Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
O tem, jak bardzo przeraziła Rosjan katastrofa oddziału gen. Miłaszewicza, świadczy przebieg pierwszego marszu gen. Nowickiego do śródmieścia, rozpoczętego około godziny 10 — 10 ½ .
Widzieliśmy, że na jego rozkaz premj. mjr. K. v. Bagguwut skierował się z czterema rotami grenadjerów syberyjskich ku ratuszowi w Grzybowie, gdzie stały już dwie dalsze roty tego pułku i dywizjon szwoleżerów. Zebrało się tutaj w ten sposób do 721 bagnetów, 200 szabel i 5 dział. Wobec bezczynności Nowickiego, który troszczył się jedynie o kasę, Bagguwut postanowił wysłać kogoś do Igelstroma i uzyskać od niego rozkaz maszerowania do kwatery głównej. Nastręczył mu się lekarz wojskowy Lebiediew, który przybył do oddziału we fraku, bez żadnych odznak wojskowych. Misja dzielnego lekarza skończyła się o tyle pomyślnie, że, choć ranny w powrocie, przyniósł rozkaz ustny Igelstroma, aby wszystkie oddziały, znajdujące się w mieście, ruszyły do kwatery głównej. Na skutek tego Nowickij postanowił pójść sam do śródmieścia z całym swym oddziałem prócz jednego szwadronu szwoleżerów, który wysłał za rogatkę Jerozolimską z bagażami żołnierskiemi.
Pomaszerowano na Królewską w następującym szyku: a) na przedzie szły trzy działa; b ) za niem i 4 roty; c) kasa; d) szwadron szwoleżerów, 2 roty i 1 działo. Na przedzie dowodził sec. mjr. Bagguwut, wtyle pr. mjr. K. v. Bagguwut. Zamierzano iść na Miodową przez dziedziniec Saski, Wierzbową, Senatorską.
Gdy kolumna weszła w Królewską, powstańcy, którzy obsadzili domy strony południowej, wcale już liczne w tym czasie, otwarli na nią ogień ze wszystkich okien i piwnic; strzelano również z za sztachet ogrodu Saskiego. Z kąta ogrodu Saskiego odezwały się dwa działa polskie, które jednak mało szkodziły Rosjanom. Kolumna stanęła wtedy i otwarła również ogień na Polaków. Zdaje się, że trwało to dość długo i Rosjanie doczekali się tego, że mjr. Zaydlic i ppor. Woliński przybyli tu na pomoc pospólstwu. Wtedy również cofał się tędy od Krakowskiego Przedmieścia kpt. Popow z rozbitkami gen. Miłaszewicza. Wzięty w ten sposób w dwa ognie, Zaydlie musiał cofnąć się do rajtszuli i ogrodu Saskiego i wypuścić z rąk stopniały oddziałek Popowa. Gdy jednak tenże posunął się dalej Królewską, oddziały Nowickiego, jak widzieliśmy, wzięły go za powstańców i przywitały ogniem. Wkrótce potem pr. mjr. K. v. Bagguwut, widząc, że powstańcy nie ustępują przed ogniem, postanowił uderzyć na bramę Saską na bagnety. Ale Nowickij dowiedział się już widać o klęsce Miłaszewicza i przerażony nią postanowił wycofać wszystkie oddziały rosyjskie z odcinków południowego i zachodniego za rogatki Jerozolimskie. Do premj. mjra Bagguwuta podjechał z jego rozkazu porucznik szwoleżerów Christodułow i zawołał głośno w obecności żołnierzy: „Generał rozkazał Panu ratować ludzi i cofać się ku rogatkom Jerozolimskim; wszystkie wojska cofają się tam”. Do Wiedieniatina i v. Klugena pojechali z tym rozkazem z początku mjr. Kamienjew, a następnie por. Adamów. Obaj ci dowódcy, o ile naturalnie ktoś brałby na serjo odnośne ustępy ich raportów, akurat wtedy chcieli koniecznie maszerować do miasta i poniekąd opornie ulegli rozkazowi gen. Nowickiego.
Przed garścią „pospólstwa” i małym oddziałkiem Działyńczyków, posiadających zaledwie 2 działa, cofała się bez walki prawie silna kolumna rosyjska. Jej dowódcę, nie bardzo odważnego z natury, zdemoralizowała na pewno wiadomość o katastrofie gen. Miłaszewicza, skłoniła do niewykonania wyraźnego rozkazu Igelstroma, mówienia wobec żołnierzy o konieczności „ratowania ludzi”. Nic dziwnego, że żołnierz uległ demoralizacji i w odwrocie przez Marszałkowską dość licznie wymykał się z szeregów na rabunek.
Około godziny 13-tej wojska Nowickiego poczęły zbierać się przy rogatce Jerozolimskiej pomiędzy miastem i wałem. Nadszedł tam — oprócz oddziałów własnych Nowickiego, t. j. sześciu rot grenadjerów syberyjskich pr. mjra K. v. Bagguwuta i dwóch szwadronów szwoleżerów — v. Klugen, mający ze sobą swój bataljon jegrów, rozbitków Popowa, dwa szwadrony szwoleżerów Igelstroma i 6 dział polowych kpt. Woronowa, a następnie i Wiedieniatin ze swoją rotą. Poprzednio już znalazł się tam ppłk. Kasztaliński z Woli, do którego dotarł również rozkaz Nowickiego; przyprowadził on ze sobą dwie niepełne roty jegrów, słaby szwadron karabinierów jamburskich i sześć dział polowych. Nadeszło również i 150 kozaków, przyprowadzonych przez oberkwatermistrza Kupczinowa. Siła ogólna tych oddziałów wynosiła mniej więcej do 1700 bagnetów, 650 szabel i 16 dział polowych z 121 artylerzystami. Uszykował je tu „do obrony” oberkwatermistrz Kupczinow. Stały tak przeszło godzinę, słysząc dochodzący wciąż z miasta odgłos wystrzałów działowych i karabinowych. Po godzinie przeprowadzono je zawał na plac około szubienicy, gdzie je znowu uszykował Kupczinow.
Tymczasem sztabsoficerowie naradzali się ze sobą. Podpułkownik v. Klugen, poczuwający się do odpowiedzialności za swoją postawę poprzednią, naglił teraz Nowickiego, aby mu pozwolił ruszyć do miasta, i ostatecznie uzyskał jego zgodę. Wtedy ppłk. Igelstrom zwrócił się do pr. mjra v. Bagguwuta z zapytaniem, czy i on nie zechciałby iść razem z nimi, i otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, dostał odrazu pozwolenie Nowickiego. Do wyprawy tej przeznaczono następujące oddziały: a) bataljon jegrów v. Klugena, b) sześć rot grenadjerów syberyjskich v. Bagguwuta, c) cztery szwadrony szwoleżerów pod dowództwem ppłka lir. Igelstroma, d) sześć dział polowych kpt. Woronowa. Całość wynosiła tedy do 1371 bagnetów, jakichś 370 szabel i 115 artylerzystów. Silna ta kolumna miała iść Sienną, Marszałkowską, Królewską, Wierzbową i Senatorską na Miodową; dowództwo nad nią objął ppłk. v. Klugen. Zdawało się, że teraz musi przecież dojść do walki poważniejszej, która powetuje katastrofę Miłaszewicza i zmieni tem łatwiej położenie na korzyść Rosjan, że Polacy nie spodziewali się wcale tak silnego natarcia.
Kolumna ruszyła około godziny 15-tej w następującym szyku: na czele szli jegrzy, za nim i dywizjon szwoleżerów, następnie — grenadjerzy syberyjscy i drugi dywizjon szwoleżeczących — pisze o tem Ragge — nie chciała posunąć się naprzód i rozpocząć walki”. Kpt. Woronow „z powodu ciasności miejsca” zdołał wprowadzić w akcję zaledwie dwa ze swoich sześciu dział: jednoróg półpudowy i armatę 12-funtową. Oddał z nich ogółem 32 strzały i wybił Polakom całą prawie obsługę ich obu dział, co było prawdą; nie zdołał natomiast, wbrew temu, co mówi, zmusić ich dział do milczenia. Ze źródeł polskich wiemy, że Kralewski i Sienicki długo bronili pierwszej bramy pałacu Saskiego: nabijali działo, wytaczali je w bramę, którą otwierali i zaraz po wystrzale zamykali zpowrotem. Trwało to może z 1½ godziny. W końcu Polacy przeszli do akcji zaczepnej. Oddziałek pospólstwa przedostał się do ogrodu Saskiego i począł poprzez sztachety strzelać do jegrów. W tedy jegry wpadli do ogrodu, wypędzili pospólstwo i przez cukiernię Lessla przedostali się do prawego skrzydła pałacu. Pałac Saski korzystał wówczas z praw eksterytorjalności: elektor utrzymywał w nim nawet małą załogę własną, złożoną z oddziałku dragonów saskich pod dowództwem majora Karola Gleicha. Dzięki temu schroniło się tu wiele osób, m. i. rezydent pruski Buchholtz ze wszystkimi urzędnikami poselstwa; zwieziono tu również depozyty prywatne, m. i. kosztowności F. Moszyńskiego. Mimo „ścisłą neutralność” dragonów saskich jegry dokonali tu swego: zranili ciężko jednego ze służby, zrabowali kasę elektorską, w której znajdowało się około 1000 talarów, mieszkanie mjra Gleicha i depozyty, a wreszcie opanowali budynki prawego skrzydła, panujące nad bramą, odpędzając od niej strzałami z okien pospólstwo. Ale waleczni obrońcy nie dali mimo to za wygraną. Kpt. Drozdowski wycofał swe działo pod drugą bramę pałacu, niedaleko pałacu Bruhlowskiego, i razem „z kilkunastu z pospólstwa, bez żadnego żołnierza” utrzymał się do końca na tem stanowisku, choć atakowano je nietylko od frontu, ale i od tyłu, od ogrodu Saskiego, zajętego przez jegrów. Gdy mu zabito ostatniego kanoniera, nabijał, rychtował i palił sam. Jego odwagę podziwiał przybyły tutaj Mokronowski, który obiecał mu pomoc. Sienicki rzucił się do lewej oficyny od strony pierwszej bramy z 40-ma ludźmi z pospólstwa. Wypędził z niej szambelana Budziszewskiego z żoną i Ancutę z lokajem, dopadł do okien i otwarł z nich ogień. Rosjanie odpowiedzieli na to rzęsistym ogniem, który obsypał obrońców szkłem z wybitych okien i kulami. Zaczęli oni już złorzeczyć swemu odważnemu dowódcy, krzycząc, że sprowadził ich na śmierć oczywistą. Wtedy Sienicki porwał za karabin, pokazał im, jak mają chronić się od kul i sam wypalił zza muru. Dodało to odwagi pospólstwu i za chwilę ogień z okien szedł dalej regularnie. To samo widać musiał uczynić płk. Kralewski, trzykrotnie ranny tutaj, oraz inni przywódcy grup ludowych, zajmujący stanowiska bądź w lewem skrzydle pałacu, bądź też w bramie pałacu Bruhlowskiego; dowódca artylerji rosyjskiej kpt. Woronow stwierdza bowiem, że powstańcy, spędzeni z ulicy oraz dziedzińca Saskiego, zasiedli w domach i strzelali z nich z okien i piwnic. Równocześnie działo z pod kuźni Saskiej strzelało wciąż w masy piechoty rosyjskiej, skupione na Królewskiej, nie chcące jakoś wkroczyć na dziedziniec Saski.
Ta strzelanina wzajemna, nie dająca żadnego namacalnego wyniku, mogła już trwać przeszło dwie godziny. V. Klugen mimo to nie chciał zdobyć się na działanie energiczniejsze; uważał, że jego zadaniem jest „wybić nieprzyjaciela ogniem z miejsca”. Wtedy to do pr. mjra K. v. Bagguwuta podszedł ppłk. lir. Igelstrom i zwrócił mu uwagę na to, że działa z drugiej bramy pałacu nie da się wziąć inaczej, jak tylko natarciem na bagnety. Bagguwut zgodził się odrazu na to, aby spróbować tego środka; wziął dwie roty swoich grenadjerów i wszedł kolumną na dziedziniec Saski przez pierwsze wrota pałacu. Przeszedłszy około 40 kroków poza nie w kierunku drugiej bramy, zakomenderował: „Na sztyki stupaj! stupaj!” i sam podbiegł ku drugiej bramie, wołając: „Ura, rebiata! Naszi wyigrali! Stupaj! Stupaj!” W tej chwili Polacy otwarli ogień z okien pałacu. I naraz jego kolumna, zamiast iść na bagnety, stanęła i poczęła również strzelać, tak, że i on musiał cofnąć się wtył. Cała piechota rosyjska, grenadjerzy i jegry, podjęła na nowo strzelaninę. Z dużym trudem oficerom udało się wreszcie zmusić szeregowych do zaprzestania ognia. Wtedy Bagguwut po raz drugi wybiegł na czoło swego oddziału i zawołał: „Na sztyki! Nie ostawtie mienia!” I znowu jego kolumna nie ruszyła się z miejsca; przeciwnie, poczęła strzelać do bramy i okien. Powtórzyło się to podobno jeszcze parę razy.
Z tym żołnierzem niepodobna już było dokonać niczego. W dodatku nie poniósł on w tem starciu żadnych strat większych. Jegry np. stracili w Warszawie ogółem 10 zabitych, 12 rannych i 10 przepadłych bez wieści; grenadjerzy syberyjscy — 17 zabitych i 16 rannych; artylerja polowa — 6 zabitych i 7 rannych; straty szwoleżerów, których połowy użyto do osłony ogrodu Saskiego od zachodu, nie przenosiły 8 ludzi. To też żołnierzy zdemoralizowała raczej łatwość rabunku w pałacu Saskim oraz domach przyległych, dzięki czemu wielu z nich pozostało tutaj na noc po odmarszu v. Klugena, tak, że Polacy musieli ich nazajutrz wyławiać, a następnie — nieudolność dowództwa. Pod Miłaszewiczem lub Titowem z całą pewnością i te oddziały biłyby się inaczej, niż pod nieudolnym v. Klugenem. Męstwo v. Bagguwuta nie było już w stanie porwać tych ludzi, głodnych, wyszłych z karbów dyscypliny, nie ufających swoim oficerom cudzoziemcom.
Całe starcie mogło trwać ze 3 godziny, do jakiejś godziny 18 ½ mniej więcej. Wtedy przybył do v. Klugena porucznik szwoleżerów Adamów z rozkazem Nowickiego, aby cofnął się za miasto. „Nie ośmieliłem się sprzeciwić temu” — raportował później v. Klugen. Istotnie, z takiem dowództwem i przy takim żołnierzu nie było celu pozostawać dłużej pod pałacem Saskim. Odwrót tej silnej kolumny był wymownym dowodem tego, jaki to szacunek w szeregach nieprzyjacielskich zdołały już zdobyć sobie te grupki „szewców, krawców i chłopów”.
Dowództwo powstańcze niewątpliwie popełniło tu duży błąd, gdyż pałac Saski należało stanowczo obsadzić silniej natychmiast po zwycięstwie Działyńczyków. Bardzo duża część winy spadała tutaj na Haumana, który traktował swój pułk jako własność prywatną i, chcąc zasłużyć się królowi, poprowadził go w całości pod Zamek. Zawinili i inni dowódcy, doprowadzając do rozpraszania sił powstańczych. Natomiast postawa grupek pospólstwa, które podjęły tę walkę bez żadnej niemal pomocy żołnierza regularnego, oraz ich improwizowanych dowódców, kpt. Drozdowskiego wreszcie — w tem długotrwałem starciu, obfitującem w momenty, tak łatwo mogące doprowadzić do paniki, jak np. atak jegrów od ogrodu Saskiego lub próby uderzenia na bagnety, zasługują na bezwzględne uznanie. Znalazł w niej wyraz najszczytniejszy ten zapał do walki o wolność, ogarniający szerokie masy ludu Warszawy, uzdolniający je do gardzenia łupem, brzydzenia się okrucieństwem w stosunku do powalonego nieprzyjaciela i niesienia życia w ofierze dla dobra ojczyzny.
Po ostatecznem wycofaniu swoich oddziałów za rogatkę Jerozolimską na pole pod szubienicą — ściągnął Nowickij z Warszawy i ostatni oddział odcinka zachodniego, mianowicie dwie kompanje grenadjerów syberyjskich sec. mjra. Wilhelma v. Millera, stojące dotąd z jednem działem połowem przy rogatkach Wolskich. Po starciu z gwardją konną koronną stanęły one tutaj i stały do godziny 20-tej. Widziały stąd, że od północy, około prochowni uwija się kawalerja polska, że stoi tam silny oddział gwardji pieszej. Od strony miasta i koszar gwardji konnej parokrotnie nacierały na nie oddziałki spieszonych Mirowskich, połączone z tłumami pospólstwa; zawsze jednak zdołano odeprzeć je ogniem działowym i karabinowym, nie dopuszczając do starcia wręcz. Pospólstwo rzucało się wtedy do domów i strzelało z nich z okien, nie zadając jednak oddziałów i większych strat. Tak samo nie szkodził mu i ogień działowy, otwierany parokrotnie od strony prochowni. V. Millera niepokoiło natomiast poważnie ogólne położenie w mieście, a przedewszystkiem brak rozkazów. Wysłał grenadjera do ks. Gagarina po rozkazy, ale wysłaniec nie wrócił. Później przejeżdżał oficer kozacki z ordynansem — i tego prosił o przywiezienie mu rozkazów. Ale oficer został odrazu zabity wystrzałem z okna i ordynans wrócił sam. I jego zkolei posłano po rozkazy, ale i on nie wrócił już. Sam Miller bez rozkazu nie chciał ruszać się z miejsca i zostawiać rogatki bez osłony. Tymczasem po południu położenie jego stało się cięższem; w dodatku coraz trudniej było utrzymać głodnego żołnierza w szeregach. Z prochowni przysłano już doń parlamentarza z wezwaniem, aby nie walczył z Polakami i poddał się wraz z całym oddziałem; jeżeli tego nie uczyni, to później nie dadzą mu pardonu. Miał odpowiedzieć na to — tak przynajmniej twierdzi sam — że gróźb się nie zlęknie i postępować będzie tak, jak mu nakazała jego władza; podług relacji polskiej — oświadczył, że podda się wtedy, gdy dowie się, co uczynił Igelstrom. Najwidoczniej odpowiedź nie była tak nieprzejednana, skoro z prochowni wysłano doń drugiego parlamentarza; tego jednak v. Miller zatrzymał i oddał później w ręce gen. Nowickiego. Na skutek tego Polacy poczęli przygotowywać przeciwko niemu nowy, silniejszy atak.
Po godzinie 20-tej Miller zauważył, że jakiś tłum wychodzi z rogatki Jerozolimskiej za miasto. Wysłał tam kaprala od taborów konno; przez niego dowiedział się, że są to Rosjanie, i otrzymał rozkaz Nowickiego, aby pomaszerował odrazu do do niego. Nie chciał zrazu wierzyć temu i wyprawił do rogatek Jerozolimskich por. Kozłowa, który wrócił z ponowieniem rozkazu, prowadząc ze sobą w dodatku pół szwadronu karabinierów jam burskich, którzy mieli osłaniać odmarsz v. Millera. Wtedy wycofał się odrazu. Zaraz po jego odejściu z pod rogatek Wolskich nadszedł tu oddział spieszonych Mirowskich z dwoma działami wraz z tłumem pospólstwa. Gdy stwierdzono, że nieprzyjaciel odszedł, powstały pogłoski, że jakiś „przechrzta”, zawiadomił go o zamierzonym ataku.
Nowickij po powrocie do obozu zwołał radę wojenną. Orzeczono na niej, że dla ludzi niema żywności, a dla koni paszy, że siły powstańców wzmagają się z każdą godziną, że gwardja konna koronna może otoczyć cały oddział; postanowiono tedy wycofać się pod Karczew do taboru ciężkiego, a więc w tym kierunku, w którym poprzednio zamierzano wyjść w razie ewakuacji Warszawy. Nikomu nie przyszło do głowy, że lepiej będzie wycofać się przez Wolę do Marymontu ku Prusakom, o których zjawieniu się pod Warszawą wiedzieli prawdopodobnie Kasztaliński i v. Miller. Świadczyło to już nietylko o bardzo formalistycznem trzymaniu się rozkazów poprzednich, ale i głębokiej demoralizacji starszyzny rosyjskiej, skupionej dokoła Nowickiego. Marsz rozpoczęto odrazu z zachowaniem wszelkich środków ostrożności na wypadek napadu. Noc była bardzo ciemna; to też wkrótce Nowickij rozłożył swe wojsko na biwaku niedaleko za Rakowcem, który zrabowano doszczętnie. O północy ruszono dalej i nad ranem znowu zatrzymano się na spoczynek pod Jeziorną. Tutaj zauważono niebawem, że ciągnie niedaleko jakiś oddział kawalerji z taborem. Były to resztki dzielnego pułku 4-go straży przedniej szefostwa ks. Wirtemberskiego, które Komisja Wojskowa przeniosła 9-go kwietnia z Ryk do Góry Kalwarji; mogły one liczyć do 200— 250 szabel. Prowadził je teraz ppłk. Jerzy Raszko, zdążając — na wiadomość o wybuchu — do Warszawy. Spostrzegłszy Rosjan, nasi usiłowali ich wyminąć, nie poświęcając jednak swego taboru. Nowickij rzucił wtedy na nich dywizjon szwoleżerów ppłka Igelstroma i kompanję jegrów i zmusił do walki. Starcie wypadło fatalnie dla naszych: stracili 20 ludzi w zabitych i rannych, 10 jeńców, cały tabor i poszli w rozsypkę tak fatalnie, że do Warszawy początkowo przybyło ich zaledwie 131. Potem powodzeniu, jedynem, którem mógł poszczycić się Nowickij w ciągu tych dwóch dni, oddziały jego, rabując straszliwie po drodze, poszły pod Karczew, dokąd przybyły wieczorem. Decyzja Nowickiego i jego rady wojennej przypieczętowywała losy Igelstroma i pozostałych z nim w Warszawie wojsk.