Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Rankiem 17-go kwietnia najwcześniej przygotowania swoje do wystąpienia rozpoczęły gwardje królewskie, przyczyniając się przez to do przedterminowego zaalarmowania Warszawy. Już około godziny 3 i 1/2 „oficerowie w sekrecie będący” zebrali regiment gwardji pieszej koronnej na dziedzińcu koszar przy ulicy Bitnej i poczęli go szykować. Część podoficerów wiedziała już poprzednio o zamiarze rozpoczęcia insurekcji; pozostałym oraz szeregowcom powiedziano podobno, że Rosjanie chcą ich rozbroić i wydać Prusakom, że na mocy „układu między obywatelami i garnizonem warszawskim uczynionego" pułk ma wystąpić do boju. „Muszkieterzy” gwardji, związani tak ściśle z ludnością stolicy, wezwanie to przyjęli z zapałem; z ich późniejszego zachowania się, ze świadectw, złożonych przed komisją, powołaną do oceny postępków starszyzny w tym dniu krytycznym — widać, że ten ich zapał był mocno podszyty niechęcią do starszyzny regimentowej, spowodowaną zbyt ostrem stosowaniem surowej dyscypliny pruskiej.
Ponieważ pułk pełnił służbę garnizonową w Warszawie i wystawiał tam warty „honorowe” i policyjne, a stan jego był i bez tego bardzo zmniejszony z powodu wysłania 16-go kwietnia 100 ludzi do prochowni oraz niestawienia się na czas szeregowych żonatych, więc natychmiast posłano paru oficerów z nakazem zabrania części wart i skierowania ich do arsenału. Na skutek tego odeszła do arsenału w arta z przed domu Tyllowskiego przy ul. Franciszkańskiej nr. 1797, w którym mieszkał marszałek Rady Nieustającej Ankwicz. To samo uczyniła warta przed pałacem Ogińskich na Krakowskiem Przedmieściu nr. 414, gdzie miał kwaterę hetman Ożarowski; por. Dzierżeński i chor. Molier zaprowadzili stąd swoich 45 ludzi pod arsenał, gdzie zastali tylko oddziałek ułanów i bramy zamknięte jeszcze, tak, że musieli „z znakiem domagać się otwarcia”. Warta z pałacu prymasowskiego, licząca 27 ludzi pod ppor. Dobrakowskim, udała się do zamku królewskiego.
W tym samym czasie oficerowie związkowi wysłali deputacje do starszyzny pułkowej, aby ją skłonić do wzięcia udziału w walce. Wiedzieli zgóry, że nie doprowadzi to do niczego; chcieli jednak — ze względu na szacunek i koleżeństwo — uczynić zadość tej formie. Do pułkownika Hiża, mieszkającego w swym własnym pałacyku przy ul. Gwardji nr. 1971, udali się w tym celu por. Ostaszewski i chor. Chojnacki; mieli oni skłonić go także do wydania chorągwi, bez których pułk nie chciał wyruszać z koszar. Zastali drzwi do mieszkania zamknięte, a na ich kołatanie klamką nie odpowiadał zrazu nikt. Wobec tego zabrali z sieni „chorągiew rezerwową” i chcieli już wrócić zpowrotem do koszar, aby ściągnąć do pułku wartę koszarową, gdy nagle otwarło się okno i pokazała się w niem głowa pułkownika Hiża. Zawołali wtedy do niego: „Rewolucja w całem mieście i cały garnizon łączy się. Regiment stoi pod bronią. Prosimy z sobą!” Hiż nie odpowiedział na to nic; narzekał tylko: „Co się to dzieje! Co się to dzieje!” Wtedy nadszedł por. Melfort z plutonem chorągwianym i 4 podoficerami „po chorągiew potrzebnymi”. I jego nie chciał Hiż wpuścić do mieszkania; na ponowną prośbę dopiero zgodził się rozmówić z nim przez okno. Melfort miał zaklinać go na honor, aby wyruszył razem z pułkiem. Na to Hiż chciał zamknąć okno, ale Melfort przytrzymał je siłą i prosił pułkownika, aby kazał otworzyć drzwi do mieszkania. Pułkownik zgodził się wreszcie i w puścił go do swego pokoju, w którym znajdował się już oficer inspekcyjny koszar ppor. Mathy. Tutaj— podług zeznań Hiża — miał on ściskać i całować Melforta, prosząc go, aby mu wyjawił, dokąd, poco i za czyim rozkazem wychodzą z koszar; odpowiedzi żadnej nie otrzymał, tylko Melfort przyłożył mu pistolet do piersi; wobec tego musiał zgodzić się na wydanie chorągwi. Podług Melfort’a dał on pułkownikowi żądane wyjaśnienie. W tedy Hiż pochwycić go miał za rękę i żądać odpowiedzi na to, kto im wydał rozkaz wymarszu: „Taka wola narodu i wszyscy dobrze myślący koledzy dali sobie hasło” — odpowiedział na to Melfort. „I mnie i siebie nieszczęśliwym uczynisz” — krzyknął pułkownik. Równocześnie lokaj jego pochwycił Melforta za pierś. Broniąc się, porucznik sięgnął po pistolet, który miał na pendencie, i wymierzył go w lokaja, wołając: „Z panem się zgodzę, a tobie w łeb wypalę”. Skończyło się na tem, że podoficerowie zabrali chorągwie i zaprowadzili je na dziedziniec koszar; pułkownika zaś chwilowo internowano w mieszkaniu, aby do czasu odmarszu regimentu uniemożliwić mu porozumienie się z innymi oficerami starszymi.
Tak samo zawiodły deputacje do innych oficerów sztabowych. Do majora Haeckela np. przyszli o godzinie 4-ej sztabskapitan Melfort i por. Objezierski i zastali go w łóżku. Obudzili go i powiedzieli: „W całej Warszawie rewolucja. Garnizon łączy się z obywatelami... Chcemy zrzucić pęta, które moskale nałożyli. Moskale chcą nas dezarmować; unikając tego, regiment gotów jest do odmaszerowania”. „Co panowie robicie! — krzyknął na to Haeckel — Macie areszt!” Wybiegł później za nimi, narzuciwszy płaszcz na siebie, i wołał parokrotnie: „Macie areszt!” Inni oficerowie, np. ppłk. Stettner, kpt. Fryderycy, kpt. Borysławski, sztabskapitan Hizdeff, por. Pomiankowski i t. d „obudzeni w czasie szykowania regimentu, oświadczyli, że nie wyjdą z nim; niektórych nie budzono nawet wcale. Skończyło się na tem, że z regimentem, prowadzonym przez jednego z najmłodszych kapitanów, Karola Trzcińskiego, wyszło ogółem 69 oficerów, podczas gdy 8 pozostało w koszarach. Około godziny 4 ½ — 5 regiment wyszedł bramą Faworną i przez Fawory, Spadek, Zakroczymską, Franciszkańską, Gęsią doszedł do koszar artylerji, budząc po drodze ludność tych dzielnic. Spotkał się prędko z szwadronem ułanów rotm. Wojciechowskiego i szedł odtąd z nim. W koszarach zabrał przygotowane już poprzednio działa; z powodu braku zaprzęgów ciągnęli je wspólnie oficerowie i szeregowi, kierując się ulicą Gęsią ku prochowni. Zastano tutaj kilku ochotników konnych, strzegących już dostępu do niej.
Natychmiast po odmarszu regimentu płk. Hiż zebrał u siebie część pozostałych oficerów. Postanowili wysłać odrazu jego masztalerza z meldunkiem o tem, co zaszło, do Cichockiego. Gdy później przyszedł do koszar zwolniony z aresztu w arsenale por. Pawłowski, mjr. Haeckel chciał, aby wysłać go z meldunkiem do Ożarowskiego; Pawłowski odmówił jednak i udał się za pułkiem do prochowni. Tymczasem do koszar poczęli nadchodzić szeregowi żonaci, mieszkający w mieście; wkrótce zebrało się ich 30— 60. Chcieli oni wziąć broń i iść za pułkiem do prochowni; kpt. Borysławski kazał im jednak zająć odwach i strzec kasy regimentowej, w której znajdowało się kilkadziesiąt tysięcy złotych, oraz bardzo obficie zaopatrzonych komór pułkowych. Później, pomiędzy godziną 7 i 8, w koszarach zjawił się podporucznik pontonierów Michał Kongi, żądając, aby ich warta pośpieszyła na pomoc walczącym nielicznym pontonierom. Spotkał się z ostrym sprzeciwem kpt. Borysławskiego i sztkpt. Hizdeffa. Zawołał na to do szeregowych: „Jeżeli waszych oficerów słuchać będziecie, poginiecie”. Wtedy kpt. Borysławski porwał się na niego do pałasza i zmusił do opuszczenia koszar. Była następnie chwila, gdy pod koszarami gwardji pieszej pojawił się IV-ty bataljon grenadjerów kijowskich majora Titowa. Szeregowi poczęli odruchowo gotować się do obrony; na to jednak ppłk. Stettner i sztkpt. Hizdeff oświadczyli, że wypadnie poddać się Rosjanom. Przebrali w ten sposób miarkę i ich postawa spotkała się z potępieniem nawet reszty opornej starszyzny. Płk Hiż żałował już gorzko, że nie wyszedł mimo wszystko ze swym regimentem. Kpt. Borysławski i por. Kaulbersz podobno o g. 7-ej zastanawiali się nad tem, czy nie pójść za pułkiem. Gdy między godziną 13— 15-tą do koszar wpadło „pospólstwo”, żądając, aby gwardja udzieliła mu pomocy do atakowania apteki rosyjskiej w pałacyku Hiża, i ppłk. Stettner sprzeciwił się znowu temu, wołając: „Nie chodźcie! Trzymajmy się wszyscy kupy, będzie dobrze”, 21 kpt. Fryderycy i por. Kaulbersz aresztowali go za to, a warta z kpt. Borysławskim, Majerhofferem i por. Pomiankowskim poszła wraz z ludem do boju.
Znacznie dalej posunęła się gwardja konna koronna, doprowadzając — wbrew umówionemu poprzednio planowi — do przedwczesnego zaatakowania nieprzyjaciela. Trudności wewnętrznych nie miała żadnych, gdyż jej dowódca płk. Dionizy Poniatowski zgodził się odrazu wyjść z pułkiem, pozostawiając jednak wszelką inicjatywę działań swym oficerom. Dlaczego ci ostatni zdecydowali się natrzeć na nieprzyjaciela już pomiędzy 4 i 5-tą, a więc przed daniem sygnałów działowych z arsenału, tego niepodobna dziś dociec. Możnaby poprostu uwierzyć relacji Trębickiego, który twierdzi, że rozespany kpt. Kosmowski wziął kopnięcie konia w ścianę za sygnał działowy i wydał rozkaz rozpoczęcia; potwierdza to w pewnej mierze i oficjalne sprawozdanie pułku.
Oddawna już solą w oku dla Mirowskich była baterja, złożona z 2 dział polowych, umieszczona za Żelazną Bramą. Dowodził nią sztuk junkier Mikołaj Titow, mając pod sobą 31 artylerzystów oraz wartę grenadjerów syberyjskich w sile 1 oficera i 27 szeregowych. Pomiędzy godziną 4 i 5-tą Titow zauważył, że szwadron gwardji konnej, prowadzony przez Kosmowskiego, wyszedł z koszar i skierowuje się ku jego stanowisku. Nie uważał tego za nic nadzwyczajnego, gdyż poprzednio Mirowscy nieraz przejeżdżali lub przechodzili wczesnym rankiem obok baterji. Kazał tylko kanonierom stanąć przy działach, a warcie wziąć za broń, aby oddać honory oddziałowi wojsk sprzymierzonych. Naraz, podobno z niezbyt wielkiej odległości, Mirowscy puścili konie i szarżowali na baterję. Stało się to tak szybko, tak w mgnieniu oka, że nikt nie pomyślał o oporze. Nie było mowy o daniu ognia z dział, gdyż ich wyloty były skierowane w inną stronę. Mirowscy zarąbali jednego wartownika i zranili dwóch; reszta obsługi i warty uciekła w popłochu, rzucając broń, wraz ze swymi oficerami na ul. Królewską, gdzie była rozkwaterowana 11-ta rota grenadjerów syberyjskich. Nasi nie zdołali uprowadzić nawet zdobytych dział i jaszczyków; zagwoździli je tylko i to tak doraźnie, że Rosjanie zdołali później usunąć gwoździe, i pocięli ich koła; zdobyte karabiny rozdali ochotnikom z ludu, którzy podobno stawili się tu dość licznie i nawet wzięli pewien udział w akcji. Zaraz potem, zanim nadbiegła 11-ta rota grenadjerów syberyjskich i odebrała stracone działa, spieszeni i konni Mirowscy wykonali napady na inne stanowiska rosyjskie wpobliżu. Napadli mianowicie na baterję 8 roty grenadjerów syberyjskich second majora Wilhelma v. Millera, umieszczoną na Chłodnej. Odparto ich tu ogniem działowym. Rzucili się wtedy na zbornię 7 roty kapitana Krzysztofa Kanalie przy ul. Chłodnej, która już stała w pogotowiu, uszykowana w dwie linje. Odparci ogniem pierwszej linji, musieli uchodzić aż do samych koszar przed pościgiem nieprzyjaciela. Tutaj spuścili rogatki i poczęli odstrzeliwać się z okien. W koszarach zebrało się już wtedy sporo ochotników cywilnych, którym Mirowscy dali broń. Wobec tego Kanalie cofnął się na dawne swoje stanowisko i pozostał na niem około godziny. Wtedy dopiero szwadron konnych Mirowskich udał się do prochowni. Później, gdy premjer major Karol v. Bagguwut zebrał na stanowisku pod Żelazną Bramą cztery roty grenadjerów syberyjskich, spieszeni Mirowscy wraz z ludem uderzyli znowu o godzinie 7-ej na niego i zostali znów odparci ogniem działowym. Nie zrazili się tem wcale i wraz z coraz liczniejszem pospólstwem zbrojnem wychodzili wciąż ze swych koszar, na które nieprzyjaciel nie zdecydował się natrzeć, i napadali na stanowiska dwóch rot sec. mjra v. Millera pod Wolskiemi rogatkami.
Przedwczesne wystąpienie gwardji konnej koronnej pokrzyżowało niewątpliwie szyki sprzysiężonych. Dzięki niemu alarm rosyjski zbiegł się z polskim, co utrudniło zaskoczenie Rosjan, ugrupowanie oddziałów polskich do walki, a przedewszystkiem uzbrojenie ludności bronią z arsenału. Miało ono jednak mimo to i pewne następstwa dodatnie. Poruszyło ludność w okolicach ulic Chłodnej, Elektoralnej i Leszna; zastraszyło — kosztem niewielkich strat polskich — oddziały rosyjskie rozłożone w zachodniej części Warszawy, co miało odbić się odrazu na ich postawie. Ponieważ dowódca tego odcinka gen. mjr v. Suchtelen nie zdołał dotrzeć do niego, więc dowództwo objął tu generał major Iwan Nowickij, z powołania raczej oficer rachunkowy, niż polowy. Mieszkał on wtedy w domu Campioniego przy ul. Wielopole nr. 359 i z okien swojej kwatery widział dobrze szarżę Mirowskich na baterję Titowa. Przeraziła go ona tak, że gdy później mjr. K. v. Bagguwut zebrał pod Żelazną Bramą bataljon grenadjerów syberyjskich i zastanawiał się podobno nad tem, czy nie ruszyć z nim do śródmieścia. Nowickij przysłał do niego oberprowjantmajstra Ślepuszina z rozkazem, aby nie opuszczał pobliża jego kwatery dotąd, dopokąd on nie załaduje na wozy całej kasy prowjantowej. I gdy wreszcie kasę załadowano, Nowickij nie pozwolił na marsz do śródmieścia, ale nakazał Bagguwutowi, aby szedł do ratusza Grzybowa, gdzie stały dwie kompanje syberyjskie i dwa szwadrony szwoleżerów achtyrskich.
Dopiero po starciach za Żelazną Bramą i na Chłodnej, mniej więcej po godzinie 5-tej — zgadzają się na to wszystkie niemal źródła — rozległy się wystrzały sygnałowe z dział w arsenale. Zaraz odpowiedziało im uderzenie na alarm na odwachu pontonierów w pałacu Rzpltej, odwachu chorągwi marszałkowskiej w bramie Nowomiejskiej, a podobno i odwachu zanikowym. Z wież katedry, kościołów Dominikanów przy Freta, Paulinów przy Długiej, Bernardynów na Krakowskiem Przedmieściu odezwały się dzwony na gwałt; nie dzwoniono tylko u Kapucynów przy Miodowej ze względu na bliskie sąsiedztwo kwatery głównej rosyjskiej. Podobnież prezydent Rafałowicz nakazał zamknąć wrota ratusza Starej Warszawy, obsadził je milicją i nie dopuścił do tego, aby uderzono na alarm w dzwon ratuszowy; uczynił to na skutek doniesienia wachmistrza milicji miejskiej Kimankiewicza o tem, że Kiliński rozdaje ludziom broń i amunicję i przygotowuje wybuch. Z alarmem polskim zbiegł się odrazu alarm na odwachach rosyjskich. Oddziały rosyjskie poczęły gromadzić się na swoich stanowiskach. Jedne z nich wykonywały to bardzo szybko. Zbudzony nagle z krótkiego snu, żołnierz rosyjski chwytał za broń i biegł, pozostawiając na kwaterze płaszcze i kaski, na punkt zborny swej roty lub szwadronu. W większości oddziałów dowódcy dopilnowali tego, aby zabrać wszystko, złożyć rzeczy żołnierskie i oficerskie na podwody i wyprawić je w stronę Karczewa. Takie oddziały — a była ich bodaj większość — stawały na stanowiskach alarmowych znacznie później: wiemy np., że o ile trzecia rota grenadjerów syberyjskich sec. mijra. Wiedieniatina stanęła na rogu ulicy Zgoda i Szpitalnej o g. 5-tej, to dwie roty grenadjerów kijowskich uszykowały się przed Marywilem dopiero około godziny 5 m. 30. Podług zgodnego świadectwa Pistora i Cichockiego zbiórka większości oddziałów rosyjskich dokonała się raczej po godzinie 5 m. 30, niż wcześniej. Tam, gdzie miały zgromadzić się większe jednostki, bataljony np., zbierano się jeszcze później ze względu na duże odległości punktów zbornych kompanij.
Spóźniły się również niektóre oddziały polskie. Milicja skarbowa np., która przeprawiła się z Pragi przez Wisłę na łodziach, wydostała się na ul. Miodową dopiero wtedy, gdy stały już na niej w pogotowiu oddziały rosyjskie. Znalazła się w położeniu bardzo trudnem, gdyż nieprzyjaciel mógł ją z całą łatwością rozbroić. Na szczęście był to okres dużego zamieszania i nieporozumień, gdyż Igelstrom nie ustalił jeszcze ostatecznie swej linji postępowania z oddziałami polskiemi. Wszak trochę później, o godzinie 6-tej, gen. M. Zubow odpowiadał Littlepage’owi na jego zapytanie, co ma znaczyć ten nieoczekiwany atak Rosjan na arsenał, że Polaków oszukano, gdyż oddziały rosyjskie wszędzie zachowują się defensywnie. Stanisław August stwierdzał, że, gdy wojska rosyjskie stanęły pod bronią. Igestrom nie pozwolił im zrazu strzelać do Polaków. Sam Igelstrom oświadczył adjutantowi króla płk. Gordonowi, zaręczając to swoim honorem oficerskim, że wieść o jego zamiarze opanowania arsenału i rozbrojenia garnizonu polskiego jest fałszem. W tych warunkach nie mógł rozbrajać milicji skarbowej w pobliżu swej kwatery głównej. To też gdy dowódca tejże płk. Gisler oświadczył, że idzie do pałacu Rzpltej strzec archiwów i biur państwowych, przepuszczono go tam nawet z wzajemnem oddaniem honorów wojskowych. Tymczasem milicja udała się odrazu do arsenału, gdzie stali już fizyljerzy, część gwardji pieszej i chorągwi marszałkowskiej, przeważna część ułanów, oddział pułku 4-go straży przedniej i duża część artylerji. Ruszyła się i reszta chorągwi marszałkowskiej w koszarach Paulinów. Jej rotmistrz Hoffman zaraz po alarmie zebrał swoich 66 ludzi na dziedzińcu koszar, rozdał im ostre naboje, kazał nabić broń, polecił, aby „trzymali się dobrze i mężnie” i wykonywali rozkazy swych oficerów. 50 ludzi oddał pod dowództwo chorążych Kamińskiego i Gajewskiego, którzy obsadzili odwach w bramie Nowomiejskiej, panujący nad dostępami od ul. Freta i Długiej do Starego Miasta; 16 zatrzymał przy sobie w koszarach do strzeżenia przejścia z Długiej na Podwale, aby nieprzyjaciel nie mógł z Podwala zajść na tyły odwachu przez małą uliczkę, prowadzącą pomiędzy pałacem Raczyńskich i murem Kicińskich; uliczki tej pilnowała zresztą „municypalność”, a pomiędzy nią „różni żołnierze”.
Na Starem Mieście, tej twierdzy żywiołu rzemieślniczego polskiego, przed alarmem panował, zdaje się, zupełny spokój, choć znajdowała się tutaj jedynie kancelarja rosyjska ze swą wartą oraz nieliczne kwatery oficerów. Sprzysiężeni, którzy stawili się tu wcześniej z bronią w ręku, nie mogąc doczekać się sygnału z arsenału, postanowili pociągnąć ludność swym przykładem własnym. Jeden z nich Józef Egerzdorff pomiędzy 4-tą i 5-tą zastrzelił szyldwacha przed wspomnianą kancelarją rosyjską. To samo uczynił Kiliński, zabijając kordelasem, wziętym od obecnego tu ks. Mejera, 2 oficerów i 1 kozaka. Pojawiło się na ulicach paru studentów ze sztucerami w ręku. Ale masy ludu siedziały jeszcze w domach i ci pierwsi zwiastuni insurekcji nie czuli się chyba lepiej, niż później podchorążowie na Nowym świecie.
Dopiero alarm zrobił swoje. Jacyś ludzie biegali po ulicach, wołając: „Zamykajcie kamienice, bo moskale zabijają”. Przerażeni oficerowie rosyjscy poczęli coraz liczniej wybiegać na ulice, dążąc do swoich oddziałów. Ginęli zazwyczaj z rąk ludności, która brała ich za ordynansów, roznoszących rozkazy. Rzucano się z reguły na każdego jeźdźca w mundurze rosyjskim. Ostrożniejsi oficerowie pozostali w swych kwaterach, gdzie ich niezadługo poczęli brać bez najmniejszego oporu ci z „pospólstwa”, którzy woleli brać zdobycz bez narażania się na kule rosyjskie na ulicach. Duże tłumy ludności Starego Miasta zgromadziły się szybko na rynku. Zmuszono prezydenta Rafałowicza i Magistrat do otwarcia bram ratusza, wypuszczenia milicji miejskiej, uderzenia na alarm w dzwon ratuszowy. Tłum, mający już swych przywódców, zabrał broń ze sklepów rusznikarzy, którzy nie stawili żadnego oporu. Ludzie przywiązywali sznurkami klingi pałaszów do głowni, do kijów. Przerażony Magistrat widział już, że nie panuje nad miastem, którem rządzi niepodzielnie Kiliński; niebawem zmusiło go to do opuszczenia ratusza i udania się do Zamku pod opiekę króla. Tymczasem tłum, któremu oddziały rosyjskie, stojące na Długiej, pod Marywilem i na Nalewkach, zamykały drogę do arsenału, począł wylewać się coraz liczniej przez bramę Krakowską na plac pod Zamkiem, a stąd na Senatorską i Miodową.
Już wtedy zdołano przełamać wszystkie próby oporu polskiego przeciwko insurekcji. Pierwszy porwał się do działania Ożarowski. Obudzili go jego oficerowie ordynansowi już około godziny 4 m. 30, donosząc o szykowaniu się gwardji pieszej do odmarszu z koszar. Rozesłał przez nich natychmiast rozkazy do oddziałów, a sam, wziąwszy eskortę 4 gwardjaków konnycli, wsiadł na konia i ruszył cwałem do koszar gwardji pieszej. Nie zastał tam już pułku — tylko opuszczoną starszyznę, od której dowiedział się o wszystkiem. Było to dla niego szczęściem, „bo, gdyby regiment zastał, byłby niechybnie zginął, jak się sami z tem oświadczyli”. Wracając, spotkał na ul. Freta wspomnianego już ochotnika Józefa
W podobny sposób zakończyła się i próba oporu Cichockiego. Obudzono go oraz plac majora Wickiego po godzinie 5-tej. Skoczył szybko na konia i pojechał na Krakowskie Przedmieście do Ożarowskiego; nie zastał go już jednak w domu. Ruszył wtedy do arsenału, na posiadaniu którego opierał wszystkie swoje rachuby osobiste. „Lecz już przed arsenałem część regimentu gwardji pieszej i część jazdy zastałem — pisał później w swym memorjale dla króla — już jazdę na Długiej ulicy flankierującą i strzelającą zastałem. Wpadłem do arsenału, furtkę zamknęłem na klucz. Lecz już osoby cywilne zastałem. Refleksje moje nie skutkowały, aż do starego kapitana pensjonarjusza Foliniego schronić się musiałem — i nawet, co się robi, dowiedzieć się nie mogłem dostatecznie, w takiem byłem niebezpieczeństwie zatrzymany. Zaledwie przy pomocy Dobrskiego i niektórych oficerów fizyljerskich wydobyłem się konno. Za biegącym do zamku W. Kr. Mości kawalerzystą jakiś volontair, uganiając się konno i na mnie wołając, raz wystrzelił jak pałac krajczyny Ogińskiej, drugi raz jak mur Reformatów. Wstrzymał się, bo Moskwa już pod bronią, przed Marywilem i po wszystkich ulicach stała w gotowości”. Na szczęście udało mu się dostać do Zamku.
W Zamku zbierali się w ten sposób wszyscy przeciwnicy insurekcji. Już przed Ożarowskim i Cichockim przyjechał tutaj karetą Ankwicz, dowiedziawszy się o odejściu swej warty; po nich nadjechał z pałacu Kazimierzowskiego marszałek Moszyński, wiedząc, że tu najlepiej dowie się o wszystkiem; z pałacu „Pod blachą” przybył chory na nogi, ale mimo to bardzo ruchliwy w tym dniu ks. Kazimierz Poniatowski. Brakowało tylko prymasa, którego obudzono dopiero wtedy, gdy już komunikacja pomiędzy Senatorską i Zamkiem została przecięta. Wszyscy ci ludzie widzieli teraz swoje zbawienie w królu, w jego postawie. Powstawał tedy w Zamku silny ośrodek oporu przeciwko insurekcji, który z mniejszem lub większem powodzeniem miał odtąd działać przeciwko niej stale.
Króla obudzono zaraz po przybyciu Ankwicza do Zamku. Nakazał wysłać adjutantów po gwardję konną koronną i ułanów oraz paru ludzi na miasto celem dowiedzenia się, co się tam właściwie dzieje. Adjutanci wrócili z doniesieniem, że Mirowskich i ułanów niema już w koszarach; wywiadowcy przynieśli wiadomość, że pomiędzy ludem i wojskiem rozpuszczono wieść, jakoby Rosjanie i Prusacy chcieli wywieźć króla z Warszawy, zabrać arsenał i prochownię, a potem rozprawić się z tymi, którzy pragną połączyć się z insurekcją. Wtedy król postanowił zejść na dziedziniec zamkowy, gdzie zebrała się już cała warta, aby upewnić się, że ona przynajmniej go nie opuści.
Warta ta, połączona już z prymasowską, liczyła wtedy 4 oficerów i 140 szeregowych gwardji pieszej oraz 2 oficerów i 12 gwardjaków konnych, przeznaczonych do eskortowania króla. Z pośród oficerów znajdowali się przy niej: kpt. Ign. Leśniewski, por. Feliks Leszczyński, ppor. K. Dobrakowski, chor. Nagurczewski z gwardji pieszej oraz z tejże por. Ksaw. Linowski, oddawna przydzielony do kancelarji królewskiej, i ppor. Komarnicki oficer ordynansowy, z gwardji konnej kpt. Strzałkowski i chor. Cugehoer, z artylerji ppor. Krasiński. Oficerowie warty, przeważnie związkowcy, wiedzieli już dobrze, co mają czynić. „W nocy — pisał później królowi por. Feliks Leszczyński, wychowanek korpusu kadetów, od dwóch miesięcy należący do Związku — schodzi do mnie kapitan Strzałkowski z górnej warty, mówiąc mi, iż odebrał instrukcję od Związku Rewolucyjnego, abym równo ze dniem wziął część warty, armaty i z nim wymaszerował z Zamku dla zabronienia wojsku rosyjskiemu wkroczenia do Zamku, które nas chce dyzarinować i Osobę Królewską na niebezpieczeństwo wystawić. Zameldowałem to natychmiast, w przytomności kapitana Strzałkowskiego, swemu komendantowi warty kapitanowi Leśniewskiemu i odebrałem od tegoż te same zalecenie”.
Król pokrzyżował ich zamierzenia. Z właściwą sobie zręcznością, z dobrocią, połączoną ze stanowczością, zwrócił się do żołnierzy, mówiąc, że teraz nadeszła chwila, w której mają złożyć dowód swej miłości i wierności dla niego, ich ojca, który nigdy nie myślał o niczem innem , jak tylko o szczęściu narodu. Słowa te, wypowiedziane mocno i przekonywająco, porwały żołnierzy. Odpowiedzieli mu jednym głosem: „Najjaśniejszy Panie! Umrzemy raczej, niż opuścimy Ciebie”. Zadowolony z tego, król pożegnał swych gwardjaków skinieniem głowy i wrócił do siebie.
Za chwilę później król w towarzystwie 5 — 6 osób wyszedł przed Zamek w stronę kolumny Zygmunta, aby zobaczyć osobiście, co się tam dzieje. Zobaczył już tłum ludu zbrojnego, biegnący w stronę Senatorskiej. Chciał podobno zbliżyć się do niego, pokazać mu się, próbować go uspokoić; jego otoczenie powstrzymało go jednak, radząc, aby nie narażał się zbytnio.
Zatrzymał się tedy na miejscu i przyglądał długo tem u ciągnieniu ludu. Z pewnością kojarzyło się ono w jego umyśle raczej ze znanemi mu z opisów scenami rewolucji francuskiej, niż z nadzieją możliwego odrodzenia narodu przy pomocy tych rozbudzonych mas, biegnących na śmierć za kraj. Był mimo wszystko człowiekiem dawnego porządku i myślał w pierwszym rzędzie o sobie.
Naraz usłyszał jakiś hałas za sobą. Obejrzał się i zobaczył, że to jego warta wychodzi z Zamku, ciągnąc za sobą działa.
Oficerowie warty wyzyskali nieobecność króla. Zaczęli przemawiać do żołnierzy, odwołując się do ich koleżeństwa z innemi oddziałami, które walczą już na pewno za ojczyznę i wolność, a może już przegrywają, — do związku z Warszawą, w której nieprzyjaciel może już morduje w tej chwili ludność. „Czy będziecie czekać z zimną krwią na to — dodawali demagogicznie — aż triumfujący, ociekający krwią współbraci waszych nieprzyjaciel zjawi się i tutaj, aby zabrać króla, was, i wszystkich, co zdołali jeszcze ocaleć!” To wystarczyło i cała warta piesza wraz z wszystkimi oficerami, mającymi służbę w Zamku, oprócz kawalerzystów, których Cichocki zdołał zatrzymać jeszcze przez kwadrans, wyszła tą samą bramą, którą niedawno wyszedł król.
Król podbiegł do kolumny, zatrzymując ją słowami i ruchami ręki. Żołnierze stanęli, ale jakiś młody oficer, Leszczyński może, zawołał, że są wierni królowi, muszą jednak iść tam, dokąd wzywa ich honor. Na to król odrzekł surowo: „wasz honor i wasz obowiązek przywiązują was do waszego posterunku przy moim boku”. Gdy to nie pomogło, z miejsca zmienił ton i krzyknął, aby mu osiodłano konia. Oficerowie warty zapytali go, poco to czyni. „Jak to — zawołał — czyż tam, gdzie są dzieci, nie powinien być i ojciec!” Rozmowę na ten temat przerwał nagle huk wystrzału działowego od strony Miodowej. Na to warta zamkowa rzuciła się tak gwałtownie w ulicę Senatorską, że Stanisława Augusta omal nie przewrócono. Próbował on później ściągnąć ją zpowrotem do Zamku przez swego adjutanta płka Byszewskiego; Leszczyński odpowiedział jednak, że nie może tego uczynić: gdyby np. — mówił — oddział rosyjski, walczący z nami, próbował schronić się do Zamku, to lud z całą pewnością rzuciłby się tam za nim, a wtedy nie możnaby odpowiadać za następstwa; lepiej będzie przeto, gdy warta osłoni Zamek, broniąc go na placu przed nim.
Położenie Stanisława Augusta stało się odtąd naprawdę niebezpieczne. Nadszedł niebawem do Zamku gen. Mokronowski i oświadczył Littlepage’owi, że walka w Warszawie jest już wszczęta nieodwołalnie na wszystkich punktach, że z arsenału wydano ludowi przeszło 15.000 karabinów i wyprowadzono z niego silną artylerję, że on obawia się dla króla rzeczy najgorszych, nie odpowiada nawet za jego życie, o ile król nie oświadczy się wyraźnie za narodem. Później przybył cały Magistrat, mówiąc, że nie panuje nad ludem. Wraz z nim wpadła do Zamku milicja miejska i tłum ludzi uzbrojonych w pałasze i pistolety.
Oburzenie ludu zwróciło się wtedy przeciwko Cichockiemu, który znalazł się w niebezpieczeństwie życia i ratował ucieczką do wewnętrznych pokoi królewskich. Lud zabierał z Zamku broń, którą zresztą służba królewska oddawała mu bardzo chętnie; ze stajen zamkowych wzięto w tym dniu 45 koni pod artylerję z uprzężą i obsługą.
Mimo to wszystko król ani na chwilę nie utracił zimnej krwi. Okazał się, jak mówi usłużny Littlepage w memorjale dla Katarzyny, nieodrodnym synem towarzysza Karola XII. Stał ciągle przy oknie pokoju pierwszego piętra, wychodzącem ku wylotowi ul. Senatorskiej i przyglądał się spokojnie walce. Rozmawiał z ludem, który zalał Zamek, usiłował go uspokoić. Nie zamierzał wcale pójść za radą Mokronowskiego i przystąpić otwarcie do insurekcji; wolał odegrywać rolę czynnika nadrzędnego, stojącego zarówno ponad walczącym ludem, jak i Igelstromem, rozstrzygającego o ich zatargu wzajemnym. Już wtedy jednak pojmował dobrze, że, o ile pozostawi wypadki ich naturalnemu biegowi, nie zapewni sobie wpływu na nie, to w Warszawie i kraju dojdą do władzy ludzie, którzy położą kres jego roli, a może i życiu. Do tego nie mógł dopuścić żadną miarą. Dlatego musiał koniecznie zachować zimną krew, pozyskać sobie sympatje i w obozie walczącym, uratować i w nim swoje wpływy, odsunąć się trochę od ludzi zgubionych już bezpowrotnie, jak Ankwicz i Ożarowski, być czynnym przedewszystkiem. „Przybywszy do Zamku — pisze o tem bardzo ciekawy obserwator tych wypadków — widziałem, jak król chciał być czynnym i wcielić się niejako w rewolucję, jak się zatrudniał wyborem komendanta, zwołaniem Rady Miasta, jak rozsyłał po wszystkich częściach miasta adjutantów, jak odbierał raporty ze wszystkich stron, jak był troskliwym i kazał dodawać koni swoich do armat, amunicji, oficerom, a to wszystko czynił z przytomnością, stałością, bez żadnego zmuszenia”. Silny instynkt samozachowawczy uzdolnił wtedy Stanisława Augusta do takiej postawy, na jaką nie umiał zdobyć sie ani w czasie wojny roku 1792, ani na sejmie grodzieńskim.
Niezadługo po alarmie, mniej więcej pomiędzy godziną 5 m. 30 i 6 m. 30, ludność wraz z wojskiem natarła na stanowiska IV-go bataljonu grenadjerów syberyjskich na Nalewkach, lV-go grenadjerów kijowskich na zbiegu ulic Bonifraterskiej i Kłopot, III-go tegoż pułku na Lesznie oraz na kwaterę główną Igelstroma na Miodowej. Natarcia te, niezwykle zacięte, rzucają bardzo charakterystyczne światło na początek walk o Warszawę.
Dowódca IV-go bataljonu grenadjerów syberyjskich second major baron v. Wimpffen, którego kwatera bataljonowa znajdowała się w odległości 300 kroków od arsenału, obserwował uważnie to, co się około tegoż działo. Widział, jak szybko stanęły tam oddziały wojsk polskich, jak co minuta narastał tłum „uzbrojonych obywateli i chłopów”. Oficerowie i szeregowi artylerji rozdawali pomiędzy przybywających broń. Później obliczono, że w ciągu dwóch dni walki rozdano w ten sposób pomiędzy lud 1579 karabinów „nowych infanteryjskich” (z zapasu 4275), 3693 starych (6926), 2400 różnych (2400), 1474 pistoletów nowych (3436), 500 pistoletów z ofiar (500), 6000 pałaszów kawaleryjskich (11.798), 1328 pałaszów piechoty (7162), 700 pałaszów z ofiar (700), 673 karabinów kawaleryjskich (2444), 343 sztucerów (708), 112.600 nabojów ostrych piechoty (671.010), 257 funtów prochu (315.625), 591 funtów ołowiu (182.129). Uzbroiło się wtedy w arsenale conajmniej około 8700 ludzi. Odrazu również poczęto wytaczać z niego działa. Używano ich w tej walce ulicznej tak szczodrze, tak nie licząc się z żadnemi stratami, że w ciągu dwóch dni wystrzelano prawie połowę amunicji działowej, znajdującej się w arsenale; oddano ogółem mniej więcej 11.607 strzałów, z czego 7610 kulam i i granatami, a 3997 kartaczami; najwięcej używano naturalnie dział 6 i 3 funtowych. Duże trudności nasunęła sprawa zaprzężenia dział: dopiero po południu zabrano większą ilość koni rosyjskich na Nowem Mieście i poczęto rekwirować konie furmańskie; narazie, przy dobrej woli powszechnej, ludzie zaprzęgali się do dział i jaszczyków, przenosili na rękach amunicję. Z obsługą nie było żadnych trudności, gdyż czynni i zredukowani artylerzyści dwoili się w pracy, zachęceni przykładem swoich dzielnych oficerów.
Pierwsze fale uzbrojonego w ten sposób tłumu rzuciły się na kwaterę bataljonową v. Wimpffena, pragnąc zdobyć chorągwie. Warta, złożona z 12 ludzi, odparła je strzałami, ale i sama poniosła ciężkie straty. Wimpffena uratowało dopiero przybycie 13-ej i 14-ej roty jego bataljonu, które miały kwatery na franciszkańskiej. Uszykował je w taki sposób, aby zakryć swe skrzydła i posłał ordynansów po roty 15-tą i 16-tą, które stały na Muranowie. Tymczasem tłum od arsenału, ciągnąc ze sobą pięć dział, podsunął się znowu pod jego stanowisko, nie strzelając jednak. Wimpffen krzyknął, żeby się zatrzymano, gdyż inaczej rozkaże otworzyć ogień. Tłum zatrzymał się na to wezwanie i wysłał do niego paru ułanów królewskich jako parlamentarzy. Pragnąc zyskać na czasie i doczekać się nadejścia dwóch pozostałych rot, Wimpffen wdał się z nim i w rokowania. Ułani zażądali, aby złożył broń, gdyż jego położenie jest całkowicie beznadziejne. Akurat wtedy nadeszły roty 15-ta i 16-ta. Wówczas Wimpffen oświadczył ułanom, że będzie bronić się do ostatniej kropli krwi i że mówi to w imieniu wszystkich swoich oficerów i szeregowych. Parlamentarze odeszli, a wkrótce potem tłum cofnął się trochę wtył i otwarł na bataljon ogień kartaczowy. Rosjanie poczęli odpowiadać ze swoich dwóch 3-funtówek bataljonowych, ale z małym skutkiem, gdyż Polacy wyprowadzali wciąż nowe działa z arsenału. Nierównie dotkliwiej od ognia działowego dawał się bataljonowi we znaki ogień karabinowy, który Polacy otwarli z domów, dachów, z za ścian. Po godzinie tej nierównej walki bataljon stracił do 200 ludzi w zabitych i rannych. A tu z głównej kwatery nie nadchodziły ani rozkazy, ani żadna pomoc. Wimpffen, widząc, że nieprzyjaciel wybije mu w ten sposób cały bataljon, postanowił cofnąć się do kwatery głównej na Miodową. Bał się tylko tego, że w czasie odwrotu szarżować będą na niego ułani królewscy, że nieprzyjaciel ścigać go będzie ogniem artylerji. Aby uniknąć tego, kazał podpalić dom w pobliżu swojej kwatery i pod osłoną pożaru, odstrzeliwując się ze swych dział, począł cofać się w stronę wylotu Franciszkańskiej; swych rannych i zabitych pozostawił na pobojowisku. Z relacyj polskich wiemy, że szli za nim ułani, że próbował zastąpić mu drogę oddziałek gwardji, wysłany tutaj z koszar artylerji przez sztabskapitana Jana Brochockiego, że od arsenału ścigano go ogniem z dział. Z Nalewek Wimpffen skręcił w ulicę Franciszkańską, dość gęsto zabudowaną wtedy, chociaż przeważnie domami drewnianemi. W swym raporcie mówił o tem, że na rogach ulic poprzecznych oraz od wylotu Franciszkańskiej na Zakroczymską Polacy ustawili działa, które bataljon jego kolejno zdobywał i zagważdżał. Jest to mocno wątpliwe, gdyż w tę stronę nie zdołano jeszcze podciągnąć dział z arsenału. Z prawej i lewej strony Franciszkańskiej ostrzeliwano go ciągle ogniem karabinowym, na który dość bezskutecznie odpowiadali jego flankierzy, nie widząc nieprzyjaciela, który strzelał z ukrycia. Raz tylko na tej ulicy zagrodził mu drogę tłum ludzi zbrojnych. Byli to najpewniej ochotnicy ze Starego Miasta, którzy szli po broń do arsenału i, spotkawszy nieprzyjaciela, wdali się z nim śmiało w walkę wręcz; wyginęli też do ostatniego, wykłuci bagnetami. Ze źródeł polskich widać, że opóźnienie pościgu tego bataljonu mógł spowodować ogień jakiegoś małego oddziałku rosyjskiego, zamkniętego w domu przy ul. Franciszkańskiej; zatrzymał on ścigających, zmusił do sprowadzenia działa oraz zaciętego szturmu. Na ul. Zakroczymskiej i Freta, których Polacy nie opanowali jeszcze, uratował Wimpffena opór osadzonej mocno kancelarji rosyjskiej, który znowu zatrzymał pościg polski; później ostrzeliwała go dość skutecznie ze swego odwachu w bramie Nowomiejskiej chorągiew marszałkowska. W końcu, około godziny 10-tej, bataljon, liczący już zaledwie 200 bagnetów, nie straciwszy jednak swych chorągwi i dział, doszedł do ul. Długiej, gdzie go powitali Igelstrom, Apraksin, Zubow i Pistor. Zachowanie się jego w tej walce dawało dobre świadectwo żołnierzowi rosyjskiemu i jego dowódcy. Nie można tego powiedzieć o dowództwie polskiem: silniejszy napór od strony arsenału, zajście na boki lub tyły od koszar artylerji mogło z łatwością doprowadzić do całkowitego zniszczenia tego bataljonu, który poniósł już tak wielkie straty. Ze tak się nie stało, o tem zadecydował brak sprawniejszego dowództwa zarówno w arsenale, jak i w koszarach artylerji; należy tu jednak wziąć pod uwagę fakt, że dowództwo polskie czuwać musiało w tym samym czasie nad walką na Bonifraterskiej, Lesznie i Miodowej, że był to dopiero początek walki. „Pospólstwo" nasze biło się w tem starciu bardzo dobrze, chwilami nawet po bohatersku, zręcznie wyzyskiwało swój ogień z domów; okazywało jednak skłonność do rozpraszania swych wysiłków na każdy napotkany punkt oporu.
Podobny przebieg miał napad na IV-ty bataljon grenadjerów kijowskich, który przed godziną 7-mą zebrał się na rogu ul. Bonifraterskiej i Kłopot, niedaleko od cuchthauzu i fabryki tabacznej, pod dowództwem premjer-majora Wasyla Titowa. Po wydzieleniu dość silnej w arty do strzeżenia swojego magazynu przy ul. Bonifraterskiej — bataljon liczył 400 bagnetów i 2 działa 3-funtowe. Wkrótce po zbiórce otwarto na niego żywy ogień z okien przyległych domów. Strzelało początkowo „pospólstwo”, które bardzo szybko przekonało się, że „nie wytrzyma tak gwałtownego ognia granatów i kartaczów”. Zażądało pomocy. Przybył wtedy z prochowni sztabskapitan Fryderyk Melfort z oddziałem gwardji pieszej, a potem por. Teodor Borkowski z drugim i jednem działem. Stopniowo podwieziono tu widać więcej dział z koszar artylerji; nadszedł i oddziałek ułanów. Titowa wzięto w ogień z dwóch stron: od ul. Szymanowskiej i od przejścia pomiędzy ogrodami od strony Pokornej. Trzykrotnie nacierano na niego na białą broń. Titow odparł ataki; czuł jednak, że stąd ani jeden jego żołnierz nie wyjdzie. Walczył od godziny 7 do 11 i miał już przeszło 100 ludzi zabitych i rannych. Z tego położenia uratowali go dopiero Prusacy.
Von Wolcky, który, jak wiemy, w myśl umowy z Igelstromem miał połową sił swoich wzmocnić Rosjan w mieście, a połowę rzucić do natarcia na prochownię, wyruszył z Łomnej, na dochodzący go z Warszawy huk dział, dopiero około godziny 8-ej. Pozostawił jeden bataljon fizyljerów w Marymoncie do osłony swych połączeń, a sam z 1 bataljonem piechoty, 80 fizyljerami, 6 szwadronami i 2 działkami pomaszerował ku prochowni. Gwardja konna i ułani, osłaniający ją od północy, ustąpili odrazu za jej umocnienia, odsłaniając jej artylerję. Wymieniono parę strzałów działowych, podobno bezskutecznych, i Wolcky cofnął się ku cmentarzowi Powązkowskiemu. Nie wiedział, jak twierdził, jakie jest położenie Rosjan w Warszawie i nie chciał napróżno narażać swego żołnierza. Na cmentarzu dowiedział się odrazu o walce Titowa i o tem, że bataljon tegoż „był prawie w zupełności zniszczony kartaczowym ogniem i strzałami z okien”. Wysłał do niego swego adjutanta z zapytaniem, czy Titow nie potrzebuje pomocy. W odpowiedzi major wskazał Prusakowi swoich zabitych i rannych. Na skutek tego v. Wolcky z paroma szwadronami kawalerji podszedł do jego stanowiska, co sprawiło, że odrazu nacisk Polaków zmniejszył się poważnie. Wolcky zaproponował wtedy Titowowi, aby pod jego osłoną wyszedł za miasto. Odwrót rozpoczęto natychmiast. Odchodzących ścigała gwardja piesza z dwoma działami. Gdy zajęli później stanowisko na cmentarzu Powązkowskim, ostrzeliwano ich silnie z prochowni, zadając wtedy Prusakom pewne straty; wobec tego około godziny 15-tej Wolcky cofnął się wraz z Titowem ku Marymontowi.
Zaraz po odejściu Titowa gwardja i pospólstwo zdobyły jego skład przy Bonifraterskiej i wzięły do niewoli całą wartę.
Najmniej wiemy o dziejach całkowitej katastrofy III-go bataljonu grenadjerów kijowskich na Lesznie. Dowódca jego mjr. Raar, który, jako dyżurny sztabsoficer garnizonu, nie był przy nim i zginął w jakiejś innej dzielnicy Warszawy, nie mógł pozostawić żadnego raportu. Podobnież nie zdołał tego uczynić gen. mjr. Borys Tiszczew, który objął tu dowództwo i, ciężko ranny, dostał się do niewoli, w której zmarł już 18-go kwietnia. Pistor nie zna zupełnie tych wypadków i informacje o nich czerpie z pogłosek, które krążyły pomiędzy oficerami i urzędnikami rosyjskimi. Twierdzi np., że połowę tego bataljonu wymordowali na chłodno Polacy bardzo wczesnym rankiem w chwili, gdy zebrała się w swej cerkwi na komunję wielkanocną. Tymczasem z kategorycznego oświadczenia Apraksina wiemy, że „Polacy nikogo nie zabili znienacka, że każdy z oddziałów zdołał stanąć pod bronią”. Relacje polskie o Lesznie są również bardzo szczupłe, sprzeczne, nie dające się uporządkować chronologicznie i lokalnie. W tych warunkach obraz wypadków trzeba tutaj tworzyć na zasadzie luźnych danych, opartych na zaświadczeniach cyrkułów, wydawanych później uczestnikom walki.
Okazuje się z nich, że „pospólstwo” ruszyło się na Lesznie wcześniej, niż w innych dzielnicach Warszawy. Stało się to najprawdopodobniej pod wpływem działań Mirowskich za Żelazną Bramą. Uzbrojone oddziałki „pospólstwa”, wspierane przez spieszonych gwardjaków, przedostały się odrazu na ul. Elektoralną, zabierając tutaj jeńców, tabory i konie, wybijając pojedynczych kozaków i piechurów rosyjskich. Ruch ten musiał szybko przenieść się na Leszno, zabudowane bardzo gęsto i to domami murowanemi, z których tak bezpiecznie można było strzelać z okien. Znajdowały się tutaj liczne składy i kancelarje rosyjskie, np. kancelarja gen. Chruszczewa w domu nr. 654, dyżurstwo i kancelarja gen. Tormasowa w — nr. 723, kwatera gen. Tiszczewa w — nr. 721, pracownia i składy pułku artylerji w — nr. 757, 106 na które prawdopodobnie uderzono odrazu. Na skutek tej strzelaniny bataljon rosyjski nie zdołał skoncentrować się i obsadził ostatecznie dwa stanowiska: jedno przed domem Martina nr. 654 na rogu ulicy Przejazd i drugie obok domu nr. 721 naprzeciw wylotu Karmelickiej. Pierwsze z nich dostało się odrazu pod bardzo silny ogień pospólstwa, które zajęło okna i dachy bloku hotelowego Poltza na Tłomackiem; drugie, nad którem dowództwo objął gen. Tiszczew, ucierpiało chwilowo mniej. Gdy z arsenału wyprowadzono artylerję, udał się z nią na Leszno por. art. Maksymiljan Umiński, przeznaczony podobno już 16-go do dowodzenia w tej dzielnicy. Młody ten, 22-letni oficer, starościc bielski, którego rodzina mieszkała w drugim zaborze pruskim, wyróżnił się już podobno pod Dubienką, gdzie zwrócił na siebie uwagę Kościuszki; po wojnie podał się wraz ze swymi generałami do dymisji. Należał do Związku, który 14-go kwietnia ściągnął go ze wsi do Warszawy. Teraz — razem z dodanym i mu podoficerami — Królikiewiczem z inżynierji oraz Strońskim i Kiralyi z artylerji — poprowadził 3 działa, ciągnięte przez pospólstwo, na Leszno. Brawurowo, pod asekuracją 30 — 40 ludzi z pospólstwa — wysunął się przed grangardę rosyjską. Wybito mu szybko całą obsługę dział; zastąpili ją cywilni; wkońcu, gdy zginął Kiralyi, nabijał i strzelał sam Umiński. Przyłączyli się do niego ulicznicy, bili się tu nawet Żydzi. Skończyło się na tem, że duża część Rosjan bez względu na opór oficerów rzuciła broń i poszła w niewolę; oficerów wybito co do jednego; reszta rozpierzchła się po Lesznie, chroniąc się do drugiego oddziału. Wzięto tu jedno, a może nawet i dwa działa rosyjskie. Jedna z ostatnich kul nieprzyjacielskich zraniła, niestety, tak ciężko Umińskiego w nogę, że zmarł 24-go, nie odzyskawszy przytomności. Później wystawiono mu na Lesznie mały pomniczek, który Suworow, po zajęciu Warszawy, nakazał zburzyć.
Oddział Tiszczewa, do którego przyłączyła się część niedobitków, niezrażony tą klęską, przeszedł Karmelicką na Nowolipie i próbował utorować sobie tędy drogę do arsenału. Zastąpili mu drogę fizyljerzy z artylerją. Doszło do bardzo żywej walki, w której Polacy ponieśli początkowo pewne straty. Wkońcu Rosjan wzięto tu w dwa ognie, gdy na pomoc przybył kpt. gwardji pieszej Hoffman. Tiszczew, ciężko ranny, dostał się wtedy do niewoli; jego adjutant sztuk junkier Bonarowskij zginął. Część przeważna grenadjerów rzuciła broń; część schroniła się do domów i ogrodów, skąd wieczorem, dręczona głodem, wyszła na rabunek. Przerażeni mieszkańcy zwrócili się wtedy do komendanta arsenału ppłka Dobrskiego, prosząc go o pomoc. Dano im 200 ludzi z nakazem wyłapania i wybicia rabusiów. Podobno w jednej z piwnic wybito na skutek tego 60 pijanych grenadjerów.
O tem, żeby zaskoczyć, a tem bardziej wziąć Igelstroma w jego kwaterze w pałacu Załuskich przy ulicy Miodowej nr 482, nie mogło być na serjo mowy. Dowódca rosyjski wiedział dobrze, że coś wisi w powietrzu, i straż jego pałacu rankiem 17-go strzegła go baczniej, niż któregokolwiek innego dnia. Miał tu następnie poddostatkiem sił, które mogły odparować wszelki zamach. Od frontu jego pałacu, t. j. od strony Podwala, stała na obszernym dziedzińcu kompanja grenadjerów kijowskich; ztyłu, t. j. od Miodowej, mieścił się pod arkadami pałacu odwach główny, zajęty conajmniej przez 50— 60 ludzi z oddziału pełniącego służbę wartowniczą w mieście. Znajdowały się tu z pewnością i działa; nadjechał tu szybko i oddział kozaków konwojowych z ul. Świętojerskiej. Drugi taki odwach znajdował się przy ulicy Kapitulnej w domu pod nr. 538. W domu „Gdańskim” pod nr. 486 stała kompanja rezerwowa grenadjerów kijowskich; na dziedzińcu pałacu Borcha — piechota i kawalerja, złożona z ordynansów; podobnież było w domu Lelewelowej, gdzie mieszkał gen. M. Zubow, w pałacu Teppera „Pod wiatrami” przy ul. Długiej nr. 556, gdzie stał Apraksin, mający przy sobie 50 piechoty i licznych ordynansów konnych. Na Długiej, około Pijarów, zebrały się na alarm dwie kompan je grenadjerów kijowskich z 1 działem oraz dwa szwadrony szwoleżerów achtyrskich, wzmocnione wszystkim i ordynansami, których pułk ten wysłał do swego dowódcy brygadjera Baura. W dodatku zaraz po alarmie ściągnięto na Miodową dwie kompanje grenadjerów kijowskich, które stały pod Marywilem, rezygnując w ten sposób z łączności z Lesznem i placem Saskim. Sił zatem do odparcia nieprzyjaciela było na Miodowej aż zanadto. To też, powtarzamy, dowódcy powstania nie mogli poważnie liczyć na to, że zaskoczą tutaj Igelstroma, a tem więcej — że zdobędą doraźnie jego stanowisko. Zgodzili się na projekt Kilińskiego, aby i tego środka spróbować; nie wierzyli jednak w jego powodzenie. Chodziło im właściwie o coś innego: o osaczenie stanowiska Rosjan na Miodowej, przecięcie im połączeń z innemi oddziałami, zastraszenie, zdemoralizowanie samego Igelstroma. Sądzili słusznie, że w ten sposób oddziały rosyjskie w innych częściach miasta na pewno nie otrzymają rozkazów, że w najlepszym dla Igelstroma wypadku będą zmuszone przebijać się do niego poprzez ulice obsadzone zawczasu, w których nie wytrzymają ognia z okien i dachów, że wkońcu i wojsko, broniące kwatery głównej, osaczone zewsząd, przyciśnięte głodem, będzie musiało złożyć broń i poddać się na łaskę i niełaskę. Podobnież i Igelstrom, choć na czas dłuższy spokojny o siłę obronną swego stanowiska na Miodowej, nie mógł żadną miarą ograniczać się do obrony biernej, a nawet do obrony wogóle, która prędzej czy później musiała dlań zakończyć się klęską zupełną; za wszelką cenę musiał dążyć do tego, aby zdobyć sobie swobodę ruchów, możność wyjścia z Miodowej i połączenia się z innemi oddziałami. Do tego miał jednak stanowczo za mało sił. Stwierdził to odrazu i postanowił ściągnąć tu do siebie oddziały z innych części miasta. Nie było to jednak wcale rzeczą łatwą, gdyż, jak widzieliśmy, lud od samego początku wybijał wszystkich oficerów rosyjskich, rozwożących rozkazy.
Już około godziny piątej widziano Igelstroma na koniu w otoczeniu Apraksina, Zubowa, Baura, a później i Pistora. Naradzał się z nimi; wyraził podobno obawę, że to może jakieś partje powstańcze podsunęły się pod Warszawę i na skutek tego odważyła się ona chwycić za broń. Zgodził się bez wahania na to, aby wszystkie wojska — z wyjątkiem grupy gen. Miłaszewicza i oddziału mjra Majera nad Wisłą — ściągnąć na Miodową. Już przedtem Apraksin rozesłał oficerów do dowódców, aby udali się na swe posterunki; później innych — z nakazem sprawdzenia, czy wszystkie oddziały rosyjskie zajęły swoje stanowiska alarmowe. Na ściągnięcie Prusaków do Warszawy Igestrom nie chciał jeszcze zgodzić się; obawiał się, że pojawienie się ich doprowadzi miasto do desperacji, zaostrzy jeszcze bardziej walkę. A on wciąż wierzył w to, że walki tej da się jakoś uniknąć. Dlatego, jak widzieliśmy, przepuścił milicję skarbową do pałacu Rzpltej, oburzał się tak gorąco na podejrzenie, jakoby chciał opanować arsenał. Dlatego również, gdy na wschodnim krańcu Miodowej począł gromadzić się coraz liczniej tłum zbrojny, nie wydał początkowo rozkazu odparcia go ogniem. Chciał naprawdę, aby inicjatywa tej walki nie wyszła od niego.
Naraz — mogło to mieć miejsce gdzieś pomiędzy 6 m. 30 i 7-mą — odezwały się na Miodowej strzały karabinowe, a następnie buchnął i wystrzał z działa. Najwidoczniej tłum naparł na bataljon rosyjski, zebrany już przed pałacem Załuskich, a ten użył broni palnej. Tłum w popłochu rzucił się do ucieczki a jedna kompanja rosyjska posunęła się za nim aż do Senatorskiej. Wtedy to oddział gwardji pieszej z Zamku opuścił ostatecznie króla i rozwinął się bardzo szybko u wylotu Senatorskiej. Odezwały się jego działa i karabiny. Pod osłoną tego ognia pospólstwo wdarło się do obszernych zabudowań pałacu Branickiej i poczęło strzelać z okien do wysuniętej kompanji rosyjskiej. Musiała ona cofać się tak szybko ku Kapucynom, że pozostawiła na bruku ulicy swoich rannych.
W czasie tego odwrotu pod pałacem biskupów krakowskich pozostał 1 oficer rosyjski ranny i 4 artylerzystów. Stanęli oni za chwilę przed bramą pałacu prymasowskiego, rzucili broń i składali ręce, prosząc, aby ich wpuścić do pałacu. Służba prymasa — z obawy ludu — zawahała się. Wtedy Rosjanie skorzystali z tego, że brama pałacu nie dochodziła do samej ziemi, wśliznęli się pod nią na dziedziniec, poczem ukryto ich w pałacu. Ale paru ze służby prymasa wyszło z pałacu z bronią w ręku, aby wziąć udział w walce „bardziej dla rabunku niż z patrjotyzmu” — i jeden z nich doniósł ludowi, że w pałacu są ukryci Rosjanie. Przyszła gromada ludu, wyważyła bramę i przeprowadziła rewizję w pałacu; w końcu jednak zostawiła 2 rannych, a tylko 3 zdrowych zabrała do arsenału; rannym wielu z niej dało nawet po parę groszy. „Trzeba w tem oddać sprawiedliwość temu pospólstwu — pisze Kownacki — iż nie mieli w całem tem zdarzeniu złej woli i myśli, tylko niechęć do moskali... We wszystkich czynnościach i postępowaniach ludu w dniu tym i drugich pokazał się lud warszawski mimo rozjuszenia i rozhukania dobrym, a nawet sprawiedliwym i okazał wskutku, iż gmin, kiedy nie jest od złych ludzi prowadzonym, ale tylko za własną idzie pasją i poruszeniem, nie wiele zbacza od prawideł ludzkości i słuszności”.
Był to początek walki, która odtąd miała toczyć się na Miodowej z małemi przerwami do wieczora. Lud, prowadzony przez oficerów i szeregowych wojska, rzucał się w nią z taką zawziętością, że wydawało się, jakby mu chodziło przedewszystkiem o dostanie w swe ręce Igelstroma. Na nieszczęście dowództwo polskie nie umiało, a poczęści i nie mogło wyzyskać należycie tego zapału. Nie zdołało np. nigdy doprowadzić do tego, aby natarcia od Senatorskiej, Długiej i Freta dokonywały się równocześnie, tak, że Rosjanie zawsze mogli je odpierać kolejno, co im bardzo ułatwiło zadanie. Nie mogło do południa wysłać na Stare Miasto dział i artylerzystów, przez co tylko lud, atakujący Długą od strony arsenału, miał ich poddostatkiem; gdzie indziej musiał ograniczać się do paru 3 funtówek, zabranych przez gwardję z Zamku; osłabiło to poważnie jego zapał, który musiał być koniecznie wsparty działami. Nie zdołano także doprowadzić do tego, aby „pospólstwo” nie rzucało się naoślep na pierwszy lepszy napotykany punkt oporu, oszczędzając swe siły na atak główny na Miodowej. Tak np. stało się w rynku Starej Warszawy, gdzie lud w ciągu siedmiu godzin szturmował kamienicę Laskowskiego, leżącą przy Dunaju, naprzeciw kamienicy ks. Mazowieckich; mieściła się tam, jak widzieliśmy, kancelarja rosyjska, broniona przez 30 żołnierzy. Użyto do tej walki milicję miejską, część chorągwi marszałkowskiej, sprowadzono nawet działa i wkońcu — po zaciętej walce w sieniach, pokojach i na gankach — postawiono na swojem, wybijając część zaciętych obrońców i biorąc do niewoli 15. Najprawdopodobniej część ludu odpłynęła również na Nowe Miasto, gdzie było tyle kwater i stanowisk rosyjskich, obiecujących więcej zdobyczy, a mniej guzów, niż walka na Miodowej; część przedostała się do arsenału.
Zaraz po odparciu pierwszego naporu tłumu od Senatorskiej Igelstrom musiał posłać dwie kompanje z działem pod dowództwem mjra Depreradowicza przeciwko lepiej zorganizowanemu oddziałowi „pospólstwa”, ciągnącemu od arsenału ul. Długą z jednem działem. Depreradowicz posunął się aż do pałacu Potkańskieh, którego załom osłonił go przed ogniem od strony arsenału. Wypadł stąd niespodziewanie na posuwający się ku placowi Rzpltej oddział pospólstwa, rozproszył go i odebrał mu działo. Na stanowisku swem pozostał aż do odwrotu Rosjan; najwidoczniej zatem nie ostrzeliwano go tu wcale z okien.
Po odparciu tego ataku powstańcy dwukrotnie atakowali Długą od strony ul. Freta. Oba te ataki odparła z łatwością piechota rosyjska, posiłkowana przez szwoleżerów achtyrskich. Podobno Rosjanie próbowali wtedy przedostać się na Podwale, aby zabrać tył odwachowi chorągwi marszałkowkiej przy bramie Nowomiejskiej. Spotkali się jednak i tutaj i na końcu wschodnim Długiej z silnym ogniem z okien, który zadał im duże straty. Wypadło tedy cofnąć piechotę i kawalerję rosyjską ku Pijarom.
Najpoważniej zagroziło Rosjanom pomiędzy 9½ — 10 obsadzenie pałacu Rzpltej przez naszych. Zrazu ani jedna ani druga strona nie zwróciły należytej uwagi na to ważne stanowisko. Znajdujący się tu przy głównym odwachu polskim oddziałek pontonierów nie mógł dać zrazu żadnego znaku życia; Rosjanie nie zwracali również uwagi na to stanowisko. Od arsenału poczęto podprowadzać tutaj działa i wojsko regularne ul. Świętojerską dopiero później. Przybyli tu wtedy kpt. Ropp i por. Linowski z trzema działami i obsługą, a z nim i 150— 200 fizyljerów czy milicji skarbowej. Zjawił się także Kiliński z dużym oddziałem „pospólstwa”. Apraksin zauważył później, że nawet przez ogród pałacu Rzpltej ciągnęły tu jeszcze nowe działa i nowe oddziałki wojska i pospólstwa. Chodziło teraz o to, kto kogo ubiegnie w obsadzeniu tego stanowiska. Zdaje się, że powstańcy zawcześnie zdradzili swoje zamiary. Uniesieni zapałem, wysunęli odrazu swe działa na plac Rzpltej i otwarli stąd zuchwale bardzo ciężki dla Rosjan ogień rdzenny w głąb Miodowej oraz na piechotę i kawalerję, stojącą pod Pijarami. Miało to zemścić się na nich bardzo ciężko.
Apraksin postanowił za żadną cenę nie dopuścić Polaków do usadowienia sią mocnego w pałacu i jego oficynach, gdyż uniemożliwiłoby to Rosjanom utrzymanie się na Miodowej, a następnie odcięło im raz na zawsze odwrót ku północy. Skorzystał tedy z nadejścia reszt bataljonu Wimpffena, zabrał kompanję rezerwową z domu Gdańskiego, swą wartę z domu Teppera na Długiej, dwie roty grenadjerów z ul. Miodowej i dwa szwadrony szwoleżerów i poprowadził do ataku. Wimpffen szedł wschodnim skrajem placu, od strony teatru i kamienicy Latoura, Apraksin zachodnim. Napotkali na opór bardzo zacięty. Major v. Wimpffen mówi, że z jego bataljonu raniono wtedy śmiertelnie kpt. Trubieckoja i zabito i poraniono mnóstwo żołnierzy. Ze strony polskiej zginął wówczas porucznik artylerji Rupert Linowski, tak niedawno oswobodzony przez kolegów z aresztu w arsenale; poległa również lub dostała się do niewoli większa część obsługi artylerji. Major Baturin, oficer dyżurny Apraksina, zdobył wtedy 1 działo; dwa inne udało się artylerzystom polskim uprowadzić ul. Świętojerską na Nalewki. Podobno 150 pontonierów, czy fizyljerów, czy wreszcie milicji skarbowej poddało się wtedy Rosjanom; oficerowie rosyjscy z trudnością zapobiegli temu, aby rozwścieczony oporem żołnierz rosyjski nie wybił tych jeńców co do nogi. Nie zdołali natomiast zapobiec rabunkowi, w którym wyróżnili się żołnierze bataljonu v. Wimpffena. Zrabowali oni doszczętnie teatr. Wpadli do kamienicy Latour’a, gdzie mieszkał W.
Po wyparciu Polaków z pałacu Rzpltej Rosjanie obsadzili go dość mocno, używając do tego oddziałów z ul. Miodowej, które zastąpił bardzo osłabiony i znużony bataljon v. Wimpffena. Polacy ze swej strony wprowadzili do ogrodu Krasińskich 6 dział, z których ostrzeliwali bez przerwy dziedziniec pałacu Rzpltej i ulicę Świętojerską. Na ul. Miodowej zajęli pałac Teppera i ostrzeliwali stąd bardzo skutecznie pałac Załuskich. Wtedy Igelstrom wysłał przeciwko nim kilkudziesięciu grenadjerów, którzy wyrzucili ich stamtąd. Zdaje się, że już w czasie tych walk zrabowano pieniądze i kosztowności, należące do masy upadłościowej banków. Od strony ul. Danielewiczowskiej grupki „pospólstwa” usiłowały od czasu do czasu wyprzeć Rosjan z ogrodu Kapucynów. Jedna z nich około południa wyrąbała toporami wejście na mały dziedziniec pałacu księżny kanclerzyny litewskiej Czartoryskiej, gdzie mieszkał rezydent austrjacki de Cache, aby stąd przedostać się do Kapucynów. Woźnicę rezydenta, który chciał zatrzasnąć tę bramę, zraniono dość ciężko. O akcji polskiej od strony Podwala nie słyszymy w tym czasie wcale; Rosjanie natomiast ostrzeliwali ciągle z domu Gdańskiego pałac Raczyńskich i bramę Nowomiejską.
Położenie Rosjan na tym odcinku stawało się — mimo ich powodzenia taktyczne — coraz gorszem. Stopniowo wypadało im opuszczać ulicę i zamykać się w domach. Z odcinka gen. Miłaszewicza ostatnie wiadomości otrzymali pomiędzy godziną 9-tą i 10-tą, z odcinka gen. Nowickiego — około 6 m. 30. Z Prusakami nie zdołali jeszcze skomunikować się wcale, choć już dwukrotnie wysyłali do nich oficerów pod osłoną plutonu szwoleżerów achtyrskich z żądaniem pomocy. Plutony te musiały torować sobie drogę przez uzbrojone tłumy, pod ogniem z okien. Jednem słowem Igelstrom znajdował się już wtedy jak gdyby na wyspie odludnej, odcięty od swoich, nie wiedząc, co się z nim i dzieje. O wyjściu z Miodowej i pozostawieniu archiwum poselstwa w ręku nieprzyjaciela, narażeniu się w Petersburgu na drwiny z tego, że „przeląkł się szewców”, nie dał sobie jeszcze mówić.
O tem, że położenie jego uległo bardzo znacznej zmianie na niekorzyść, pouczyła go odrazu zmieniona postawa Stanisława Augusta. Już wczesnym rankiem Igelstrom wysłał do niego oficera z żądaniem — jak twierdzi Pistor — wyjaśnień co do tego, co się dzieje w Warszawie, z prośbą, jak mówi i to parokrotnie król, o radę, co ma czynić. Mieli tedy rację radykalni oficerowie Związku, nakazując w imię dobra powstania, aby na wstępie wyprowadzić wartę z Zamku i przy jej pomocy przeciąć wszelką łączność pomiędzy królem i Igelstromem. Rozpoczęły się rokowania, prowadzone odtąd stale, bez względu na wszystkie trudności, spowodowane przez walkę. Pojechał z początku na Miodową małym wózkiem ks. Kazimierz Poniatowski i doradzał, aby dowódca rosyjski z całem swem wojskiem wyszedł poza miasto i dał możność królowi uspokojenia mas ludowych, jeżeli to wogóle jest możliwe, i uniknięcia rzezi wzajemnej. Dodawał, że lud jest podniecony tem, co mówią wszyscy, co królowi oświadczył jego własny konsul, iż Rosjanie chcieli opanować arsenał, że niebezpieczeństwo grozi nawet osobie własnej króla. Propozycja królewska, jak to zauważyli odrazu współcześni, była korzystna właściwie dla Rosjan; w ten sposób bowiem mogli się oni skoncentrować, połączyć z Prusakami i na nowo podjąć działania przeciw Warszawie; wątpliwe jest natomiast, czy już wtedy dałoby się wprowadzić cały ten pomysł w wykonanie. Podobno — mówi o tem dobrze poinformowany Apraksin — Rosjanie zażądali, jako warunku przedwstępnego, zaprzestania ognia; na skutek tego Mokronowski oraz Byszewski mieli pojechać do arsenału z tem żądaniem. W końcu jednak ani Igelstrom, ani dowództwo powstańcze nie chcieli zgodzić się na to. Później Igelstrom miał znowu wysłać oficera z prośbą o radę, a w odpowiedzi na to król posłał do niego gen. Byszewskiego i Mokronowskiego z tą samą radą, co i poprzednio — tak przynajmniej mówi król, — z radą, aby wojsko rosyjskie złożyło broń i wyszło z Warszawy oznaczonemi przez Polaków ulicami, jak twierdzi Pistor. Igelstrom miał podobno i tę propozycję wziąć pod rozwagę i chciał nawet udać się osobiście do Zamku; gdy mu jednak przedstawiono, że z powodu postawy ludu nikt nie weźmie odpowiedzialności za jego życie, posłał do Zamku swego ulubionego synowca, majora Igelstroma. Prowadzili go pod ręce ulicą Senatorską Mokronowski i Byszewski. Pod pałacem Branickiej lud, z głęboką niechęcią patrzący na te ciągłe porozumiewania się króla z dowódcą rosyjskim, wyrwał im z rąk młodego Igelstroma i zabił go, odpychając Mokronowskiego i raniąc niepopularnego Byszewskiego.
Podjęta w tak niepewnych warunkach powodzenia walka już w tej pierwszej fazie swojej poszczycić się mogła — mimo wszelkie, drobne ostatecznie, błędy dowództwa powstańczego — sukcesami wcale pokaźnemi: zastraszeniem i przerzuceniem do postawy czysto obronnej wojsk rosyjskich odcinka Nowickiego, zniszczeniem bataljonu na Lesznie, mocnem usadowieniem się naszych w arsenale, połączonem z zadaniem ciężkich strat bataljonowi v. Wimpffena, odrzuceniem zdziesiątkowanego Titowa i Prusaków do Marymontu, całkowitem osaczeniem wreszcie rosyjskiej kwatery głównej. Probierzem jej powodzenia był fakt, że dowódca rosyjski nie odrzucał a limine nawet tak daleko posuniętych propozycyj, jak te, które mu postawił wkońcu Stanisław August. Było to więc, jak na powstanie, podjęte tak doraźnie, wiele, a nawet bardzo wiele.
W dodatku w tym samym czasie, przed południem również, na odcinku gen. Miłaszewicza doszło do wypadków, które Jeszcze wyraźniej przechyliły szalę zwycięstwa na stronę powstania.