Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Kościół Panny Maryi. Ostatnie lata. 1889-1893.


Chórek w prezbiteryum kościoła N. Panny Maryi.
Chórek w prezbiteryum kościoła N. Panny Maryi.

W r. 1889 wzięto się do restauracyi kościoła Panny Maryi. Kwestye zasadnicze, czy przywrócić go w zupełności do pierwotnego stylu, a usunąć wszystko, co późniejsze wieki dodały — czy też szanując czystość architektonicznych linij, zatraconą w restauracyi wieku XVIII, nie tykać rzeczy dodatkowych i podrzędnych, ołtarzy, nagrobków i t. d., czy malować kościół, lub tylko przeciągnąć go jednym kolorem, roztrząsały się długo, wszechstronnie, umiejętnie, w Komitecie restauracyjnym pod przewodnictwem Pawła Popiela. Przebieg tych rozpraw, względy, które przeważyły za tym lub innym kierunkiem i zakresem restauracyi i ornamentacyi, możemy zostawić na boku, bo tu obchodzi nas tylko to, co zrobił Matejko. Dzieło tak ważne i trudne nie mogło się przedsięwziąć bez uczestnictwa takiego, jak on, nietylko artysty, ale znawcy sztuki, znawcy Krakowa, znawcy Maryackiego kościoła. Do Komitetu i do wszystkich jego narad czy uchwał, Matejko koniecznie należeć musiał. Jak wiadomo, ofiarował się wykonać cały plan odmalowania — bezpłatnie, a kierować uczniami i pomocnikami, którzy z kartonów jego mieli malować ściany kościoła. W r. 1891 malowanie było zupełnie skończone. W iadomo, że wywołało bardzo stanowcze i bardzo powszechne potępienie. Najzawołańsi znawcy polscy uznali kościół za zepsuty tem malowaniem zupełnie i bez ratunku. Zarzucali krzyczącą jaskrawość i niezgodność kolorów, niezrozumienie samej natury gotyckiego stylu przez poprzeczny horyzontalny a nie podłużny wertykalny układ kolorów na filarach, barokkowy styl modlących się aniołów, i innych szczegółowych błędów bez liku. Ludzie, którzy bez pretensyi do znawstwa mają i rozum i wrodzony smak, zgadzali się z tym surowym sądem; kościół zmalał, zniżył się w ich oczach, a prócz tego raził te oczy niemiłosiernym blaskiem kolorów i mnóstwem nieestetycznych szczegółów. Wielu straciło serce do biednego kościoła i mimo całego przywiązania, jakie do niego mają, wolą nie wchodzić, niż widzieć go tak zmienionym. Przejezdny znawca francuski powiedział, że to byłaby piękna sala dla jakiego cafe chantant; przekupki krakowskie nie umiały swego wrażenia dobrze określić, ale miały wrażenie podobne, kiedy mówiły, że to za wesołe, za świeckie. Niektóre panie skarżą się po prostu, że mają takie uczucie, jakżeby im kto był ukradł Pannę Maryę. Strasznie zgodny chór potępień, w którym łączą się głosy naj umiejętniejszego znawstwa z głosami najnaiwniejszego instynktu. 

Nie brakło i szczerych uniesień. Naprzeciw sławnych znawców możnaby przytoczyć mniej sławnego zapewne, ale niezaprzeczonego i wykwintnego znawcę, jakim był X. Skrochowski, a ten podziwiał, prawie wielbił to, co Matejko zrobił u Panny Maryi. Naiwnemu sądowi przekupek można przeciwstawić sąd murarzy i cieśli, zatrudnionych przy kościele, a zapewniających ze szczerym zapałem, że piękniejszego niema na całym świecie. Jedne panie żalą się, że im kościół wykradziono — inne za to mówią, że patrząc na prezbiteryum, mniemają widzieć jakiś przedsionek niebieskiej chwały. A jeżeli francuski znawcą ruszał ramionami, to malarze niemieccy widząc w Monachium na wystawie kartony Panny Maryi, wyrażali się o nich z uszanowaniem i wyznawali, że sami zrobiliby zapewne rzecz bardziej poprawną i do reguł zastosowaną, ale nie wymyśliliby takiej.

Wśród tych wszystkich głosów powołanych i niepowołanych, uprawnionych i nieuprawnionych, jeden więcej może się odezwać, choćby dlatego, że zginie w wielkiej liczbie i szkody nie przyniesie żadnej.

Wnętrze kościoła N. Panny Maryi z nową polichromią.
Wnętrze kościoła N. Panny Maryi z nową polichromią.

Cóż tedy człowiek, który się nie zna i sądzić nie ma prawa, myśli o wymalowaniu Panny Maryi?

Gdyby przed rozpoczęciem dzieła był miał głos w tej sprawie, gdyby naprzykład należał do Komitetu i miał objawić zdanie w kwestyi zasadniczej: malować kościół, czy go nic malować — byłby bez wahania odpowiedział: Nie! nie malować. Może to stare przesądy minionego już czasu, ale w tym czasie, który miał jednak i artystów i znawców, uczucie powszechne i smak powszechny wydały pewnik, axyomat, że kościół gotycki nie powinien być malowany, bo jednostajność koloru, który z czasem staje się niepewnym, nieokreślonym, przyczynia się wielce do wrażenia powagi, wielkości, jakiejś tajemniczości wreszcie, a na tem wrażeniu polega w wielkiej mierze poetyczny urok tych kościołów. Rozmaitość i jaskrawość kolorów, pstrocizna w kościele, uchodziła przez większą połowę naszego wieku za wyskok złego smaku, grzech przeciw estetyce. 

Archeologia i historya sztuki wykryły tymczasem, że wieki średnie malowały swoje kościoły; odkryły nawet ślady tych malowań w kościołach polskich i krakowskich. Skoro tak, więc ścisłe zachowanie stylu wymaga, żeby robić, jak robiono w złotym wieku gotycyzmu, i malować. Polichromia stała się hasłem i zasadą krytyków i architektów; jej nazwa grecka imponowała prostaczkom, którzy wierni dawnym wyobrażeniom, bali się malowania kościołów. Restaurowane, czy nowo stawiane kościoły w Niemczech, we Francyi, zaczęły się więc polichromować (bo z rzeczownika greckiego zrobił się polski czasownik i odmieniał się przez wszystkie czasy i tryby). Boimy się zbluźnić przeciw nauce, i nie pytamy, czy erudycya nigdy nie przytępiła wrodzonego zmysłu, prostoty sądów i świeżości wrażeń; ale pozwolimy sobie tylko skromnie przytoczyć, że wieki średnie nie zawsze malowały swoje kościoły. Nie jest polichromowany Strassburg, nie był i nie jest wiedeński Św. Szczepan, choć kiedyś czarnym kolorem przeciągnięty. Pamiętamy wprawdzie jeszcze czerwone i zielone kwiatony na białem wapnistem tle filarów paryskiej Notre-Dame, ale te znikły prędko; a Chartres, Tours, Rheims, Bourges, Amiens, malowane nigdy nie były i nie są. Nie są też mniejsze gotyckie kościoły w Bretanii czy Normandyi, ani katedra w Bayonnie, ani kościoły w Tuluzie. Rozmiłowana w jaskrawości Hiszpania nie pomalowała katedry w Burgos, w Toledo, w Sewilli; Włochy nie pomalowały Sieny. Katedra kolońska ma cokolwiek bardzo lekkich i bladych złoceń i kolorowych cieni na filarach, ale polichromii nie ma także. Z tego wnosimy, że obyczaj malowania kościołów nie był w średnich wiekach powszechnym, ani ono należącem koniecznie do stylu, czy do zupełnej okazałości kościoła.

Ale gdyby nawet, to czy my dziś jesteśmy obowiązani trzymać się tych dawnych wieków ślepo i we wszystkiem? One także nieomylne nie były, i jak my dzisiejsi, musiały miewać czasem smak zły. Czy nam nie godzi się poprawić go, czy musimy naśladować niewolniczo? A jeżeli one w swojej młodej naiwności źle coś robiły, to my mamy także robić źle, byle robić jak one? Ta polichromia, choć niewątpliwie uzasadniona w głębokich i umiejętnych studyach, jest, naszem zdaniem, wynalazkiem wątpliwej wartości. Jeden jest rodzaj polichromii, który w kościele rozumiemy — fresk! Jeżeli mamy dość pieniędzy, i malarzy zdolnych robić freski prawdziwie piękne, a to i owszem, malujmy kościoły. Jeżeli nie, to nie mąćmy ich harmonii i powagi pstrą mieszaniną kolorów i krzywych linij. 

Ale powie ktoś, że to łatwo, gdzie kościół jest kamienny. Mazać kamień farbami, to oczywiste barbarzyństwo i herezya; co najwięcej, można architektoniczne linie lekko i delikatnie kolorami lub złotem odznaczyć. Ale gdzie niema kamienia, tylko prosty mur, cóż tam robić? Czy zostawić prostą szabrowaną wyprawkę, jak w stajni, albo wybielić tą nieznośną, śmiertelnie zimną białością wapna? Czy Frauenkirche w Gdańsku, czy katedra gnieźnieńska, czy krakowska na Zamku nie byłyby piękniejsze nierównie, gdyby nie ta jednostajna nudna mroźna białość wapna? Nie. Wapno i bielenie jest okropne i nie powinno być cierpianem; ale pstra polichromia nie zawsze jest od niego lepsza. Jeżeli w kościele są ściany nie z kamienia, tylko z cegły, a niema możności pokrycia ich prawdziwemi freskami, to skromnie przestać na półśrodku i przeciągnąć ściany jednym niewyraźnym, nieoznaczonym kolorem, a linie architektoniczne tylko odróżnić kolorem odmiennym, lub tonem mocniejszym, ale zawsze bardzo ostrożnie i delikatnie. Wiek XVIII, który miał, jak wszystkie, smak czasem w jednych rzeczach zły, a w innych dobry, może nam pod tym względem stanąć za przykład, choćby u samej tej Panny Maryi. Z jej architekturą obszedł się po barbarzyńsku, ale ściany jej pomalował zręcznie, tak, że ich kolor, przynajmniej w naszych czasach, przyćmiony, wypełzły, nietylko nie raził barwami lub konceptami, ale był harmonijny, miły do widzenia. Polichromia, choć się uda najlepiej, choć wiernie z średniowiecznych motywów wzięta, w kolorach harmonijna, do widzenia przyjemna, i od złego smaku wolna, co jej się rzadko zdarza, robi zbyt często wrażenie pokojowego malowania z patronów.

Takie jest nasze przekonanie zasadnicze o malowaniu kościołów w ogólności. A w szczególności? o wymalowaniu kościoła Panny Maryi przez Matejkę?

Niektóre z robionych mu zarzutów nie wydają nam się słuszne. Pasy poprzeczne, horyzontalne na filarach, mają być przeciwne naturze gotyckiego stylu. On wymaga, żeby linie ornamentacyi prowadziły wzrok w górę, a takie pasy utrzymują go właśnie przy ziemi, i nadają filarom, przez to całej budowie, jakąś zsiadłość i ciężkość, zamiast lotności i wzniosłości. Wyznajemy szczerze, że to wrażenie czy spostrzeżenie nam nie nasunęło się nigdy, ale przyznajemy jeszcze szczerzej, że to argumentem nie jest. Może za to będzie argumentem, a przynajmniej niejaką w oczach znawców wymówką dla Matejki ta okoliczność, że w nowo restaurowanych i malowanych kościołach niemieckich i francuskich zdarzają się takie pasy horyzontalne; są naw t w samej Sainte Chapelle, prawda, że nie całkiem równe, jak u Panny Maryi, ale zębate. Nie spieramy się jednak. Wierzymy, że byłoby le piej, gdyby pasy na filarach były podłużne, nie poprzeczne. Dalszy zarzut jest, że aniołki w prezbiteryum mają skrzydła kolorowe, jak papugi, a fałdy sukienek pozwijane i pokręcone, jak w najgorszych barokkowych czasach! Skrzydła różnokolorowe i długie suknie dołem zwinięte w fałdy, miewają aniołowie na obrazach włoskich z XV wieku. Styl tych fałdów jest inny, ale zwoje są. Jaskrawość kolorów? Jest niezaprzeczenie, ale tę złagodzi sam czas. Mamy tego dowód u tejsamej Panny Maryi, na ołtarzu Wita Stwosza, który w pierwszych latach po restauracyi raził jaskrawemi barwami, a dziś tej jaskrawości już niema.

A więc wszystko dobrze? Podziwiajmy w pokorze i nie pozwalajmy sobie myśleć, że Matejko mógł się pomylić? Nie — ale uznajmy to, że człowiek genialny, kiedy miał podjąć dzieło ozdobienia kościoła, pojął i ujrzał to dzieło w swojej duszy jako całość, jako organizm; szczegółami się nie zaprzątał, jakie wzory i motywy wybierze na tę lub ową część murów, to troska późniejsza, którą zajmie się z czasem. Naprzód, z góry obchodzi go jedno tylko: efekt całości i zgdność tej całości z jej przeznaczeniem. Przeznaczeniem świątyni jest chwała Boża, tej świątyni prócz tego chwała Najświętszej Panny. A więc blasku jak najwięcej, tylko w organicznym układzie i stopniowaniu, tak, żeby stopień, intensya tej chwały rosła w miarę, jak idziesz dalej i głębiej w kościół. Aż wreszcie tam, gdzie jest samo sanctum sanctorum kościoła, gdzie się odbywa Przenajświętsza Ofiara, gdzie nad ołtarzową mensą wznosi się w złotych lazurach i purpurach chwała Matki Bożej na ziemi jeszcze, a wyżej chwała Jej nieskończona w niebiesiech przy Trójcy Ojca, Syna i Ducha, tam, przy wielkim ołtarzu, żeby te tryumfalne blaski jaśniały skupioną potęgą, i łącząc się z trzema oknami, z których słońce robi wielki zbiór szafirów, rubinów i szmaragdów, łącząc się ze złoconemi filarkami i baldachinami Wita Stwosza, żeby ten blask i tryumf, choć ziemski tylko, nam ludziom, dał niby wyobrażenie i przeczucie nadziemskiego. 

Główna część ściany w prezbiteryum kościoła Panny Maryi.
Główna część ściany w prezbiteryum kościoła Panny Maryi.

Tego Matejko chciał. A kto od wielkich drzwi, z ciemności niskiego wejścia, w południe słonecznego dnia, lub przy pochodniach wieczornego nabożeństwa, spojrzał w głąb świątyni i ujrzał wielki ołtarz i okna na tle Matejkowskich malowań, ten, choćby najbardziej uprzedzony, niech powie, ale sumiennie, z ręką na sercu, jakie miał wrażenie, i czy się Matejce nie udało.

Wielki malarz włożył w to dzieło całą siłę swojej wyobraźni; wielki Krakowianin całą siłę swojego przywiązania do miasta i do tego kościoła; wielki katolik całą siłę swojej pobożności, swojej gorącej czci Najświętszej Panny. Ten wielki malarz miał w naturze skłonność do jaskrawości zbytecznej, a nie miał instynktu harmonii i smaku niemylnie dobrego. Te własności odbiły się w tem jego dziele, jak w wielu lub wszystkich poprzednich — prawda; i ztąd poszło to, co nas w Maryackim kościele razi. Ale miał duszę i geniusz, miał siłę wyobraźni, siłę miłości i siłę pobożnej wiary; i dlatego, gdzie inny byłby nieśmiało szczegóły i wzory zbierał i wybierał, on jednym popędem stworzył dzieło. Tamten byłby błędów popełniał mniej i krytyka nie miałaby mu co zganić. Ten na zarzuty zasługuje niezaprzeczenie; ale że w swoje dzieło wlał duszę i twórczość, tego mu nie zaprzeczy nawet najfanatyczniej uprzedzony przeciwnik. I w tem jest wyższość Panny Maryi nad innemi poprawnemi i prawidłowemi malowaniami; dlatego ona, pomimo wszystkich grzechów przeciw harmonii i smakowi, jest dziełem znakomitem. Ją stworzył genialny malarz; nad tamtemi pracują biegłe ręce rzemieślników, ale nie ich głowy i dusze.

Jakież są te grzechy przeciw harmonii i smakowi, podług naszego nieumiejętnego widzenia rzeczy?

Żeby zacząć od najmniejszych, wolelibyśmy, żeby złote gwiazdy były na sklepieniu same, bez tych złotych sznureczków czy łańcuszków, które je przegradzają. Brzydki chórek na ciężkich kroksztynach przy wielkim ołtarzu razi nas przecie mniej jeszcze swoją jaskrawą czerwonością, jak ta św. Cecylia, która go na sobie dźwiga. Więcej, niż to wszystko, drażnią i korcą nas te w ślepych oknach od strony zakrystyi geometryczne sześciokąty i ośmiokąty, które liniami, jeżeli nie kolorami przypominają te kafle, któremi dziś wykładają się podłogi, ściany kuchni, korytarzy, łazienek i t. d. Matejko, gdy go było o to pytać, odpowiadał, że wieki średnie malowały w kościołach dywany i makaty, i że poszedł za ich przykładem, umieścił w tych oknach wschodnie dywany. Naszem zdaniem, domyśleć się trudno, bo to ani liniami, ani kolorami do tych dywanów nie podobne. W nawach żółte pasy na filarach, a nie złote, jak w prezbiteryum, zielone liście na gzymsach, niebieskie płaszczyzny nad bocznemi drzwiami, wszystko to wydaje nam się złem. Ale nie najgorszeni jeszcze. Najgorszy jest ten kolor, którego nazwać nie umiemy, bo nie jest brunatny, nie jest piaskowy, nie jest tabaczkowy, którym pomalowane są ściany w nawach. Po francusku nazywałoby się to havane albo chocolat; po polsku przed pół wiekiem i więcej powiedzianoby może, że to kolor kawowy. Otóż ten, w sąsiedztwie rażąco czerwonych plam, w miejscu, gdzie z filaru wyrasta luk, ten jest, podług nas, nieszczęściem Panny Maryi i wielką pomyłką Matejki. Gdyby zamiast niego był dał ten ciemny szafir, tak ciemny, że przechodzi prawie w kolor szmelcowanej stali, jaki jest w prezbiteryum, byłoby podobno inaczej. Jemu chodziło o stopniowanie okazałości i blasku, chciał je w prezbiteryum skupić i spotęgować, i dlatego dał nawom kolor inny. Trudno to i zuchwale występować przeciw instynktom i pomysłom Matejki; zdaje nam się przecież, że tensam cel byłby osiągnął skromniejszem tylko ozdobieniem naw. Jeżeli zaś koniecznie odmiennego koloru potrzebował, to zawsze szkoda, że wybrał ten, a nie inny. To zaś nie koniec jeszcze. Te kawowe czy jakieś pola, podzielone są na równoległoboki, niby na warstwy kamieni; na każdym z nich wymalowany jakiś kwiat, czy liść. Nieszczęście jest, że Panna Marya nie z ciosów zbudowana, ale kiedy ciosów niema, udawać je, malować, jak we wszystkich sieniach wszystkich kamienic, to już nie błąd smaku tylko, ale zadziwiający i u Matejki nigdy może nie powtórzony brak pomysłu. To jest nietylko brzydkie, ale jest pospolite. I jeszcze raz spotyka się tosamo w górnej części środkowej nawy. Nad warstwami udanych ciosów wznoszą się warstwy udanych malowanych czerwonych cegieł. Albo się bardzo mylimy, albo Matejko jedyny raz w życiu wymyślił i zrobił coś oklepanego.

Aniołowie na ścianie prezbiteryum kościoła Panny Maryi.
Aniołowie na ścianie prezbiteryum kościoła Panny Maryi.

Ale jeżeli ta poezya i twórczość, jaka w nim była, tu opuściła skrzydła, to się nie wyczerpała i nie zgasła, a z jego pobożnem i polskiem uczuciem złączona, niem natchniona, wydała i pomysł i napisy prezbiteryum. „Aniołki siedzą na fantastycznych kwiatach, jak papugi na swoich drabinkach!“ Słyszeliśmy to nieraz. Dobrze. Ale coby był dał jaki Włoch z XV wieku, choćby sam błogosławiony Dominikanin z Fiesole, gdyby po długich modłach był wstał do roboty z takim pomysłem aniołów, śpiewających litanię! Byłby Bogu dziękował za takie natchnienie. To mógł znaleść tylko człowiek, który się tą litanią modlił całe życie, który każdy jej epitet ożywiał w swojej wyobraźni, każdą prośbę wypowiadał z głębi duszy. Kiedy wymawiał: „Bramo Niebieska,“ to wierzył, że przez nią kiedyś wejdzie do Raju; kiedy „Pocieszycielko strapionych," to swoje strapienia znosił do tych stóp macierzyńskich; a kiedy „Królowo Korony Polskiej," to czuł w sobie serce wszystkich tych, co byli, i łzy wszystkich tych, co są. On, kiedy ten pomysł stwarzał, miał w sobie pobożność średniowiecznych malarzy włoskich i pobożność polskich rycerzy, modlił się jak Fra Angelico i jak X. Kordecki! A jak wybierał ze starych kościelnych pieśni to, co najrzewniejsze, najbłagalniejsze, żeby to jak modlitwę wzdłuż tych ścian wypisać! Jak wielbi ogniście i jak prosi czule, po prostu, po dziecinnemu. Ave radix, ave portaEx qua nobis Lux est orla i tak dalej, aż na zakończenie Salve o valde decora et pro nobis Christum exora. Amen.

Aniołowie na ścianie prezbiteryum kościoła Panny Maryi.
Aniołowie na ścianie prezbiteryum kościoła Panny Maryi.

Ale pomysł, choćby największy, nic wystarcza; w sztuce, jak wszędzie, trzeba wykonania. — Że aniołowie malarzy włoskich miewali kolorowe skrzydła i suknie wiatrem w fałdy pozwijane, to już wspomnieliśmy wyżej. Ale dajmy na to, że tak nie jest, albo że Matejko źle te skrzydła i te suknie wymyślił — datum non concessum. To wtedy zostanie jeszcze kwestya ważniejsza, głów i wyrazów tych aniołków. Nie wszystkie są równe, to prawda — i nie z winy tych, co je malowali w kościele; na kartonach Matejki także nie są równe. Ale wszystkie, ile ich jest, jedne mniej, drugie więcej piękne, wszystkie się modlą, wszystkie na prawdę litanie śpiewają. A są między nimi takie anielskie i takie dziecinne, a takie swojskie, takie wiejskie zarazem, jak żeby chłopczyna z pastwiska raptem transfigurował się w aniołka. 

Anioły na ścianie prezbiterium w kościele Panny Maryi.
Anioły na ścianie prezbiterium w kościele Panny Maryi.

Ten naprzykład, z włosami ustrzyżonemi nad czołem, aniołek góralski, bo kobzę dusi pod pachą, co za dzieciak prawdziwy, naiwny, nieśmiały, grzeczny, posłuszny, i co za aniołek niewinny, pobożny, bez jednego tchnienia złego! Albo ten, co gra na jakichś organkach, podobnych do instrumentu w rękach św. Cecylii Rafaela! 

Aniołek z kobzą.
Aniołek z kobzą.

A ten ostatni, co trzyma rozwinięty zwój papieru, najidealniejszy, najbardziej może anielski ze wszystkich! Stylu może niema, nie śmiemy o tem sądzić — ale aniołki są! Towarzyszą im godnie mniej liczne, może świetniejsze, dyabły; te dyabły co zgnębione, skulone, zgniecione, zgrzytają zębami, przemyśliwając, jakby mogły zatruć korzenie tych drzew, pod któremi siedzą. Ludzie na nich mało zważają, mało dostrzegają nawet, bo brunatne i szare na zielonem tle one nie biją w oczy i trzeba ich szukać. Co za twarze ludzkie, ale i zwierzęce razem, z dwóch zmieszane, i co za wyrazy przebiegłości, wściekłości, zdrady, co za różne stopnie i złości i rozumu w tych twarzach! Do illustracyi Dantego przydałby się nie jeden z nich, i Dante przyjąłby go za wizerunek jakiego Graffiacano albo Rubicante, a Michał Anioł przyznałby, że takie pojęcie, taki typ dyabła, nie zeszpeciłby Sądu Ostatecznego.

Najbliżej wielkiego ołtarza, po stronie prawej od wejścia, siedzi dyabeł stary, z białą brodą, bronzowego czy miedzianego koloru, łapy ma jaszczurki czy krokodyla, i jedną z nich podpiera sobie twarz, czy skrobie się w brodę. Ten, to wieczny szyderca, der Geist der stets verneint, i z rozkoszą urąga nieszczęściu, które sprawił. Jego sąsiad jest szary, popielaty, jak mysz, albo jak ołów, a w oczach przymkniętych, w rozwartej paszczy, w twarzy bezmyślnej, ma wyraz wściekłości ogłupiałej. On nie wie co myśli, czego chce, tylko wyje z rozpaczy i ze złości. Gdyby mógł, zniszczyłby wszystko, a na końcu siebie; ale wie dobrze, że nie może, że musi już tak wyć i wściekać się bez końca. Trzeci jest czarny, jak ziemia; w tym już nawet wściekłości mniej, tylko rozpacz i rozpacz, i rozpacz bez końca. W czwartym, który jest znowu miedziany z cery, a biały z porostu, panuje nad rozpaczą nienawiść i zazdrość. I tak dalej; każdy inny, każdy potężny, w swojej małej postaci nosi bezdeń i bezgraniczność piekielnej męki i piekielnej złości. Kto nie wierzy, niech sobie zada małą prace wpatrzenia się w nich dokładnie; a potem niech powie, czy fantazya Matejki nie stworzyła różnych typów czy odcieni szatana, czy nie wycisnęła na nich straszliwie tragicznego piętna of immortal hate and study of revenge.

Od pieśni Bogarodzicy aż do śmierci Podbipięty w Ogniem i Mieczem, jest w naszej poezyi rodzimej i naiwnej czy artystycznej, w naszej historyi od św. Jacka do dni dzisiejszych, jest dzięki Bogu czci Najświętszej Panny świadectw i śladów dosyć. Jest takim i sam ten kościół Panny Maryi, przez XIII wiek stawiany, przez XlV-ty dokończony, przez XV-ty ołtarzem Stwosza ozdobiony, przez późniejsze szpecony i psuty czasem, to prawda, ale odwiedzany i miłowany zawsze. Wieki się tam modliły, a każdy „część swej duszy zostawił.“ Kiedy przyszła kolej na nas, malarz ze wszystkich naszych największy, a z malarzy wieku najpobożniejszy, Polak sercem gorący, duszą wzniosły, a boleścią uciśniony, jak najlepsi tylko być mogą, zrobił jak mógł najlepiej, żeby ten kościół ozdobić, tę ciągłość i wierność wieków zaświadczyć, tej czci i miłości Matki Bożej dać wyraz i złożyć ofiarę — sam złożył ją ze swego czasu, ze swoich sił i zdrowia, z zarobku, jaki mógł był uzbierać. O, nie kłóćmy się o to, czy lepiej czy gorzej zrobił, czy w tem lub owem chybił, tylko Bogu dziękujmy, a bądźmy szczęśliwi i dumni, że był między nami taki, co to i co tak zrobił! Lepszej po sobie pamiątki nasz wiek XIX u Panny Maryi zostawić nie mógł, a Matejki litania jest dalszym ciągiem tej pieśni, której pierwsze słowa brzmią: „Boga Rodzica Dziewica.“ My się dziś spieramy o kolory zielone czy żółte, o kwadraty ciosów i skrzydła aniołów; ale kiedyś, nas już dawno nie będzie, a ludzie będą zawsze w tym kościele i o nim wspominali : Iwon zaczął, Kazimierz kończył, Stwosz uświetnił, Sobieski dziękował za Wiedeń, a po nich wszystkich, w najgorszych czasach Matejko malował, a zawsze wszystko w tejsamej myśli: Pro nobis Christum exova.

Dyabły na ścianie prezbiteryum w kościele Panny Maryi.
Dyabły na ścianie prezbiteryum w kościele Panny Maryi.

Oprócz Panny Maryi, jakie były inne prace Matejki w tych ostatnich latach jego życia, latach trosk nie lżejszych, może owszem coraz cięższych, i coraz częstszych cierpień fizycznych?

W r. 1890 wychodziła za mąż arcyksiężniczka Marya Walerya. Zwyczaj niesie, że w takich razach kraje, należące do państwa austryackiego, składają życzenia dzieciom Cesarza, do którego wiąże je tyle uczuć wdzięczności; przy życzeniach składane bywają czasem i dary. Galicya ze szczerym popędem chciała dać wyraz tym uczuciom, do których ma tak liczne i wielkie powody. Ale co można ofiarować Arcyksiężniczce, jako dar od kraju? Wydział Krajowy zwołał naradę, na której roztrząsano tę kwestyę, a podawano różne pomysły. Wiele miało za sobą album zbiorowe z rysunkami lub akwarellami polskich malarzy. Ale album takie, to rzecz zwykła, nawet cokolwiek spowszedniała; wiele krajów lub miast wpadnie na myśl tęsamą. Prócz tego album, obejrzane parę razy, składa się do zbioru pamiątek podobnych, i leży spokojnie, a niebawem idzie w zapomnienie. Lepiej wymyśleń coś takiego, czego inni z pewnością ofiarować nie będą, a co może być stalą i zawsze widzianą ozdobą pokojów. Obraz Matejki w żadnym razie nie będzie darem powszednim, a mieszkaniu, choćby najbardziej królewskiemu, jeszcze może być ozdobą. Postanowiono więc zamówić obraz. Czas był bardzo krótki, zaledwo parę miesięcy. Matejko zastrzegał z góry, że może do dnia ślubu nie być gotowym, ale przyrzekł śpieszyć. Przedmiot, w porozumieniu z Wydziałem Krajowym, wybrał szczęśliwie, doskonale zastósowany do okoliczności: ślub, na podarunek ślubny, ślub Arcyksiężniczki austryackiej dla córki Habsburskiego domu, ślub jej z królem polskim, dla córki Franciszka Józefa.

Obraz z natury rzeczy musiał być tylko dekoracyjnym i takim jest, ale takim w sposób prawdziwie wspaniały. Zarzuty zapewne robić można; ten naprzykład, że król, który stoi prawie tyłem do widza, a tylko głowę profilem zwraca ku narzeczonej, trzyma nogi na dwóch stopniach ołtarza, a z tych nóg jedna wykręcona jest nienaturalnie. Arcyksiężniczka, która podaje rękę do włożenia obrączki na palec, ma ręce, które młodego króla mogły wprawić w zdziwienie, niekoniecznie przyjemne. Biskup, który im daje ślub, kardynał Zbigniew, wyciąga do błogosławieństwa obie ręce, a te ręce, w czerwonych rękawiczkach, sterczą z obrazu dwiema jaskrawemi plamami. Korony złożone na taburecie, paź przy nich trzymający hełm króla, to dodatki pięknie wykonane, ale zabierające dużo miejsca. Odległości między nowożeńcami a biskupem, biskupem a ołtarzem, nie dosyć. Ale figury imponują życiem i charakterem, a ich ubiory olśniewają przepychem. Król Kazimierz, Jagiellończyk prawdziwy, nie ma polskiego typu. Ładniejszy, jak na portretach — honor domu i narodu wymagał, żeby przed obcymi nie pokazać go brzydkim — ma twarz ściągłą, bladawą, rysy nie piękne, ale cienkie i szlachetne, włos czarny, a cienki i miękki, jak jedwab. 

Ślub Kazimierza Jagiellończyka z Elżbietą Austryaczką.
Ślub Kazimierza Jagiellończyka z Elżbietą Austryaczką.

Twarz dyplomaty, która pokaże tylko co chce, a wiele zawsze pokryje; twarz człowieka, który wie czego chce, ale prócz woli będzie miał i upór, i zaciętość; twarz niezwykłego i raczej sympatycznego młodzieńca, który jak się poczuje mężem i królem, zapragnie wielkiej roli, a może ją i odegra. Elżbieta? Matejko śmiał się, kiedy mówił, że nie wić, co z nią począć. Bielski uczył go wyraźnie, że była żadna, czyli brzydka; a taką ją wymalować byłoby niegrzecznie i niewłaściwie. Poradził sobie doskonale. Zrobił Elżbietę nie bardzo ładną, ale przystojną, i dał jej wyraźny wybitny typ nie już niemiecki, ale specyficznie austryacki. Takie, jak ona, widzi się wszędzie w dziedzicznych krajach Habsburskich, w domu cesarskim, w domach tych wielkich panów, co pamiętają jeszcze pierwszego Rudolfa, między żonami wojskowych i na tych teatrach i koncertach, gdzie się widuje najoświeceńszą część wiedeńskiej publiczności. Ta blondynka wysoka, dobrze zbudowana, trochę sztywna w ruchach (dopóki nie tańczy walca), z płcią świeżą, z twarzą spokojną, która mówi, że dusza przywiąże się szczerze do męża i obowiązku, to jakżeby forma, z której natura odlewa Austryaczki. Oboje biorą ślub chętnie, z dobrą wiarą, z postanowieniem dochowania przysięgi. Jak są ubrani! Kiedy raz miałem zobaczyć obraz już prawie na ukończeniu, i z pierwszego pokoju dostrzegłem go w głębi pracowni, myślałem na praw dę, że to prawdziwe aksamity i atłasy, włożone na żywych ludzi. Kazimierz ma na sobie długą fioletową sukmanę, z kroju podobną do krakowskich sukman, tylko rękawy u niej szerokie, rozcięte, wiszące, a na jednym z tych rękawów orzeł haftowany perłami, na sukni wązki kawalerski pasek złotniczą robotą; w ten ubiór można się wpatrywać godzinami i nigdy dość nie napatrzeć. Elżbieta, obrócona przodem do widza, ma suknię jasno niebieską, tkaną w złote austryackie orły; na ramionach płaszcz, który zwiesza się za nią i wlecze się na stopniach ołtarza długiemi zwojami gronostajów; na głowie ma koronę dziwną, podobną trochę do dawnych bind żydówek, wyższą daleko, ale jak tamte z pereł i klejnotów na aksamicie przyszytych. Ołtarz, lichtarze na nim, z kościoła w Bieczu wiernie kopiowane, kilka figur otaczających — wszystko świetne. Kardynał tylko, przy obrzędzie ślubnym i w kapie mógłby być bez kapelusza, którego szerokie brzegi rzucają naturalnie cień na jego twarz, z niejaką dla niej szkodą. Za to błogosławiony Kapistran, w bernardyńskim habicie, który przy kardynale stoi, modli się, błogosławi, marzy, że ten król pójdzie kiedyś krucyatą na Turków, śliczny jest wyrazem i charakterem. Wszystko razem piękna rzecz, bardzo piękna; i znowu ta poufała znajomość i wyborna charakterystyka wieku. Ubiory, sprzęty, klejnoty, bronie, ludzie sami, wszystko jest żywą illustracyą wieku XV, a patrząc na obraz, ma się takie wrażenie, jakżeby Szajnochy opowiadanie o ślubie Jagiellończyka z Elżbietą czarodziejską jakąś sztuką stanęło w żywych postaciach przed oczyma.

Nadchodził rok 1891. Tej stuletniej rocznicy Matejko nie mógł pominąć. Nie zapomniał o Koperniku, o Unii, o Sobieskim; miałże zapomnieć o Trzecim Maju? Wymalował obraz, i znowu darował go narodowi, a złożył w Wydziale Krajowym we Lwowie.

Konstytucya Trzeciego Maja, jak Kościuszko, jest dowodem wyzwalania się z dawnych zwyczajów i błędów. Przestrzeń, odległość, ulica idąca od Św. Jana, widok na plac Zamkowy i Zamek w głębi, wszystko to świadczy o dokonanym postępie. Na tej ulicy, na tym placu, mnóstwo ludzi, ale mnóstwo, jak w rzeczywistości ogólnie tylko zdała widzieć się dające. Na pierwszych planach także tłum senatorów, posłów, żołnierzy, ludu, a w tym tłumie żadnego zamieszania; grupy i postacie doskonale obmyślane i ułożone. Mimo postępu jednak obraz nie należy do pierwszych i naczelnych w dziele swego autora. Jest niezaprzeczenie wiele pięknych głów i postaci; sposób malowania mniej pobieżny, więcej wykończony, niż się to zwykle zdarza. Ale główne osoby i główne grupy udały się może mniej dobrze od podrzędnych.

Konstytucya Trzeciego Maja.
Konstytucya Trzeciego Maja.

Matejko wybrał tę chwilę, kiedy po skończonej sesyi król idzie do Śvv. Jana złożyć przysięgę. Odstępuje od historycznej ścisłości. Król szedł do kościoła przez korytarze zamkowe; on wyprowadza go na ulicę. Licencya zupełnie usprawiedliwiona i słuszna. Ta mała zmiana pozwoliła malarzowi wyprowadzić na scenę cala Warszawę, lud, wojsko, wszystko co żyje — pokazać zapał miasta i narodu. Mniej łatwo i chętnie zgodzić się można na inną dobrowolną zmianę. Jak w innych obrazach epokę, tak tu chciał zmieścić razem cały dzień Trzeciego Maja, w szystko, co się w tym dniu stało. Niesmaczna scena, jaką odegrał w Izbie Suchorzewski ze swoim synkiem, przeniesiona więc jest na ulicę. Poseł kaliski leży na bruku i protestuje, bawiąc się w Reytana czy w Brutusa; dziecko przestraszone wyrywa się z jego rąk. My, którzy wiemy, co to ma znaczyć, ze zdziwieniem widzimy to w tem miejscu; ci, którzy historyi Trzeciego Maja nie znają tak, jak my, nie zrozumieliby już tej grupy zgoła.

Główna grupa i główna akcya, to w samym środku obrazu dwaj marszałkowie, niesieni do kościoła na rękach posłów. Zapał objawia się czasem w ten sposób; ale w obrazie te dwie figury wzniesione w powietrze, niepewne swojej równowagi, z nogami wiszącemi, trudno, by wydały się dobrze. Żeby były najpiękniejsze, najpoważniejsze, nie mogą poradzić na to, że widz chce do nich wołać: „Uważaj, bo spadniesz; trzymaj się dobrze, bo oni cię upuszczą.“ Stary Małachowski może zbyt pompatycznie ukazuje ludowi akt ustawy konstytucyjnej, ta pompatyczność nieźle przypada do natury i zwyczajów Arystydesa polskiego; ale głowę ma piękną i wyrazu dużo, choć głowa odmienna od znanej z tyłu portretów. Młody Kazimierz Sapieha, śliczny chłopiec w paradnym kontuszu, wyrazu i charakteru ma mniej. Więcej może od nich obu zwraca uwagę i pociąga do siebie ten poseł w szafirowym kontuszu, co dźwiga Małachowskiego, albo ten oficer kawaleryi narodowej, co z konia dowodzi żołnierzami, albo ten chłop, co przypatruje się ciekawie, czuje i wierzy, że to coś dobrego się dzieje, ale nie rozumie co. W tem otoczeniu marszałków, w tem pospólstwie obrazu, są głowy i szczegóły bardzo piękne. Mniej w drugiej grupie głównej, która powinna być pierwszą, a umyślnie taką nie jest, żeby oznaczyć, że król, choć król, nie był bohaterem tego dnia i dzieła. Stanisław August jest już prawie u drzwi kościoła, wstępuje pod schody. Głowa ani wiernie do portretów podobna, ani tak piękna i pełna charakteru, jak wiele innych. Świadkowie mówią, że kiedy szedł, kobiety całowały go po rękach w uniesieniu radości. Matejko chciał i ten szczegół zachować. Ale król, który i nogi niezgrabnie stawia na schodach, wyciąga te ręce przed siebie i podaje do całowania jeszcze niezgrabniej, z nadętością i pretensyą, która się nie zgadza z jego dobrym smakiem i wysoką cywilizacyą. Prócz tego jeden szczegół dziwny. U drzwi kościoła oczekują króla księża z baldachinem. Dobrze. Ale pod tym baldachinem stoją właśnie te panie, które się zabierają króla całować po rękach. Jedna z nich jest bardzo ładna; ale mimo to nie sądzimy, żeby nawet w płochym XVIII wieku księża byli przyjmowali piękne damy pod baldachin, lub damy były się pod baldachin pchały.

Wytykać można wiele, i słusznie. Ale wystawmy sobie, że przeszło drugie sto lat, że w ich ciągu przecie nie zginęliśmy, ale żyjemy, a czujemy i myślimy, jak dziś. Z jaką ciekawością, sympatyą, uszanowaniem, rozczuleniem, będą ludzie wpatrywali się w ten obraz! Jak sobie będą przypominali, co się tu na tej ziemi działo w roku Pańskim 1891; jak będą myśleli i mówili o tym Matejce, który to malował, a który dla nich będzie już tylko historyczną postacią, ale jedną z największych, najbardziej zajmujących w drugiej połowie XIX wieku. My ze wzruszeniem patrzymy na Trzeci Maj, nieszczególnie malowany przez Wojniakowskiego; ciekawie chcemy z niego odgadnąć, jak to było, jaki był czy Małachowski, czy Sapieha, czy Kołłątaj, czy Potocki, czy inni. Oni za sto lat nie o to będą pytali, patrząc na obraz Matejki, ale będą z niego odgadywali i czytali, jakeśmy o Trzecim Maju pamiętali, jak go czcili, jak sobie wyobrażali jego głównych sprawców i uczestników. A z rozrzewnieniem będą wspominali tę myśl i intencyę, z jaką Matejko obraz narodowi darował, będą ją, da Pan Bóg, rozumieli i szanowali.

W r. 1890 umarł Artur Potocki. Jaka strata, jaki ubytek dzielnej siły i wielkiego serca w kraju, jak a boleść tych, co go kochali, nie tu miejsce mówić. Matejko był jednym z tych ostatnich. Dla własnego uczucia i dla rodziny zmarłego, chciał on, malarz, zachować jego rysy od zapomnienia. Chciał z całą siłą przywiązania i z całą biegłością artyzmu. Skutek nie odpowiedział chęci. On, który portrety zmarłych robił nieraz tak doskonale, który w Szujskim oddał cały jego charakter, tu został poniżej swego pragnienia. Być może, że jak piórem opisać, tak i pendzlem wymalować najtrudniej tych, których się żałuje najrzewniej. Artur Potocki jest podobny; ale naprzód fotografia, którą sobie Matejko pomagał, była niekorzystna tak co do rysów, jak i co do wyrazu, a powtóre malarz nie poprawił tego, co w niej było niedobrem. Swoboda w postawie, zręczność w ruchu, w twarzy śmiałość, tęgość i dobroć, to był charakter zewnętrznej postaci Artura Potockiego i jej wdzięk za jego lat wcześniejszych. Od śmierci żony powlókł się ten wyraz stałym i ciężkim smutkiem, ale w tej zmianie stał się nie mniej, owszem więcej pociągającym i przywiązującym. W portrecie tego nie znać; jak prawdę mówiąc, nie bardzo znać ciało i kości pod czarnym kontuszem. 

Tensam rok, 1890, przyniósł dzieło, które powinno zostać na zawsze, w każdym polskim domu, jako jego ozdoba, a pamiątka Matejki, dzieło w jednej swojej połowie przynajmniej klassyczne: Poczet Królów Polskich.

„Zkąd i jak wiedeński księgarz, handlarz, wpadł na myśl wydania wizerunków królów polskich? Podobno zamierza wydawać tak różnych innych. Ale dlaczego od tych zaczął, którzy, logicznie sądząc, zysku powinni mu przynieść najmniej, a być interesem gorszym, niż królowie francuscy lub cesarze niemieccy? Wyrachowanie jakie, czy prosty przypadek? dla nas zawsze to szczęśliwe zdarzenie, bo dzieło, które z tej jego myśli powstało, zostanie na wieki, będzie w swoim rodzaju doskonałością, i jakiekolwiek nastaną zmiany czasu i smaku, zostanie zawsze niewzruszenie pięknem.”

„Jak do tego przyszło? Tak, ile wiemy, źe przedsiębiorca, p. Perles, doniósł o swoim zamiarze prof. Smolce, i zapytywał go, który z polskich malarzy mógłby wizerunki królów nakreślić najwierniej i najgodniej. Któryż? „Śmiało można powiedzieć — mówi prospekt — że niema malarza, któryby zdołał zadanie to właśnie spełnić tak, jak Matejko. Słusznie nazwano go wielkim historykiem. Niedościgniony dar charakterystyki należy do najistotniejszych znamion jego twórczości artystycznej. Każda postać, którą pendzlem odtworzył, pozostanie na zawsze nieocenionym przyczynkiem do głębszego zrozumienia indywidualności historycznych, do rozwiązania niejednej zagadki psychologicznej w dziejach narodu.“

„Ale czy Matejko zechce odrywać się od swoich większych prac i pomysłów, dla takiej, która ostatecznie wchodzi w zakres illustracyi? Znając go, nie można się dziwić, że zechciał. On, który całe życie wytężał siły duszy i wyobraźni na to, by odgadnąć i „wskrzesić postacie zmarłej przeszłości” on, który wrodzonej intuicyi tak pracowicie i sumiennie pomagał studyami, on, który z pieczęci, na których niema prawie nic, starał się odgadywać postacie tych królów — a wiemy, jak ich odtwarzał! — on mógł być rad przedsięwzięciu, które go zmuszało niejako do pokazania, jak sobie ich wyobraża, jak rozumie i widzi każdego z nich, żadnego nie opuszczając. A on, oddany całe życie zgłębianiu historyi polskiej, on, rozmiłowany w niej tak boleśnie, ale tak gorejąco, on, kiedy się dowiedział o wydawnictwie, które ma rozszerzyć, rozpowszechnić pamięć tych królów i dziejów, roznieść po świecie chwałę i wielkość niektórych — oprócz polskiego, jest już tekst niemiecki, a ma być podobno i francuski — on uznał za swój obowiązek uchwycić tę sposobność, i swoim powszechnie zrozumiałym językiem całemu światu coś o Polsce powiedzieć. Niech za tanie pieniądze w domach kupców, fabrykantów, uczonych czy artystów, będzie taka galerya postaci polskich, powabna i poważna swoją artystyczną pięknością, niech oni przerzucają ją z upodobaniem, jako dzieło sztuki, a może z dzieła sztuki zostanie im jakaś wiadomość w głowie, jakieś wrażenie w sumieniu!"

„Przystał, i tak skwapliwie nawet, że sobie zastrzedz zapomniał własności oryginalnych rysunków. Szkoda wieczna i nieodżałowana, bo ten zbiór wizerunków powinien był w Polsce pozostać.”

„Jak wykonał zadanie? Jest wielu takich, których rażą zawsze niektóre strony jego usposobienia i jego tworzenia; ale chcielibyśmy wiedzieć, czy ci mogą zaprzeczyć rzeczy jednej, tej mianowicie, że w intuicyi historycznej, w potędze wyobraźni, która ludzi zmarłych widzi i daje widzieć w ich właściwym, prawdziwym charakterze, w zrozumieniu i w uczuciu tragedyi dziejów, jak ich epopei, Matejko jest jednym z ludzi zupełnie wyjątkowych, że jak Henryki i Ryszardy i ich wassale w historycznych dramatach Szekspira, tak w jego obrazach wiele postaci naszej historyi stoją jak żywe, jak wierne wizerunki swojej duszy, a pomniki swego czasu, który tłómaczą i objaśniają.” 

„Jakże on tedy wyobraża ich sobie i kreśli ?“

„Mieczysław I, z krzyżem w jednem ręku, z mieczem w drugiem, jest raczej surowy i groźny. Jeszcze trochę dziki, cywilizacyą ledwo dotknięty, zamyślony głęboko, zdaje się słyszeć w duszy ostatnie echa walki między dawnem pogaństwem, które porzucił, a chrześciaństwem, w które uwierzył, ale które jeszcze nie przeniknęło go na wskróś i nie przerobiło zupełnie. A oczy głębokie, brwi ściągnięte i zmarszczone, oznaczają trud i walkę myśli. Te oczy patrzą w przyszłość; ten frasunek na czole, to frasunek samorodnego polityka, który się na wielką rzecz odważył, wykonał ją, ale w myśli swojej obraca pytanie, czy to będzie dobrem, czy z tej zgody z cesarzem wynikną takie skutki, jak on przypuszczał i chciał? Wierzy w to, nie waha się, ale jeszcze nie wić i troszczy się.”

„Przy tym mężu, raczej ponurym, Dąbrówka odbija i świeci jak jasna zorza. Myśli i ona głęboko; wzrok mówi, że czuje, zna, spełnia posłannictwo; usta energiczne i broda mówią, że spełnia je ze stałą i stanowczą wolą. Ale w jej spokoju jest wielka pogoda, jest bez miękkości dobroć i łagodność macierzyńska, a w jej twarzy pięknej i szlachetnej jest coś pierwotnego i wiejskiego. Ta Czeszka ma typ bardzo polski; jest w niej wiejska gospodyni, tylko piękna i mądra, i jest in potentia heroizm wielkich niewiast naszej historyi.”

Dąbrówka.
Dąbrówka.

Jej syn! Za takiego króla tylko dać się porąbać w kawałki. Słońce bije z tej twarzy, słońce potężne, życiodajne, twórcze, a jasne i pewne siebie, pewne, że zawsze musi świecić i królować na niebie. On jest rad z siebie ten Chrobry, on jest wesół; on wie dobrze co zrobił, i wie, że zrobił dobrze. Nie dziwi się, nie tryumfuje przed ludźmi, nie korzy się przed Bogiem; wielkość swoją przyjmuje, jak rzecz naturalną, konieczną. Tak być musiało, a inaczej być nie mogło. Ale jest szczęśliwy, że tak jest. Świadomość siebie, swojej siły, świadomość niewzruszona, spokojna a rozkoszna, mówi z tej twarzy tak wyraźnie, jak nie wiemy z jakiej innej na świecie. Trzeba przed nim drżeć, bo jego oczy przeszywają i przejmują dreszczem; ale nie można za nim nie przepadać. A ten ideał króla — to w nim może najlepsze, w każdym razie najmisterniejsze — jest zarazem ideałem polskiego chłopa. Istny chłop — jest ich przecie okazałych i po męzku pięknych niemało — tylko chłop, któremu w głowę włożono geniusz, a na głowę królewską koronę.”

Mieczysław I.
Mieczysław I.

„Zachodniemi wpływami owiany i już wydelikacony trochę, nie miękki, ale już nie surowy, rycerz, ale i marzyciel, Mieczysław II, niesprawiedliwie przezwany Gnuśnym, ma w smutnym a głębokim wyrazie całą tragedyę swoich losów, w rysach idealnie szlachetnych i pięknych wielkie z dziadem podobieństwo. Twarz to pierwszego Mieczysława, tylko po dwóch pokoleniach myślenia i walczenia, ona wyszlachetniała, uduchowniła się. Żadnego w niej już śladu pierwotnego barbarzyństwa; to człowiek nie z natury tylko rozumny, ale oświecony zupełnie, na oświacie wychowany. Nie za instynktem on pójdzie, ale za rozumowaniem. Zna świat lepiej i głębiej od swego dziada; to też twarz ma wyschłą, rysy wyostrzone, wzrok rozogniony pragnieniem i myśleniem. A kiedy u tamtego była w twarzy zaduma i troska, to u tego jest namiętność i przeczucie rozpaczy. Richeza przenosi nas w świat Szekspira; nie jest zła i zbrodnicza jak córki Leara, albo jak Lady Macbeth, ale one mogłyby tak wyglądać jak ona, gdyby miały swoją tęgość i dumę, a nie miały zbrodni na sumieniu.”

„Kazimierz Mnich do ojca znowu podobny, tylko nie tak piękny, jak on, a nieszczęściami, wśród których rósł i chował się, zwarzony, może klasztornemi umartwieniami wychudzony, choć młody jeszcze, wydaje się starym, a choć mu się dziś dobrze powodzi, smutnym. „Młodość rzeźbiarka wykuła żywot cały,” a „ślad jej dłuta” pozostał. Złudzeń ten człowiek nie m a; a jeżeli król nie może myśleć, jak mnich, że „wszystko jest próżnością,” to przynajmniej myśli i wie dobrze, że życie i królowanie jest „przeciwność przeciwności i wszystko przeciwność.” Ale uczucie obowiązku ma; wie, co powinien. I ma wolę, ma postanowienie stałe i mocne; odnawiać będzie mozolnie, rozważnie, ostrożnie; a kiedy oczy wlepia przenikliwie w sprawy tej ziemi, to rękami do modlitwy zlożonemi szuka wsparcia nad ziemią.”

„I Śmiały jeszcze ma tensam dziedziczny typ Mieczysława, podobieństwo do ojca i pradziada; tylko typ się zmienił pod niewidzialnem działaniem indywidualnej duszy. Piękny znowu bardzo, jest niezaprzeczenie dzielny, i śmiały; ale ta śmiałość i ufność w siebie przybiera odcień zuchwałej zarozumiałości. Smutku tamtych w nim niema, ale nie znać też troski o państwo. On o sobie myśli, jak dotąd jeszcze żaden z poprzedników. W jego żądzach żądza chwały jest może pierwsza, ale nie jedyna, i przedewszystkiem osobista. Namiętny i zmysłowy, ma żar i błyskawice w oczach, a w gniewie będzie w nich miał dziką srogość. Wspaniały jest, a patrząc na niego, żałuje się gorżko, że z jego śmiałości nie więcej było pożytku.“ 

„Co do Władysława Hermana mamy wątpliwość pewną: czy nie zbyt rozumny? zbyt poważny i imponujący? Coś miękkiego i słabego być w nim musiało, skoro z temi cechami charakteru przyszedł do naszej pamięci. Na wizerunku wygląda tak, jak mógłby wyglądać człowiek niepospolity.”

„Jeżeli dotąd powtarzał się typ pierwszego Mieczysława, to w Krzywoustym wraca z imieniem i typ Chrobrego. Odmienny bardzo, nie taki chłopski, a więcej rycerski, a przy ogromnej dzielności i sile bez tego geniuszu przecie. Ale pewne podobieństwo jest, i jest jakiś bohaterski, porywający urok w tej postaci. Niema uroku, ale jest rozum i przebiegłość, duma i zawziętość w zapadłych oczach i zwiędłej twarzy jego syna Władysława. Jest w nim coś niemieckiego książęcia, coś dyplomaty, jest namiętność, despotyzm i skrytość. Nie Ryszard III, ale Ludwik XI mógłby mieć tę twarz i ten wyraz."

„Jesteśmy już w smutnej epoce podziałów; na głowach niema już koron, tylko książęce czapki, a głowy pod niemi pochylone i upokorzone. Kędzierzawy ze swoją lwią grzywą, na pierwszy rzut oka ludzi pozorem siły; ale wpatrzeć się w niego lepiej, a pozna się, choćby powróz na jego szyi tego nie przypominał i o tem nie ostrzegał, że ta głowa piękna i niby niezwykła, jest słaba. Mieczysław Stary, zwalisty, ciężki, gruby, z wielką brodą, a czołem pooranem zmarszczkami, z czarnem okiem, co jak węgiel żarzy się pod białemi brwiami, należy, zdaniem naszem, do najszczęśliwszych, najgenialniej nakreślonych postaci z dotychczasowego zbioru. Wielkie myśli są w jego głowie, a wielkie żądze i wielka wola w szerokiej potężnej piersi. Żartu z nim niema, jak w nim niema skrupułu; ale gdyby trochę tego szczęścia, jakie miał Henryk Lancaster, może miałby w naszych dziejach takie miejsce, jak w angielskich Henryk IV, o którym się myśli nie wiedzieć dlaczego, patrząc na tę bardzo polską głowę.“

Bolesław Chrobry.
Bolesław Chrobry.

„Tylu ich dotąd jest. Co o nich myślimy, czytelnik już wie. Ale my sądzimy tylko uczuciem polskiem i zmysłem historycznym. Jest przecież wzgląd trzeci, o którym zapominać nie można. Słyszeliśmy artystów, mówiących, że to są rysunki tak świetne, jak mało, i że w całem dziele Matejki one liczyć się będą do rzeczy najdoskonalszych.

Bolesław Krzywousty.
Bolesław Krzywousty.

To świadectwo ludzi biegłych w sztuce, dodane do tamtego, nie zostawia już chyba nic, czegoby żądać można, i dowodzi, że powstało pośród nas dzieło znakomite, rozkoszne dla oka i wyobraźni, zajmujące i przykuwające myśl, drogie dla polskiego serca. Wpatrując się w te wizerunki, pojąć trudno i wierzyć się nie chce, że się ich dawniej nie miało, jak można było bez nich się obchodzić. Prawdę mówi prospekt: „Takiego zbioru królewskich wizerunków niema chyba żaden inny naród.“ Niechże ten, który go ma, pokocha go — i jego autora — tak, jak należy.”

Mieczysław Stary.
Mieczysław Stary.

Tak pisaliśmy w r. 1890, kiedy publikacya była jeszcze niedaleko posunięta. Tosamo co do słowa myślimy i dziś o tych pierwszych zeszytach. Dalsze nie ustępują im wcale, aż do czasu, kiedy historyczne podobieństwo zaczyna krepować fantazyę. Wspaniały jest Kazimierz Sprawiedliwy w swojej spokojnej powadze i roztropności; jeszcze bardziej jego syn z białą czupryną, a twarzą i postawą tęgą, śmiałą, bohaterską; najbardziej Mazowiecki Konrad z hełmem na głowie, a zawiścią, zdradą w głowie, z małością i złością w sercu. Przewrotny, pożądliwy, bojaźliwy, mógłby być Królem Janem Szekspira. Bolesław jest nietylko Wstydliwy, jest i niedołężny. Typ bardzo polski, zdarza się często między włościanami i między szlachtą. Jakaś poczciwość bierna, jakaś rezygnacya więcej leniwa niż cnotliwa, to jego charakter. Laskonogi, to średniowieczne książątko, które się cywilizacyi chętnie poddało, ale w niej zepsuło; rycerz zmiękczony, fałszu w nim więcej, niż honoru i wstydu. Henryk Brodaty za to, i Przemysław, to rycerze i książęta, jak być powinni. Czy głowę położyć, czy ją koroną uwieńczyć, potrafią jedno jak drugie, a zawsze szlachetnie, odważnie, otwarcie. Obcy Wacław już takim nie jest; przebiegły polityk, dyplomata, ambicyi ma dużo, dzielności może mniej, niż pożądliwości. Łokietek, do nagrobkowej figury dość wiernie podobny, ma, jak żaden może z tych królów, typ chłopski; nie idealny i poetyzowany jak w Chrobrym, rzeczywisty, ale pełen charakteru, rozumu i energii.

Konrad Mazowiecki.
Konrad Mazowiecki.

Kazimierz W. odstępuje dość znacznie, jednak nie zupełnie, od tej postaci cokolwiek konwencyonalnej, którą widzimy na pomniku. Niema tej regularności rysów, jaką mu dał rzeźbiarz z XV wieku; ma więcej myśli, woli, indywidualności. Na takiego Kazimierza zgodzić się można, i łatwo. Ludwik jest bardzo świetny. Piękny naprzód z rysów; a potem Włoch, Francuz, Cygan, wszystko pomięszane razem, wszystko powleczone pokostem wysokiej i raczej już miękkiej cywilizacyi, a pokrywające tęgą, niezbyt skrupulatną duszę książęcia dyplomaty z XIV wieku. Andegaweńczyk, jak ów Karol, od którego pochodzi, przebiegły a żądny władzy, jak Filip Piękny, więcej estetyczny, jak szlachetny; rycerz, ale i materyał na Książęcia Macchiavella.

Rzecz szczególna, ale dla Matejki bardzo charakterystyczna: dopóki nie miał żadnego śladu podobieństwa tych królów, dopóki musiał ich z niczego tworzyć w swojej wyobraźni, intuicja jego stwarzała genialnie typ, na podstawie natury, jak ją podaje historya. Do podanych przez nią rysów duszy, malarz dorabiał rysy twarzy, jak mu się podobało, a dorabiał je tak, że każdy wizerunek przyjmowało się słowami: jeżeli ten nie wyglądał tak, jak tu, to wyglądał nie tak, jak był powinien.

Kazimierz Wielki.
Kazimierz Wielki.

Fantazya niczem nie krępowana, rozwiązywała zagadnienia, jak lepiej niepodobna. Ale odkąd zaczynają się wizerunki królów, w nagrobkach tylko zrazu, później w portretach, a im dalej, tem w większej liczbie portretów, która twarz każdego z nich robi nam doskonale znaną i poufałą, od tej chwili zaczyna się walka między fantazyą a rzeczywistością. 

Ludwik.
Ludwik.

Fantazya ta ma tę naturę, że musi tworzyć, biernie zachować się nie może i nie umie. I tak, jak w portretach żywych ludzi Matejko często zmienia i poprawia rzeczywistość podług wyobrażenia, jakie sam ma o naturze człowieka, którego maluje, tak tu w tych wizerunkach dawno zmarłych królów odstępuje od rzeczywistości, a robi ich takimi, jak ich rozumie, jak w jego pojęciu powinni byli wyglądać przy tein usposobieniu i przeznaczeniu, jakie mieli. Rysunki są zawsze tak wspaniałe, jak w pierwszych zeszytach; znane twarze królów służą za podstawę, za motyw, i jakieś podobieństwo znajdzie się tam na dnie prawie zawsze. Ale są to już waryanty, fantazye na temat danej fizyognomii, tak, że widz polski, który tę fizyognomię zna, musi powiedzieć: To bardzo piękne, ale to nie Zygmunt, nie Stefan, nie Jan! Ta zaś sprzeczność sprawia, że do tych królów późniejszych nic można już tak przylgnąć, tak w nich uwierzyć, tak się w nich rozmiłować, jak w ich poprzednikach z Piastowskiego szczepu.

Władysław Warneńczyk.
Władysław Warneńczyk.

Jagiełło jest świetny; do nagrobkowej figury dość podobny, ma skrytość, powolność i wytrwałość ruskiego chłopa; ma nawet w rysach jego typ, tylko uszlachetniony. Na takiego Jagiełłę zgodzić się można; na Jadwigę trudniej. Tęga, szeroka w ramionach, śmiała w spojrzeniu brunetka, przypomina rysami piękność wielu Węgierek, za dni naszych słusznie podziwianą. Ale ideału w niej niema. Gdzie nieszczęście i poświęcenie? gdzie ta dobroć, z jaką liczyła i osuszała łzy cudze ta, która ich sama tyle wylała? Gdzie zwłaszcza cierpienie? Czemu Matejko nie ozdobił jej „najpotężniejszym z wszystkich wdzięków, smutkiem?“ W wyobraźni nas wszystkich Jadwiga zjawia się eteryczna, jak anioł, jak on gotowa „wracać między współniebiany,“ i z tym wyrazem świętym, ale smutnym, jaki został na jej twarzy po modłach przed Panem Jezusem na Zamku. Jadwiga Matejki, to bardzo piękna i bardzo sympatyczna królowa, ale całkiem ziemska; na Barbarę nawet byłaby za tęga, za zdrowa, za pogodna, za pełna życia. Poezyi Jadwigi i jej historyi nie czyta się z tej twarzy. Warneńczyk? czemuż nie ten idealny, ten niezrównany rycerz, bohater, król, jakiego Matejko wyrysował kiedyś z pieczęci? Kazimierz ma charakteru wiele, i charakter do historycznego podobny. Ale z rysów podobny jest nie do siebie, jak go znamy z nagrobka, tylko do ojca, jak go Matejko wyobrażał sobie i w tych zbiorach wyrysował. Tak, jak on, odstępuje od nagrobkowej głowy jego syn, Olbracht; to nie ten! Ale co za książę humanista! co za typ ogólnie europejski w tym uczniu K allim acha! Rozum, ogłada, miękkość, miłość władzy, zmysłowość, ambicya, wszystko to jest w tej głowie. Aleksander nie miał z czego być wziętym — ze statutu Łaskiego chyba. Jest inny co do rysów, a w wyrazie ma skrytość, upór, a rozum raczej średni. Zygmunt Stary ani ten z brodą, ani ten bez brody, którego wszyscy znamy. Bez brody jest, jak późniejsze wizerunki, ale dowolnie zmieniony. Jeszcze bardziej Zygmunt August. Bardzo piękny jako postać, pełen charakteru jako głowa, tylko znowu z fantazyi wzięty. Jeżeli fantazya, to wolimy tego, co w ogrodzie przeczuwał śmierć Barbary; jeżeli wizerunek, to wolelibyśmy wierniejszy. Rozumu, myśli, dostojności, nawet frasunku, jest bardzo wiele w tej twarzy brodatej, a bez wąsów; jest i włoska krew matki w wązkiej twarzy, cienkim wydatnym orlim nosie i wielkich głębokich oczach. To jakiś bardzo niepospolity człowiek czy książę z XVI wieku, ale to nie Zygmunt August. Walezyusz, prześliczny jako rysunek, jest zepsuty zapewne, ale nie jest ani zniewieściały, ani nikczemny. Ma jakąś energię, może mieć złość, ale odwagę z pewnością, a zdrady i podłości chyba nie. Ta twarz przypadłaby raczej temu Gwizyuszowi, którego tchórz podstępem zamordował, niż jemu.

Zygmunt August.
Zygmunt August.

Batory, to niezaprzeczenie król, zwycięzca; ale czemu odbiera mu Matejko tę szlachetną suchość rysów, która jest charakterystyczną cechą jego twarzy na współczesnych portretach? Czemu ta głowa mała i kształtna staje się dużą? Czemu nos grubieje, policzki się rozszerzają? Królowa Anna, na Unii bardzo upiękniona, tu ani tak ładna jak tam, ani tak nieładna jak (niestety!) na portretach, jest znowu niepodobna do siebie. Ale czy Matejko nie miał sobie za obowiązek, rysując dla cudzoziemców, rysować naszych królów piękniejszymi, niż byli w istocie? Na takie przypuszczenie naprowadzają zwłaszcza wizerunki trzech Wazów. Zygmunta III upiękniać nie było potrzeby, miał śliczną głowę sam z siebie. Ale zamiast tej nieruchomości dostojnej a biernej, jaką widzimy w Skardze, dał mu tu Matejko energię, którejby się sam jego poprzednik nie powstydził. Władysław IV jest trochę ciężki, trochę nawet otyły, trochę nawet do siebie podobny; tylko to, co brzydkie, to tak umiarkowane, złagodzone, że wszystko razem wcale piękny, choć trochę zwalisty Szwed. Jan Kazimierz znowu, to na temat jego brzydkiej twarzy i kolosalnej peruki idealizowana fantastyczna głowa, nietylko pociągająca i imponująca „cichym wielkim smutkiem,“ ale nawet z rysów piękna. Musi tak być, że to ze względu na cudzoziemców poetyzowani królowie — bo w nieskończonych Ślubach tensam Jan Kazimierz jest nierównie wierniejszy.

Nawet biedny król Michał, choć ma i podbródek, i ręce splecione niedołężnie na brzuchu, i ogrom ną perukę, i wąsy strzyżone, i nos jak kartofel, przecie jakiś nie tak bardzo nieszlachetny, nieestetyczny, jak w rzeczywistości.

Przy Sobieskim znowu od rzeczywistości odstępować nie można, bo tego przecie tak znamy, że jak nie będzie zupełnie podobnym, to nikt nic uwierzy, że to on. Tymczasem tu, jak na watykańskim obrazie, to jest jakiś piękny pan, senator czy hetman z XVII wieku, typem do króla zbliżony, ale dowolny.

Władysław IV.
Władysław IV.

Leszczyński jest najpiękniejszy polski szlachcic na świecie, typ narodowy, podniesiony do ideału, ale ani do młodego Stanisława, istotnie sławnego z piękności, ani do starego nie podobny. I taksamo August II, śmiały, cyniczny, zmysłowy, jako taki bardzo charakterystyczny; i taksamo jego syn, z symboliczną saską filiżanką w ręku, z małemi, dość regularnemi rysami na wielkiej szerokiej twarzy, z podbródkiem nawet, ale bez wielkich podbródków jeszcze, bez brzucha, nieznaczący, niby ładny tłuścioch (za ładnego uchodził, kiedy był królewiczem).

Stanisław August w końcu, taki tęgi, jak żeby nigdy nie był pozwolił na porwanie senatorów, jak żeby był stanął na czele wojska w r. 1792, jak gdyby nie był podpisał ani traktatów podziałowych, ani abdykacyi! Dlaczego? Taki jak tu jest, „wstałby z kanapy” i możeby się nie dał. Przy nim dwa napisy. Jeden mówi Trzeci Maj, drugi, z czarnym krzyżem nad sobą, Targowica. Czy w dziele, przeznaczonem dla obcych, nie lepiej było nie kłaść tego napisu? ani tego krzyża nawet, jak na grobie? W tym razie uczucie Matejki pomyliło się zdaniem naszem.

Na miejscu Św. Ducha wznosił się tymczasem teatr. Rósł, był prawie skończony; kaplica sama jedna stała między tą nową budową a kościołem św. Krzyża. Zdawało się, że ocaleje. Naraz rozchodzi się wieść, że i na nią wyrok wydany, że niebawem zacznie się burzenie. Matejko wtedy, zdjęty żalem, zdobył się na krok dla siebie przykry, ale, jak mniemał, skuteczny: napisał prośbę do Rady Miasta, żeby mu tę kaplicę darowała.

Co z niej chciał zrobić? Zwierzył się dzieciom ze swojej myśli, a nawet chciał mieć ich upoważnienie, bo przedsięwzięcie mogło pochłonąć znaczną część majątku. Chciał swoim kosztem kaplicę restaurować, pomieścić w niej swoje obrazy i zbiory. To Muzeum, które dziś z inicyatywy prof. Maryana Sokołowskiego tworzy się w Domu Matejki, on chciał utworzyć w gmachu św. Ducha. Dzieci nie sprzeciwiały się wcale, poddawały się woli ojca. Czy byłby zdołał wykonać swój zamiar, czy byłby podołał kosztom? Zapewne można wątpić, i pytać, czy pomysł Matejki był do wykonania możliwym. Ale tego kłopotu nie było; odwróciła go okoliczność nieprzewidziana.

Kiedy posłał do Rady Miejskiej ów list z prośbą o darowanie gmachu, zanim odpowiedź mogła nadejść, zanim prośba mogła dojść do wiadomości Rady, zaraz następnej nocy rozpoczęło się burzenie murów. Jakoś cegły czy kamienie wypadły, jak obstało wane; ujrzano w tem niebezpieczeństwo, wskazówkę, że mury zawalą się zaraz... i wzięto się do burzenia.

August III.
August III.

Karta to mniej przyjemna w historyi miasta Krakowa. Przypuśćmy, że Matejko nie miał racyi, że mury nie były godne zachowania — co nie jest wcale dowiedzionem. Przypuśćmy dalej, że jego życzenie mogło jego samego i dzieci narazić na wielkie straty majątkowe. Wszystko to być może; ale wszystko to nie usprawiedliwia odmowy. Człowiek, który dla tego miasta tyle zrobił, który mu tyle rzeczy zrobił za darmo, który swojemi dziełami dodał mu blasku na długie wieki, który w naszych czasach jeden jedyny był zupełną chwalą tego miasta, i który przez całe życie o nic nigdy nikogo nie prosił — kiedy raz poprosił, to odmowy nie powinien był odnieść. W jego żądaniu nie było może słuszności; ale w tej odmowie nie było szlachetności, ani wdzięczności. Nie miał racyi! Dobrze, niech jej nie ma. Ale kiedy czegoś gorąco pragnie, on, który wyświadczył tyle, to można spełnić jego życzenie, żeby się choć raz czemś ucieszył, żeby miał znak wdzięczności i dobrej woli. Obiady, toasty, plac nazwany jego imieniem, a wreszcie po śmierci szumny pogrzeb, to wszystko zdawkowa moneta wdzięczności, która jak mało kosztuje, tak i raduje mało. Spełnić życzenie, dogodzić uczuciu zasłużonego człowieka, to dowód czci i wdzięczności, który ma w sobie jakąś treść. Matejko był takiego wart, ale go nie odebrał, choć o niego prosił.

W ostatnich latach życia sądził on się jakoś opuszczonym , obojętnie widzianym przez ogół, i czuł to boleśnie. Może wrażenie to było mylnem; spodziewajmy się, że było mylnem. Ale ta sprawa, ta odmowa, przyczyniła się bardzo do tej goryczy, jakiej doznawał. Radzie Miejskiej odesłał dany mu przed laty dyplom honorowego obywatelstwa; zapowiedział, że sam obrazów swoich w Krakowie na wystawę dawać już nie będzie, a pismo swoje, pełne żalu do tych, co starych pamiątek szanować i znosić nie umieją, kończył słowami: „Oby kiedyś w ostatniej godzinie zastali Chrystusa Pana miłosierniejszym dla siebie, niż oni okazali się i okażą jeszcze względem czcigodnych murów starego Krakowa. Dnia 23 maja 1892 r.“

Uniwersytet Jagielloński w XV. i XVI. wieku.
Uniwersytet Jagielloński w XV. i XVI. wieku.

Hr. Alfredowa Potocka.
Hr. Alfredowa Potocka.

Już tylko półtora roku życia; trosk nie mniej, chorób więcej, niż w poprzednich latach, i nowe pomysły, nowe obrazy, częścią wykonane, częścią tylko zaczęte. Św. Stanisław, do kardynała Dunajewskiego bardzo podobny, Św. Kunegunda. W Starym Sączu obchodziła się sześćsetna rocznica jej śmierci; Matejko i tej pamiątki nie chciał pominąć. Obrazek jest mały, Święta na nim w wieku już późnym, w zakonnym habicie, z książęcą tylko mitrą na głowie. Twarz ma pani Adamowej Potockiej, tak zupełnie, że żaden portret wierniejszym być nie może; ręce załamane, a wyraz niezmiernej, niezgłębionej boleści. Tatarzy odeszli; ale ona w zadumaniu czy objawieniu widzi, co po nich, długo po nich, przyjść może, i cierpi uczuciami i uciskami naszego wieku. Portret hr. Alfredowej Potockiej, o którym wspomnieliśmy już wyżej, przypada także na te lata ostatnie; a prócz tego historyczne sceny, jak się dowolnie same z siebie w fantazyi artysty zjawiały. Więc Zburzenie aryańslciego zboru w Krakowie (Brogu), nocna scena, pełna ruchu, namiętności i zadziwiających efektów światła; Wyjście Żaków, może jeszcze piękniejsze, z przepysznym starym Krakowem za dekoracyę; Abdykacya Jana Kazimierza, mały szkic wielkiej, głęboko pojętej dziejowej tragedyi, Władysław IV pod Smoleńskiem, i dwa obrazy większe, nieskończone niestety. Jeden, przez Ministeryum oświaty dla Uniwersytetu krakowskiego zamówiony, to chwila jego największego blasku i chwały, to on w wieku XV. Jest to z pewnemi odmianami szkic z Dziejów Cywilizacyi, w wielkich rozmiarach; jeden z nich przynajmniej miał się wykonać jako obraz. Na tymsamym dziedzińcu Jagiellońskiego Collegium, tesame postacie ludzi w nauce i historyi znakomitych, humanistów, zwolenników Hussa, katolickich kapłanów i Świętych; tylko na większem płótnie mogą rozejść się i grupować swobodniej, tylko w starannem wykonaniu mogą więcej mieć w postawach i głowach charakteru i wyrazu. Mają go też tyle, że gdyby był skończonym, ten obraz liczyłby się niewątpliwie do najpiękniejszych dzieł Matejki. Śluby Jana Kazimierza, przeznaczone na wystawę lwowską r. 1894, mają znowu ten defekt, z natury przedmiotu wynikający, że treści swojej wyraźnie wytłómaczyć nie mogą. Ktoś przysięga, to każdy widzi i rozumie. Ale na co? dlaczego przysięga? Pięknej myśli, głębszego znaczenia tej przysięgi obraz opowiedzieć nie może. Polak wie, o co chodzi, i przyjmuje intencyę malarza; dla obcego widza obraz musi być tylko zwykłym dekoracyjnym. Jako taki, bardzo pięknym. Niedokończone głowy, Czarniecki, Lubomirski, król zwłaszcza, mają niezmiernie wiele wyrazu.

Mecenas Henryk Krajewski.
Mecenas Henryk Krajewski.

Pomimo brzydoty, pomimo nieestetycznej peruki, ten Jan Kazimierz jest poetyczny, z takiem modli się i przysięga przejęciem i smutkiem. Suknie i bronie na tych figurach, przybory na ołtarzu, tyleż doskonałości; przypominamy czarny ubiór króla i białawą, złotem tkaną ferezyę na Czarnieckim. Królowa tylko, zdaniem naszem, mąci tę harmonię piękności. Płaszcz ma w praw dzie wspaniały. Dziwny jest ten zwyczaj Matejki, że suknie i przybory kończył pierwej, a twarz zostawiał na ostatek. Tu te wszystkie dekoracye i przepychy są zupełnie i najstaranniej wykończone, głowy dopiero podmalowane. Otóż Marya Ludwika, klęcząca za królem, odwraca się i szuka oczami chłopa, który stoi gdzieś w głębi, chce wzrokiem i giestem zwrócić jego uwagę na przysięgę, wbić mu dobrze w pamięć i w serce tę chwilę. Ale odwraca się do niego ruchem teatralnym, z majestatem fałszywym, który nie jest tak przesadny i rażący, jak u kobiety zakuwanej w kajdany w Roku 1863, ale przecież tamten cokolwiek przypomina. 

Przy tych większych, mniejsze pomysły i prace nie ustają do końca. Jednę, choć drobną, zapisujemy, bo pięknie daje poznać uczynność, dobroć Matejki, i jego wierność w przywiązani ach i dawnych wspomnieniach. W Bochni odnawiała się kaplica górników w farnym kościele.. Ta Bochnia przypominała Matejce tyle rzeczy. Tędy w dzieciństwie i młodości jeździł do ulubionego Wiśnicza; tu mieszkał jego przyjaciel i szwagier, a później pozostałe po nim dzieci. Dla Bochni więc i dla św. Kunegundy musiał on coś zrobić. Kaplica potrzebowała ołtarzowego obrazu. Ten wymalowany jest inną ręką; ale rysunek, dziś złożony w Muzeum dyecezalnem w Tarnowie, był Matejki, i jak podanie mówi, był ostatnim z jego rysunków. Święta w półfigurze widziana — ołtarz i obraz są niewielkie — w książęcym stroju, koło siebie ma lilie, przed sobą rozbitą bryłę soli, w której tkwi pierścień. Ręce złożone do modlitwy i oczy wzniesione do nieba, mówią, że składa dzięki.

W rysunku tym powtórzył Matejko najwierniej jeden swój dawniejszy przypadkowy pomysł. — Dawno, bo jeszcze w r. 1876, były w teatrze krakowskim na cel dobroczynny żywe obrazy, układane przez Kossaka, a między niemi Znalezienie soli w Wieliczce. Osoba, która miała przedstawiać św. Kunegundę (hr. Sanisławowa Tarnowska) prosiła Matejkę, żeby ją nauczył, jak się ma ubrać. Dał jej mały szkic ołówkiem, a wskazał kolory. Czy miał u siebie szkic drugi, czy też tylko zachował ten ubiór w pamięci, dość, że jest zupełnie taki sam.

Ten obraz w kaplicy, to dla solnego miasta piękna pamiątka. Powinna ona utrzymać i potomności podać pamięć, że Matejko w niem bywał, że je lubił — a to wspomnienie będzie w historyi Bochni miłą i chlubną ozdobą.

Św. Kunegunda.
Św. Kunegunda.

I wreszcie dwa portrety własne. Jeden robiony dla hr. Ignacego Milewskiego do jego zbioru własnoręcznych portretów polskich malarzy. Widziany był przez wszystkich na lwowskiej wystawie, a przez znawców uznany za jeden z najdoskonalszych, jakie Matejko kiedykolwiek zrobił. To on jak żywy, takisam jak był, ze swoją twarzą, postacią, wyrazem, z tem zamyśleniem smutnem, które było główną cechą jego wyrazu, z tem zmęczeniem głębokiem, z jakiem opierał się w krześle, kiedy siadał, niby wypoczywał ciałem, a duchem męczył i dręczył się dalej. Tak on siedzi w swojej pracowni i duma; duma prawie tak smutno, jak Stańczyk podczas balu na dworze. Żadnych dodatków przytem, żadnych dekoracyj — ani żadnego dramatu w portrecie; czysty portret tylko i zupełna prostota, a wykonanie, życie tego ciała, tak rzeczywiste i wiernie oddane, jak życie duszy w wyrazie. Jednem słowem doskonałość, arcydzieło.

Ale Matejko tak nie myślał; jemu ten portret nie dogadzał, nie wystarczał. Pewnego dnia, wchodząc do pracowni — ostatni raz, kiedy tam byłem na dni niewiele przed ostatnią chorobą Matejki — zobaczyłem portret zdaleka i krzyknąłem z podziwu: „Cóż to za przepych! Co to za wspaniałość!" On się rozgniewał... „To? to najgorszy portret, jaki w życiu zrobiłem, to nic nie warte!" Tak wyłajany umilkłem, sprzeciwiać się nie śmiałem; zadawałem sobie tylko pytanie, dlaczego jemu samemu nie podoba się ta doskonałość? Czy nie dlatego może, że taka prosta właśnie? dla jego upodobań zbyt prosta? niedość dramatyczna i patetyczna? Domysł trafny czy nie, fakt był taki, że nie był z tego portretu rad. Chciał innego, dla siebie i swoich, takiego, któryby mu odpowiedział zupełnie — któryby go oddał tak, jak sam siebie pojmował. Człowiek, który o sobie nie mówił, nie zwierzał się, nie skarżył, tym drugim portretem jakżeby raz chciał się wywnętrzyć przed ludźmi, ukochanymi, czy potomnymi, powiedzieć im: „Oto patrzcie, jaki ja byłem, i co było we mnie!" Czem dla innych są pamiętniki, albo konfessye, tem dla niego, bez osobnego zamiaru, sądzimy, był ten portret. Jak się udał? Jest nieskończony. Tła niema wcale, tylko szare płótno. Włosy oznaczone tylko, podmalowane jakimś żółtawym kolorem. Ale tyle geniuszu i tyle boleści, co w tej głowie, nie wiem, czy się łatwo spotka na świecie i na obrazie. To jest Matejko patetyczny, tragiczny, tak jak zwykł był i umiał malować swoich bohaterów: nieszczęśliwy przez całe życie, i nieszczęśliwy na wszystkie sposoby, udręczony za przeszłość, za teraźniejszość, za przyszłość, rozmyślający o jednej w tęsknocie, o drugiej w ucisku, o trzeciej w niepewności i strachu, zbolały cierpieniami, zbrzydzony małościami, a nad jednemi i drugiemi górujący potęgą swego geniuszu, swojej miłości i poświęcenia, swojej rezygnacyi i wiary. Jak w portrecie Szujskiego całą jego duszę, tak tu odmalował całą swoją. Jest i wulkan siły, i święty ogień natchnienia, i czyścowy ogień cierpienia, jest wszystko, co stanowiło jego wielkość, jego niezrównaną szlachetność i cnotę chrześcianina, Polaka i człowieka. To pomnik, jaki zostawił sam po sobie — a jak lepszego nikt nigdy jemu postawić nie zdoła. Szczęście, że go zrobił; bo z tego nieskończonego obrazu lepiej, jak ze wszystkiego, co inni mogą pisać, malować czy rzeźbić, poznają potomne czasy, jakim był Matejko. 

Portret własny.
Portret własny.

Wtedy— było to w drugiej połowie października 1893r. — widziałem go raz ostatni. Mówiliśmy o Ślubach Jana Kazimierza; zrobiłem mu uwagę, że Marya Ludwika na jego obrazie za młoda na swoje lata. Przy pożegnaniu powiedział mi, że nim drugi raz przyjdę do pracowni, to ona się zestarzeje. Nie zestarzała się! nie miała czasu. Owej jesieni, po powrocie z Karlsbadu, zdawał się zdrowszym, wyglądał trochę mniej źle, jak zwykle. Trudno było marzyć o jego zupełnem zdrowiu, którego zresztą nie było nigdy, ale myślało się, że te wody pokrzepią go na siłach i usuną na jakiś czas, przynajmniej złagodzą jego cierpienia. W ostatnich dniach owego października rozeszło się, że Matejko słaby. Ale to zdarzało się tak często; zdawało się, że zwykłe kurcze, że słaby tylko i cierpiący, nie bardzo chory. Dnia 1 listopada, była może trzecia po południu, dowiedziałem się dopiero o niebezpieczeństwie. Pobiegłem; już nie żył, skończył przed kilkoma minutami. Cierpienia były okropne, przytomność zupełna i świadomość końca. Żonie polecał: „Nie pozwól chować mnie na Skałce.“ Chciał leżeć na cmentarzu, jak wszyscy, przy ojcu, przy małej córeczce, którą tam pochował. „Ale gdyby mi Zygmunt mógł zadzwonić, to byłoby mi miło.“ I dzwonił też na pogrzebie ten Zygmunt, z polecenia kardynała Dunajewskiego; żegnał go tym dźwiękiem, który do nikogo na świecie nie przemawiał rzewniej i wyraźniej, do  którego nikt w naszych czasach nie miał większego prawa. Jedne z ostatnich słów Matejki były: „Boże, zbaw Polskę, i błogosław moje dzieci!“ Dziwnie podobne, prawie takiesame, jak ostatnie słowa Szujskiego. Ten, kiedy na parę godzin przed śmiercią miał chwilę ulgi, a razem niezupełnej przytomności, myślał, że jest uzdrowiony, i kazał otaczającym klęknąć, „dziękować Bogu, że mi pozwala jeszcze żyć dla Polski i dla moich dzieci.” Ci dwaj ludzie duszą do siebie podobni, jak przez całe życie tąsamą miłością żyli, tak ostatniem słowem, ostatnią modlitwą jeszcze jej świadczyli, jak żeby pieczęć przykładali na całym żywocie. Przystały im takie ostatnie słowa; mieli prawo z takiemi umierać.

Śluby Jana Kazimierza w Katedrze Lwowskiej.
Śluby Jana Kazimierza w Katedrze Lwowskiej.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new