Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

IV.


Najpóźniej ze wszystkich oddziałów garnizonu warszawskiego wyruszył ze swych koszar regiment X-ty piechoty szefostwa Działyńskiego. Z relacji oficera rosyjskiego, który osobiście obserwował jego ruchy, wiemy na pewno, że począł zbierać się na dziedzińcu koszar dopiero po godzinie 6-tej; z całego szeregu danych pośrednich wnioskować można, że wymarsz jego nie nastąpił wcześniej, niż przed godziną 8-mą. A przecież i do koszar Ujazdowskich, podobnie jak do stanowiska rosyjskiego u południowego wylotu Mokotowskiej, dochodzić musiał wyraźnie odgłos strzelaniny karabinowej, a później i huku dział ze śródmieścia. Jakżeż to stać się mogło, że najbardziej patrjotyczny regiment garnizonu warszawskiego tak długo nie dał znaku życia! „Relacja o działaniach pułku Działyńskich”, opracowana przez jego oficerów, tłumaczy to tem, że musiano czekać na ściągnięcie wart, zebranie koni pod 4 działka 3 funtowe, jaszczyki i kasę; pamiętnikarze wspominają, że pułk czekał następnie na przyobiecanych mu ochotników cywilnych i nie doczekał się ich ostatecznie. Te tłumaczenia nie mogą wystarczyć historykowi. Przecież odleglejszych w art pułk nie ściągnął wcale; ochotnicy, który mieli przybyć do koszar, zjawili się tam, jak wiemy, już wieczorem 16-go kwietnia; o ile chodzi wreszcie o konie, to tak energiczni i przewidujący oficerowie, jak mjr Zaydlic i kpt. Mycielski, musieli zawczasu postarać się o pewność ich dostarczenia.

Nie, tu chodziło o coś innego: poprostu płk. Hauman wstrzymywał odmarsz swego pułku. Nawet w relacji pułkowej, utrzymanej mimo wszystko w tonie koleżeńskiej rezerwy, odbiły się pewne echa starcia dowódcy z oficerami należącymi do Związku. „Przejęci duchem męstwa, niecierpliwi sławy oficerowie zaczęli utyskiwać na zwłokę i, obstąpiwszy pułkownika, ze łzami go prosili: „Pójdźmy! Nie czekajmy! Oto nasi biją się już o wolność: trzeba im naszej pomocy, moment zwłoki stanie im się srogi; niema tu czasu czekać, gdzie idzie o szczęście Ojczyzny”. Obróciwszy się do żołnierzy, zachęcali ich, wystawując im świętość powołania żołnierza republikanina, a cały regiment zawołał: „idźmy, idźmy bić się o wolność”. Przypomina to aż nazbyt żywo sceny oficerów z królem oraz żołnierzami warty zamkowej — z tą różnicą jednak, że tutaj Hauman postawił na swojem. Zaangażował się, jak wiemy, tak silnie wobec Igelstroma i króla, że za żadną cenę bez rozkazu nie chciał wyruszyć z koszar. Zaraz po alarmie i pierwszych odgłosach walki w śródmieściu wysłał swego adjutanta do Ożarowskiego, prosząc o rozkaz, i do jego powrotu nie pozwolił wyprowadzić pułku. Adjutant wrócił wreszcie, przywożąc rozkaz Ożarowskiego, nakazujący, aby pułk ruszył odrazu do Zamku. Autorem istotnym tego rozkazu był na pewno Stanisław August, przerażony odejściem warty zamkowej, pragnący na wszelki wypadek mieć pod ręką jakąś siłę wojskową. Treść jego odpowiadała w zupełności zamierzeniom Haumana: idąc do Zamku, nie łamał swych zobowiązań wobec Igelstroma, a równocześnie nie narażał się i oficerom związkowym; to, co oni mogli uczynić później z poszczególnemi oddziałami pułku, nie spadało już tak wyraźnie na jego odpowiedzialność. Na skutek tego wydał rozkazy i około ósmej Alejami ruszył ku Trzem Krzyżom. 

U wylotu ul. Mokotowskiej stał wtedy ppłk. v. Klugen z trzema kompanjami IV-go bataljonu jegrów jekaterynosławskich i 7 działami. Czekał tutaj na dalsze rozkazy Apraksina, obserwując tymczasem ruchy Działyńczyków. Po godzinie 6-tej do jego stanowiska nadjechał porucznik grenadjerów kijowskich Curikow, wysłany przez Apraksina z poleceniem obejrzenia wszystkich stanowisk rosyjskich. Klugen oświadczył mu, że u niego nic jeszcze nie zaszło, tylko Działyńczycy szykują się na swym dziedzińcu; pytał się także, co ma uczynić w tym wypadku, jeżeli zechcą wyjść z koszar. Dotychczasowy rozkaz Apraksina przewidywał tę ewentualność i brzmiał wyraźnie, aby ich przepuścić, a następnie oddziały własne posunąć dalej ku rogatkom. Curikow nie umiał dać odpowiedzi i skończyło się na tem, że v. Klugen musiał posłać z nim swego adjutanta Dreyera po rozkazy. Adjutant powrócił niebawem i zameldował, że na wszystkich ulicach zbierają się tłumy pospólstwa, tak, że on nie zdołał już dojechać do gen. Miłaszewicza.

Wtedy właśnie Działyńczycy wyszli z koszar. Widząc to, v. Klugen podjechał do Haumana i zapytał się go, dokąd pułk maszeruje. Otrzymał odpowiedź, że idzie do Zamku, na obronę króla przeciwko „buntującej się czerni”. Odpowiedź mogła zadowolić pytającego: — wszak tę ewentualność właśnie przewidywał trzeci punkt instrukcji otrzymanej od Apraksina; to też v. Klugen z całkowicie czystem sumieniem przepuścił Działyńczyków. Powróciwszy na swe stanowisko, pozostał na niem jeszcze przez czas pewien. Później wziął 2 roty i 4 działa i dwiema kolumnami ruszył na plac Trzech Krzyży. Zaraz potem ściągnął tam i trzecią swą rotę i resztę dział, słysząc coraz żywszy ogień w mieście. 4-ta rota, która z jednem działem stała na ul. Czerniakowskiej i której poprzednio dał rozkaz, aby trzymała się na tem stanowisku do ostatniej kropli krwi, połączyła się z nim — po pewnem błąkaniu się — dopiero około południa. 

Tymczasem Działyńczycy żwawym krokiem maszerowali przez Nowy Świat. Na czele szedł ppor. Jan Sypniewski ze strzelcami regimentu, którzy tak wyróżnili się w kampanji litewskiej roku 1792 pod swym dowódcą kpt. Józefem Sułkowskim, a których dotąd nie zwinięto wbrew wyraźnemu postanowieniu o redukcji. Byli to przeważnie młodzi chłopcy, ubrani w zielone mundury i okrągłe kapelusze z kitkami, uzbrojeni w wyborne sztucery wyrobu kozienickiego, o strzale całkowicie pewnym na odległość 400 kroków. Za nimi szły dwa bataljony muszkieterskie, mając w odstępach 4 działka 3 funtowe, obsługiwane przez zredukowanych artylerzystów. Całość z ochotnikami wynosiła, jak widzieliśmy, 800 — 850 bagnetów. Była to więc największa siła zwarta, jaką wyprowadził w tym dniu przeciwko nieprzyjacielowi garnizon polski Warszawy; wynikało stąd jasno, że jej zadaniem będzie dokonanie rzeczy najcięższych i najdonioślejszych. Lud, zbierający się i w tej części miasta dość licznie, witał tę silną kolumnę okrzykami radości; w odpowiedzi na to oficerowie krzyczeli mu, aby biegł do ich koszar po broń. Wezwaniu temu „pospólstwo” uczyniło zadość tak chętnie, że wkrótce nie pozostawiło w nich ani jednego karabina.

Na wysokości Foksalu pułk natknął się na stojący tutaj dywizjon szwoleżerów achtyrskich ppłka hr. A. E. Igelstroma, liczący nie więcej nad 200 szabel. Po krótkiej rozmowie dowódców Działyńczycy przeszli spokojnie obok niego, przyczem prawdopodobnie oddano sobie wzajemnie honory wojskowe.

Dopiero przy zbliżeniu się ku wylotowi ul. Świętokrzyskiej pułk stanął. Ujrzano już poprzednio oddział piechoty rosyjskiej z działami, zamykający pomiędzy pałacem Branickich i klasztorem Dominikanów obserwantów drogę na Krakowskie Przedmieście. Od oddziału tego podjechał do Haumana oficer, adjutant por. F. Adler, wzywając go w imieniu gen. Miłaszewicza, aby zatrzymał pułk.

Oddziałem tym były trzy roty I-go bataljonu grenadjerów syberyjskich, liczące ogółem 445 bagnetów oraz 3 działa, z których dwa 6-funtowe, polowe, a jedno 3-funtowe, bataljonowe, obsługiwane przez 45 artylerzystów. Dwie z tych rot, t. j. 1-sza kpt. Popowa i 2-ga kpt. Udoma, stały tutaj już od czasu alarmu pod dowództwem płka ks. Gagarina. Niedługo potem przybył tu i komendant całego odcinka południowego gen. Was. J. Małaszewicz, Białorusin, chętnie mówiący o tem, że kulturalnie uważa się za Polaka, i zdobywający w ten sposób pewną popularność wśród szlachty lubelskiej za czasu wyborów do sejmu grodzieńskiego, w otoczeniu swych oficerów kwatermistrzostwa i objął dowództwo. Był tu poprzednio z polecenia Apraksina i wymieniony powyżej por. Curikow, ale żadnych nowych rozkazów nie przywiózł. Przez pewien czas panował w tem miejscu spokój; tylko na tyłach oddziału, na Krakowskiem Przedmieściu gromadziły się coraz liczniejsze tłumy „pospólstwa”. Gdy „tych chłopów” zebrało się jeszcze więcej, zaczęli próbować „odciąć oddziałowi łączność z kwaterą główną”, czyli, mówiąc prościej, zaczepili Rosjan od tyłu. Wtedy Miłaszewicz, widząc, że jego siły nie wystarczają do spełnienia powierzonego mu zadania, nakazał ściągnąć tutaj i 4-tą rotę kpt. Podczertisowa, stojącą dotychczas na ul. Świętokrzyskiej. Gdy rota ta przybyła, wydzielono z niej pluton pod dowództwem praporszczika Siergiejewa, który oczyścił Krakowskie Przedmieście z tłumu aż po plac Saski. Stanowisko rosyjskie przedstawiało się tu w sposób następujący: a) większa część 3 rot z dwoma działami polowemi zamykała Nowy Świat, opierając się prawem skrzydłem o kościół Św. Krzyża, a lewem o kościół Dominikanów obserwantów; b) mniejsza — z jednem działem bataljonowem — pilnowała wylotów Aleksandrji i Oboźnej, opierając się prawem skrzydłem o kościół Dominikanów, a lewem o pałac Karasia; c) jeżeli zdołano z tych małych sił wydzielić jakąś rezerwę, to stała ona obok pałacu Kazimierzowskiego; d) jakaś placówka obsadziła na Oboźnej pałac Dynasowski.

Stojąc w tym szyku, Rosjanie zauważyli około godziny 8 ½ — 9, że Nowym Światem posuwa się prosto na nich „długa kolumna”, złożona z Działyńczyków i 4 małych dział. Małaszewicz wysłał na jej spotkanie por. F. Adlera, aby zapytał ich, dokąd idą, i nakazał im zatrzymać się. Pułk w odpowiedzi na to stanął na odległości bliskiego strzału kartaczowego od Rosjan i wysłał do Miłaszewicza adjutanta por. Ludwika Lipnickiego z oświadczeniem, że na rozkaz Ożarowskiego idą do Zamku na pomoc i żądają, aby ich przepuszczono. Miłaszewicz nie miał jeszcze rozkazu wzbronienia pułkowi przejścia; czując jednak „ich zły i przeciwny rosjanom zamiar”, wiedziony prostym instynktem żołnierskim , który nie pozwalał mu przepuszczać większego oddziału polskiego tam, gdzie toczyła się już zacięta walka, odmówił narazie przepuszczenia. Zażądał, aby Działyńczycy stanęli na miejscu, dopokąd on nie otrzyma wyraźnego rozkazu Igelstroma; w przeciwnym razie zagroził użyciem artylerji. Do Igelstroma wysłał odrazu premjer majora Miłaszewicza z zapytaniem, co ma dalej robić. Czy oficer ten dotarł wogóle do kwatery głównej, niewiadomo; pewne jest tylko to, że na ul. Koziej, niedaleko od nowej poczty, został zabity przez lud. Hauman po pewnym czasie znowu przysłał por. Lipnickiego z propozycją, aby tenże pojechał do Igelstroma i przywiózł rozkazy od niego. Miłaszewicz zgodził się na to; dodał mu jednak „dla bezpieczeństwa i informacji” swego adjutanta por. F. Adlera. Obaj ci oficerowie dotarli na Miodową, gdzie Igelstrom nakazał Adlerowi kategorycznie, aby nie przepuszczać Działyńczyków. Drogi powrotnej obaj oficerowie nie odbyli już razem, gdyż Lipnicki udał się do Zamku. Do Miłaszewicza wrócił najpierw cwałem Adler, ociekający krwią z paru odniesionych ran, przywożąc rozkaz Igelstroma i meldując, że w drodze powrotnej „rozszalałe pospólstwo” chciało go zabić; po nim dopiero nadjechał Lipnicki, mówiąc podobno, że król nakazał ich pułków i przybyć koniecznie do Zamku, gdzie znajduje się już Igelstrom. W odpowiedzi na to generał rosyjski wyraził mu swe oburzenie z powodu postąpienia ludu z obydwoma jego wysłańcami i oświadczył, że pułku nie przepuści. Lipnicki nie odpowiedział na to nic; dał tylko ostrogi koniowi, pragnąc przedostać się do swoich; z rozkazu Miłaszewicza zatrzymano go jednak. Wkrótce potem nadjechał do stanowiska rosyjskiego wysłany przez Haumana major Wojciech Greffen, żądając wyjaśnień z powodu zatrzymania Lipnickiego oraz wypuszczenia tegoż. Miłaszewicz zgodził się na to, ale w zamian za niego zatrzymał samego Greffena. Jeszcze raz próbował ratować położenie przysłany z Zamku gen. Mokronowski. Zaręczał Miłaszewiczowi, że pułk idzie do Zamku na wyraźny rozkaz króla, że będzie działać przeciwko powstaniu razem z Rosjanami. Spotkał się ze stanowczą odmową przepuszczenia. Usiłował wtedy przedostać się przez szeregi rosyjskie do Działyńczyków, ale grenadjerzy zagrodzili mu drogę bagnetami. Zrozpaczony tem, dał nagle ostrogi swemu koniowi i popędził do Zamku. Wraz z nim zniknęła ostatnia nadzieja urzeczywistnienia planu, z którym nosił się Stanisław August, a który tak wytrwale popierał Hauman, planu skupienia w Zamku jakiegoś neutralnego wojska, będącego oparciem dla króla. Stało się widoczne, że nic już nie zapobiegnie walce i na tym odcinku.

Hauman, od którego oficerowie i szeregowi od dłuższego już czasu głośno, okrzykami, domagali się zerwania tych układów i zaatakowania Rosjan, wyciągnął odrazu konsekwencje osobiste ze zmienionego położenia. Nie chciał i nie mógł wydać rozkazu atakowania Rosjan, kierować osobiście tym atakiem. „Czyli z umowy, czyli z obawy, czyli dla niekompromitowania się opuścił Hauman właśnie w ten moment swój regiment, kiedy Mokronowski nadjeżdżał i do naszego udał się domu, gdzie zsiadł z faworytnego swego (pamiętam wilczatego) konia. Objął więc po nim dowództwo Zaydlic, major”. Mówi to wprawdzie świadek bardzo niepewny, zgryźliwy, nie oszczędzający nikogo, a zawsze jaskrawo tendencyjny; zdaje się jednak, że w tym wypadku mówi prawdę. Potwierdzają to i inne źródła, jedne całkiem wyraźnie, drugie pośrednio. Najwymowniejszym zresztą argumentem słuszności wersji Trębickiego jest to, że relacja oficerów pułku, napisana w celu sprostowania artykułów, opisujących walkę tegoż, pomiędzy któremi były i wychwalające rolę Baumana w niej, milczy jak zaklęta o czynach dowódcy i milczy z całą pewnością celowo. Tak jest, upatrzony przez Kościuszkę wódz insurekcji stołecznej w rozstrzygającej chwili uchylił się od odpowiedzialności. Nie pomogło mu to wcale, jak widzieliśmy, w oczach Rosjan, którzy oskarżyli go mimo to o zdradę; nie zaszkodziło bynajmniej w sądach rodaków. 

Oficerowie związkowi pułku postarali się o to, aby przez czas tych tak rozpaczliwych dla nich rokowań wydać pewne zarządzenia do przygotowania pułku do walki. Wysłali kpt. Mycielskiego z dwiema kompanjami i jednem działem wtył, ku wylotowi ul. Wareckiej, aby osłonił pułk od strony oddziałów v. Klugena i ppłka Igelstroma. Skierowali ppor. Sypniewskiego ze strzelcami w ulicę Świętokrzyską, aby poprzez podwórza i ogrody starał przedostać się do apteki Misjonarzy, na flankę i tyły Rosjan; nie udało się to jednak i strzelcy stracili wtedy bardzo dobrego podoficera Czartoryskiego.

Rosjanie próbowali również w trakcie układów nawiązać łączność z oddziałam i Igelstroma i v. Klugena, wezwać je do wspólnego natarcia na Działyńczyków. Nie powiodło im się to jednak, gdyż obaj wysłani w tym celu oficerowie dostali się do niewoli, jeden na Nowym Świecie, drugi na Aleksandrji.

O godzinie 10-tej wreszcie Działyńczycy otwarli pierwsi ogień kartaczowy z trzech działek na nieprzyjaciela; pierwsze ich strzały położyły 13 Rosjan. Odpowiedziały odrazu połówki rosyjskie z bardzo ciężkim dla nich skutkiem, gdyż stali jeszcze w kolumnie marszowej na środku ulicy. „Niespodziewany strzał kartaczami w tak małym przestworze uczynił niejaki w plutonach nieporządek”. Doszło poprostu do zamieszania, a nawet chwilowej rozsypki i paniki. Próbowali ratować położenie por. Lipnicki i chorąży Antoni Urbanowski, rzucając się z jednym cugiem na działa rosyjskie; musieli jednak cofnąć się ze stratami. Padł wtedy również, ciężko ranny, kpt. Erazm Mycielski, próbując poderwać ludzi do ataku. Stopniowo dopiero oficerom udało się przywrócić porządek w pułku i uszykować go w sposób odpowiadający warunkom walki. Część pułku z jednem działkiem cofnęła się na róg ulicy Świętokrzyskiej i z poza załomów domów otwarła ogień na Rosjan; druga, również z jednem działem, które brawurowo obsługiwali „dobosi, chłopcy 14-letni”, zajęła — pod sztabskapitanem Jakóbem Zabilskim i porucznikiem Ignacym Witkowskim — podobne stanowisko na placu Sułkowskim. Pułk zniknął dzięki temu ze środka ulicy, przestał być celem dla ognia Rosjan. Por. Lipnicki i chor. Urbanowski, wybiwszy bramę do klasztoru

Dominikanów, obsadzili jego okna, wysłali ludzi na wieżę kościoła, nakazując im strzelać przedewszystkiem do artylerzystów nieprzyjacielskich. Podobnież ppor. Sypniewski zdołał ze swoimi strzelcami przedostać się do pałacu Branickich i otworzyć ogień z jego bramy, a następnie i okien. Kapitan Popow opowiada, że Działyńczycy dużą część swych ludzi rzucili do domów, używając do tego drabin, których dostarczyła im ludność bardzo szybko. W krótce potem Działyńczycy podjęli nowe próby obejścia stanowiska Miłaszewicza. Mjr. Zaydlic i ppor. Tadeusz Mokein z jednym cugiem poszli Ordynacką i ostatecznie wydostali się na Krakowskie Przedmieście koło Wizytek; por. Gabrjel Kowalski z kilkunastoma ludźmi — przedostał się pod pałac Karasia. Do wyprawionych na obejście oddziałków wszędzie przyłączał się lud. Już przy jego pomocy spróbowano zaatakować nieprzyjaciela od strony Aleksandrji, ale narazie bez powodzenia. Na Oboźnej natomiast sześciu wychowanków korpusu kadetów, pod dowództwem czy to ucznia klasy siódmej Józefa Miklaszewskiego, czy też szóstej — Józefa Sowińskiego, czy wreszcie Adama Ożarowskiego, napadło wraz z ludźmi pospólstwa na pałac Dynasowski i wyparowało stamtąd placówkę rosyjską. Zaczęto wreszcie strzelać do Rosjan od strony Krakowskiego Przedmieścia, gdzie „pospólstwo” gromadziło się na nowo i parło na odwód rosyjski. Zbliżały się stamtąd nawet oddziałki gwardji z pod Zamku, strzelając z jednego działa. Położenie Miłaszewicza stawało się coraz cięższem. Straty jego dochodziły już do 200 zabitych i rannych; najdotkliwiej ucierpiała obsługa dział: np. przy dwóch działach polowych, ostrzeliwających Nowy Świat, poległo 26 ludzi, a wśród nich dowódca sztuk junkier Parfentjew; raniono 12, wybito wszystkie konie, tak, że wkońcu działami dowodził kapral, któremu pozostało zaledwie 5 zdrowych kanonierów i „furlejtów”. Z dział strzelano poprzednio tak gęsto, że np. jedna z połówek oddała 28 strzałów, z czego 16 kartaczowych, a 12 kulami. Na skutek tego wyczerpano amunicję i wkońcu do dwóch połówek posiadano zaledwie 4 naboje; piechota miała również już bardzo niewiele naboi. To też i Miłaszewicz i jego podwładni coraz tęskniej spoglądali ku południowi, licząc na to, że stamtąd nadejdzie jakaś pomoc. Ze swego panującego nad Nowym Światem stanowiska widzieli dobrze, że dywizjon szwoleżerów ppłka Igelstroma w początku walki, zagrożony ich kartaczami własnemi, opuścił swoje stanowisko i udał się prawdopodobnie do v. Klugena. Chyba zawiadomi go o toczącej się u nich ciężkiej walce i sprowadzi pomoc.

W rzeczywistości ppłk. Igelstrom wycofał się nie do v. Klugena, ale Chmielną na Szpitalną, gdzie stała 3-cia rota grenadjerów syberyjskich z 1 działem. Na odcinku jej panował dotąd zupełny spokój. Dowódca jej sec. major Wiedieniatin — w celu zapewnienia sobie łączności z gen. Miłaszewiczem i Królewską oraz ubezpieczenia swego stanowiska — rozstawił parę placówek, z których jedną na Mazowieckiej przed szpitalem Dzieciątka Jezus. O godzinie 10-tej doleciał go huk dział z Nowego Świata, a wkrótce potem nadjechali na Szpitalną szwoleżerzy achtyrscy. Ich dowódca oświadczył mu, że pozostanie przy jego stanowisku dla wzmocnienia tegoż. Wiedieniatin zapytał wtedy, czy on, jako starszy stopniem, nie wyda mu jakich rozkazów; na to ppłk. Igelstrom oświadczył, że i on czeka na rozkazy. Tymczasem ogień działowy i karabinowy na stanowisku gen. Miłaszewicza to przycichał, to wzmagał się znowu. Nie przemawiało to wcale do sumienia i inteligencji obu dowódców rosyjskich, nie wywoływało prostego, żołnierskiego odruchu, że należy iść na ten huk dział, nieść pomoc towarzyszom broni; nie, oni woleli czekać na rozkazy. Po godzinie 11-tej Wiedieniatin wziął ze swej placówki pod Dzieciątkiem Jezus połowę ludzi i ruszył z nimi na Świętokrzyską i Mazowiecką, aby zbadać, czy „wysyłanym z rozkazami nie czynią jakich trudności”. Ale na żadnej z tych ulic nie zobaczył ludzi zbrojnych; przechodzili tylko mężczyźni i kobiety i to bardzo nielicznie. Gdyby zatem przesyłano rozkaz dla niego, to nikt nie mógł przeszkodzić doręczeniu. Dopiero gdzieś pomiędzy 11 i 12 ulicą Warecką przybiegło około 20 Działyńczyków i dało ognia do placówki przed Dzieciątkiem Jezus. Najwidoczniej oddział Mycielskiego, widząc, że Miłaszewicz rozpoczął już odwrót, chciał zaatakować Wiedieniatina. Atak ten dowódca rosyjski odparł z łatwością; Działyńczycy nie dali jednak za wygraną: rzucili się do domów, strzelali z nich i znowu wybiegali do ataku, wzmocnieni pospólstwem. Powtórzyło się to parę razy, ale zawsze bez powodzenia. Później Wiedieniatin wrócił do swojej roty, aby ponownie naradzić się z ppłk. Igelstromem. Ale szwoleżerów nie zastał już na ul. Szpitalnej; odjechali na stanowisko v. Klugena. Wiedieniatin miał wtedy podobno zamiar — tak przynajmniej zaręcza w swym raporcie — ruszyć wreszcie na pomoc Miłaszewiczowi; zaczął już ściągać do roty placówki. Ale za chwilę było już po wszystkiem: nadszedł do niego kpt. Popow z rozbitkami Miłaszewicza…

Tak samo zupełnie zachował się ppłk. v. Klugen. Stał długo na placu Trzech Krzyży i, obojętny na huk dział, dochodzący z Nowego Świata — czekał wciąż na swoją 4-tą rotę. Gdy nadeszła, gdy przybyli i szwoleżerzy, wydał już podobno rozkaz maszerowania na Nowy Świat dwiema kolumnami. Wtedy właśnie dojść go miał rozkaz gen. Nowickiego, nakazujący odwrót za rogatki Jerozolimskie.

Miłaszewicz nie wiedział o tem wszystkiem; widział tylko, że ludzie jego nie wytrzymają dłużej na stanowisku, że z niego noga rosyjska nie wyjdzie. Można było przewidzieć zgóry, że i odwrót będzie bardzo ciężki, gdyż i Działyńczycy i pospólstwo od Krakowskiego Przedmieścia rzucą się na Rosjan ze wszystkich stron; mimo to był on już jedyną możliwą deską ratunku. Gdzieś pomiędzy 11½ i 12-tą Miłaszewicz wydał rozkaz odwrotu wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia; podobno była chwila, w której chciał po prostu schronić się na dziedziniec pałacu Małachowskiego. Grenadjerzy zaprzęgli się do dział i jaszczyków; część z nich strzelała do okien prawej, część do — lewej strony ulicy, skąd szedł już na nich ogień nieustanny. Ale napór nadbiegających oddziałków Działyńczyków oraz pospólstwa był zbyt silny; odrazu wybito ludzi ciągnących działa. Rosjanie musieli wtedy zostawić dwa działa, jedno połowę i jedno bataljonowe, wraz z ich jaszczykami. Ciężko ranny wkrótce, gen. Miłaszewicz kazał odnieść się do jednego z domów, oddając dowództwo w ręce płka ks. F. S. Gagarina, który również był już raz raniony. Rozbitkowie cofali się w coraz większym nieładzie ku Wizytkom, gdzie dostali się w dwa ognie: pościgu oraz — pospólstwa od Krakowskiego Przedmieścia. Tutaj płk. Gagarin otrzymał drugą, ciężką ranę. Odniesiono go do Saskiej kuźni, gdzie parę osób z pośród publiczności zajęło się jego opatrzeniem. „Bądźcie równie waleczni — miał podobno powiedzieć do żołnierzy, opuszczając ich — jak byliście w mojej obecności, pokażcie, że jesteście godnym i synami waszej ojczyzny”. Po chwili do kuźni nadbiegła gromadka pospólstwa, która rzuciła się na nieszczęsnego oficera i dobiła go; pierwszy cios zadał mu podobno woźnica karety, który go poprzednio woził. 

Dowództwo nad rozbitkami objął po Gagarinie kpt. Popow, który zdołał ich doprowadzić do jakiego takiego porządku. 48 ludzi zaprzęgło się do jedynej pozostałej połówki i dwóch jaszczyków; resztę, t. j. 141 ludzi, podzielono na dwie części: z jedną z nich szedł na przedzie kpt. Popow, torując drogę; z drugą i działem połowem osłaniał odwrót kpt. Udom. Położenie było teraz cięższe, bo Działyńczycy zarządzili już zbiórkę rozproszonych w pościgu oddziałków i napierali na Popowa całą siłą z tyłu; równocześnie mjr. Zaydlic i ppor. Woliński ze swemi oddziałkami, przebiegłszy plac Saski, zastąpili mu drogę od bram pałacu i rajtszuli. Stały tam już i działa polskie. Strzelano do Rosjan podobno i od strony ulicy Mazowieckiej. Mimo to Popow zdołał przerżnąć się przez stanowisko Zaydlica, zmusiwszy go do cofnięcia dział. Przeszedłszy bramę Saską, zauważył, że dalej, na Królewskiej aż po jej koniec, stoją jakieś wojska. Ruszył ku nim, sądząc — i słusznie, jak się okazało — że to są swoi. Ale dano do niego parę razy ognia, tak, że musiał zawrócić na lewo, w ulicę Mazowiecką, gdzie go znowu ostrzeliwano z okien. Stąd wreszcie szczęśliwie przedostał się do stanowiska Wiedieniatina na rogu Szpitalnej i Zgody a następnie — v. Klugena na placu Trzech Krzyży. 

Oddział gen. Miłaszewicza poniósł bardzo ciężkie straty. W zabitych utracił 8 oficerów i 180 szeregowych, w rannych, którzy z wyjątkiem oficerów dostali się do niewoli, 3 oficerów i 76 szeregowych; całość strat wynosiła przeto 57% jego składu; zabrano mu w dodatku 2 działa, 2 jaszczyki i 4 powózki. Była to więc katastrofa, nie mniejsza prawie od tej, która spotkała Rosjan na Lesznie. Żołnierz rosyjski, bijący się tutaj tak długo na ulicy, nie osłonięty niczem przed strzałami z okien, dachów i piwnic, okazywał zaciętość i wytrwałość godną lepszej sprawy. Ranni oficerowie pozostawali w szeregu i z karabinami w ręku bili się do ostatka. Spełnili swój obowiązek bez zarzutu, padając ofiarą nieudolności v. Klugena, ppłka Igelstroma i sec. mjra Wiedieniatina, głuchych na wszystkie odgłosy rozpacznej walki swoich towarzyszy broni. 

Ale i Działyńczycy krwawo opłacili swoje zwycięstwo. Relacja pułku przyznaje się do 131 zabitych i rannych; jest to jednak cyfra niedokładna i za niska; inne źródła mówią o 250; część rannych umarła w dodatku dość szybko w szpitalach. Zwłaszcza pierwsza faza walki, t. j. ta, w której pułk dostał się w ogień kartaczowy i karabinowy w kolumnie marszowej, musiała mu przynieść wielkie straty. Nie wlicza się tu następnie strat „pospólstwa”, a przecież Krakowskie Przedmieście było pokryte zabitymi i rannymi; musiano odbijać gwałtem bramy domów, aby umieścić w nich rannych Polaków i Rosjan. Nie oszczędzali się także oficerowie pułku, z których 9 — 10 odniosło rany. Kierowali oni całą akcją bardzo zręcznie, wyzyskując wszelkie sposoby działania; szybko opanowali nieład, który nastąpił po pierwszych strzałach rosyjskich.

I dodajmy odrazu — zwycięstwo to, które zjednało regimentowi X-temu piechoty tyle sławy za insurekcji i po niej, które stało się głównym, przełomowym momentem walki o Warszawę, warto było opłacić krwawo, gdyż przechyliło ono ostatecznie szalę powodzenia na stronę powstańców. Odtąd, jak zobaczymy, wszystkie poczynania nieprzyjacielskie, bez względu na ilość użytych w nich sił, nacechowane będą połowicznością, niezdecydowaniem, trwogą poprostu. Od tego czasu najwięksi sceptycy co do widoków powodzenia insurekcji liczyć się już musieli z faktem, że w Warszawie odniesie ona bądź co bądź zwycięstwo całkowite. 

Po zwycięstwie przybył do pułku zpowrotem płk. Hauman. Zarządził zbiórkę i począł częściami wyprawiać pułk pod Zamek. Nie zatroszczył się — i to było jego winą ciężką — o obsadzenie pałacu Saskiego, który już wtedy okazał się dla nas stanowiskiem tak niezwykle ważnem. Chodziło mu jedynie o to, aby zabezpieczyć króla przed zamachami jakobinów, oddać do jego dyspozycji, na służbę dla jego widoków — ten najświetniejszy obecnie oddział garnizonu stołecznego. Nie wzruszyła go wcale kartka Kościuszki, którą wtedy właśnie, w Zamku, oddał mu świeżo przybyły do Warszawy emisarjusz por. Biegański, a w której wyczytał słowa: „Masz serce i cnotę, stań na czele roboty. Ojczyzna zwłoką ginie. Zaczynaj, a żałować nie będziesz”.  Na szczęście dla pułku, osłabionego tak znacznemi stratami, dla jego oficerów związkowych — stanowisko pod Zamkiem było jedynie czasowem przejściem do odwodu, z którego można było wspierać następnie działania przeciwko nieprzyjacielowi, walczącemu jeszcze w tej części Warszawy.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new