Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Pod wieczór 17-go kwietnia, gdy stało się widoczne, że druga ofensywa Nowickiego zawiodła, że „najszaleńsze niektórych młodych oficerów, lubo dobrze myślących, przedsięwzięcie nadspodziewanie pomyślny skutek uwieńczył”, załatwiono sprawę wyboru rządu i dowództwa powstańczego. Niestety, nie znamy dokładniej dziejów tego wyboru, choć stanowią one jedną z najciekawszych kart insurekcji warszawskiej; prawdopodobnie nie poznamy ich ze wszystkiemi szczegółami już nigdy. Bardzo podobne w wyniku do zdarzeń listopadowych roku 1830, gdy to Lubecki i Wł. Zamoyski tak zręcznie usunęli sprawców powstania od udziału w rządzie, nie znalazły one nawet swego Mochnackiego. Z luźnych dokumentów, skrawków wynurzeń pamiętnikarskich trzeba tu drogą przypuszczeń odtwarzać obraz, może i zbliżony do rzeczywistości, pozbawiony jednak niezawodnie jej barw i życia.
Zdaje się nie ulegać kwestji, że w czasie walk powstały w stolicy dwa ośrodki, w których skupili się ludzie, pragnący ująć w swoje ręce ster powstania: ratusz Starej Warszawy i Zamek.
Kto znajdował się w pierwszym z nich, tego nie wiemy z pewnością. Ten zalążek jakgdyby komuny paryskiej z dnia 10-go sierpnia 1792 roku, która po swem zwycięstwie zapanowała nad Paryżem, a następnie i całą Francją, u nas przegrał swą sprawę tak szybko, że nie pozostawił po sobie żadnych śladów wydatniejszych. Byli tu przypuszczalnie członkowie Rady Cywilnej i Wojskowej, późniejsi klubiści, delegaci cechów, i chyba bardzo nieliczni oficerowie. Zajęli stanowisko Magistratu, który, jak widzieliśmy, schronił się do Zamku. Zwołali odrazu dozorców cyrkułów i przez nich opanowali aparat policyjny miejski. Starali się dostarczać zaprzęgów do przewożenią artylerji z arsenału do tych dzielnic, gdzie jej było potrzeba, uzbrajać czeladź rzemieślniczą do walki, organizować dowóz żywności dla walczących, opiekę dla rannych. Zdaje się również, że z ich inicjatywy doszło do pierwszych aresztowań w mieście już przed południem 17-go kwietnia, że następnie oni rozpowszechnili w Warszawie kokardy trójkolorowe, białoczerwono-niebieskie.
Ci ludzie, którym udało się porwać Warszawę do walki, nie posiadali jednak dość siły i pewności siebie, ażeby mocną dłonią narzucić swe rządy stolicy i Polsce. Ich pierwowzór, jakobini francuscy, zdobyli sobie w r. 1792 tę pewność doświadczeniem trzech lat rewolucji, widokiem ciągłego ustępowania rządów umiarkowanych pod grozą demonstracyj ludowych. U nas tego wszystkiego nie było. Wprawdzie wojsko poszło za radykałam i do walki; nie wynikało z tego jednak wcale, że iść będzie i wtedy, gdy wypadnie narzucić ich rządy, ukarać ludzi za przeszłość targowicką i grodzieńską, wydobyć od klas zamożniejszych drogą przymusu siły i środki do tej ciężkiej wojny, dokonać reformy stosunków włościańskich. Przecież tylu oficerów związkowych stało na gruncie dużego umiarkowania politycznego. Lud, powołany przez nich do broni, odpowiedział na wezwanie; nasuwało się jednak pytanie, czy okazana przezeń żywotność nie ograniczy się później do paru objawów anarchji, po której wróci on znowu do dawnego stanu prostracji. Jedynym prawdziwym atutem radykałów było to, że mogli naówczas liczyć z pewnością na poparcie Kościuszki jako zdecydowani rzecznicy programu, który głosił akt krakowski; nie wystarczało to jednak w Warszawie, gdzie ludność nie liczyła się jeszcze tak bardzo ze stanowiskiem Naczelnika, a sympatje rojalistyczne były zawsze bardzo żywe.
W tych warunkach trudno dziwić się, że jakobini z Ratusza nie odważyli się wystąpić z otwartą przyłbicą i zapragnęli osłonić się jakiemś nazwiskiem popularnem, — że z ich ramienia Ant. Krieger i paru innych obywateli zwróciło się do byłego konstytucyjnego prezydenta Warszawy, Ignacego Wyssogoty Zakrzewskiego z prośbą o przybycie do Ratusza. Zakrzewski, jeden z najpopularniejszych działaczy Sejmu Czteroletniego, zdobył sobie oddawna szeroką i dobrze zasłużoną sympatję w Warszawie. Bardzo inteligentny, ruchliwy, niezmordowanie pracowity, gotowy w każdej chwili zaryzykować swą dużą fortunę, położoną częściowo w kordonie pruskim, gdy chodziło o dobro kraju, był w dodatku jednym z najliberalniejszych polityków Sejmu Wielkiego, szczerym zwolennikiem równouprawnienia mieszczan i poprawy doli włościan. Okazał dużo siły ducha i hartu w dobie przegranej roku 1792, ustępując ze swego stanowiska dopiero wtedy, gdy już naprawdę nie mógł ostać się na niem. Później znosił się z Ignacym Potockim przez członka Związku Jana Dembowskiego, porozumiewał się z Kościuszką, utrzymywał kontakt ze Związkiem. Był wprawdzie człowiekiem bardzo umiarkowanym i humanitarnym: nie umiał nigdy zdobyć się na ostrzejsze wystąpienie przeciwko ludziom Targowicy i Grodna, którzy stale znajdowali w nim opiekuna; z głęboką niechęcią śledził wypadki francuskie r. 1793 i pragnął uchronić Polskę od ich naśladowania, od poruszania mas ludowych. Czyniło go to mocno podatnym na wpływy dworskie, z którem i liczył się zawsze. Z drugiei strony bywały chwile, w których i on, typowy liberał tych czasów, stawał się człowiekiem twardym i gdy ktoś przemawiał do niego językiem radykalnym, znajdował w nim również oddźwięk. Świadczyło to, że — bez względu na wszystkie swoje zalety — Zakrzewski był w gruncie rzeczy intelektualistą, podatnym na wpływy, nie mającym zbyt silnie ugruntowanej linji postępowania w chwilach rozstrzygających. Na tem widocznie opierali swoje nadzieje związkowcy.
Gorzej było ze sprawą wodza. Po odmowie i całem zachowaniu się Haumana — jakobini nie mogli żadnego kandydata własnego przeciwstawić kandydaturom dworskim.
„W każdym kraju, a zwłaszcza w miastach większych, znajduje się klasa ludzi, których porusza jedynie egoizm — pisze w swoich „Pamiętnikach o insurekcji r. 1794“ Józef Sułkowski. — Nie znoszą oni żadnych zmian, które mącą ich spokój. Są zawsze ze zwycięzcą: kolejno uginają się przed nieprzyjacielem, to znowu przed patrjotami. Ta klasa ludzi w czasie insurekcji schroniła się na dziedziniec Zamku. Tutaj lekceważyli pociski rosyjskie, które w obrębie tych murów nie mogły ich dosięgnąć i, oparci spokojnie o swą broń, krzyczeli, że należy umrzeć lub zwyciężyć, podczas gdy ci, których nazywali pogardliwie pospólstwem, wprowadzali w czyn ich szczytne wezwanie”. Po odrzuceniu pewnej przesady, wynikającej z sympatyj jakobińskich autora, słowa te charakteryzują wcale dobrze skład i nastroje ludzi zbierających się w Zamku tem liczniej, im mniejszem niebezpieczeństwem groziło już wychodzenie na ulicę. Przychodzili tu ludzie, którzy obawiali się odwetu rosyjskiego za tę walkę Warszawy, przeniesienia na grunt jej wzorów francuskich, napaści pospólstwa na domy, anarchji; chronili się masowo lękający się ukarania za niedawną przeszłość targowicką i grodzieńską. Jedyną deską ratunku wydawał im się król, jego obecność w stolicy, jego przeciwstawienie się jakobinom. Ponieważ obawiali się poważnie pospólstwa i chcieli zachować pozory insurekcyjne, przychodzili zatem z bronią w ręku, w roli powstańców.
W dolnych pokojach Zamku roiło się od ludzi tak, że musieli oni stać tam bez ruchu. Znajdował się tu Magistrat i liczni przedstawiciele zamożniejszych rodzin mieszczańskich. Na pierwszem piętrze, w apartamentach królewskich, zebrała się już cała rodzina Stanisława Augusta. Po godzinie 13-tej, gdy zwycięstwo Działyńczyków zapewniło komunikację pomiędzy Senatorską i Krakowskiem Przedmieściem, król posłał swego adjutanta po prymasa. Poprzednio ks. Michał Poniatowski nie chciał pokazywać się Indowi, „wiedząc, iż biskupa Kossakowskiego i innych panów do arsenału haniebnym sposobem pozabierano”; w dodatku nie można było jechać karetą, gdyż lud przez pewien czas rzucał się na ludzi, używających tego środka lokomocji. Król zyskał w nim teraz doradcę bardzo pewnego i zdecydowanego. Przy królu znajdowali się nadal Ożarowski, Ankwicz, Massalski i Moszyński. Miał on już wtedy dobrze zorganizowaną akcję zbierania wiadomości o przebiegu działań w mieście i zdawał sobie dokładnie sprawę ze zmiany położenia na niekorzyść Rosjan. Widział jasno, że nadchodzi moment, w którym rozstrzygnie się sprawa dowództwa i rządu powstańczego. Nie jest wcale niemożliwe, że, przy swojej zręczności zbierania informacyj, otrzymać musiał i doniesienia o tem, co się dzieje w Ratuszu. Nie wolno już było tracić ani chwili czasu, jeżeli chciało się mieć u steru swoich ludzi. Król — z jasnowidzeniem, które dawało mu zajęcie się wyłączne troską o bezpieczeństwo i przyszłość własną, znalazł odrazu drogę wyjścia.
„Widziałem — pisze Kownacki — jak król chciał być czynnym i wcielić się niejako w rewolucję, jak się zatrudniał obraniem komendanta i zwołaniem Rady Miasta... Po rewolucji, już jako skończonej, i po odniesionem zwycięstwie dopiero zaczęli wołać ludzie, którzy, w ogniu nie będąc, w Zamku i koło Zamku, niby w najbezpieczniejszej twierdzy, siedzieli, trzeba nam komendanta, trzeba wodza”. Źródło tej inicjatywy było tedy całkowicie jasne; tłum ludzi, zebranych w Zamku, podchwycił ją tem łatwiej, że poprzednio tą samą drogą dochodzić go musiały wiadomości o przebiegu walki.
Zrazu podszepty te doprowadziły do wyboru bardzo nieoczekiwanego, który nie mógł udać się królowi. „Że zaś Cichocki generał, komendant podówczas miasta — mówi Kownacki — nie wiedzieć w jakim duchu dosyć wśród rewolucji uwijał się, okrzyknęli go w Zamku komendantem”. Trudnoby było uwierzyć w to, gdyby nie wyraźne potwierdzenie samego
Przed godziną 17-tą król posłał swego szambelana służbowego Strzembosza na Nowe Miasto po Zakrzewskiego. Było to posunięcie bardzo zręczne, gdyż w ten sposób kandydat Ratusza miał otrzymać inwestyturę na swój urząd z rąk króla. Zakrzewski zjawił się odrazu, przeciskając z trudem poprzez tłum ludu zebrany na Zamku. Zastał Stanisława Augusta otoczonego rodziną i ludźmi z dawnej Rady Nieustającej. Król żądał od niego, aby zpowrotem objął urząd prezydenta Warszawy i przy pomocy dawnych, konstytucyjnych radców „zatrudnił się urządzeniem miasta” i przywróceniem spokoju. Działacze Rady Nieustającej, przedstawiciele zamożniejszego mieszczaństwa, kobiety z otoczenia króla, cały ten świat dawnego porządku, przerażony walką, w której widział zapowiedź rzucenia Rzpltej na drogę rewolucji francuskiej, terroru i rekwizycyj, odwoływał się do jego współczucia, błagał o ratunek. Mimo ten zgiełkliwy nacisk, płacze i desperacje Zakrzewski zachował zrazu zimną krew i zapytał króla, „czyby się na czele rewolucji naszej w tym tu miejscu stawił, albo przystępującym do niej oświadczył się”. W odpowiedzi na to Stanisław August wezwał do swego gabinetu na naradę Moszyńskiego, Ożarowskiego, Ankwicza i innych i po pewnym czasie wrócił i odpowiedział odmownie. Było to wyraźne: Zakrzewski zrozumiał, że ma być użyty jedynie w roli chwilowego narzędzia do realizacji nieznanych mu bliżej planów królewskich. Odmówił wtedy, choć niezbyt stanowczo, przyjęcia urzędu z rąk króla. „Dał się bardzo prosić i namawiać królowi i innym” — pisze obecny przy tej scenie Kownacki. Odmowa jego nie położyła kresu dalszym naleganiom, gdyż, odmawiając tak oględnie, Zakrzewski nie policzył się ani z „tkliwem” sercem własnem, ani ze zręcznością ludzi, z którymi miał do czynienia. W sercu jego mimo wszystko odbiło się silnem echem „zmartwienie” króla wypadkami, błagania i desperacje mężczyzn i kobiet ze świata, do którego przecież on sam z pochodzenia oraz stosunków towarzyskich należał. Pragnął gorąco udzielić im pomocy, zaprowadzić porządek i ład, do którego był przyzwyczajony, ukrócić demagogję, nie dopuścić do krzywd.
Król i jego otoczenie ułatwili mu następnie powzięcie tej decyzji, stawiając go w położeniu przymusowem niemal. Mianowicie ludzie, zapełniający wtedy dziedziniec Zamku, poczęli domagać się okrzykami, aby król zszedł do nich. Gdy Stanisław August pojawił się na dziedzińcu, poczęto go prosić, aby dał miastu prezydenta w osobie Zakrzewskiego. Wtedy otoczenie królewskie poczęło wołać na Zakrzewskiego, aby pokazał się ludowi. Gdy stanął na balkonie, otaczające go osoby, szambelan Strzembosz przedewszystkiem, wzniosły okrzyk: „niech żyje cnotliwy prezydent Zakrzewski!” Lud podchwycił z zapałem ten okrzyk i zmusił prawie Zakrzewskiego do zejścia na dziedziniec. „Ledwo krok za próg zamkowy uczyniłem, nie doszedłszy nawet króla, o kilka kroków na dziedzińcu Zamku będącego, a już na nogach swoich nie byłem, już ani słuchany, ani słyszeć, oprócz okrzyków wzywających mnie na urząd prezydenta nie mogłem” — wspominał o tem później Zakrzewski. „Niby uproszony, ubłagany, dał się wziąć pospólstwu i zanieść na Ratusz”, dodaje Kownacki. Zanim powrócił tam dawny Magistrat i poszły całe tłumy ludu.
Przebiegu wypadków w Ratuszu nie znamy dokładnie. Wiemy tylko, że wybrano tam jednomyślnie prezydentem Zakrzewskiego, który wybór przyjął i dziękował zań ludowi. Jedno ze źródeł stwierdza, że dodano mu asesorów, wybranych z pośród „najbardziej zdecydowanych patrjotów”, którzy mieli zapobiec wpływowi króla na nową władzę. Radykali oburzyli się natomiast na wybór Cichockiego i zaledwie z dużym trudem udało się zwolennikom króla przeprowadzić jego wybór na vicekomendanta. „Cichocki — pisze Kownacki awansował na vicekomendanta, nie bywszy rewolucyjnym komendantem tylko tak wiele, jak z Zamku na ratusz Starej Warszawy”. W charakterze vicekomendanta zjawił się wczesnym rankiem 18-go nad Wisłą, gdzie Działyńczycy, jak widzieliśmy, przyjęli go niezbyt życzliwie. Ale i na tem stanowisku nie zdołał się utrzymać dłużej. Gdy 19-go kwietnia cały szereg osób, wezwanych przez Zakrzewskiego, stawił się na Ratusz w celu podpisania akcesu do powstania i obrania Rady Zastępczej Tymczasowej, przedłożono im do podpisu akt, w którym znajdowało się m. i. zdanie: „Prezydent miasta i jeden radny, komendant siły zbrojnej tutejszej i jego zastępca zasiadać w tejże Radzie i rozkazom jej posłusznymi być powinni”. Wywołało to odrazu silne sprzeciwy i Zakrzewski ostatecznie musiał skreślić słowa: „i jego zastępca”, dopisując z boku: „wymazuję z powszechnego żądania”.
Radykali nie byli natomiast w stanie zapobiec temu, że na miejsce Cichockiego wybrano na Ratuszu komendantem siły zbrojnej Księstwa Mazowieckiego drugiego kandydata królewskiego, generała majora Stanisława Mokronowskiego. Był to wybór, który sowicie wynagradzał Stanisławowi Augustowi zawód z Cichockim: na miejsce bowiem oficera biurowego, człowieka niepewnego, który mógł w pewnych warunkach poddać się nawet wpływowi radykałów, wchodził teraz oficer dużej wartości bojowej, lojalny, a przedewszystkiem oddawna pozostający w orbicie wpływów dworu. Wychowanek korpusu kadetów, następnie szkoły wojennej paryskiej, były oficer francuski, miał za sobą 33-letni Mokronowski już wcale piękną przeszłość wojskową. Za czasów Sejmu Wielkiego, na którym posłował z ziemi wyszogrodzkiej, uformował i wyszkolił brygadę kawalerji narodowej, której dowództwo objął później po Wielhorskim. W kampanji ukraińskiej roku 1792 wyróżnił się z nią w odwrocie z pod Lubaru, a przedewszystkiem w zwycięskiej, pięknej szarży pod Zieleńcami, za którą otrzymał jeden z pierwszych krzyżyków Virtuti Militari. Brał później udział w naradzie w Puławach, na której rozważano sprawę przymuszenia Stanisława Augusta do przyjazdu do obozu; posłował następnie od wojska do króla, aby skłonić go do tego. Po zawodzie tych planów podał się do dymisji, nie chcąc służyć pod Targowicą. Zamierzał podobno, z porady Descorches’a, wrócić do służby francuskiej, ale ostatecznie pozostał w Warszawie. Był oddawna, od roku 1779, przyjacielem ks. Józefa i w latach 1792 — 1794 reprezentował go poniekąd na gruncie warszawskim. Jan Dembowski donosił np. Ignacemu Potockiemu o zebraniach u Pani Krakowskiej, na które zbierali się „rycerze Zieleniec i Szepietówki”. Z inicjatywy tejże Pani Krakowskiej doszło do jego małżeństwa z ks. Marją Sanguszkówną, które jeszcze mocniej związało go z dworem. Nie ulega wątpliwości to, że Stanisław August już w pierwszych chwilach walki posłał po niego i, używając go do rokowań z Igelstromem, naglenia o przepuszczenie Działyńczyków do Zamku, polecił mu być czynnym, przygotowywać sobie grunt. Mokronowski, choć niezupełnie podzielał politykę króla i domagał się, aby przystąpił on wyraźnie do insurekcji, poddał się naogół jego dyrektywie; „nigdy nie zaparł się — mówi jego biograf późniejszy — swych obowiązków wobec króla". „Mokronowski — donosił później Kościuszce jego wysłaniec Joachim Moszyński — i na liście zaznaczeni z duszą i ciałem królowi poświęceni i przez tych kanał król dużą ma influencję i znać oczywiście, że partja jego powiększa się... Mokronowski bezustanne miewa konferencje z królem i familją”. Coś mówiło wreszcie i umieszczenie przez niego komendy naczelnej w pałacu Pani Krakowskiej. „Jako człowiek rozsądny — pisze o nim Kownacki — do spisku nie należał, a jako oficer uczciwy i dobry obywatel znalazł się w ogniu, gdy rewolucja wybuchła”. Od przyjęcia dowództwa wymawiał się długo i niewątpliwie szczerze. „Szczerze radby był, żeby się kto inny znalazł, lecz z pomiędzy polskich oficerów tej rangi wcale nie było kogo wybrać”. Przyjął je wkońcu mocno niechętnie „nie jako młodzik zapalony, ale człowiek honoru, na którego azard i trudności przedsięwzięcia więcej w podobnym razie wkładają obowiązków, niż wszystkie obligacje i widoki”.
Jego wybór miał znaczenie bez porównania donioślejsze, niż Zakrzewskiego. Ten ostatni mimo wszystko był człowiekiem plastycznym, optymisty, mającym swoje okresy wiary w powodzenie powstania, a bardzo wiele zaufania do Kościuszki i lojalności wobec niego. Mokronowski natomiast był człowiekiem twardym, nieustępliwym, trzymającym się bardzo mocno swoich uprzedzeń, sympatyj i przekonań. Wiary w powodzenie powstania nie miał nigdy. Zaznaczył to już w swem przemówieniu w Ratuszu, wygłoszonem 18-go kwietnia, mówiąc, że, gdyby wojska rosyjskie nie rzuciły się na rabunek miasta, to Polacy z pewnością przegraliby całkowicie sprawę pod arsenałem. Dał temu wyraz i w swym pierwszym raporcie do Kościuszki, akcentując zanadto silnie, jak na wodza po zwycięstwie, że zajmuje się przygotowaniem obrony Warszawy przed zemstą nieprzyjaciela, która zawisła nad nią od czasu jej zwycięstwa. Następnie Mokronowski od kampanji roku 1792-go nie lubił Kościuszki, zajmował wobec niego stanowisko krytyczne i nie ukrywał tego wcale pod korcem. Nie było to dobrą wróżbą na przyszłość.
Powstanie Warszawy miało odtąd swój rząd prowizoryczny i swego wodza. „Cała rzecz inną wzięła postać” — pisze o tem optymistycznie sprawozdawca Korespondenta. Trudno dziś podzielić ten sąd. Obie władze wyszły z natchnienia króla, który dotąd nie oświadczył się wcale za insurekcją, nie odsunął całkowicie od Ożarowskich i Ankwiczów. Nosiły w sobie zapowiedź pewnego rozdwojenia z obozem Naczelnika, programem aktu krakowskiego, zapowiadały nieuzgodnienie wysiłków i polityki w tej tak ciężkiej i bez tego walce.
Czy zaręczały przynajmniej lepsze, niż dotąd, prowadzenie walki na gruncie samej Warszawy? Nie ulega kwestji, że dotychczasowe zbiorowe dowództwo powstańcze popełniło szereg błędów; ostatecznie jednak — mimo wszystko — zapewniło stolicy zwycięstwo i to bardzo stanowcze, które należało doprowadzić do końca i wyzyskać. Niestety, i w tym kierunku korzyści nowego stanu rzeczy były trochę wątpliwe. Świadczyły o tem już pierwsze kroki obu władz.
Mokronowski ogłosił swój wybór oddziałom wojska i wziął je pod swoje dowództwo; do koszar gwardji pieszej koronnej np. zawiózł tę wiadomość jego wysłaniec płk. Kralewski. Później objeżdżał sam ważniejsze stanowiska powstańcze. Pierwszem jego staraniem było jednak, jak stwierdza Stanisław August, udać się na Miodową i nakazać tam przerwanie ognia. Zamierzył wysłać parlamentarza do Igelstroma, rozmówić się z nim osobiście, próbować go ratować. Ale do wysłanego przodem trębacza Rosjanie strzelali z pałacu Załuskich. Wysyłano trębacza jeszcze dwukrotnie, ale za każdym razem strzelano znowu do niego. Wznowiła się wkońcu obopólna strzelanina karabinowa na Miodowej, Długiej i pod pałacem Krasińskich. Niepodobna było nawet dowiedzieć się, gdzie znajduje się Igelstrom i wypadło odłożyć rokowania z nim do ranka dnia następnego.
Czy Mokronowski wydał wtedy jakieś zarządzenia wojskowe, nie wiemy. Sądząc z tego, jak wyglądała walka w dniu 18-m kwietnia, można przypuszczać, że zatroszczył się o to poważniej. Dzięki niemu działania na Miodowej np. można było podjąć ze znacznie większemi widokami powodzenia. Ale i w tej dziedzinie, jak zobaczymy, miał mu przyświecać cel polityczny: chęć uratowania Igelstroma, oszczędzenia mu w jakiś możliwy sposób upokorzenia ostatecznego, na co tak silny nacisk kładł Stanisław August.
Na Ratuszu Zakrzewski znalazł się w otoczeniu ludzi przeważnie nieznanych sobie. Byli to częściowo radykali, którzy później odwoływali się nieraz do nawiązanej z nim podówczas znajomości i stanowili dlań źródło kłopotów, wywołując zatargi z umiarkowanymi wójtami cyrkułów. Zastosował do nich zwykłą w takich wypadkach taktykę: wysyłał ich z poleceniami do cyrkułów, zatrzymując przy sobie zawsze łudzi znajomych i umiarkowanych, tworząc z nich rodzaj stałej rady. Pozwoliło mu to już 18-go kwietnia odwołać się do żywiołów umiarkowanych i zwołać je na dzień następny na posiedzenie, które wybrało przygotowany zawczasu skład Rady Zastępczej Tymczasowej. Zabezpieczył następnie Zamek, wysyłając tam Kilińskiego z częścią mieszczaństwa; dał straż ochronną poselstwom obcym, zaopiekował się jeńcami wojennymi. Wiemy, że odrazu zatroszczył się o objęcie poczty i roztoczenie dozoru nad korespondencją, przychodzącą do stolicy. Najprawdopodobniej już wtedy, z właściwą sobie pracowitością, ale i drobiazgowością zarazem, zajmował się osobiście każdym szczegółem, stając się niemal ofiarą ludzi, którzy nachodzili go ze swemi skargami, prośbami i projektami, zatracając prawie zdolność rozróżniania rzeczy ważniejszych, istotnych od mniej ważnych. A tych próśb, skarg i projektów już wtedy musiało być bez liku. Zajmował się wreszcie i zebraniem środków do dalszej walki; czynił to jednak w sposób zanadto łagodny, miękki prawie. „Konfraternja furmańska — pisał 17-go — natychmiast konie wszystkie z zaprzęgiem i wozami, u współbraci będące, do ratusza miasta Warszawy dostawi, a to dla gwałtownego Ojczyzny ratunku. To zalecam mocą władzy mej”. Nic dziwnego, że na to otrzymał następującą charakterystyczną odpowiedź Antoniego Zarzeckiego: „Po teraźniejszy rozruch nie mogę zadośćuczynić tej dyspozycji, gdyż noc jest, a po nocy trudno jest życiem azardować. Gdyby za dnia, dołożyłbym starania jak najusilniejszego, ale na dzień jutrzejszy co będę mógł, to uczynię”.