Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
W czasie wystawienia u nas obrazu »Fryne w Eleusis« sytuacya artystyczna w Polsce była już zupełnie inną, niż za czasów pierwszych dzieł Siemiradzkiego, a nawet »Tańca wśród mieczów«. Po roku 1890 zmienia się epoka sztuki we Francyi, Anglii i w Monachium, więc i u nas. Cała falanga młodych artystów, kształcona na realizmie monachijskim i na modernistycznej »secesyi«, wraca do kraju i rozwija skrzydła do lotu, nabiera własnych sił i na własnej ziemi chce naprawdę budować gniazdo. Chełmoński wraca z Paryża i w śród wiejskiego otoczenia rozpoczyna nowy okres swojszczyzny. Aleksander Gierymski pracuje z hasłem sztuki dla sztuki, względnie malarstwa, bez względu na idee i historyę. Podkowiński i Pankiewicz przynoszą słońce z Paryża do Warszawy, a Wyczółkowski znajduje je gdzieś na Podolu czy Ukrainie. W kierunku fantazyi na klasycznym terenie i jego życiu pracują z powodzeniem: Kotarbiński Wilhelm i Bakałowicz, czasem Unierzyski i młody Tadeusz Popiel; na polu religijnem — Krudowski, mieszkający w Rzymie, na rodzajowem — Szymanowski, Grocholski i inni. Witkiewicz, mniej jako malarz, ale jako krytyk, popierający kierunek naturalizmu w malarstwie, względnie kierunek swojski, na podkładzie zdania »malarstwo dla malarstwa«, obosieczną bronią wali i rżnie estetyków oraz podnoszonych przez nich pod niebiosa mistrzów: Matejkę, Siemiradzkiego i Brandta. Czyni to z fanatyzmem, często nawet przechodzącym granice krytyki i polemiki — bo proteguje jednostronne, osobiste zapatrywanie się własne na sztukę i jej kierunki. Bądź co bądź, Witkiewicz prostuje ścieżki swojszczyźnie, a za proroków podaje braci Gierymskich i Chełmońskiego. Jeżeli jednak ten ostatni rzeczywiście jest swojskim, to mniej nim jest Aleksander Gierymski — obadwaj zaś, jako prawdziwie genialni malarze, nie potrzebowali poparcia Witkiewicza, które rodziło im i ich kierunkowi pewnych nieprzyjaciół w kołach przeciwnych. O Gierymskim wygłasza bowiem Witkiewicz w zapędzie stylistycznym takie zdanie: »Jest to jedyny malarz polski, który modeluje kolorem — dla którego niema umówionych i stałych przypraw«. Za Witkiewiczem kilku krytyków od roku 1890 powtarza o Gierymskim do dzisiaj to samo zdanie, jak za profesorem. Wówczas Gierymski malował przedewszystkiem tak zwaną martwą naturę architektoniczną, której p. W. nie znosi u Siemiradzkiego. Dlaczego? Czy dlatego, że Gierymski malował ponure w oświetleniu ulice »Kufsteinu w Tyrolu« albo »Motywy z kościoła św. Wolfganga w Rothenburgu« — a Siemiradzki jasną »Fryne w Eleuzis« albo »Taniec wśród mieczów«? Porównanie to odnosi się nie do artystów wymienionych, ale do zdania krytyka o ich pracy artystycznej. Ani pierwszy nie był więcej »polski«, ani drugi więcej »włoski« — obadwaj zaś byli Polakami i artystami polskimi, a o to właśnie kiedyś chodzić będzie w historyi malarstwa naszego.
Obok wymienionych, występują z olbrzymiem powodzeniem dwaj rzeczywiści polscy malarze — Witold Pruszkowski i Jacek Malczewski, na których zwrócona jest cała uwaga publiczności. Pruszkowski, rozpocząwszy prace z zakresu pra-historyi polskiej obrazem »P iast«, przechodzi na sielanki rodzajowe z życia ludu i porywa »Smoczą jamą« lub »Rusałkami«, a Malczewski czaruje publiczność takimi tematami z niedalekiej przeszłości naszej, jak: »Etapy«, »Śmierć Elenai«, »Dwie generacye« i t. p. Obrazy ich czynią w Krakowie senzacyę. Warszawa po krytykach Witkiewicza raptem zamilkła, a punkt ciężkości artystycznej przenosi się do Krakowa, częścią zaś do tworzącej się kolonii malarstwa polskiego w Monachium. W Warszawie pozostaje wprawdzie cała garść młodzieży, wyrabiającej sobie więcej »stosunki towarzyskie«, niż artystyczne, ale są i artyści pełni przyszłości. Nestorem jest Gerson, malujący na razie przepyszne widoki Tatr, wzbudzające podziw i uznanie. Nie dziw więc, że wśród takiego zwrotu pojęć artystycznych w naszym kraju, gwiazda Siemiradzkiego trochę zbladła co do entuzyazmu, w jakim przyjmowane były dawniejsze jego prace; artystycznie jednak widniała ona ciągle na horyzoncie sztuki równolegle z Matejką i Brandtem. Trójca ta, bądź co bądź, dzierżyła berło i dzierżyć będzie zawsze jako środowisko sztuki polskiej, promieniujące na rozwijające się pokolenie przyszłości.
Spokój, zaufanie w swój talent, jakie zawsze od początku karyery malarskiej cechowały Siemiradzkiego, nie opuściły go i teraz, pomimo oziębienia w pewnych sferach, pomimo mniej entuzyastycznej krytyki. Co do tej, to zważał na nią zawsze, — nigdy jednak nie polemizował i nie okazywał, że mylne zdanie o jego obrazach, tendencyjnie podsuwane, a czyniące mu przykrość, bolało go. Nie żalił się i nie psuł sobie humoru i ochoty do pracy. Jako człowiek ogromnie inteligentny z natury, a wykształcony wszechstronnie, nie sposób, aby zmiany tej w sztuce naszej nie zauważył. Przeciwnie, on przewidywał ją nawet i cieszył się rozwojem sztuki polskiej, rodzinnej, która znajdowała pionierów tak gorących, tak fanatycznie kochających wszystko, co polskie, jak przedewszystkiem Matejko, którego szkoła krakowska, pomimo ośmieszania dała kierunkowi narodowemu w sztuce początek i drogę w kraju wytknęła. Pomimo to, Siemiradzki pozostał na razie sobą. Mówię »na razie«, ponieważ i on, porwany szerzącą się miłością do rodzinnych tematów, snuł fantazye na swojską nutę i powoli do ich wykonania się przygotowywał. Zanim jednak przygotowania te zostały dostatecznie zebrane, pracował nad wykończeniem prac w ciągu lat ostatnich rozpoczętych. W każdym razie, obrazy te znaczą się głębszem odczuciem natury i pewnem folgowaniem temperamentowi, który ujawnił się przedewszystkiem w »Powrocie ze święta Bachusa«. Wszystkie postacie tutaj działające są, jakby wirem, porwane rozszalałą wesołością, nawet pewnem zmysłowem wyuzdaniem, okazującem się w ruchach tańczących, śpiewających i krzyczących dziewcząt przybranych za bachantki i mężczyzn za faunów. Nawet osieł bierze w tej rozpuście udział, rycząc i wyrywając się naprzód. Cała scena odznacza się ogromnem życiem i plastyką, oraz jakby świeżym powiewem odmłodzonego talentu. To samo można powiedzieć i o scenie, przedstawiającej wędrownego »Handlarza amuletów«, z całym cynicznym spokojem szachraja wygłaszającego cenę jakiejś figurynki. Musi ta cena przechodzić granicę zwykłej wysokości, bo pytająca się o nią młoda dziewczyna aż żachnęła się z oburzenia i patrzy na kupca ze zdziwieniem. W obrazie tym mamy znów prześlicznie odczute tło pejzażowe. Więcej drzew, niż zwykle, i więcej określony światłocień. Jak zawsze, przepyszna perspektywa z widniejącą kaplicą, obok której widać ustawione stragany i rozrzucony rój odpustowych pielgrzymów. Obraz ten jest mniej antyczny, mniej klasyczny, a więcej rodzajowy, swojski.
Do tego już zmienionego kierunku zaliczyć da się i »Przy ulicy grobów«. Obok grobowca ocienionego drzewami siedzi kilka niewiast z wieńcami. W dali parę osób ubiera kwieciem groby. Na przodzie siedzi na marmurowej ławce dwóch starszych patrycyuszów, do których podchodzi mała dziewczynka, ofiarując im zapewne do kupna wieńce z białych róż. I w tym obrazie zaznacza się wyraźniej kontrast światła i cienia. Dlatego też z całą siłą wydobywają się tutaj plamy słońca i świecą blaskiem, wywołującym możliwy w malarstwie łudzący efekt świetlny.
W poprzednich rozdziałach zaznaczyłem kilkakrotnie raptowne zmiany tematów klasycznych na więcej rodzajowe, realne, dzisiejsze. Może się w tej chwili źle wyraziłem, bo przecież te klasyczne tematy są tak rodzajowe i tak prawdziwe, jak prawdziwemiby były sceny na tle życia naszych wieśniaków w naszych okolicach. Są one tylko fantazyą poezyi owiane i w estetyczne przybrane formy, ale podane z całą szczerością talentu, kochającego się w bezwzględnem, jasnem i pogodnem pięknie. Otóż od tego piękna odrywa się znowu artysta i porusza tematy... klasztorne.
Ponieważ nie piszę tutaj biografii człowieka, ale tylko monografię artysty żyjącego w swojej pracowni, nie chcę wchodzić w powody, jakie wpłynęły na Siemiradzkiego do dania nam kilku prac opartych na tle życia klasztornego. W jednym z tych obrazów widzimy ogród czy dziedziniec klasztoru zakonnego. Na kamiennym stole ubierają dwie zakonnice małą sierotkę. Jedna z nich zaplata jej warkoczyk, druga pokazuje i tłomaczy obrazki w książeczce. Cisza wokoło, ale jakaś swobodna, spokojna i szczęśliwa…
W innym obrazie, zatytułowanym »Na klasztornym tarasie«, stoją oparte o balustradę dwie kobiety w habitach zakonnych. Młodsza, pomimo książki w ręku i różańca, patrzy gdzieś w dal za mury klasztorne na ciągnące się w dole miasto. Obok pochylona staruszka szepce pacierz z nawpół przymkniętemi oczyma. Dla niej przyszłość nie ma już znaczenia, 0 przeszłości nie myśli. Poza nimi młoda nowicyuszka zapala światło w latarni przed rzeźbioną Madonną.
Pełnym naturalizmu jest niewielki obraz p. t. »Z pomocą i pociechą«. Gdzieś poza Rzymem ruina jakiegoś klasztoru czy pałacu z bramą wjazdową i odrapanym murem nawpół rozwalonym, przez który prowadzi mała furtka. Bieda i nędza tam musi mieszkać niezawodnie. Obok furtki stoi i puka zakonnica, z chęcią przyniesienia pomocy w postaci sporej porcyi wiktuałów, przywiezionych na osiołkach.
Bardzo dobrze malowany ten obraz, pamiętam, zwrócił na siebie uwagę w Krakowie, a my młodzi, którzy niedawno widzieliśmy »Fryne«, nie mogliśmy pojąć tego nagłego, a tak doskonałego przeskoku na temat realistyczny tegoczesny. Równocześnie z tym obrazem był i drugi na wystawie. Przedstawiał on na tle krajobrazu księdza, wychodzącego z klasztoru z wiatykiem i śpieszącego do chorego. Obraz ten pełen nastroju, pomimo włoskiego otoczenia i natury, ma coś polskiego w sobie, jakaś swojskość wieje od tej sceny. Naszym wydaje się ten stary pochylony ksiądz, ci chłopcy z zapalonemi gromnicami i ta przyklękająca kobiecina, a przedewszystkiem krajobraz, utrzymany w ponurem, smutnem, mrocznem oświetleniu z widniejącem daleko miasteczkiem — tak rożnem od fantazyi na tle starorzymskiem, opromienionych słońca jasnością. A zamiast Venus, zamiast Amora i Psyche, widzimy posąg Madonny z dzieciątkiem Jezus. Jako charakterystyczny szczegół obserwacyi epoki i czasu, zaznaczam, że posąg ten jest nie klasyczny, nie renesansowy, ale zbarokowany. Te dwa obrazy zrobiły wrażenie na polskiej publiczności zarówno w Warszawie, gdzie były wystawione w »Salonie artystycznym«, jak i w Krakowie. W krytyce wrażenie to nie znalazło jednak wyrazu, na jaki obrazy te zasłużyły.
Mistycyzm, który zaczął wglądać już w sztukę modernistyczną, był logicznem następstwem dotychczasowego przeładowania obrazów naturalizmem i jego tematami. Mistycyzm ten nadawał modernizmowi ton i charakter, — szukano »nastroju« wrażenia. Krajobrazy szare, ponure przychodziły do Monachium ze Szkocyi, Szwecyi i w ogóle z północy wraz z literaturą skandynawską. Ten nastrój tak jakoś szybko rozwiewał się mgłą po centrach artystycznych, że nawet ów jasny Rzym oprzeć mu się nie mógł.
I w tym też czasie powstały powyżej opisane obrazy Siemiradzkiego, do których dołączyćby można i »Pokusy św. Hieronima«, obraz pełen ekstazy mistycznej. Kompozycya jego sprawia niejako wrażenie tryptyku. Na pierwszym planie, w grocie skalnej, przy trupiej głowie klęczy krwią zbroczony od biczowania, nawpół nagi pustelnik. Ręce załamane nad głową, wyraz twarzy zbolały i zmęczony. U nóg jego rozłożyła się piękna naga kobieta i z lutnią w ręku śpiewa mu słowa miłości i poezyi. Ponad nią i wkoło niej unoszą się tancerki-bachantki, wołając, kusząc i rozlewając wino. Grupa tych prześlicznych nagich ciał, o ruchach miękkich, rozkosznych, zmysłowych, o wyrazach twarzy wyuzdanych, dowodzi nam jasno, że Siemiradzki potrafił obok klasycznej, posągowo chłopięcych kształtów »Fryny« pojąć i wykonać zmysłowe hetery. Za tą grupą, w zamgleniu, widnieje trybuna rzymska z mówcą, otoczona tłumem senatorów, a wołająca pustelnika, który był trapiony dumą, do powrotu do czynów.
W Krakowie ruszono się do budowania nowego gmachu na teatr. Zanim go wybudowano, przyrzekano i obiecywano wspaniałe rzeźby zewnątrz i wewnątrz, plafony, malowane panneaux i inne artystyczne niespodzianki. Nie chcę się tu wdawać w krytykę wybudowanego przybytku sztuki narodowej — w każdym razie cudem on nie jest, a fronton gmachu nicby na tern nie stracił, gdyby umieszczone na nim rzeźby figuralne zerwał silny wiatr; tak samo i sala zyskałaby, gdyby tych rzeźb było tam chociaż o jedną trzecią część mniej.
Ma przecież teatr krakowski dzieło, jakiem się inne miasta europejskie poszczycić nie mogą, a mianowicie obraz dekoracyjny, który Siemiradzki ofiarował jako sceniczną zasłonę. Mówię »ofiarował«, bo rzeczywiście zażądał tylko zwrotu tych kosztów, które sam poniósł przy wykonaniu tej pracy, zaś własny czas i własną inwencyę ofiarował jako dar polskiego artysty — polskiej sztuce.
Zanim rozpoczął malowanie tej zasłony, porobił przedwstępne prace, z których jedna, prześlicznie skomponowana, otrzymała tytuł: »Sąd Parysa«, a przedstawia pantominę na tarasie pałacu dostojnika rzymskiego. Obraz daje nam chwilę, kiedy siedzący na podwyższeniu Parys, otoczony symbolem swego pastuszego powołania, kozami, oddał jabłko jednej z trzech bogiń — pięknej Wenus. Naga zupełnie, trzymając w podniesionej dłoni otrzymaną nagrodę, kroczy ku widzom, a obok niej kołem tańczące dziewczęta i małe amorki. Jedna z dziewcząt w prześlicznym ruchu rzuca jej pod nogi kwiaty. Na prawej stronie obrazu widać obrażone dwie boginie, po lewej — architekturę wspaniałego przedsionka pałacowego i zebranych gości.
Ktoś mi mówił, że obraz ten był właśnie jako kurtyna dla teatru przeznaczony. Nie wiem tego z pewnością: od ś. p. Mistrza o tern nie słyszałem. Ale jest on trzymany w pewnej szerokiej manierze dekoracyjnej i jako taki, należy do najlepszych dzieł Siemiradzkiego.
Po roku 1892 przygotowania do kurtyny, szkice i studya są gotowe. W roku 1893 przystępuje Mistrz do roboty, a bierze się do niej z takim zapałem, z takim nakładem pracy szalonej, że kolosalny ten obraz jako płótno i olbrzymi jako złożona kompozycya przeróżnych allegoryi z dziedziny teatru — jest gotowym już z rokiem następnym, to znaczy 1894-tym.
Był tutaj ten sam zapał i ten ogromny rozmach fantazyi a techniki, i wydanie tej energii i tego temperamentu, jaki w duszy polskiego artysty wrzał zawsze, ale, niestety, zbyt często był krępowany i wciskany w ramy sentymentu i liryzmu rodzajowego. Talent, który powinien był w świecie sztuki nowoczesnej zająć genialne stanowisko Tiepola, zmuszony był ograniczać się do roboty obrazów tak zwanych w Monachium »stalugowych«, gdzie miejsce hamowało dekoracyjny rozmach. Że to poczucie obszaru do wyłonienia się kompozycyjnej fantazyi było Siemiradzkiemu wrodzone i potrzebne, najlepszym tego dowodem są jego wybuchy, przy każdej nadarzonej sposobności, nawet bez względu na materyalne z tern związane koszta. Takim wybuchem dekoracyjności jest zasłona w teatrze krakowskim. Spróbujmy ją opisać.
W środku obrazu widzimy niszę, czyli starorzymską exedrę, wykonaną z ogromnym przepychem z marmuru, alabastru i różnobarwnego bronzu. Talent artysty stworzył tu prawdziwe cacko architektoniczne, pełne bogactwa, form i wdzięku. W głębi niszy siedzi na tronie skrzydlaty młodzieniec, allegoryzujący Natchnienie, i łączy dwie postacie kobiece — Piękno z Prawdą, wyciągając nad niemi ręce z błogosławieństwem Za postacią Piękna, przytulony do niej Amor, jako miłość, szepce jej słowa zachęty i nadziei. Ta środkowa grupa przedstawia więc złączone natchnienie, prawdę, piękno i miłość, owe najwspanialsze symbole sztuki, do jakich prawdziwy artysta dąży, a które, niestety, rzadko kiedy są zrozumiane. Grupa ta jest sama dla siebie całością, nie łączy się żadną nicią z grupami i osobami dalszych czynności.
U stopni prowadzących do tego tronu, rozłożyła się Komedya, trzymająca w opuszczonej ręce maskę i śmiejąca się z poruszanych na sznurku lalek, któremi zabawia ją trefniś z czapeczką błazeńską na głowie. Zestawienie tych grup obok siebie ma zapewne symboliczne znaczenie wzniosłości uczuć duszy i umysłu — wyśmiewanych przez farsę i komedyę.
»Cóż, panie Henryku? Pamiętasz pan tę chwilę w Krakowie, na jubileuszu Kraszewskiego, kiedy to tak szturmem wziąłeś wszystkie serca?«
»Siemiradzki zwiesił głowę, westchnął i z jakimś pobłażliwym, lecz dziwnie smętnym uśmiechem odrzekł:
»Tak, tak ... ja pamiętam, ale inni... pozapominali«.
»Nie dodał więcej ani słowa, ale znać było po nim, żem nieostrożnie dotknął w nim jakiejś bolesnej struny; za dumny był, aby się przyznać, że ma żal do krytyki, która w imię nowych haseł i dążeń rzuciła się bezwzględnie na stare bogi i jeśli nie mogła ich obalić, próbowała przynajmniej kopnąć w piedestał, na którym stały...«
Tak — »inni... pozapominali«.
Autor piszący tę monografię, zwolennik modernizmu, protegujący w kilku językach nową »szkołę polskiej sztuki«, to samo słyszał z ust Mistrza w roku 1901, w końcu października, kiedy Siemiradzki bawił wśród swoich, u siebie.
Co miałem na ten wyrzut odpowiedzieć ja, który nowym bogom się kłaniam i nowemu kierunkowi hołduję? Nie wierzyłem temu, bo biegnąc z czasem, szanuję mimo to trądycyę, a czołem biję przed tymi, którzy dla swego narodu pracują, choćby we wszystkich częściach świata, bo miłuję każdego, kto dla cywilizacyi polskiej chociażby najmniejszą cegiełkę przynosi. Jakże nie wielbić twórców całych, wielkich gmachów, wzbudzających szacunek dla nas poza granicami naszego kraju i wywołujących uznanie dla istniejącej żywotności naszego rozwoju? Niestety, przekonałem się, że wielki malarz polski mówił prawdziwie i on pamiętał, »ale inni... pozapominali«. Dlatego też obowiązkiem naszym staje się naprawić to wszystko i przypomnieć sobie Henryka Siemiradzkiego.
Po kurtynie dla teatru krakowskiego był mały odpoczynek, wytchnienie po pracy w ciągu kilku miesięcy przebytych w kraju. Potem znowu praca i twórczość zadziwiająca. Zdawało się, że jakaś siła żywiołowa popycha artystę do tworzenia, do roboty nad siły ludzkie, aby dojść do jakiejś mety, od której wolno mu zmienić kierunek i pójść zamiast po linii prostej na lewo lub prawo, podług jego własnej woli.
Między rokiem 1894 a 1900, to znaczy między zasłoną dla teatru krakowskiego a zasłoną dla teatru lwowskiego, wyszło z pracowni Siemiradzkiego ponownie kilka obrazów rodzajowych z czasów rzymskich. Cechuje je jednak pewna prostota, uczuciowość i melancholia. Niema tu poryw u i temperamentu, ale jest jakaś błogość, tak jak w obrazie »Święto róż« albo w prześlicznej scenie »Dziewczęta grające w kości«. Po nich wypadnie Mistrzowi zabrać się do pracy dawno rozpoczętej, którą trzeba skończyć koniecznie, aby wypełnić obowiązki swoje i oddać się pracy innej, dawno czekającej na twórczość i artystyczne wykonanie...
Mowa tu o kompozycyi naszkicowanej jeszcze w roku 1885-tym. Był to temat z czasów Nerona, przedstawiający nagą piękność chrześcijańską przywiązaną do ogromnego dzikiego tura, a zatytułowany jako obraz: »Dirce chrześcijańska«. Bardzo wiele osób łączyło obraz ten ze sceną, którą o wiele później opisał w znakomitej powieści »Quo vadis« Sienkiewicz.
Na wyraźne zapytanie się moje o to, czy dzieło naszego pisarza natchnęło go tym tematem, artysta odpowiedział mniej więcej w te słowa: »Wtedy, kiedy myślałem o tej pracy i tworzyłem do niej szkic, powieści Sienkiewicza jeszcze nie było. Większy, podkończony szkic zrobiłem w roku 1886-tym. Natchnął mnie tą myślą Renan swoim »Antychrystem«, w którym na podstawie autorów rzymskich opowiada, że chrześcijanki, będące Rzymiankami, skazywano na śmierć przez przywiązanie do byka, który goniony przez gladyatorów stawał się w końcu ich pastwą, wraz z ludzką ofiarą męczeństwa«.
Ten szkic z roku 1886-go nabył w Warszawie ordynat Jan Bisping i w jego domu on pozostaje.
Szkic przemienił się w obraz dużych rozmiarów w 1896 roku, ale, czy to dlatego, że był robiony w epoce zupełnie przejściowej, kiedy nowe kierunki owładnęły już całą sztuką, czy dlatego, że, pomimo pietyzmu dla tematu, Siemiradzki, będąc sam pod wpływem działającego i na niego modernizmu, nie czuł już tak silnie czasów Nerona — dość, że obraz ten, pomimo znakomitego wykonania, kompozycyi i kolorytu, nie zdobył dla siebie tego uznania, co ostatnie prace przed nim, a przedewszystkiem mistrzowska zasłona sceny teatru krakowskiego.
Obraz przedstawia sposób tracenia nietylko chrześcijanek, ale kobiet obwinianych o zbrodnię. podkopywania istniejącego porządku rzeczy w Rzymie. Nero, za poduszczeniem swego prefekta pretoryanów Tigellina, kazał młodą i sławną z piękności chrześcijankę przywiązać do grzbietu tura, aby niejako odegrała scenę mitologicznej Dirce.
Na obrazie widzimy tura już powalonego na arenie, zbroczonej krwią, zmieszanej z kwiatami, które opadły z biednej męczennicy wśród walki zwierzęcia z nastającymi na niego gladyatorami. Dziewica zwieszona jest u prawego boku powalonego byka, a bujne jej złociste włosy rozwiały się szeroko wśród tych śmiertelnych zapasów. Nero, który, jak wiadomo, był krótkowidzem, zaciekawiony opowiadaniem o piękności chrześcijanki, zstąpił ze swojej loży na arenę, aby się jej z blizka przypatrzyć. Obok Nerona stoi grupa kilku osób. Nero, przystrojony w płaszcz jasno-fioletowy, złotem tkany, patrzy na nagie kształty swojej ofiary z pewnem artystycznem zadowoleniem Na drugim planie są inne postacie męskie z orszaku cezara i dwie do tej grupy należące damy. Lutniści, gladyatorzy i murzyni, niosący lektykę cesarską, stoją u wejścia na arenę. Na prawo widać kilku tak zwanych besty artów z widłami, przeznaczonych do oczyszczenia areny po skończonem widowisku. Jeden z nich, starzec o siwych włosach, patrzy z głębokim smutkiem na męczennicę. Nad całą tą grupą wznosi się amfiteatr i loża cesarska, w której widać Popeę, a dalej tłum widzów.
Cały obraz sprawia wrażenie piękna, ale nie robi wrażenia grozy, ani dramatu. Przedewszystkiem nie widać tutaj śladów walki i zapasów: ciało męczennicy nie jest ani pokrwawione, ani zbrudzone, tak samo draperya, która wkoło niej się owija. Ciało to białe, prześliczne w kolorze, przepysznie wygląda na tle czarnego byka, a kolorowe kwiaty tworzą cudowne barwne plamy, ale przecież o te efekty w tym obrazie nie chodziło. Draperye przepięknie wykonane, w yrazy niektórych osób dobre; sam Nero ma wprawdzie minę zaciekawioną, ale nie czyni żadnego potężniejszego wrażenia.
»Dirce chrześcijańska« była w Warszawie wystawiona w lipcu 1898 roku; jednym się podobała jako piękny obraz, innym nie, bo brakowało jej wyrazu dramatycznego, pomimo założenia treści. A brakuje w tym obrazie tego, co we wszystkich obrazach Siemiradzkiego zachwyca — krajobrazu słonecznego i przepysznych nagich ciał. Jak mówię, nad tą pracą jedni unosili się frazesami, więcej dla imienia artysty, niż z uczucia — inni zaś napadali na autora gwałtownie, co jednakże nie przeszkadza do wypowiedzenia zdania, że obraz w kompozycyi samej jest w każdym razie doskonałym. Jest on prawie ostatnią z prac, które wyszły z pracowni artysty przed ponowną ogrom ną robotą dekoracyjną, jaką była zasłona dla teatru we Lwowie. Jeden z niewielu u nas fachowych krytyków, mających swoje własne zapatrywanie, a umiejący uczciwie ocenić wszystkie zalety i błędy artystów, zakończa swoje sprawozdanie o tym obrazie w te słowa.
»Nie mógł tu Siemiradzki namalować pejzażu, w którym celuje, ani drzew oliwnych, ani plam słońca przesianego przez liście. Związany przedmiotem obrazu musiał się wyrzec wybornie wystudyowanych efektów światła — i wejść na nową drogę, na której pierwszy krok nie należy do najszczęśliwszych. Obraz robi wrażenie rzeczy poprawianej, zmienianej, która w końcu znudziła samego autora i zmusiła do zakończenia go »jako tako«. — W porównaniu z innymi obrazami Siemiradzkiego, ten jest o wiele słabszy, nie dociągnięty ani w pomyśle, ani w wykonaniu. A prawdziwa to szkoda, ponieważ temat był porywający do grozy i dramatu, pozwalający, jeśli nie na roztoczenie przepychu złota i martwej natury, to istotnie na danie kilkunastu typów, któreby cały obraz i jego »milieu« uratowały. Tak zaś, obraz ten wyszedł z ręki wielkiego malarza nie tak, jak on sam zapewne tego od siebie żądał. Bądź co bądź, praca ta posiada błędy, ale także i zalety, a że błędy dają się w niej więcej widzieć i bardziej krytykować, winą to jest samego artysty, który przedtem przyzwyczaił nas do żądania od siebie barwy i typów, w »Dirce« jednak usunął przepych kolorystyczny, a nie dał za to typów i grozy dramatycznej i przez to osłabił wrażenie.
»Co nie przeszkadza« — mówi w krytyce sw ojej pan Niewiadomski — »że zarzut braku psychologii, braku wyrazu, jaki mu niektórzy krytycy czynili, jest tu tak naiwny, jak np. pretensya do pawia za to, że nie umie śpiewać, jak słowik. Paw otrzymał z rąk przyrody piękne ubarwienie piór, — kto robi o nim uwagi krytyczne, ten powinien trzymać się właściwych ram ek i dowodzić, że te pióra są piękne albo brzydkie i dlaczego. Siemiradzki jest artystą obdarzonym nie tyle zmysłem odczuwania wyrazu uczuć, ile gustem kompozycyjnym i łatwością malarską«.
Niepowodzenie artystyczno-krytyczne, jakie obraz ten spotkało, nie wpłynęło na dalszy ciąg pracy Siemiradzkiego. Nadarzyła się przytem ponow na sposobność do naprawienia pew nych poprzednich błędów wymalowaniem nowej, wielkiej roboty, któraby tak kompozycyą, jak i wykonaniem zajęła oko i umysły publiczności. Wspominałem już o zasłonie teatralnej lwowskiej, nadchodzi teraz czas w którym ta praca staje się udziałem Siemiradzkiego.
Po wybudowaniu teatru w Krakowie, zaczynają i mieszkańcy Lwowa wołać o nowy budynek dla sztuki. Tem więcej był on tutaj potrzebnym, że dotychczasowy teatr mieścił się w gmachu fundacyi hr. Skarbka, która już czasem swoim wygasała, a kuratoryum, obejmujące budynek w posiadanie, miało prawo żądać komornego, które dotychczas nie było ze strony dyrekcyi płacone. Była to zresztą buda stara, wymagająca odnowienia z gruntu, a więc jak na teatr stały za droga. W krótkim stosunkowo czasie stanął nowy gmach teatru, nazwany »miejskim«, z pięknym okazałym frontem, na którym parę dobrych rzeźb znalazło miejsce. Wewnątrz lepsze są malowania dekoracyjne wykonane przez kilku zdolnych artystów lwowskich. Kurtyny jeszcze nie było. Przypomniano sobie naraz ofiarność Siemiradzkiego dla Krakowa i postanowiono spróbować, czy i Lwów nie mógłby takim sposobem przyjść również do obrazu Siemiradzkiego. Poproszono o szkic, później o zrobienie według niego zasłony.
Nie pisząc wyczerpującej biografii Siemiradzkiego, ale znacząc tylko jego artystyczną działalność i kładąc niejako pomost dla późniejszego biografa, nie wiem, czy dla Lwowa znowu była ze strony artysty dana ofiara materyalna, czy nie. Przypuszczam, że tak, bo zapłacenie takiej pracy przechodziłoby chyba te fundusze, jakimi rozporządzano na »wewnętrzne dekorowanie sali«. Zaznaczam jednak, że artyści lwowscy oburzali się na Siemiradzkiego, że malując »za darmo«, sam nic nie zarabia, a odbiera jaki taki zarobek artystom lwowskim!...
Siemiradzki wymalował więc drugą kurtynę. Ona wraz z zasłoną krakowską, a także plafony w pałacu Zawiszy w Warszawie i Neczajewa w Petersburgu — to szereg prac, okazujących rzeczywisty jego talent. W tym świecie ogromnych płócien, obszaru powietrza i fantazyi, oraz dekoracyjnego rozmachu kolorystycznego, powinien był się on rozwijać i potężnieć! Niestety, stosunki artystyczne, jakie panowały u nas przez cały prawie ciąg działalności Siemiradzkiego, były tak ukształtowane, że nie pozwalały na dekoracyjność, a wymagały subtelności. Dopiero pod koniec ostatniego dziesiątka lat powołano go do wykonania zasłon teatrów polskich. A przecież do największych arcydzieł sztuki polskiej zaliczyć je należy, tak samo jak i znakomite plafony w pałacu Zawiszów w Warszawie i Neczajewa w Petersburgu.
Zasłona teatru lwowskiego różni się od krakowskiej bardzo, tak pod względem kompozycyi, jak i kolorytu. W środku widzimy tutaj ołtarz poświęcony Apollinowi, z bogatemi rzeźbami architektonicznemi, otaczającemi płaskorzeźbę w kole, przedstawiającą Apolla, jadącego na czterokonnym wozie z podniesioną w lewej ręce pochodnią. Na przodzie obrazu siedzi na trójnogu żelaznym odziana w białą draperyę młoda kobieta, która z podniesionemi rękoma głosi jakby wyrocznie. Ma ona allegoryzować Natchnienie i jest prawdziwie najpiękniejszą postacią w całym obrazie. Patrząc przed siebie w dal, szuka niejako w nieskończoności odpowiedzi na swoje pytania. U stóp Natchnienia znajduje się tak zwane »impluvium«, z którego ulatują wonne dymy, symbolizujące niejako porywy, marzenia i zapały. Obok »Natchnienia« unosi się prześliczna postać skrzydlata o różnobarwnych skrzydłach i podtrzymuje jego rękę. To Geniusz poezyi, któremu przeciwstawiona jest postać Równowagi i Sprawiedliwości. O bok niej widzimy Tragedyę, patrzącą z przerażeniem na postać Historyi, wskazującej ręką na namiętności ludzkie, na gonitwę za majątkiem, sławą, zmysłowością. Szczególniej piękną jest Sława, unosząca się na bańce mydlanej. W głębi ludzie szarpią się i wyciągają ręce do tych ziemskich rozkoszy. Obok Tragedyi rozłożyła się wygodnie Komedya z małym teatrzykiem maryonetek.
Lewa strona płótna przedstawia allegorye Opery, Operetki i Tańca. Syrena grająca na podwójnych piszczałkach, stanowi zapewne prototyp złączonej muzyki. Przed nią siedzi allegoryczna postać lekkiej muzy, śmiejącej się z tancerki, którą szarpią z figlami małe amorki. Poza nią widać Muzykę klasyczną i Poezyę. Za tą grupą widnieje dal wspaniałego krajobrazu.
W porównaniu z zasłoną krakowską lwowska jest w pojęciu swojem, w samem założeniu, więcej spokojna i poważna. Koloryt o parę tonów niższy i ciemniejszy sprawia wrażenie pewnego mistycyzmu, podczas gdy krakowska jaśnieje pogodnym nastrojem i rzuca się w oczy mnóstwem drobnych szczegółów, jak n. p. piękny kobierzec albo renesansowe rzeźby marmurowej exedry. Lwowska zasłona ma daleko więcej malarskości w sobie, jest też mniej plastyczną i dlatego bardziej obrazową Na kurtynie krakowskiej postacie są tak plastyczne, że czynią złudzenie malowanych rzeźb. Doprawdy, że niema chyba teatrów, któreby mogły poszczycić się takiemi arcydziełami dekoracyjnych obrazów! Są to dwie kurtyny oryginalne i piękne, obie tworzą uzupełnienie tak wielkie, że widząc je razem, ma się pojęcie, jak allegorya działać powinna prostymi i zrozumiałymi środkami, a jak odmiennie można je przedstawić.
Szczęśliwa publiczność, mogąca codziennie patrzeć na te obrazy i wyszukiwać w nich coraz to nowe szczegóły! Kurtyny te, zawieszone w teatrach Monachium lub Paryża a bodaj i w Wiedniu, ściągałyby niezawodnie wiele osób tylko dla nich samych: u nas już się opatrzyły i już mają nawet niechętnych, którzyby »woleli«, aby tam wisiała zasłona Iksa lub Zeta!
Niestety, zasłona lwowskiego teatru jest daleko więcej zniszczona używaniem i brakiem fachowego pietyzmu od krakowskiej. Wyrażam tutaj stanowcze życzenie, aby ją przeniesiono do »Galeryi miejskiej« w której brak jest wogóle Siemiradzkiego, i którejby została godnem zwiedzania dziełem. Założyciela Galeryi miejskiej Viceprezydenta Dra Tadeusza Rutowskiego gorąco o to proszę. — Dla Iksa lub Zeta, nadarzyła by się więc sposobność do pokazania swego talentu.
Tak, zapewne sprawia to modernizm, ale niestety ani Iks ani Zet przez całe swoje życie nie wyjdą poza ramki zwykłych study ów tak zwanych »nastrojowych«, które mogą być wprawdzie czasami i dekoratorskie, ale nigdy dekoracyjne. Pamiętam doskonale, jaka podniosła się burza (w szklance wody), kiedy chciano dać Siemiradzkiemu do roboty plafon w sali »Filharmonii« warszawskiej. Skończyło się na plafonie innego artysty, po którym ponow na przewiała burza. Wkrótce się przecież uciszyło, i kto wie, czy tam nie bywają tacy, co patrzą w górę i myślą: »Przecież to wszystko jedno! byleby na górze była jaka taka malatura!« Słuszność mają ci, co tak sądzą: dla nich, dla takich znawców, jest zawsze wszystko jedno — Siemiradzki, Iks czy Zet!
W każdym razie oddać trzeba sprawiedliwość zarządowi budowy gmachu »Filharmonii«, że uczynił to, co w granicach swojej działalności mógł uczynić.
Nad sceną czy estradą koncertową widzimy dwa obrazy dekoracyjne pędzla Siemiradzkiego. A są to prawie ostatnie prace, jakie wyszły z pracowni już zapadającego na zdrowiu artysty! Patrząc na nie, pamiętajmy o tern, że to ostatnie tchnienie malarza owiewało te kompozycye; nie szukajmy w nich błędów, nie porównywajmy ich także z plafonem, aby innemu artyście przykrości nie sprawiać, ale cieszmy się, że ostatnie prace Siemiradzkiego zostały w Warszawie, w przybytku godnym jego wielkiej sztuki! Obrazy te allegoryzują; »Muzykę świecką« i »Muzykę kościelną«. Na pierwszej widzimy parę pastuszą, której dzieciątko małe śpi ułożone w kobiałce plecionej. Nad niem, jakby je pieśnią swoją kołysał do snu, stoi Orfeusz i wydobywa z lutni dźwięki, których tony i harmonię szepcą mu Amor i Psyche skrzydlata. A pieśń ta z duszy uczucia i miłości poczęta ujarzmia zwierzęta dzikie, wywołuje z fal wodnych Nimfy i wstrzymuje zabójcze instynkty Centaura, rzucającego arkan na chyżo mknącego jelenia. Allegorya ta jest bardzo logicznie rozwiązana. Za tło służy jej prześliczny krajobraz południowy.
Mniej udatnie przedstawioną została Muzyka »sacra«. Osobą, na którą mają działać boskie pienia anioła i gra świętej dziewicy, jest stary filozof, zagłębiony w uczone księgi zagadnień Boga i człowieka. Budzi go i odrywa niejako od nierozwiązanych hypotez anioł i wskazuje za wypoczynek umysłu — muzykę poważną, świętą, klasyczną. Uspakajający i uszlachetniający wpływ tej muzyki ma zapewne wyobrażać starzec, słuchający harmonii tonów w skupieniu ducha, oparłszy głowę na dłoniach. Obie te dekoracye bardzo dobrze się prezentują, a przy oświetleniu elektrycznem nawet wyjątkowo dobrze, ozdabiając salę i działając niewymownie harmonijnie dla oka.
Na stalugach w rzymskiej pracowni zgasłego Mistrza został zaledwie podmalowany obraz »Chrystus błogosławiący dzieci«, nieskończony wprawdzie, ale posiadający znowu w całej pełni największy rzut Siemiradzkiego — wspaniały krajobraz. Po skończeniu tego obrazu, miał nasz artysta przystąpić do malowania wielkiego płótna, a kompozycyi bardzo sercu naszemu miłej, do której od dawna już przygotow yw ał studya i szkice. Miał to być »Wjazd Ossolińskiego do Rzymu«.
Niestety, śmierć przerwała pasmo jego życia, niemoc wytrąciła pędzel z jego ręki! Szczęśliwym był, że legł na własnej ziemi i w kraju, którego czuł się synem!...
Niechże go przytuli serdecznie Matka Ziemia, a żyjący bracia w sztuce niech znajdą w sercach swoich gorącą pamięć bratniej miłości. Wszakże pracował z nami wspólnie dla jednego i tego samego celu, bo dla historyi kultury i cywilizacyi naszej, a że zajmuje w niej więcej kart, niż ten lub ów z nas pozostałych, tern większa jego zasługa, tern większy bodziec dla nas.
Cześć jego wielkiej pamięci!