, że w dwieście lat po Sobieskim naród polski składał Papieżowi hołd, jak Sobieski pod Wiedniem, z tego, co w tej chwili miał najgodniejszego do dania, że dar ten przyjmował Papież tak uroczyście, jak żeby go przynosili mocarze, nie nędzarze, a łaskawie i miłościwie, jak się przyjmuje nieszczęśliwych, że obraz ten, jako dar narodowy, jako pamiątkę Sobieskiego i dzisiejszych uczuć Polski pomieścił w miejscu, nad które dla sztuki niema wyższego na ziemi, i na zawsze go tam zachować przyrzekł — że obok nadziemskich Rafaela fresków stanął w Watykanie obraz Polaka, i że te wszystkie tysiące ludzi od Zachodu i Wschodu, które co roku przepływają po tych salach, będą musiały zatrzymywać się przed Sobieskim i dowiadywać się, dlaczego on tam jest i od kogo. I co jeszcze, ufamy, zmazać się też nie da, to błogosławieństwo Ojca św., bo to zapisuje się u Boga w tej księdze wyroków, której karty ludzkich dziejów są odpisem. To wszystko już się spełniło i zmienionem, ani odwołanem być nie może. A jeżeli za dwa drugie wieki będzie się znowu na tej ziemi wspominać i obchodzić rocznica bitwy pod Wiedniem, to musi przy niej wspominaną być i ta chwila, kiedy w Watykanie oddawał się obraz Matejki Leonowi XIII; potomność — da Bóg, szczęśliwsza — to wspominając, powie o nas, żeśmy przecie coś byli warci i dawnej Polski nie całkiem niegodni, kiedyśmy w uciskach naszych miewali tak piękne chwile, i tak wielkiej przeszłości świadczyć i cześć oddawać umieli.“

Sobieski pod Wiedniem.
Sobieski pod Wiedniem.

„Czy mamy oświadczać, że mylne były te pogłoski, według których rzecz cała miała być dawno ułożoną, wiadomą i zręcznie tylko przez wtajemniczonych ukrywaną? Nie bez pewnego wstydu przychodzi nam mówić o tych zbyt zaiste drobnych rzeczach. Przecież, skoro się wieści takie rozeszły, a poniekąd przyjęły, skoro niektórzy, zwłaszcza w Królestwie Polskiem podobno, wierzyć mają w poprzednie namowy i ułożone niby plany, i skoro niniejsze opowiadanie ma być historycznym śladem tej sprawy, lepiej może ze względu na przyszłość powtórzyć i zaręczyć uroczyście, że pomysł cały był Matejki samego i niczyj więcej, że nikt inny natchnienia tego nie miał i zasługi z nim nie dzieli, że wreszcie z zamiaru swego nie zwierzył się nikomu, z wyjątkiem jednego tylko, któremu go w tajemnicy i pod słowem na dwa dni przed obchodem, przed 13 września, odsłonił. Dla pamięci i dla prawdy niech i to zapisanem będzie.“ 

„Skoro dar miał być złożonym w imieniu narodu, wypadało, żeby złożyli go ludzie z różnych części Polski i z różnych warstw ludności. Dawca sam, Matejko, żądał słusznie uczestnictwa włościan, i to obu obrządków, Polaka i Rusina. Z pod rządu rosyjskiego nikt oczywiście przyłączyć się nie mógł; Wielkopolanom stanęły na przeszkodzie noworoczne zajęcia i czas krótki, gdyż istotnie cokolwiek późno dowiedziano się o dniu, wyznaczonym na audyencyę. Szczęściem nie byli oni bez reprezentantów, skoro do nich w pierwszym rzędzie należy kardynał-prymas Ledóchowski, i do nich także, choć przesiedlony do Krakowa, X. kanonik Chotkowski, profesor historyi kościelnej i dziekan w tym roku Wydziału teologicznego w Jagiellońskim Uniwersytecie. Ze świeckich jechał Matejko sam, prócz niego z Krakowa Artur Potocki, Zygmunt Cieszkowski i niżej podpisany. Za siebie, za ojca powstrzymanego złem zdrowiem, za wszystkich, rzec można, Polaków na wygnaniu, pośpieszył z Paryża młody książę August Czartoryski. Jur Dobosz, Rusin, z Jerowiec pod Sanokiem, i Karol Rusek, wójt z Krzesławic (wsi Matejki) pod Krakowem, uzupełniali tę deputacyę — nie liczną prawda, ale w Rzymie ani żądano, ani wyglądano liczniejszej, a trafnie i pięknie zauważył ktoś (w Czasie), że ta deputacya nieliczna przez to właśnie podobni ej sza była do poselstwa. Szkoda jednak, że jej choć parę jeszcze osób nie zwiększyło, że nie odniosły skutku starania Marszałka Krajowego, by się ktoś ze Lwowa przyłączył; szkoda zwłaszcza, że obok duchownych, szlachty i włościan, nie było nikogo, ktoby reprezentować mógł miasta. Szczęściem w Rzymie zważano na całość deputacyi, nie na jej części składowe, a uczestnictwo dwóch radców miejskich krakowskich i na ten brak jakokolwiek zaradzało.”

„Stanęliśmy w Rzymie 12 grudnia, a wezwani przez kardynała Ledóchowskiego, udaliśmy się zaraz do Watykanu. Chodziło o to, by się dowiedzieć i porozumieć o szczegółach audyencyi, a naprzód, by postanowić, kto ma przemawiać lub odczytać adres. Co do tego, jedno było między przyjezdnymi zdanie. Skoro to dar od narodu, więc nikt nie ma prawa go oddać, nikt tytułu do dopełnienia tego aktu, tylko ten, kto w narodzie, a z narodu w Kościele najwyższe piastuje dostojeństwo, kardynał-prymas Ledóchowski. Przystał on na to, a mając innych i tak wprowadzać i Papieżowi przedstawiać, przyrzekł, że przemówi i obraz imieniem narodu ofiaruje; żądał wszakże, żeby po nim odezwał się kto drugi, z powodu, że sam zamieszkały w Rzymie, do deputacyi tej właściwie nie należy, i że ci, co bezpośrednio z Polski przyjeżdżają, powinni sami Ojcu św. wyrazić uczucia, które ich tu przywiodły. Sądzili wtedy niektórzy, że skoro jest między nami Matejko, twórca i dawca obrazu, to znowu żadnemu innemu przy nim odzywać się nie przystoi. On wszakże przez zbyteczną może, ale nader piękną delikatność uczucia, nie chciał się do tego skłonić, utrzymując, że jako twórca i dawca właśnie nie powinien się wysuwać na przód i oddawać rzeczy, która już nie była jego, kiedy ją narodowi darował. Stanęło więc na tem, że podług jego woli adres przeczytany będzie przez kogo innego."

„Po załatwieniu tej małej trudności, przyszła większa: ustawienie obrazu. Obraz był jeszcze zwinięty na walcu, z ustawieniem czekano na autora. Kamy tylko stały już złożone, a w nich świeciły dwa medaliony papieży: Innocentego X I i Leona XIII, portrety, które Włochów wprawiały w zdumienie. „Niema takiego portretu Papieża — powtarzali — i niktby dziś takiego nie zrobił, a sam Velasquez, kto wić, czy zrobiłby lepiej."

„Gdzie miał stać obraz? Nasi czytelnicy może sobie przypomną te złośliwie a kłamliwie rozsiewane wieści, że obraz będzie do jakiegoś klasztoru odesłany, albo znowu, że w Watykanie wprawdzie będzie, ale w jakiemś miejscu zapomnianem i ukrytem, gdzie go oko ludzkie nic zobaczy. Wszystko to mówiło i pisało się na to, by Matejkę za pomysł i dar ukarać, by jego i tych wszystkich, co myśl jego pojęli, zmartwić tą obojętnością niby i lekceważeniem, z jakiem obraz miał być w Rzymie przyjętym. Ale nie warto doprawdy było zmyślać, kiedy prawda tak rychło na wierzch wyjść musiała. Prawdą zaś było, że nietylko dyrektorowie papiezkich muzeów, nietylko wielki burgrabia watykańskiego pałacu margr. Sacchetti i kardynał Ledóchowski, ale sam Ojciec św. nawet przemyśliwał nad wyszukaniem najgodniejszego miejsca. Wybrano najzaszczytniejsze, jakie na naszej kuli ziemskiej być może. Na drugiem piętrze Watykanu, obok Stanzów Rafaela, jest sala, w której Pius IX umieścił kilkanaście nowszych obrazów. Przytyka ona z jednej strony do Galeryi kart geograficznych, z drugiej do sali, zwanej della Concezione. Z tej więc wyniesiono wszystkie inne obrazy, a przeznaczono ją dla Sobieskiego, którego imię odtąd ma nosić, a którego każdy, idąc do Stanzów, na samym wstępie koniecznie zobaczyć musi. Czy miejsce to jest dla obrazu równie korzystne, jak chlubne? W Watykanie całym niema oświetlenia takiego, jakiego dziś artyści dla dzieł swoich żądają. Światło pada od okien z boku, często nawprost, nigdy z góry. Sobieski właśnie stoi nawprost okien, bo nie było ściany dość wielkiej, by ogromne płótno ustawić do nich bokiem. Ale na ten zły warunek architekci i dyrektorowie muzeów gorliwie szukają rady, a zanim rozstrzygną, czy byłoby korzystnem lub nie przebić w murze nad oknami lunety, potrafili zręcznem użyciem zasłon w oknach tak światło skierować, że z wyjątkiem jednego tylko lewego rogu w samym dole obrazu, wszystko daje się widzieć dobrze, bez refleksów i nieprzyjemnego niecierpliwiącego błyszczenia. Głębokość zaś sali jest taka, że odległość wystarcza zupełnie do objęcia całości jednym rzutem oka, a przez tę odległość i grupy lepiej się oddzielają i Występują, niżeli naprzykład w sali Sukiennic w Krakowie.”

„Ogromne ramy, a w nawiasie powiedzmy, że bardzo piękne, przynoszące zaszczyt p. Bogackiemu, którego nazwisko wymieniały wszystkie niemal rzymskie dzienniki, zajmowały już całą tylną ścianę sali; obraz leżał jeszcze na ziemi. Trudna i niebezpieczna robota rozwijania i naciągania, przy której płótno tych rozmiarów i tego ciężaru najłatwiej może się uszkodzić, odbyła się z zadziwiającą zręcznością i szybkością. Innym niż u nas praktykuje się sposobem, co pewnym niepokojem przejmowało Matejkę; ale widoczna biegłość robotników zmusiła rychło do ufności i do podziwienia. W obecności autora i jego towarzyszy, a z Polaków prócz tych p. Welońskiego i prałata msgra. Meszczyńskiego, w obecności wspomnianych wyżej mniejszych i wyższych urzędników papiezkiego dworu, zaczął Sobieski pomału dźwigać się w górę. Strach było patrzeć, jak na drabinach o nic nieopartych, tylko pionowo ludzkiemi rękami trzymanych, a tak długich, że po dwie razem sztukować musiano, stali ludzie całem ciałem na bok przechyleni, i na powrozach płótno ciągnęli w górę, aż weszło w ramy. A kiedy ta gimnastyczna sztuka odbywała się z niesłychaną zręcznością i siłą, schodzić się zaczęli do sali dygnitarze, których posłańcy czekali na chwilę, kiedy obraz będzie już do obejrzenia. Z ciekawości przyszli najwyżsi urzędnicy papiezkiego dworu, duchowni i świeccy, z ciekawości innego rodzaju i z widocznem wzruszeniem kardynał Ledóchowski; z innej jeszcze bardzo w Rzymie znany i ceniony niemiecki malarz Seitz. Ten patrzał długo i do jakiegoś towarzysza swego mówił: Es ist nichts zu sagen, er ist der erste Maler unserer Zeit, a potem prosił, żeby go zaprowadzono do Matejki, bo chciałby módz powiedzieć, że go choć raz w życiu ścisnął za rękę. Włosi milczeli; czasem tylko słyszeć się dał wykrzyknik jaki: Cosa stupenda! albo Che vita immensa! a czy nie było im przykro, czy w tem zdumieniu nie było cokolwiek upokorzenia, że freski ich Podestego lub olejne obrazy ich Fracassiniego o tyle niższe od obrazu tego barbarzyńcy, o to pytać nie przystoi, ale domyślać się wolno. Nam? nam robiło się dziwnie na sercu, kiedy w tem miejscu, pierwszem na świecie, stanął nam w oczach Jan III tak wielki spokojem i pewnością siebie, jak żeby nie siebie tylko i swego zwycięstwa był pewien, kiedy z jego „Janiną" na piersiach i w królewskiej koronie Orzeł stanął dumny i tryumfujący w tym Watykanie, gdzie patrzą na niego wszystkie wieki i wszystkie chwały history i, kiedy obok Orła i obok króla, jak na świadectwo i na przyczynę zajaśniały dwa wizerunki papieży i dwie daty: 1683 i 1883. I na klęczkach doprawdy chciało się odmówić wyrytą na ramach u spodu prośbę: Non nohis, Domine, non nohis, sed Nomini Tuo da gloriam."

„Jakie były uczucia i myśli tego, który o swojej chwale nie myślał, ale chwałę i wielką w życiu chwilę miał? Matejko nie jest z tych, coby się zwierzać potrzebowali, a pytać go, byłoby tak zuchwale i głupio, jak żeby koło uszu Mickiewicza naprzykład w jakiej „chwili Samsona“ „brzęczeć półtonem fałszywym komarów.” Wpatrywał się w swoje dzieło niedługą chwilę, ale całą duszą, całą wytężoną myślą, jak żeby siebie samego sądził, a odchodząc rzekł tylko — myśląc może o tych komarach, co i koło niego niedawno fałszywo brzęczały: „Jeżeli mnie w Polsce zechcą poniewierać i szarpać, to to mnie zawsze obroni."

„Na niedzielę 16 grudnia, na 12-tą godzinę w południe naznaczona była audyencya. Sala przystrojona, tron ustawiony, koło niego kilkunastu dygnitarzy duchownych, arcybiskup Józef Sembratowicz w ich liczbie, po prawej ręce wzdłuż sali rząd pań polskich: księżna Zofia Odescalchi, księżna Maciejowa Radziwiłłowa, hr. Taida Rzewuska, pani Okraszewska (dziś pani Piacentini), panna Skirmuntt — innych przyjezdnych lepiej nie wymieniać, kilka Włoszek, hrabina Pecci naprzykład, żona synowca Papieża. Nawprost tronu grupa księży polskich i wychowańców polskiego Kollegium, i grupa artystów: Siemiradzki, Weloński, Bakalowicz, Schiller, Wiesiołowski i t. d.; po lewej stronie tronu kardynał Ledóchowski, i przy nim ci ośmiu, którzy składali deputacyę. Sala bardzo zapełniona. Zamiar okazałości i uroczystości był widoczny, skoro nietylko dwór papiezki występował jak przy wielkich ceremoniach, ale czterej kardynałowie palatyni (ministrowie) odebrali wezwanie, żeby aktowi asystowali. Oprócz tych, z własnego już popędu przybyło kilku innych; ten tylko dla złego zdrowia przybyć nie mógł, którego widzieć byłoby tak miło, kardynał Czacki.“

„Wszedł Leon XIII. Zawsze tensam wyraz głęboki, to spojrzenie przejmujące a łaskawe, ten ruch ręki nerwowy, drżący, a majestatyczny, tensam sposób mówienia i głos im dalej, tem silniejszy i pełniejszy; znać, że słowo i głos mówcę samego porywa, a za nim do jego wysokości porywa słuchacza. Kiedy usiadł na tronie i wszystkich dokoła przeżegnał, zbliżył się Kardynał Prymas i w następujących słowach dopełnił aktu ofiarowania obrazu: 

„Ojcze Święty!

Niechaj mi będzie wolno przedstawić Waszej Świątobliwości delegowanych polskich, przybyłych w tym celu, aby, obraz Matejki: Sobieski pod murami Wiednia, u nóg Twoich złożyć. Znakomite to dzieło, zakład naszej wiary i miłości, oddaję pokornie w imieniu moich współrodaków Świątobliwości Waszej i upraszam Cię, Ojcze Święty, abyś udzielił pozwolenia, iżby jeden z delegatów przemówił." 

„Piszącemu te słowa przypadł zaszczyt przeczytania adresu. Zaszczyt, ale i cierpienie razem. Byliśmy i mieliśmy z czego być dumni; po raz pierwszy oddawna stawaliśmy nie w proszącej, ani skarżącej postawie, przychodziliśmy z darem, na równy któremu nie wiedzieć ktoby się dziś zdobył, z popędem uczucia i pomysłu, na jaki podobno nie zdobyłby się dziś nikt; nie było to naszą zasługą, ale było naszą chlubą. Staliśmy tam więc nie bez dumy. Ale znowu stać wobec tego króla, który na nas z obrazu patrzał, i zgadywać czyściec, jaki on na tamtym świecie przebywa, jeżeli nas biednych widzi, myśleć o tych poselstwach, co w tymsamym Watykanie do dawnych Papieży za Polskę mówiły, a przypomnieć, w jakim stanie jest ta Polska, za którą mówi się dzisiaj, to był w tej dumie i w tem szczęściu ból, na który jedną znajdowało się ulgę, w przekonaniu, że wszyscy ci dawni, i ten Sobieski, i Czarniecki, i Żółkiewski, i Batory, i Jadwiga, i wszyscy, ilu ich było dobrych i wielkich, jeżeli nas w tej chwili widzą, to się nas nie wstydzą, ale się do nas przyznają i nami cieszą.”

Adres w polskim przekładzie brzmiał jak następuje:

„Ojcze Święty!
Obchodziliśmy niedawno dwóchsetną rocznicę zwycięstwa króla naszego Jana nad Turkami pod Wiedniem. Rocznica to była wielkiej narodu naszego około chrześciaństwa zasługi i ostatniego zwycięstwa; w żałości też rozpamiętywana, bo wiadomo, jak jest gorżko ricordarsi del tempo felice nella miseria.”

„Ale im cięższy smutek, tem świętszy był obowiązek dowieść, że większa jest u nas czasów i rzeczy, niżeli ducha różnica, a poważnym aktem sobie i drugim przypomnieć, żeśmy naród tensam, Sobieskiego rycerzy synowie, mniej od ojców chwalebni, ale ich przecież nie ze wszystkiem niegodni."

„Czem to ducha dziedziczne podobieństwo okazać? Zwyciężać nieprzyjaciół wiary i Kościoła, jak dwa wieki temu, nie możemy; tem chyba Bogu służyć, że wiarę w sobie, wedle sił naszych, a z ciężkim, Bóg świadkiem, trudem utrzymujemy. Tej też tylko wierności i jedności dowód na dziś, przyrzeczenie na przyszłość, złożyć możemy, i tem pochodzenie nasze i z ojcami podobieństwo stwierdzić.“

„Dwieście lat temu, król nasz zwycięski jeszcze ze znoju bitwy nie wytchnął, kiedy już o tem pomyślał, żeby Bogu wdzięczności, a Namiestnikowi Jego na ziemi wierności i posłuszeństwa hołd oddać, i sztandar Mahometa, tureckiej potęgi znak i palladyum, u stóp poprzednika Świątobliwości Waszej, tego, za którego sprawą panowie chrześciańscy wojnę tę podjęli, którego ona była dziełem i chwalą, u stóp Innocentego złożyć polecił."

„Dziś pośród nas znalazł się człowiek, który uczuł, że jeżeli tożsamości naszej z dawną Polską dowieść chcemy, powinniśmy, jak ona niegdyś wśród bitwy, wśród obchodu rocznicy myśl naszą do Rzymu, do tej Stolicy Świętej zwrócić i jej wiernymi synami się wyznać, i uczuć tych znak widomy dać Jej, chrześciańskiemu światu, i sobie."

„Trofeów zwycięstwa nie mamy, którebyśmy u grobu Apostołów na pamiątkę mogli zostawić. Ale ten oto mąż, sztuki malarskiej mistrz, skończył był właśnie obraz wiedeńskiej wiktoryi, a gdyśmy prosili, iżby nam go w ojczyźnie zachować pozwolił, jako drogą jego i naszej dawnej chwały pamiątkę, odrzekł nam, że inne być winno obrazu tego przeznaczenie. Niech w Watykanie złożony, on będzie przypomnieniem nietylko zwycięstwa króla Jana, ale i jego zamiaru i ducha, naśladowaniem jego przykładu; niech on będzie dowodem, że nie możemy tyle, co wtedy, ale czujemy i myślimy, jak w tedy; niech świadczy, że i dziś do Rzymu obracają się nasze serca, a głowy nasze przed Głową Kościoła się kłonią. Ja go wam — rzekł — narodowi polskiemu, daruję na to, by od narodu Ojcu św. był dany, na pamiątkę naszych dawnych zasług, na zakład naszej wierności, da Bóg niewzruszonej i nieodmiennej na zawsze."

„Stajemy więc przed Tobą, Ojcze Święty, z tym obrazem i od narodu naszego ofiarę z niego u stóp tronu Twego składamy. Przyjmij go, Ojcze Święty, jako hołd czci, wierności, posłuszeństwa i wszystkich naszych synowskich ku Tobie i tej Stolicy świętej uczuć. Przyjmij go, jako znak, żeśmy z ojcami naszymi, z wielkim naszym królem zawsze duchem połączeni. A jako niegdyś przez półtrzecia wieku z nieprzyjaciółmi wiary świętej walcząc, zasłużyliśmy na chlubne przedmurza chrześciaństwa miano w wspólnym tryumfie, tak dziś, kiedy na tę świętą wiarę, na Kościół Chrystusowy, na Ciebie, Głowę Jego widomą, i na nas samych wreszcie, nie mniej ze wszech stron nieprzyjaciół się sprzysięgło, my we wspólnym ucisku i prześladowaniu, w tej burzy, która światem wstrząsa, trzymać się chcemy tej łodzi, która zatonąć nie może, i w niej ratunku szukamy. Ty zaś, Sterniku i Pasterzu, uproś nam i pobłogosław nas, abyśmy małowierni i bojażliwi nie byli, abyśmy pokusą żadną, strachem żadnym, zwątpieniem żadnem, słabością żadną oderwać się od tej łodzi nie dali, a w odmęcie klęsk naszych nie stracili nigdy z przed oczu i z serca tego znaku krzyża, który jest jedynym znakiem zbawienia i zwycięstwa."

Może który z naszych czytelników pozna w tem zakończeniu prozaiczną i słabą, ale umyślną parafrazę słów, któremi się zamykał czytany niegdyś w obecności Papieża przy okazyi „pielgrzymki słowiańskiej” wiersz Szujskiego. Przytaczać go nie było można, bo trzebaby było na łacinę go przerabiać; ale kiedy słowo nie mogło, to myśl jego przynajmniej miała prawo i powinna była odezwać się w tej chwili i na tem miejscu, wobec Sobieskiego, przy Matejce, od narodu i do Papieża. 

„Papież kazał sobie oddać adres na zwykłym papierze pośpiesznie i niepięknie pisany i przywołał do siebie Matejkę. Mówił do niego dość długo, cichym głosem, z ręką położoną na jego głowie; potem podniósł się z tronu, i o poręcz jego na jednej ręce oparty, zaczął mówić. Niestety, bez jego spojrzenia i ruchu, bez tego wzruszenia w głosie, które się słuchającemu udziela, bez tego wyrazu mądrości i świętości, którym twarz jego jaśnieje, a który każdemu słowu dodaje wagi i mocy, żadne przemówienie Leona XIII w druku prawdziwego swego wrażenia nie robi. To w szczególności, zastósowane nadto do koniecznych wymagań ogłoszenia, tak się w druku wydaje, jak prozaiczne powtórzenie rzeczy natchnionej, i nikt czytając nie pozna, jak pięknie brzmiały te same słowa mówione. Ale to każdy poznać może, jaki był ich cel i duch jaki, każdy może wyrozumieć jak zrozumiał przytoczony wyżej Francuz, to polecenie, „abyście współziomkom waszym oświadczyli, że ich jako najukochańszych synów miłujemy,” to błogosławieństwo dane „całemu narodowi polskiemu,” wreszcie nie do nas jednych wymierzoną, naukę czy przestrogę: „Taki będzie w większej części Europy przyszły los wiary katolickiej, jaki jej sami zapewnią.”

„Ukochani Synowie! 
Uważamy za rzecz piękną i właściwą, aby pamięć wielkich i sławnych czynów, które w jasnem świetle przedstawiają waleczność Polaków, uświetnioną była geniuszem artysty. Bardziej jeszcze przemawia za tem ta okoliczność, aby widzowie mieli przed oczyma nietylko dowód, ile zdziałać zdoła waleczność, lecz, co więcej znaczy, jak potężną jest wiara katolicka. W bitwie pod Wiedniem, walczono nietylko o byt państwa i bezpieczeństwo ludzkości, lecz również o wiarę katolicką przodków, a poprzednikom waszym i sprzymierzonym armiom, idącym odważnie na śmierć, ta głównie myśl nadawała siłę, że taki będzie w większej części Europy przyszły los wiary katolickiej, jaki jej oni sami zapewnią. Ogromne zastępy nieprzyjaciół, jak sam dzielny wódz, pobożny Sobieski powiedział, nie waleczność ludzka, lecz sam Bóg zwyciężył, i tryumf ten nie był tryumfem jednego narodu, lecz całej Rzeszy chrześciańskiej. O tem, co genialny malarz tak po mistrzowsku wyraził, doniósł na trzeci dzień po odniesieniu zwycięstwa Sobieski przez posła, nie zwlekając pomyślnej wieści Innocentemu XI, za którego głównie wstawieniem się i radą, tak wielkie znaczenie uzyskało zwycięstwo.”

„Znakomite to dzieło, które nam publicznie składacie w darze, przyjmujemy chętnie i z wdzięcznością, ukochani synowie! Tem milszem jest ono dla Nas, że zdobi je świadectwo pobożności waszej i waszych współziomków. Zajmować ono będzie zaszczytne miejsce w Watykanie, który poprzednicy nasi pamiątkami sztuki pogańskiej i najznakomitszemi pomnikami sztuki chrześciańskiej, z niepojętem usiłowaniem i szczodrobliwością zbogacali. Będzie ono świadczyło, że znana narodu polskiego dla Stolicy Apostolskiej uległość i wiara, w przeciwnościach długo dowodami stwierdzane, pozostały nietknięte i silne, a zarazem wskazywać będzie, że w religii katolickiej dziwna znajduje się moc, podniecająca talenta znakomitych artystów. Światło bowiem prawdy rozwija sztukę, a religia katolicka polega cała na prawdzie, i uszlachetnia talenta przykładami wielkich czynów i najwznioślejszych poświęceń."

„Wam mianowicie, ukochani synowie, którzy szczególną powodowani miłością, przybyliście do nas z daleka, składamy dzięki nasze, i prosimy, abyście współziomkom waszym, których jako najukochańszych synów wielce miłujemy, wróciwszy, oświadczyli naszą ojcowską życzliwość. Udzielamy w Panu im i wam wszystkim, oraz waszym rodzinom i całemu narodowi polskiemu, jako zakład łask niebieskich, z głębi serca błogosławieństwa apostolskiego.“

„Nastąpiło przedstawienie uczestników deputacyi przez kardynała Ledóchowskiego. Matejko, przywołany powtórnie do tronu, odebrał z rąk Ojca Świętego krzyż komandorski orderu Piusa z gwiazdą. Po nim przystępowali kolejno inni; jednych Papież łaskawie przypominał, że dawniej był widział, drugich wypytywał o znajome sobie osoby z ich rodziny; włościanom zalecał, żeby nie zapomnieli za powrotem powiedzieć, że z osobna błogosławi ich rodziny, gospodarstwa i ich wsie; najgodniejsze zapisania to, co było powiedzianem do księdza Chotkowskiego. Ten miał polecenie od Biskupa krakowskiego, żeby jego uszanowanie Ojcu Świętemu zaniósł, a gdy je spełnił, rzekł Papież: „Powiedz Biskupowi, że go z całego serca miłuję. Prawdziwie Opatrzność go dała — homo pronidentialis est — i Bogu dziękuję, że wam dał Biskupa takiej gorliwości, miłości i roztropności." Osobne znów błogosławieństwo otrzymał dziekan Wydziału teologicznego dla swego fakultetu i dla całego Uniwersytetu krakowskiego."

„Po powtórnem pożegnaniu wszystkich obecnych, skończyła się audyencya, a zaczęło oglądanie obrazu. Papież zasiadł naprost niego, zawołał Matejkę do siebie, i kazał sobie opowiadać i tłómaczyć. Wypytywał o każdą niemal figurę z osobna, wstawał wiele razy, podchodził bliżej, przyglądał się; ceremonialne posłuchanie zamieniło się niemal w towarzyską rozmowę, w ciągu której Matejko, a przez odbicie i drudzy, odbierali liczne i nader pochlebne powinszowania i podziękowania kardynałów i dworu. Jeden był szczegół mniej przyjemny. Dla lepszego objaśnienia obrazu, czytano Papieżowi opis jego, ogłoszony w Osservatore Romano. Nieszczęściem, opis ten dość długi, dość napuszysty, poświęcający zbyt wiele uwagi podrzędnym szczegółom, jak naprzykład umieszczonej gdzieś w samym kącie obrazu głowie Kulczyckiego którego pochodzenie, ród i historya opowiedziane były szeroko (brakło tylko tego, że nauczył Wiedeńczyków przyrządzać kawę na turecki sposób), opis ten kończył się ni mniej ni więcej tylko twierdzeniem, że „Sobieski mógłby był najłatwiej, gdyby był chciał, po zwycięstwie zostać cesarzem niemieckim, tylko przez wzgląd na Leopolda zaszczytu tego nie pragnął.“ Nie wiemy, kto ten artykuł dziennikarski pisał, ale czytanie jego było bardzo przykre wobec cudzoziemców, którzy mogli pomyśleć, że to w Polsce tak się historyę zna i opowiada."

„Gdy Papież odszedł, deputacya udała się za swoim przewodnikiem kardynałem do jego mieszkania na pierwszem piętrze Watykanu, złożyć mu dzięki i za przewodnictwo, i za łaskawość niezrównaną, jaką jej ciągle okazywał; a wtedy kardynał zwrócił się do włościan rozrzewnionych i uszczęśliwionych, i jeszcze raz powtórzył im wszystko, co od Papieża słyszeli, dodając od siebie słowa nauki, serdeczne równie, jak budujące. W końcu przemówił do nich i Matejko sam, krótko, rzewnie, a mądrze, zalecając, żeby pamiętali i powtarzali swoim, co widzieli i słyszeli, i żeby dobrze wzięli do serca tę prawdę, że ten sam był cel, ta sama sprawa Sobieskiego, co nas dzisiejszych, ta sama walka i walki obowiązek, a wygrana dopiąć się da przez jedność, w której oni jako najliczniejsi, znaczyć i stanowić wiele muszą i będą."

„Akt był skończony; Sobieski został w swojej sali, oddany już na własność watykańską, a jego poddani skupili się około tego, który i obraz, i dzień ten stworzył, nie wiedząc, jak mu za tę chwałę, za ten wielki dla siebie dzień, a wielki w narodzie czyn dziękować. Słowami, tego ani wydziękować, ani opisać można; jedno godne wyszło z ust kardynała Czackiego, i niech tu zapisane zostanie na długą daj Boże, pamiątkę: „On tym czynem Kościołowi zasłużył się tak dobrze, że jaki Ojciec Kościoła nie miałby lepszego natchnienia, a Polsce dał zdrowia na sto lat.“ Czy dał? oby tak było. Ale mógł dać, i zrobił to, co zdrowie i siłę powraca, bo podparł, pokrzepił i podniósł w górę jej duszę."

„Dziwnym trafem, szyderstwem losu, czy Opatrzności zrządzeniem, ten polski hołd i dar, ta Sobieskiego pamiątka i ta wydziedziczonych w Watykanie deputacya, spotkała się z nieprzyjacielem i wywłaszczycielem: akt wierności Sobieskiego synów, z aktem uszanowania potomka Fryderyka."

„Nazajutrz po naszej audyencyi przyjeżdżał do Rzymu książę pruski, Fryderyk Wilhelm, syn i następca niemieckiego cesarza. Przyjeżdżał do swego sprzymierzeńca i przyjaciela, króla włoskiego w Kwirynale; ale nikt w Europie nie pomylił się i nie wątpił, że prawdziwym celem tej podróży był Watykan. Najpotężniejsze dziś w świecie mocarstwo, zmęczone prześladowaniem Kościoła, nauczone doświadczeniem, że prześladuje go na darmo, wysłało dziedzica swojej korony do bezbronnego starca i kapłana, niemającego żadnej siły, prócz tej, że jest, czem jest. Książę Pruski nie stał za wrotami, jak Henryk IV w Canossie, nie klęczał jak Barbarossa przed Aleksandrem III w przedsionku Św. Marka w Wenecyi, przyjęty był owszem z wszystkiemi honorami, jakie się jego dostojności należą. Ale ten reprezentant, a w przyszłości zwierzchnik pruskiego protestantyzmu, po długich latach tej zaciętej, gwałtownej walki z Kościołem, która miała być jego rozprzężeniem, a była tylko jego prześladowaniem, stający w Watykanie z propozycyami ugody — to, choćby nawet propozycye kryły w sobie jaką zdradę, a zgoda nie miała być szczerą, zawsze znak dotykalny tej siły, która zwyciężoną być nie może, i znak zrozumiały, że nie państwo, choćby największe, jest przybytkiem i wyobrazicielem myśli Bożej na ziemi. Szczegóły, choć drobne, były zajmujące; Włosi nie bez upokorzenia widzieli, że ich potężny opiekun, dla którego dość pochlebstw znaleść nie mogli, i gość ich króla, nie z Kwirynału i nie królewskiemi powozami do Watykanu pojechał, ale ze swego poselstwa i powozem swego posła. Uznał on tym sposobem, że może być na świecie jakieś miejsce, gdzie powóz króla włoskiego nie wjeżdża, że jest ktoś taki, co przed nim drzwi zamknąć może; uznał, skoro się do tego zastósował. Nie dziw też, że tą napozór tak małą kwestyą powozu, Rzym cały zajmował się niespokojnie i długo. Z większym wszakże niepokojem patrzał Rzym i świat cały na zamknięte drzwi papieskiego gabinetu, w którym Książę Pruski przez godzinę blisko sam na sam z Leonem XIII zostawał. Co się tam mówiło, pokażą dalsze dzieje naszego wieku. Świadkowie widzieli tylko, że Książę z uszanowaniem głębokiem cofał się tyłem, kiedy od Papieża wychodził, a że Papież był spokojny i niezmieniony. Cesarz Mikołaj podobno tak się zmięszał na posłuchaniu u Grzegorza XVI, że z odkrytą głową zbiegł ze schodów aż na dziedziniec. Książę Pruski nie wyszedł z posiadania siebie; czy czuł się spokojniejszym w sumieniu wobec Papieża? Zapewne, skoro nie rządzi dotąd, i za nic nie odpowiada; mógł być spokojniejszym zwłaszcza, jeżeli w dobrym zamiarze pojednania przychodził. Ale i on także, czy nie miał jakiej chwili niepokoju i drżenia, kiedy do Papieża idąc, przechodził koło drzwi więzionego niegdyś, a dziś wygnanego Arcybiskupa gnieźnieńskiego i poznańskiego? Sumienie ludzkie, a cóż dopiero sumienie pruskie, ma dziwne zaślepienia i zatwardziałości, a w usposobieniu nawet pojednawczem nienawiść do prymasa - Polaka, nienawiść krzywdziciela do skrzywdzonego, mogła wziąć górę nad wszystkiem. Jednak uwierzyć trudno, żeby nie był doznał choć trochę wyrzutu, kiedy koło tych drzwi przechodził.”

„Kardynał Ledóchowski był spokojny i pogodny, nie bez pewnego w oczach smutku, wywołanego może wspomnieniem Poznania — i Ostrowa. W tej samej chwili zgromadził on u siebie deputacyę polską, którą raczył gościnnie po polsku podejmować, i kilku panów z papieskiego dworu. Chwila była dziwna; około ofiary pruskiego prześladowania i głowy polskiego Kościoła, ludzie z prześladowanego i tępionego narodu, a na piętrze drugiem, nad ich głowami, rozmowa, której skutki i im coś koniecznie przynieść muszą. Niech Bóg odwróci złe i udaremni zdradliwe rady, których z tej strony zawsze obawiać się można."

„Czy Książę Pruski wiedział o tem dziwnem zbliżeniu? Nie o tem, że równocześnie byliśmy w Watykanie. Ale o tem nie mógł nie wiedzieć, bo wiedzieli i mówili wszyscy, bo pisały wszystkie dzienniki, że dniem pierwej odbyła się w Watykanie ta katolicka i polska manifestacya, łaskawie i uroczyście przez Ojca Świętego przyjęta. W każdym razie, on był jednym z pierwszych, którzy Sobieskiego widzieli. Po audyencyi u Papieża i po wizycie u kardynała sekretarza stanu Jacobiniego, udał się do muzeów, i wychodząc ze Stanzów, zatrzymał się długo przed obrazem Matejki. Wpatrywał się weń pilnie, jak nam mówił towarzyszący mu dyrektor muzeum, ale nie powiedział ani słowa. Niepośledni podobno znawca i miłośnik sztuki, mógłby był ciekawe zapewne i mądre wyrzec zdanie; ale kto wie, czy nie więcej niż miłośnik i znawca na obraz, patrzał królewicz pruski na Sobieskiego? A czy mu urągał, jak mu to teraźniejszość pozwala, czy się go wstydził lub na daleką przyszłość może obawiał? kto wie, czy nie dlatego tak milczał, że dyalog, jaki się między nimi odbył, opanował jego myśl i uwagę, a powtórzyć się nie dał.“

„Czy nie byliśmy czasem, my Polacy, z naszym darem i adresem wobec tych wielkich odwiedzin, tego politycznego i historycznego wypadku, jakim niewinnym i małym, ale przecie jakimś dla Watykanu kłopotem? Obawa ta przychodziła nam chwilami; ale widać była płonna, bo jeżeli pierwsza polska audyencya publiczna odbyła się śmiało i uroczyście w przeddzień przyjazdu Księcia Pruskiego, to druga prywatna po jego bytności u Ojca Świętego nie była mniej otwartą i widoczną w pozorach, a była niemal otwartszą i łaskawszą w rzeczy. Był dzień audyencyi dla wszystkich — ludzi mnóstwo. Wszystkie pokoje, od Sali Szwajcarów począwszy, zapełnione takimi, którzy czekali na słowo i błogosławieństwo Papieża; pomiędzy nimi wielkich jakichś figur świecących gwiazdami i wstęgami wiele, więcej jeszcze pań. Wielkie panie i orderowi panowie nie bez zdziwienia może ujrzeli, że kiedy oni czekać musieli i na publicznej audyencyi poprzestać, nas zawołano zaraz do prywatnego pokoju Papieża, tego samego, w którym przed dwoma dniami przyjmował Księcia Pruskiego. Zamiar wyszczególnienia nas był widoczny, a widoczniejsza od niego była łaskawość i dobroć Ojca Świętego. Nie można było nieszczęściem spisywać tego co mówił; niejeden szczegół mógł wypaść z pamięci, a gdyby i nie to nawet, to powtórzyć dokładnie co mówił, byłoby trudno. W suchem tylko streszczeniu zapisać można, że zaczął od podziękowania za obraz, podziękowania, które wszystkim, narodowi całemu, zanieść od siebie polecił. Przyrzekł potem, że obraz, jako dar narodowy polski, jako pamiątka Sobieskiego, Matejki, i dzisiejszej chwili, przechowywanym będzie w Watykanie zawsze, i cieszył się, że cały świat cywilizowany widzieć go i podziwiać będzie. Wypytywał potem o przyszłą Matejki pracę, i z wielkiem zajęciem słuchał o pomyśle i szkicu Dziewicy Orleańskiej; w końcu zeszedł na przedmiot niewyczerpany i przykładam i stwierdzony, wiary, która uzdrawia i zbawia. Więcej było, i rzewniej, goręcej, aniżeli na pierwszej publicznej audyencyi. Przeszło blisko pół godziny, kiedy się podniósł i poszedł do stołu, mówiąc, że nie chce, żebyśmy odeszli bez jakiejś od niego pamiątki. Przyniósł i własną ręką oddał każdemu medal złoty, ze swoim wizerunkiem po jednej stronie, po drugiej z wyobrażeniem Świętych, za jego panowania kanonizowanych. Potem jeszcze kilka słów najdroższych: „Nie mogę nic, tylko się modlić, ale mi wierzcie, i powiedzcie swoim, że niema dnia, żebym się za wasz naród nie modlił, że go nie opuszczę i nie zapomnę nigdy, że w czem mogę, i jak tylko mogę, bronię go, i bronić będę do śmierci." Wreszcie, kiedyśmy po ostatniem błogosławieństwie wszyscy już u drzwi byli, zawołał jeszcze raz Matejkę, uścisnął za głowę, i błogosławił jego, jego rodzinę, jego szkołę, i jego przyszłe prace. On zdawał się rad nam, i temu co się stało, my byliśmy szczęśliwi, jak mało kiedy w życiu, bo pewni, że tym razem nieomylnie poszliśmy

W ślad tych, co światu stawali na stróży
W ordynku wojny, w rycerstwa obroży
Krzyż chroniąc Pański hełmu pióropuszem,
Nie zdradą zbrojni, ale animuszem;
pewni, że szliśmy dobrą drogą, tą jedną, na której można
Rwać się ku niebu, rwać na zmartwychwstanie."

„Niedokładność byłaby wielka, a niewdzięczność większa, gdyby na tem skończyć, a nie wspomnieć o doznanej uprzejmości lub łasce i za nią nie podziękować: o uprzejmości rzadkiej i ujmującej Włochów, należących do papieskiego dworu, o przyjaźni i dobroci monsignora Meszczyńskiego, niestrudzonego w opiece i pomocy dla nas, księży Zmartwychwstańców OO. Semenenki i Zbyszewskiego, księdza Azbijewicza, naszych kolegów włościan opiekuna i cicerona, p. Welońskiego, nieodstępnego i najmilszego towarzysza, ale nadewszystko o dobroci i łasce kardynała Ledóchowskiego, przewodnika najdostojniejszego, a wielkiego naszego w Rzymie patrona i dobrodzieja. Kardynał Czacki, niestety cierpiący, niewychodzący ze swoich pokoi, nie mógł być świadkiem i uczestnikiem oddawania obrazu; ale nam żal ten osładzał, przypuszczając do siebie i nie skąpiąc nam skarbów swego ducha i słowa. Jeżeli się wszystko odbyło tak poważnie i dostojnie, z taką dla nas pociechą, a dla imienia polskiego chlubą, tym to winniśmy, którzy i sprawę samą wzięli do serca, i naszą deputacyę w opiekę.”

„Co o nas, to jest o ofiarowaniu obrazu, mówiła rzymska publiczność? Dzienniki wszystkie zapisywały fakt, niektóre robiły uwagi, a rzecz godna pamięci, najskrajniejsze, najbardziej Kościołowi nienawistne, mówiły bez szyderstwa i złości, zdawały się rozumieć to i uważać za rzecz naturalną, że Matejko chciał, by obraz jego złożony był w darze Papieżowi. Ten ton przyzwoity i poważny, jaki zachowali otwarci nieprzyjaciele Kościoła, mógłby czasem służyć za naukę i przykład jego niektórym nieprzyjaciołom ukrytym. Co zaś Rzymianie myślą lub mówią o tym obrazie samym? W pierwszych dniach, tak cała ich uwaga zajęta była pobytem Księcia Pruskiego, że na nic innego oczów i głowy nie mieli. Teraz dopiero, i to pomału, zaczną odzywać się ich zdania, dla nas tak ciekawe, że je dzienniki nasze niewątpliwie zechcą powtarzać."

Wspomnienie tych dni jest miłe bardzo, a bardzo smutne. Z tych niewielu, którzy tam przed Papieżem stawali, ubyło już tylu! Artur Potocki, po nim August Czartoryski w zakonie! młodzi oba, i zapowiadający tyle dobrego. Wreszcie Matejko sam! Los to późniejszego wieku, że we wspomnieniach musi znajdować zawsze żal, a na to, co przeszło, patrzeć przez Izy. Ale było to kilka dni bardzo miłych, bardzo pięknych. Ranki schodziły zwykle w Watykanie, gdzie custodi poznali nas prędko — i pozwalali chodzić, gdzie nam się podobało, popołudnie krótkie niestety, na chodzenie po Rzymie; wieczory na rozmowie między sobą, do której zawsze należał Weloński. Matejko był pogodny, chwilami nawet wesół; a i te chwile wytchnienia musiał okupić ciężkim skutkiem. W Rzymie odebrał wiadomość o śmierci pani Serafińskiej, siostry swojej żony, bardzo kochanej przyjaciółki od lat dziecinnych. Czy mówił co o Rzymie i o swoich wrażeniach? Nie. Jedno tylko słowo przypominam sobie i zapisuję. Pewnego dnia byliśmy w kaplicy Sykstyńskiej. On odszedł od nas, położył się na wznak na jednej z ławek, i wpatrywał się w sklepienie. My zbici w kupkę, trzymaliśmy się zdaleka, i mówili cicho, żeby mu nie przeszkadzać. Leżał tak długo; potem przeszliśmy prosto do Stanz. Zatrzymał się znowu przed Dysputą, i powiedział tylko tyle: „Jeżeli kto myśli, że to mniejsze od tamtego, to się grubo myli.“ Wreszcie, przechodząc przez Salę Konstantyna, wskazał ręką na allegoryczną figurę ze strusiem (Mansuetudo), i rzekł: „Gdyby Rafael nie był nic wymalował, tylko to jedno, to już byłby największym malarzem.“

Że ten nasz pobyt i dar miły był Ojcu Św. i w jego pamięci zostawił silne wrażenie, najlepszy dowód w tem, że kiedy kazał Galeryę Kandelabrów ozdobić freskami, chciał, żeby w jednej lunecie wymalowana była scena oddawania polskiego daru. Malowidło (fresk dziś już nieżyjącego malarza Domenico Torti) nieszczególne, a podobieństwo zupełnie chybione. Ale zamiar był, a wykonanie świadczyć będzie zawsze, że Leon XIII przykładał wagę do daru, a zwłaszcza do jego intencyi. 

A jak dziś wydaje się w Watykanie Sobieski pod Wiedniem? Ze swoim nowoczesnym sposobem malowania i stylem, pomieszczony w bliskiem sąsiedztwie tego, co w malarstwie świata najwyższe, Dysputy i Szkoły Ateńskiej, nie może on być w harmonii z tem otoczeniem; a porównania uniknąć nie może, bo każdy musi go widzieć, idąc do Stanz, i z nich wracając. Ale patrzmy nie do sal przyległych, tylko w tej samej, gdzie jest on, na inne nowożytne obrazy, to który z nich będzie mógł równać się z dziełem Matejki? Poprawniejsze może się znajdą; genialności tam niema. W tem zaś, co robił Matejko, ona jest zawsze, i ze wszystkiego bucha jak wulkan „lwia śmiałość i senatorska wspaniałość.”

Oddawanie Sobieskiego Leonowi XIII. (Fresk Dominika Torti).
Oddawanie Sobieskiego Leonowi XIII. (Fresk Dominika Torti).

Wracamy, na zakończenie, jeszcze raz do naszego dawnego opowiadania, które się zamykało taką uwagą: 

„Czy ten cały akt miał to znaczenie, czy był tyle wart, ile nam się zdawało, ile chciał i mniemał Matejko, kiedy nam 13 września postanowienie swoje obwieszczał? Czy nie był raczej podobny do straszliwej Krasińskiego wizyi w Legendzie? W Rzymie na Kwirynale król włoski, a Papież na łasce jego przemocy; król pruski cesarzem niemieckim i pierwszym w świecie mocarzem — Rosya w zapamiętałej wściekłości depce i tępi, pewna, że jej nikt za to nic nie powie; wszystkie narody i państwa Europy, zdają się, jak przepowiadał Krasińskiego Szatan, odwracać od Krzyża, i mówić: „Nie służymy więcej.“ Z chaosu powstają nowe jakieś zarody czegoś, lub z wiekowego snu budzą się najbardziej zapomnieni; najdrobniejsi, najmniej znani i zasłużeni, Wołochy lub Bułgarzy przychodzą do bytu, a naród Chrobrego i Sobieskiego ostatkiem tchu ledwo dysze. To jakiś świat nowy, w którym dla tego, co było, miejsca już niema. I w takiej chwili, w takim czasie i świecie, tych kilku ludzi idzie do Watykanu ze swoją ofiarą? Czyż nie widzą, że i on się trzęsie i wali? Czyż nie podobni do tych nieuleczalnych szaleńców, co z walącego się kościoła wychodzić nie chcieli, by nie odstąpić tego starca, któremu „smutno byłoby umierać samemu,“ i pękniętą kopułę św. Piotra na lichych szablach podpierać myśleli? Nie podeprą. I kopuła runie, i oni pogrzebani dawno, łudzą się tylko, że żyją, a świat nowy bez wahania i względu przejdzie do swego porządku nad wszystkiem, co do starego należało, lub należeć się upiera. „Słabi ustąpcie silnym,“ i „vae victis!“.

„Tak zapewne myśli i mówi wielu. A jednak musi być coś niespożytego w tym dawnym świecie, coś wielkiego i silnego w tej katolickiej jego jedności, kiedy taki wyobraziciel nowego porządku rzeczy, ja k pruski królewicz, niechcący mu świadczył. Jego tam przyjazd wydarzył się jak umyślnie, jak na naukę tym wszystkim, którzy związku tego nie rozumieją, albo go znać nie chcą.“ Patrzcie gdzie siła, jeżeli i ten przemódz jej, obejść się bez niej nie może? patrzcie, i od niego się uczcie, jakie są marne i błahe wasze co do Polski nadzieje, zasadzone na oduczeniu jej wiary i oderwaniu od Kościoła? albo jak dziecinne te rozumowania, że wiara polskości potrzebna w Poznaniu, lub w Wilnie, ale zbyteczna w Warszawie, lub Lwowie! Jak żeby dusza w narodzie, jak w człowieku, nie była jedna, tej samej istoty, tychsamych pierwiastków życia nie miała? Jakżeby jedna ręka lub noga potrzebowała krwi i jej krążenia, a druga nie? Książę Pruski był bez swojej wiedzy i woli, przykładem i drogoskazem dobrym dla tych, co myśli Matejki nie pojęli lub na nią sarkali; był komentarzem, który ją wyraźnie objaśnia, i usprawiedliwieniem wymownem. Piękny i wzniosły, i dawno, nigdy może nie widziany, był czyn przez jednego człowieka za naród spełniony, dar i hołd złożony za Sobieskiego przykładem , przeszłości na cześć, teraźniejszości na naukę, przyszłości na ślub i na zakład. Piękny też i wzniosły był widok Namiestnika Bożego, przyjmującego poniżonych i zdeptanych, jak żeby byli możni i świetni; chlubny i rozkoszny jest widok polskiego obrazu, obok tych, nad które niema wyższych na ziemi, a tem sąsiedztwem nieprzygnębionego. Ale jak to natchnienie Matejki, religijnie i patryotycznie wielkie, było i praktycznie mądrem, o tem, choćby kto tamtego nie czuł, przekonać się może z bytności Księcia Pruskiego w Watykanie. Ten dał świadectwo prawdzie; ten wyznał i wskazał, gdzie bije źródło siły i życia; ten stwierdził, że co dobrem i wzniosłem, to było i wymyślonem roztropnie."

„Źle jest z nami, to prawda. Po mechanicznem zburzeniu wszystkiego, wzięto się teraz do czegoś gorszego, do chemicznego rozkładu duszy ludzkiej, a zwłaszcza polskiej. Szatańskie dzieło, prowadzi się z szatańską zręcznością. Zaczęło się wielkie oblężenie prawdy, wszędzie, gdzie ona jest, religijnej, historycznej, moralnej; ze szkoły już wypchnięta, w kościele skrępowana, prawda wszelka, jak daleko sięga ramię i moc rosyjskiego rządu, broni się już tylko w ostatnim swoim szańcu, w domu rodzinnym i w ludzkiem sercu; a tam znowu ścigają i ztamtąd wypiera książka fałszywej nauki, dziennik, nauczyciel zawiści i kłamstwa, ściga powolne oswojenie się z tem, co złe, przyzwyczajenie do tego, co cudze i wrogie. Na to oblężenie biednej duszy polskiej połączyli się sprzymierzeńcy ze Wschodu i Zachodu, rosyjski cesarz z tym nihilistą, który go zabija, pruski rząd z tą filozoficzną i społeczną rewolucyą, której się sam dla siebie boi, literatura obładowana pozorami wielkiej nauki, i najgłupsza grubiańska, ale milion razy odbita ulotna kartka paszkwilu. A wszystkim dopiero dopomaga nasza lekkomyślność i płochość, która nieraz przekonana, że dobrze robi, od wewnątrz w samych murach naszej twierdzy wykuwa dziury, z których oblegający skorzystają, zrobią sobie wyłomy, i wejdą. Niech zniknie znajomość prawdy religijnej, świadomość historycznej, poczucie moralnej, i każdej miłość, a wnet pójdzie za nią i odwaga, i wola, i pamięć. Kiedy nieprzyjacielskie wojska oblegają fortecę, niebezpieczeństwo jest wielkie, ale na jednem miejscu zebranych można jednym zamachem zwyciężyć. Dzisiejsze oblężenie prawdy chrześciańskiej i prawdy polskiej jest do odparcia trudniejsze, bo oblężony jest każdy umysł, każde serce, każda dusza z osobna, a nie-przyjaciel jest wszędzie i na każdem miejscu, przytomny, czynny i groźny.”

„A więc kiedy do tego przyszło, że duszy w sobie bronić musimy, to środek na to jest jeden. Podniesieniem duszy, wzniosłością, wysokim ideałem ratuje się duszę. Taki wysoki ideał honoru, obowiązku, bohaterstwa, miał Sobieski — i dlatego przypomnieć, pokazać go narodowi, było zasługą; postąpić podobnie jak on, było większą, bo się przez to nas wszystkich ku jego wysokości trochę wznosiło. I nietylko świadczyło się prawdzie, ale się ją utwierdzało i ubezpieczało, kiedy miłość jej w swojej ojczyźnie i w swojej history i opierało się o tę prawdę Boską, która jest zarazem drogą i życiem.”

„Przez to wszystko, obchód dwóchsetnej Sobieskiego rocznicy i obraz złożony Papieżowi w darze, nabrał i politycznego nawet charakteru i znaczenia; przez to wszystko, Matejko wspominany będzie, nie w historyi sztuki tylko, lub cywilizacyi w Polsce, ale w historyi Polski samej. Czy zdoła dać jej zdrowia na sto lat, jak mówił ten mądry Kardynał, to już nie od niego, ale od Polski zależy, czy zechce zrozumieć, co jest kordyałem zdrowia i życia. Ale w tem, co on zrobił, jest zasób zdrowia, który pokrzepić może; a natchnienie, jakie on miał, nietylko wszystkie jego natchnienia sztukmistrza przewyższa o tyle, o ile dobro wyższe od piękności, a cnota od sztuki — ale niełatwo znalazłoby się w dziejach i żywotach ludzi wielkich drugie, temu równe w szlachetności i mądrości. Tymrazem sztuka zstąpiła ze swoich empirejskich regionów, podała rękę rzeczywistemu praktycznemu życiu i za sobą dźwigała je wyżej. Rzadkie są i muszą być takie chwile, i gdyby je kto inny powtarzać i naśladować próbował, zapewneby mu się nie udało. Ale to, co ten zrobił, stało się, i odstać się nie może, a wystarczyć może na długo. Duszy i prawdy strzedz, wskazać, gdzie jednej siła, a drugiej istota, trafić na ślad dawnej, wielkiej Polski, i z jej duchem się złączyć, oto treść i znaczenie tego czynu, którego litości godzien, kto nie zrozumie i nie pochwali. Sobieski oceniłby go i pochwalił z pewnością, jak go ocenił i pochwalił Leon XIII.“

„Dzień tego oddawania narodowego daru Papieżowi, pamiętny i wielki zaiste w życiu każdego, kto go widział, był trzecią niedzielą Adwentu. We Mszy dnia tego przypadały następujące słowa, jak pytanie, albo prośba: „Wzbudź Panie potęgę Twoją, a przyjdź, abyś nas wybawił.“ Na końcu Mszy były drugie, jak odpowiedź: „Powiedzcie bojaźliwym: wzmocnijcie się, a nie bójcie się, oto Bóg nasz przyjdzie, i zbawi nas.“ Wiemy dobrze, że jedne i drugie nie do nas się ściągają, tylko do przyjścia Syna Bożego i do odkupienia świata; ale wszystko, czego się w tym dniu doznało, słowa Papieża, Matejki czyn, i niemi wstrząśnięte uczucie własne, mówiły, jak te słowa mszalne: „Wzmocnijcie się, i nie bójcie się.“ 

Ubiory w Polsce. Jan III z rodziną.
Ubiory w Polsce. Jan III z rodziną.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new