Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Położenie głównej kwatery rosyjskiej po południu 17-go kwietnia stawało się z każdą godziną rozpaczliwsze. Oddziały jej, które mogły liczyć około 800— 900 bagnetów, 150 szabel i 7— 8 dział, zostały przeważnie zepchnięte z ulicy i zmuszone do zamknięcia się w domach, które stopniowo zamieniano na formalne fortece. „Z konwentu naszego — pisze kronikarz kapucyński — uczynili fortecę, z okien konwentskich strzelali do naszych i nasi do nich”. Stu ludzi, którzy stanowili tu załogę, przez całe popołudnie i noc z peronu kościelnego odpowiadało na ogień polski od strony Senatorskiej. Słabiej obsadzono pałace Teppera i Borcha. W pałacu Załuskich na tarasie od strony Miodowej umieścili się strzelcy rosyjscy; okna i drzwi przygotowano do obrony; w dziedzińcu od strony Podwala zatarasowano bramę, obsadzono strzelcami okna oficyn, piwnice; załoga wynosiła tu wkońcu do 300 ludzi z dwoma działami. Podobnież umocniono dom Gdański, gdzie stało stu ludzi z jednem działem. Większą swobodę ruchów posiadali Rosjanie jedynie na ul. Długiej, gdzie dwie, a może i trzy kompanje z czterema działami stały wciąż na ulicy, pilnując się od strony arsenału i ul. Freta. Pałac Rzplitej zrazu obsadzono słabiej; wiemy np., że dano tam tylko jedno działo.
Z punktu widzenia obrony biernej stanowisko rosyjskie było tedy bardzo silne i wymagało oblęgania poszczególnych domów; to też rzucanie na nie, tak jak to czyniono przed południem, gromad „pospólstwa” z działami doprowadziłoby jedynie do dużych i bezcelowych strat. Natomiast już do obrony czynnej Rosjanie nie posiadali dostatecznych środków, jak widać ze zgodnego świadectwa Apraksina i Pistora, tem bardziej do działania zaczepnego. Byli skazani na czekanie pomocy z zewnątrz; bez niej prędzej czy później stanowisko ich musiało upaść.
Do tej zmiany położenia dostosowali się w dużej mierze i Polacy. Pod Zamkiem, gdzie siłą rzeczy ześrodkowało się kierownictwo działań tego odcinka, znajdowali się już dość liczni oficerowie artylerji; podwieziono tu działa i amunicję z arsenału; posiadano rezerwę w postaci regimentu X-go. Po naradzie postanowiono najwidoczniej związać oddziały rosyjskie od frontu, tj. na Miodowej i w pałacu Rzpltej ogniem nie zanadto silnym, następnie obsadzić mocno „pospólstwem" ewentualne drogi dojścia odsieczy rosyjskiej, t. j. Marywil i Senatorską z jednej, a Zakroczymską i Freta z drugiej strony, a wreszcie natrzeć na kwaterę główną rosyjską od strony Podwala, gdyż oba wyloty tej ulicy znajdowały się w naszem ręku.
W wykonaniu tego planu ostrzeliwano po południu, dość słabo zresztą, pałac i dziedziniec Rzpltej. Silniejszy ogień karabinowy i działowy szedł natomiast od Senatorskiej. Piechota polska i pospólstwo zajęły okna pięknej, budowanej przez Zuga, kamienicy Roslera i strzelały nieustannie z tego korzystnego stanowiska wzdłuż ulicy Miodowej; pojawiły się tu później i działa, które kartaczami zmiatały wszystko, co stało przed pałacem Załuskich, uniemożliwiały poprostu dostęp do niego.
O godzinie 14-tej rozpoczęły się ataki od strony Podwala. Wzięły w nich udział oddziały Działyńczyków pod dowództwem kpt. Szydłowskiego i Jakóba Zabielskiego, por. Jana Hanna i chor. Antoniego Urbanowskiego, które przedostały się tutaj przez Piwną, Zapiecek i Piekarską ; później i oddziałek gwardji pieszej z ppor. Tyssau i Boczkowskim na czele oraz liczni ochotnicy z pospólstwa; z artylerzystów byli czynni: kapitan Hiacynt Drozdowski, szt. kpt. Benedykt Magier i por. Karol Lichocki oraz oberfejerwerker Osękowski z kompanji ppłka Dobrskiego, którzy ustawili pod kolumną Zygmunta III działo 12 funtowe. Pospólstwo obsadziło początkowo kamienice prawej strony Podwala i poczęło z nich ostrzeliwać dziedziniec pałacu Załuskich. Działo otwarło dość nieskuteczny zrazu ogień na bramę pałacu w celu jej wywalenia. Stopniowo udało się częściowo dokonać tego; resztę bramy wyrąbali ochotnicy siekierkami i zaraz potem rzucili się na dziedziniec. Opanowali go i dostali się nawet do jednej z oficyn pałacu, gdzie mieszkał gen. v. Suchtelen, i stąd otwarli żywy ogień w okna pałacu. Ale Rosjanie bronili się zacięcie dalej, strzelając z okien i piwnic frontu i dwóch oficyn, i po godzinie zdołali wyprzeć powstańców całkowicie, zadając im ciężkie straty. Zginął wtedy kpt. Magier i oberfejerwerker Osękowski, zostali ranni kpt. Drozdowski i Lichocki. Ale i Rosjanie ponieśli dość znaczne straty; wystrzelano im w dodatku wszystkie konie, „utaborowane” na podwórzu. Zatarasowali wtedy ponownie bramę i zawalili ją trupami końskiemi, gdyż — mimo niepowodzenie — Polacy nacierali dalej. Strzelali w dziedziniec z okien przeciwległych domów. Sprowadzili drugie działo i od czasu do czasu próbowali przejść do szturmu. „Dziwna rzecz — pisze jeden ze świadków tej walki — że nie wybuchł w pałacu pożar, gdyż ogień z obu stron był tak gęsty, że od dymu nie można było widzieć nic na odległość dłoni”. Strzelanina ta z większem lub mniejszem natężeniem trwała tutaj do wieczora i nie ustała nawet w nocy.
Oddziały polskie próbowały również opanować dom Gdański, leżący wśród obszernych ogrodów, aby stąd przeciąć linję obronną rosyjską na Miodowej. Dopomagała im w tem prawdopodobnie także i chorągiew marszałkowska. Akcję tę podejmowano jeszcze parokrotnie, ale zawsze bez powodzenia; Rosjanom nie udało się natomiast nigdy wtargnąć na Podwale.
Mimo niepowodzenie wysiłek powstańców osięgnął tu swój cel: Rosjanie zostali związani i odcięci całkowicie od swych pozostałych oddziałów. Od czasu katastrofy Miłaszewicza Igelstrom nie wiedział nic o tem, co się dzieje w zachodniej i południowej części Warszawy, nie miał pojęcia o dwukrotnych próbach odsieczy, podejmowanych przez Nowickiego. Z pierwszych jego raportów do Katarzyny, z doniesień, przesyłanych 17-go Prusakom, wynika wyraźnie, że i on i Apraksin byli przekonani, iż oddziały rosyjskie w innych częściach miasta zostały zniszczone lub też dostały się w całości do niewoli i że co najwyżej jakieś ich części zdołały zebrać się w Woli. Wszystkie próby nawiązania z niemi łączności, używanie do tego nawet kobiety, zawodziły, gdyż powstańcy strzegli się dobrze i nie przepuszczali nikogo.
Nasuwa się w tem miejscu pytanie zasadnicze, czy wogóle odsiecz bądź Nowickiego, bądź też Prusaków była już wtedy w stanie zmienić radykalniej położenie Igelstroma. Pistor, któ ry w chęci usprawiedliwienia się i przerzucenia ciążącej na nim odpowiedzialności na innych obniża sprawność tej walki ludowej, odpowiada na nie twierdząco: mówi, że gdyby Nowickij działał energiczniej na placu Saskim, to bez najmniejszych trudności mógł przedostać się przez Wierzbową, Marywil, Senatorską na Miodową; powołuje się przytem na spokój,, panujący pod wieczór w tych ulicach, o którym opowiadał mu radca poselstwa rosyjskiego Becker. Trudno obalić kategorycznie jego wywody, gdyż sprawa ta nie przeszła przez rozstrzygającą próbę, którą daje dopiero wykonanie. O tem jednak, że wysłanie odsieczy Igelstromowi nie należało wcale do zadań łatwych, świadczy wymownie próba przerżnięcia się na Miodową, podjęta przez Prusaków i Titowa około godziny 16-tej.
Wolcky, cofnąwszy się do Marymontu, naraził się tu najwidoczniej na zarzuty Titowa, który nie mógł spokojnie słuchać odgłosów kanonady, dochodzącej wciąż z miasta i to z okolic kwatery głównej. W końcu major rosyjski oświadczył mu wręcz, że chce udać się zpowrotem do Warszawy. Gdy Wolcky zapytał go, czy posiada wyraźny rozkaz swego dowódcy w tej sprawie, Titow odpowiedział, że „wprawdzie rozkaz otrzymany nakazuje mu jedynie bronić stanowiska, na którem go postawiono, ale powinność służby — iść na pomoc w to miejsce, skąd dochodzi odgłos silnego ognia, dowodzący, że trwa tam walka”. Nie pomogły żadne argumenty Wolcky’ego, że jest to zamiar zgóry skazany na niepowodzenie; Titow zaciął się i postanowił uczynić to, co mu nakazywał prosty obowiązek żołnierski. Jego zachowanie się wywarło duże wrażenie na generale pruskim. Przecież i on został oddany — w zamian za wyprawienie wojsk Chruszczewa nad Pilicę — pod rozkazy Igelstroma z tem , że ewentualnie wprowadzi część swego oddziału do W arszawy; i jego zatem obowiązywało to proste, żołnierskie postawienie sprawy. Ostatecznie Wolcky zdecydował się ruszyć z Titowem do rogatek Marymonckich; chciał tam nawiązać łączność z Igelstromem i spróbować, czy nie uda się jednak uczynić czegoś dla Rosjan.
Wyruszono z Marymontu przed godziną 16-tą ulicą Marymoncką, koło wiatraków. Zbliżenie się tej kolumny do Warszawy sygnalizowały zawczasu działa polskie z prochowni; ostrzegły o niej miasto oddziałki osłonowe ułanów i ochotników konnych. Przed samą rogatką Wolcky’ego opanowały znowu wątpliwości. Nie wiedział dotąd nic o istotnem położeniu Rosjan w Warszawie, o charakterze walki w mieście, gdyż żaden z wysłańców Igelstroma nie przedostał się jeszcze do niego; nasunęło mu się pytanie, czy istotnie jego wkroczenie przyniesie jakąkolwiek rzeczywistą korzyść Igelstromowi, a nie narazi jedynie wojska pruskiego na ciężkie straty od ognia działowego Polaków. Zatrzymał tedy całą kolumnę, podjechał do Titowa i zapytał go, w jaki sposób uszykuje swój bataljon do walki w mieście. Major rosyjski odpowiedział mu na to, że na czoło kolumny wysunie jedno działo, które oczyszczać będzie ulicę, drugie zaś będzie szło wraz z asekuracją wtyle; jeden dywizjon strzelać będzie w okna prawej strony ulicy, a drugi w lewej. Wolcky pochwalił to jego zarządzenie; obiecał następnie wspomóc go ewentualnie jednym bataljonem i kazał ruszyć, wołając: „Z Bogiem!”. Swą straż przednią rozłożył w domkach przy rogatce, siłę główną obok wiatraków i czekał. Bardzo prędko silna strzelanina działowa i karabinowa przekonała go, że ta garść ludzi, licząca niespełna 300 bagnetów, została zniszczona, że niema zatem żadnego sensu wyprawianie za nią na podobny los bataljonu własnego, żadnej nadziei nawiązania przy jej pomocy łączności z Igelstromem.
Na Titowa istotnie czekano już w mieście. Przed jego zbliżeniem się przerwano nierozstrzygniętą jeszcze walkę o aptekę rosyjską, mieszczącą się w pałacyku płk. Hiża przy ul. Gwardji, popularnie nazywanej „Pod lipami”. Biorący w niej udział oddziałek gwardji pieszej koronnej, sprowadzony z odwachu koszarowego przez kpt. Maierhofera i por. Pomiankowskiego, wraz z licznem pospólstwem zbrojnem udał się szybko do śródmieścia, aby obsadzić domy koło Franciszkanów. Już na ulicy Gwardji oddano do kolumny Titowa pierwsze strzały; na Zakroczymskiej czekały ją rzeczy znacznie gorsze. Spotkał ją tu nietylko ogień z okien, ale i z dział, ustawionych w ulicach poprzecznych. Na ulicach roiło się od „czarnego narodu”, który „z rozpaczą rzucał się wprost na armaty”. „Byłem zmuszony — mówi Titow — walczyć z tymi tłumami na bagnety, odpędzać je nim i od moich dział i, nie zważając na ich wystrzały armatnie, maszerować dalej, strzelając bez przerwy". W paru miejscach Polacy porzucili swe działa, które podobno Titow zdążył zagwoździć. Ze źródeł polskich wiemy, że Titow, minąwszy rynek Nowego Miasta, w zaślepieniu zapuścił się ul. Freta aż ku bramie Nowomiejskiej. Przyjęła go tutaj silnym ogniem karabinowym i działowym chorągiew marszałkowska i zmusiła do cofania się ku wylotowi Świętojerskiej. Tą ulicą dopiero, w której ostrzeliwano go ogniem kartaczowym — niewiadomo tylko, czy z Nalewek, od arsenału, czy też z Zakroczymskiej, Titow przedostał się do pałacu Rzpltej i połączył z wojskami kwatery głównej. Ze swego bataljonu, liczącego niedawno około 300 bagnetów, stracił po drodze 90 szeregowych i paru oficerów; sam również został raniony w ostatniej chwili kartaczem. Poza temi szczątkami bataljonu przynosił Igelstromowi wiadomość, która wywarła przygnębiające wrażenie w kwaterze głównej, o tem, jak to lojalnie Wolcky dotrzymał mu obietnicy przysłania na pomoc bataljonu pruskiego.
Próba Titowa, podjęta z dużą żołnierską brawurą, przekonywała po raz drugi po doświadczeniu Wimpffena, że odsiecz oddziałów rosyjskich wypadnie zawsze okupie ciężkiemi ofiarami, które obniżą całą wartość bojową ściągniętych posiłków, że na Prusaków nie można liczyć wcale.
Na zamiary Prusaków dość dziwne światło rzucało wysłanie przez nich parlamentarza do Polaków. Zajmując stanowisko na rogatce Marymonckiej, Wolcky zauważył, że niedaleko od niego stoi posterunek ułanów królewskich; wysłał tedy do nich porucznika huzarów Saint Paul’a z trębaczem i nakazem zapytania się, jakiej strony trzymają się ułani, gdyż wiadomo wszystkim, że są oni najwierniejszym oddziałem króla. Chodziło mu najwidoczniej o przeprowadzenie wywiadu w Warszawie. Oficer ułanów odesłał Saint Paul’a do Mokronowskiego, który w tym czasie znajdował się również w pobliżu rogatek. Parlamentarz zapytał Mokronowskiego, co się to dzieje w Warszawie i jaki jest stosunek powstańców do Stanisława Augusta, a następnie do Prusaków. W odpowiedzi na to Mokronowski wdał się z nim w dłuższą rozmowę. Zaręczał, że wszyscy uznają nadal króla i chcę dochować mu wierności; zaproponował mu nawet, aby sam pojechał do Zamku i przekonał się naocznie, że król jest zdrów i cały i trzyma za jedno z narodem. Mówiono i o powstaniu Warszawy. Prusak dowiedział się wtedy, że większa część załogi rosyjskiej została zaskoczona i wybita już w czasie zbiórki, że tylko resztki stawiają opór na Miodowej, że cały ten napad przygotowano w wielkiej tajemnicy, że ludność jest do niemożliwości wzburzona przeciwko załodze rosyjskiej i nie daje nikomu pardonu. Po tej rozmowie zaprowadzono go do Zamku, dokąd przybył około godziny 20-tej właśnie wtedy, gdy król siadał do wieczerzy. W jego obecności Mokronowski zapytał Stanisława Augusta, czy trzyma z narodem, i uzyskał odpowiedź twierdzącą; król dodał od siebie, że jest zdrów. Po odpowiedź na pytanie o stosunek powstania do Prusaków Saint Paul’a odesłano do ratusza. Tutaj Zakrzewski i Mokronowski oświadczyli mu, że nie będą atakować Prusaków, o ile oddalą się od Warszawy, a zwłaszcza od prochowni.
Po powrocie swego parlamentarza v. Wolcky zebrał swój oddział i wycofał się z nim w stronę Marymontu, jakgdyby czyniąc zadość żądaniu Polaków.
Beznadziejność położenia, w którem znajdowali się Rosjanie na Miodowej, Długiej i w pałacu Rzpltej, zrobiła wkońcu swoje: zdemoralizowała żołnierza i odebrała otuchę jego dowódcy.
Oddziały, które walczyły przy kwaterze głównej, poniosły straty bardzo ciężkie; zginęło zwłaszcza lub odniosło rany wielu oficerów i podoficerów, którzy utrzymywali szeregowców w karbach dyscypliny. Nie otrzymały żadnej żywności i żyły tem, co zrabowały; nawet oficerowie brali udział w rabunkach, lub co najmniej przyjmowali od żołnierzy zrabowaną żywność i trunek. Na to nie było rady, tem więcej, że wiele rodzin polskich opuściło wtedy swoje mieszkania w tej części miasta, co zachęcać musiało do rabunków. To też, gdy piechota rosyjska zeszła z ulicy i zatarasowała się w poszczególnych pałacach, zdała od oka oficerów wyższych, żołnierze poczęli pod osłoną ciemności znikać masowo, udając się na rabunek do odległych nawet dzielnic stolicy. Przerzedziło to poważnie stan sił rosyjskich w nocy z 17-go na 18-ty. I niedość na tem: doszło do wypadków znacznie groźniejszych, mianowicie — odmowy posłuszeństwa. Gdy po południu 17-go Pistor zażądał, aby bataljon v. Wimpffena dał mu dwudziestu ochotników do przeprowadzenia działa z pałacu Załuskich do domu Gdańskiego, ani jeden żołnierz nie wystąpił z szeregu, choć był obecny przytem sam Igelstrom. Nie pomógł nawet i formalny rozkaz, wydany przez dowódcę bataljonu mjra. v. Wimpffena; wkońcu wypadło całe to zdarzenie puścić płazem. Wywarło to bardzo silne wrażenie na Igelstroma.
Nadzieja na odsiecz innych oddziałów, na Prusaków stawała się coraz bardziej bezprzedmiotową; trzeba było myśleć już nie o odwrocie, ale o ratowaniu się, wymknięciu z pułapki. Wtedy Pistor zaproponował, aby w ciągu nocy zebrać oddziały i spróbować wydostać się poza miasto; propozycję tę ponawiał w nocy dwukrotnie. Ale Igelstrom najwidoczniej nie ufał mu już i nie dał odpowiedzi szczerej. Mówił początkowo, że oddziały, które mogły wyjść z miasta, w nocy spróbują napewno przedostać się na Miodową; później — że nie może opuścić pałacu ambasady ze względu na archiwum. I nawet wtedy, gdy jego zaufany oficer, ppłk. Friesen, spalił wszystkie reskrypty tajne Katarzyny i korespondencję Platona Zubowa, nie chciał pójść za radą swego kwatermistrza.
W rzeczywistości chodziło mu już o coś innego, a mianowicie o nawiązanie rokowań kapitulacyjnych z Polakami. Odważny osobiście, nie był Igelstrom nigdy człowiekiem zdolnym do dawania sobie rady w położeniach cięższych: stawał się wtedy niepewnym, wahał się i nie mógł znaleźć drogi właściwej wśród podsuwanych mu rad sprzecznych. Doznał w tym dniu wstrząsu zbyt silnego: jemu, człowiekowi przyzwyczajonemu do władania Warszawą, spokojną nawet w chwili porwania senatorów, wypadło nagle zetknąć się z Warszawą rewolucyjną, przypominającą Paryż z dnia 10-go sierpnia 1792 roku. Odebrało mu to przytomność i skłoniło do zastanowienia się nad tem, czy nie należałoby jednak szukać jakiegoś porozumienia, nawrócić do tak skwapliwie podsuwanych mu od samego początku propozycyj Stanisława Augusta. Musiał już otrzymać jakieś wiadomości o tem, że królowi pod wieczór udało się uzyskać pewien wpływ na wypadki, że i strona przeciwna usilnie szuka porozumienia, wysyła parlamentarzy. Do rokowań zachęcał go gorąco i przeciwnik Pistora, brygadjer Baur. Klęska Rosjan jednem słowem stwarzała wśród nich dwa odmienne prądy, podobnież jak zwycięstwo rozdwajało Polaków.
Noc nie przerwała walki, ani jej odgłosów, złagodziła je tylko. Była to noc bardzo ciemna, rozświecona tylko łuną licznych pożarów. Część wojsk polskich biwakowała na ulicach; Rosjanie stali również całą noc pod bronią. Bito bez przerwy w dzwony w kościołach. Ogień karabinowy trwał nieustannie na Miodowej, Podwalu i około pałacu Rzpltej; działowy natomiast, i to coraz słabszy, dochodził jedynie z Marjensztattu, gdzie bił się jeszcze ostatni — poza wojskami Igelstroma — oddział rosyjski w Warszawie.
U wschodniego wylotu ulicy Marjensztat stały dwie kompanje II-go bataljonu grenadjerów kijowskich z jednem działem bataljonowem pod dowództwem premjer majora Mayera. Ze względu na ważność tego stanowiska dodano im jedno działo 12 funtowe wraz z obsługą, pozostającą pod dowództwem sztuk junkra Burcewa i składającą się z jednego podoficera, 10 kanonierów, 7 furlejtów i 16 koni. Stanowiska tego oddziału wyznaczał osobiście Apraksin: piechota uszykowała się na wzgórzu nad Wisłą; działa skierowano ku wylotowi Marjensztatu. V. Mayer miał strzec przeprawy wodnej przez Wisłę, gdyż most pontonowy był jeszcze zwinięty; na brzegu przeciwnym miała go wspierać jedna kompanja tegoż bataljonu z jednem działem bataljonowem i jedną połówką. Pieczy jego powierzono następnie 7 chorągwi grenadjerów kijowskich.
Oddział ten zaalarmowano już o godzinie 5-tej. Do godziny 9-tej stał on bezczynnie, gdyż w całej tej dzielnicy panował jeszcze spokój. Dopiero o 9-tej pojawił się tutaj od strony Krakowskiego Przedmieścia tłum pospólstwa wraz z kilkunastu szeregowcami gwardji pieszej koronnej. Tłum ten prowadził najprawdopodobniej już wtedy człowiek, który później złożył Mokronowskiemu zaświadczenie, zaopatrzone w sto kilkanaście podpisów obywateli i oficerów, godnych zewszechmiar zaufania, stwierdzające bez najmniejszej wątpliwości, że w tej walce złożył dowody nieprzeciętnej odwagi. Był nim 38-letni Dominik Borek, podobno konfederat barski, później namiestnik kawalerji narodowe, a za insurekcji major pikinierów. Przed sejmem grodzieńskim zrujnowany ten szlachic próbował, jak to uczyniło wielu, odbić się na polityce: napisał do Sieversa prośbę o poselstwo sejmowe, podobno haniebną, pełną złorzeczeń na twórców konstytucji 3 maja, zaręczeń wiernej służby na rzecz Rosji. Teraz, z cechującą go zawsze żyłką awanturniczą, zaledwie usłyszał w swem mieszkaniu „Pod zdrojami” huk pierwszych strzałów działowych, porwał pałasz i parę pistoletów i poleciał do Zamku, gdzie zwerbował sobie grupkę pospólstwa. Rzucał się z nią jak desperat, szukając czy to kuli, czy rehabilitacji, czy najprawdopodobniej drogi do nowej karjery. Nie pomogło mu to wcale: Deputacja Rewizyjna znalazła później w papierach ambasady jego prośbę, aresztowano go i stawiono przed Sąd Kryminalny Wojskowy, który „nie mógł bez zgrozy doczytać tego pisma, pełnego podłości niegodnej wolnego polaka”. W prawdzie rozprawa wykazała, że „w dniach świętych 17-go i 18-go kwietnia” oskarżony złożył niezaprzeczalne dowody męstwa i odwagi; Sąd wyprowadził jednak z tego wniosek, że „okazał się być człowiekiem okolicznościom i czasowi ulegającym”, że „nic nie wskórawszy u nieprzyjaciół Ojczyzny, chciał w jej powstaniu korzystać. 9-go września skazano go na „obdarcie publiczne znaków wojskowych przez podprofosa”, odsądzenie od czci, sławy i rangi oficerskiej, na uwięzienie do czasu pokoju, a po nim na wieczystą banicję z kraju.
Prowadzony przez takiego człowieka, tłum parokrotnie rzucał się na działa rosyjskie; odparty ze stratami ich ogniem, ustąpił wreszcie. Przez całą godzinę potem panował tu znowu spokój.
Po godzinie „pospólstwo” wróciło ponownie i zastosowało odmienną taktykę walki. Wpadło mianowicie do domów, sąsiadujących ze stanowiskiem Rosjan, m. i. do domu Nawrockiego i poczęło strzelać z okien do stojących na ulicy Rosjan.” Odrazu straty Mayera stały się większe; z obsługi połówki np. zabito wtedy 1 podoficera i 4 kanonierów, raniono 2; wobec tego Burcew musiał prosić o dodanie mu piechurów do obsługi działa.
Położenie stało się jeszcze poważniejszem po południu, gdy Działyńczycy wysłali tutaj z pod Zamku por. Ignacego Witkowskiego z dość silnym oddziałem, a Borek przyprowadził dwa działa. Rosjanie musieli wtedy zamknąć się w domach Szanowskiego i Kwiecińskiego, a działa przeprowadzić do łazienek Kwiecińskiego. Bronili się jednak dalej z całą zawziętością aż do godziny trzeciej 18-kwietnia. W końcu v. Mayer zrozumiał, że noga rosyjska nie wyjdzie z tego stanowiska, jeżeli nie uda mu się znaleźć środków przeprawienia się przez Wisłę. Rozpoczęto poszukiwania statków i po dłuższym czasie znaleziono „jedną jadwigę i jedną krypę dużą”. Później nasi przypuszczali, że ułatwili to Rosjanom rybacy warszawscy i paru z nich aresztowano nawet; okazało się jednak, że były to oskarżenia bezpodstawne. Nie było mowy o przewiezieniu dział i dlatego v. Mayer kazał połówkę zagwoździć. Na statki wsadzono podobno nie więcej ponad 40 — 50 ludzi, zabrano też chorągwie; reszta zamknęła się z jednem działem w łazienkach Kwiecińskiego.
Przeprawę Rosjan zauważono u nas odrazu. Nad Wisłą zjawił się natychmiast kpt. Szydłowski; przybył tu adjutant króla płk. Grabowski, a podobno i Cichocki; podciągnięto nad brzeg działa i otwarto z nich ogień na przeprawiających się. Odpowiedziała na to odrazu połówka rosyjska z Pragi „wypalonym nad 16 razy ogniem tak tęgim, że kule aż przy Krakowskiem Przedmieściu padały”. W Warszawie powstał wtedy alarm; rozeszły się już pogłoski, że to Rosjanie z Pragi przeprawiają się do Warszawy. Rozbitkom v. Mayera udało się dzięki temu ogniowi szczęśliwie dobić do brzegu przeciwnego.
Zamkniętych w łazienkach Kwiecińskiego wybili wkrótce potem lub wzięli do niewoli Działyńczycy; miało ich być podobno do 80. Działo bataljonowe zdobył kapral de Vicardes, który „wzgardził” nagrodą pieniężną, ofiarowaną mu za to przez Cichockiego; przy zdobytej połówce zabrano 4 jaszczyki i 90 naboi.