Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
.Piotr Michałowski urodził się w Krakowie, w domu dziś Dzieduszyckich przy Wesołej, dnia 2 lipca roku 1800-go, z ojca Józefa, pochodzącego z rodziny, wywodzącej ród swój ,,od jednego z dworzan Dąbrówki, żony Mieczysława'', i z matki, Tekli Morsztynówny.
Wszelkie inne daty, jak rok 1801-y, podany przez córkę i przez Rastawieckiego, czy 1803-ci, podany przez Chodźkę, są fałszywe. Metryka wskazuje wyraźnie datę: „Anno Domini Millesimo octingentesimo, mense Julii, die secunda Cracoviae natus est. W kościele „S . Nicolai Cracoviae pro Suburbe Wesoła".
Pochodził więc z rodziny arystokratycznej, wykształconej i zasłużonej w służbie obywatelskiej. Ciążyła na nim tradycja odpowiedzialności za własne życie, odpowiedzialności za to, co z niem uczynił. Był zamożny, nie potrzebował poświęcać życia na zarobkowanie, musiał więc tern życiem rządzić tak, by go nie posądzono o marnotrawstwo. Urodził się, wzrastał i dojrzewał w czasach dla ojczyzny swojej najtrudniejszych - życie jemu równych i jemu bliskich należało w tych czasach do społeczeństwa. Tradycja rodziny kładła, jako obowiązek konieczny, kontynuowanie prac społecznych - i ten nakaz tradycji wrósł w myśl Piotra Michałowskiego w sposób tak zdecydowany, tak tragicznie nieusuwalny, że wydobyć się z pod niego nie zdołał, a może - nie pragnął. I to było pierwszą tragedją jego życia.
Był człowiekiem wszechstronnie uzdolnionym, interesowało go wiele najbardziej odległych dziedzin życia. Jakiejkolwiek próbował poświęcić się, okazywał się w niej jednym z najwybitniejszych. Był w komisji skarbowej, w zarządzie przemysłu, w górnictwie, w fabrykacji broni, w rządzie narodowym; był dyplomatą i rolnikiem. W każdej gałęzi pracy spełniał coś, czego inni wykonać nie potrafili. Był muzykiem, śpiewał, grał, komponował. I te niezwykłe uzdolnienia, rozstrzelające energję i czas, niepozwalające skoncentrować się na żadnej pracy, niedające żadnej zgłębić, żadnej poświęcić życia, były drugą tragedją tego dziwnego człowieka, tragedją, nadającą mu pozór genjalnego dyletanta. Niektórzy widzą w nim człowieka, obarczonego przekleństwem ,,improductivite slave". - Jedno i drugie jest nieprawdą. Kiedy się patrzy na całe życie Michałowskiego, kiedy we wszystkich wspomnieniach czyta się o jego unikaniu ludzi, o odpychającem, pogardliwem ich traktowaniu, o usposobieniu samotnika, o zgryźliwości, o chwilach nieuleczalnego smutku i kiedy czyta się w listach jego o nieustannie i nadaremnie ponawianem postanowieniu, by zostać koniecznie malarzem i tylko malarzem, i kiedy te dwie sprawy łączy się ze sobą i w jednej istocie obok siebie układa, to wyłania się przed nam i postać człowieka, wyraźniejsza w zarysach wewnętrznego życia.
Powstaje oto artysta, przez całe życie trawiony najwyższem pragnieniem poświęcenia się sztuce i przez całe życie odciągany od niej przez warunki - przez ojca, przez ciążące na nim obowiązki obywatelskie i rodzinne, przez zdolności, które jego entuzjastyczną naturę porywały łatwością pokonywania przeszkód, pragnieniem przysłużenia się innym, człowiek, męczony nieustającą zgryzotą o niemożność pracy w sztuce, do której był urodzony. Dlatego sztuka, do której parło całe jestestwo, stawała się często ucieczką od ludzi i od ciążących obowiązków. Michałowski nie był naturą tragiczną, na los swój nigdy się nie skarżył, a może też skarg tych nie znamy? Z listów, które zaginęły, znamy tylko wyjątki, zebrane ręką córki, oraz listy, pisane przez żonę, ale i w tych listach potrzeba sztuki góruje nad wszystkiem. W roku 1838-ym, zwiedzając galerje wiedeńskie, Michałowski pisze: „Nie mogę dłużej wytrzymać bez palety, bez studjów, które zdaje mi się daleko lepiej pójdą. Dnie, miesiące schodzą, a ja nic nie zrobię, póki się kilka miesięcy pracy nie poświęcę".
Michałowski ma wówczas już lat trzydzieści osiem. W roku 1840-ym znów pisze z Wiednia: „Cztery godziny po salach Belwederu chodziłem, są tam, jak ci wiadomo, dziwnie piękne obrazy i niczego więcej przy schyłku życia żałować nie będę, jak tego, żem nie przepędził przynajmniej trzech miesięcy w sali, gdzie najdogodniej dla malującego obrazy, czasem wysoko wiszące, nadół znoszą". I w 1846-ym roku, to znaczy, kiedy jest dojrzałym, czterdziestosześcioletnim mężczyzną, pisze z Paryża: ,,Nie przypuszczam, żeby coś mogło jeszcze kiedyś odwrócić mię od stałego postanowienia oddania się zupełnie pracom artystycznym... To, co prawdziwą wartość pracy mojej nadać może: uczucie piękna natury, to tylko od moich własnych zależeć może usiłowań - i to mi wydarte być nie może, jeżeli wytrwam w tych chęciach, w tem postanowieniu poświęcenia całego jestestwa sztuce. W tem mi Panie Boże dopomóż". Tak pisze człowiek, w którego „żelazne ręce" ma być niespełna dwa lata później oddany rząd Rzeczypospolitej Krakowskiej w walce z Austrją. I jeszcze raz, w 1847-ym roku, pisze do żony ze wsi, z Krzysztoporzyc: „Im lepiej gospodarstwo idzie, tem obojętniejsze się dla mnie staje i tem pilniej mi jest zupełnie mój czas malarstwu poświęcić. Będę więc ciężko pracował i w domu z początku i w Wiedniu lub w Berlinie w jakiej galerji." Oto, jak wyglądało istotne życie „przykładnego" rolnika, uciekającego od towarzystwa ziemian i innych ludzi, najchętniej pozostawiającego swoje „poczciwe chłopskie gospodarstwo", jak je nazywał, w rękach oddanego sobie wieśniaka Bochenka i dbającego najbardziej o to, żeby „gromada się obżywiła dworskiem ziarnem". - Czyż tych kilka urywków z listów, przechowanych przez córkę, nie pokazuje nam istotnej twarzy tego człowieka artysty, stokroć wyraźniej, niż wszelkie panegiryczne przemówienia i życiorysy, zacierające postać wielkiego artysty pod narzuconem mu brzemieniem obowiązków? A wiele mogłyby nam opowiedzieć jeszcze nieznane nam listy, pisane do przyjaciół, stokroć intymniejsze, niż listy, pisywane do rodziny. Teraz rozumiemy, że ludzi odpychał, że ich nie chciał, bo nie miał dla nich czasu - każdą chwilę, wyrwaną obowiązkom, oddawał malarstwu.
Nieprzeciętność Michałowskiego nie polegała na jego wielu talentach, ale na sposobie ujmowania wszelkich prac, na samoistności stosunku do nich. Jeżeli zachowana pamięć o nim, mówi o jego ,,zdrowym, praktycznym umyśle, to znaczyć to musi, że rozumiał istotny sens każdego zawodu i każdej pracy tak, jak jedyny w ówczesnej Polsce rozumiał sens malarstwa i, chcąc czy nie chcąc, czynił wyłom w pojęciach myślowych w Polsce, we własnych wyobrażeniach o świecie, o zadaniach sztuki i zadaniach człowieka. Był artystą, którego podświadomość pracowała przeciw wszystkiemu, co było przyjęte i uznane. Sam nie wiedział, jakiego czynu byłby dokonał, gdyby odrzucił część przyjmowanych na siebie obowiązków, a spełnił ten jeden, do którego był istotnie powołany. Być może, że ludzi do górnictwa, do prowadzenia fabryki broni, nawet do dyplomacji nie było nadto wielu. Ale sztuka polska była wówczas bez talentów. Michałowski wiedział o tern. I wiedział, jak wielką wagę w życiu narodów ma kultura, musiał przecież wiedzieć o tem człowiek, który przekładał nad wszystko czytanie autorów starożytnych, muzykę i zwiedzanie muzeów. Niestety - tradycja, obowiązki, powstrzymały istotny rozkwit największego talentu malarskiego Polski.
Michałowski - artysta powstał z własnego temperamentu. Był naturą nieukojoną, niezaspokojoną nigdy. Każda praca go entuzjazmowała i każda wyczerpywała. W czternastym roku życia zdał egzamin dojrzałości i wstąpił na uniwersytet, na dział przyrodniczy. Poświęcił się początkowo mineralogji, ale już wkrótce myślał o poświęceniu się matematyce. Matematykę uznawał wyłącznie jako wiedzę, niezbędną dla zawodu wojskowego, który go również pociągał. Mając lat siedmnaście, zmienia zamiłowania przyrodniczo-matematyczne, artysta zwycięża człowieka wiedzy. „Wiesz", pisze do brata, „że długo błąkałem się w przestworzu, jaki dzieli człowieka nijakiego od tego, który chce być krajowi pożytecznym; szedłem poomacku, pchany miłością pracy, ku naukom fizyko-chemicznym, które w oczach moich tę tylko mają zaletę, że zapełniają głowy niezdolne do czegokolwiek innego. Rzuciłem się więc do matematyki i byłbym jej został wiernym, gdyby ojciec nie był tak przeciwny służbie wojskowej. Ale to już wszystko należy do przeszłości, a nowa era zaczyna się dla mnie, odkąd poznałem skarb starożytnych, którego stromość i pewna wyższa sfera intelektualna czynią nieprzystępnym powszechności". - Od tej chwili „nie zna większej rozkoszy nad wczytywanie się w Tacyta lub Homera". I marzy: „Poświęcę cały czas przyszłego pobytu w Getyndze badaniom literatur, począwszy od języków arabskiego, perskiego aż do hiszpańskiego i angielskiego". Kiedy w roku 1820-ym wyjeżdża na uniwersytet do Getyngi, spełnia część planu w poznawaniu języków, ale z największym entuzjazmem oddaje się studjowaniu prawa i polityki. Odznacza się, jako uczeń profesora prawa, coż, kiedy już w 1823-im roku pisze do ojca, że pragnie porzucić poznawanie nauki dla poznania świata. Przeszły lata chłopięce, przeszły lata młodzieńcze, zbliżały się lata męskie, a Michałowski przerzucał się z jednej dziedziny pracy do drugiej, do każdej podchodził z tym samym entuzjazmem i każdą po krótkim okresie czasu odsuwał: wyczerpywało się zainteresowanie dziedziną życia, która w głębi istoty była mu obca. Nie był przecież człowiekiem lekkomyślnym, życie studenckie wyśmiewał, zabaw nie uznawał, łączył się z ludźmi tylko wybitnymi, wolne chwile wypełniał muzyką, rysunkami, fechtunkiem. Jedynem zajęciem, pociągającem niezmiernie od najmłodszych lat, był rysunek. Mając lat 14, narysował podobno postać Kościuszki do poematu o Kościuszce, napisanego przez hr. de la Garde Messenee. W tym też wieku rozpoczął naukę malarstwa u Stachowicza, potem u Józefa Brodowskiego i u Franciszka Lampiego. Zainteresowanie się malarstwem, któremu wśród studjów uniwersyteckich mógł poświęcić mało czasu, wzrastało nieustannie. Kiedy, mając 17 lat, wyjeżdża do Wiednia, to przez 6 tygodni zwiedza galerje i muzea. W czasie pobytu w Warszawie, pierwszą wizytę składa Lampiemu i biegnie, żeby wspólnie z ulubionym mistrzem zwiedzić wystawę sztuki. W 1819 roku, będąc w gościnie u hr. Morsztynów w Pławowicach, namalował ,,z werwą kilka akwarel", jak opowiada córka, wśród tych jedna „czwórka u karety w angielskim zaprzęgu odznaczała się już pierwszorzędnemi malarskiemi zaletami". W drodze do Getyngi przejeżdża przez Drezno i jest zrozpaczony, że nadjechał tam w Wielką Sobotę i galerję zastał zamkniętą. W Getyndze cieszy się, że ma dobry fortepian, ale skarży się, że „to taka licha mieścina pod względem sztuk pięknych, ta Getynga". Rysuje tam rzadko: „ile razy mu foljały Justyniana na to pozwalają". Z dziecinnym entuzjazmem obiecuje sobie: „Jeśli pojadę do Hanoweru, rysować będę wojsko i wtedy poszlę Ci (matce) moje szkice".
Już w tych czasach jest samotnikiem. Zniechęcony do życia studenckiego, z trudem znajduje towarzystwo. „Mniejsza o samotność", pisze w 1821-ym roku, „która mi czasem humor psuje, rozweselam ją zresztą czytaniem Platona". - Ma wówczas lat dwadzieścia jeden. - „Wreszcie to rzecz nawyknienia i wśród tak miłych zajęć, jak moje, można stracić gust do towarzystwa".
Pracuje od 4-ej rano do 10-ej wieczorem, poznaje wiele dziedzin nauki i wiele języków, wolne chwile poświęca na rysowanie i fechtunek. Nadchodzi dzień wycieczki do Hanoweru, widzi piękne konie i barwne stroje, spotyka go zawód: „Pod względem rysunku nie skorzystałem tak, jak zamierzałem", pisze ze smutkiem do matki, „bo miłość sztuki jest tak obca tej niemieckiej ziemi, że nikt nie rozumie przyjemności szkicowania konia". Kiedy zwrócił się do masztalerza, żeby mu wyprowadził konia ze stajni i pozwolił rysować, ten spojrzał na młodego studenta, jak na warjata. I szkiców matce nie mógł posłać. Wkrótce jednak, gdy na wycieczce (w Eilsen, w księstwie Lippe Schaumburg) szkicował konia, został otoczony przez wielkie towarzystwo, które z podziwem patrzało na jego szkice koni. „Obsypywano mnie pochwałami, porównywano z Vernetem", pisze z radością.
W roku 1823-im chce wyjechać do Paryża. Co go tam ciągnie? Czy istotnie chodzi mu, jak tłumaczy ojcu, „o rozszerzenie oczu, dotychczas zawsze w książki wbitych, o poznanie księgi świata", czy też o ostateczne poświęcenie się malarstwu, pragnienie, najwyraźniej ukrywane przed ojcem, dla którego zawód malarza nie był istotnym zawodem życiowym.
Ojciec wzywa go do Krakowa. Przejeżdżając przez Hamburg, donosi o obrzydliwości tego miasta, ale nie umie oprzeć się pokusie i pozostaje dzień dłużej, żeby usłyszeć operę „Olimpię", dyrygowaną przez Spontiniego.
W roku 1823-ym zaczynają się uciążliwe lata służby urzędowej. Michałowski entuzjazmuje się i tym razem, w każdem zajęciu widzi drogę do ,,pracy pożytecznej". W wolnych chwilach szkicuje wojsko, konie, a w czasie miesięcy letnich, spędzanych w Ujeździe, u krewnych, hr. Ostrowskich, zabiera się do malarstwa, któremu, jak pisze do matki, poświęca wiele czasu. I tutaj dodaje bardzo ciekawe zdanie: „Muszę nadmienić, że wybuchy mego niezadowolenia nie są już tak gwałtowne, gdy się znajduję przy sztaludze - nie było tym razem ani płótna zamazanego, ani palety potrzaskanej". Ta młodzieńcza fanfaronada mówi o wysiłku, z jakim połączone były prace w tych latach powolnego kształtowania się jego talentu.
Entuzjazm jego dla sztuki i dla wielkich twórczych umysłów po raz pierwszy odzywa się z siłą niezwykłą w liście, pisanym z podróży do Włoch, w roku 1825-ym: „Kraj ten zachwyca zmysły pięknością widoków, jakie im przedstawia, a równocześnie porywa duszę wspomnieniem wielkich ludzi, których pamięć z nim związana. Gdybyś wiedziała, matko, jak piękne są wody jeziora, po którem tak często lord Byron łodzią swoją kierował".
- Byron umarł niespełna przed rokiem, był bożyszczem romantyków, uwielbiał go Michałowski tak, jak go uwielbiał Delacroix, i w dziwnie głęboki, poetycki sposób wiązał odczucie piękna natury z odczuciem piękna legendarnej już wówczas postaci wielkiego romantyka. „Między Genewą i Medjolanem widzieliśmy wszystko, co natura może przedstawić najpiękniejszego i najstraszniejszego, od ślicznych wybrzeży Lemanu, aż do przepaści i lodowców Simplonu - prawdziwa to wystawa tego, co wydały wielkie kataklizmy świata". - Za każdym zachwytem ukrywa się myśl człowieka głębokiej kultury i wiedzy oraz wielkiego entuzjazmu.
Ale poczucie obowiązku odwołuje go z galeryj medjolańskich do bibljotek, gdzie studjuje naukę górnictwa i pisze o niem pracę. Chęć przezwyciężania trudności, pragnienie, by ciągle być pożytecznym, każe mu przyjąć nowe obowiązki. Jest mianowany na stały etat komisji rządowej przychodów i skarbu. W krótkim czasie staje na czele komisji, mającej zbadać zły stan górnictwa w Polsce, i w rok później - ma lat 26 - zostaje naczelnikiem wydziału hut w komisji przychodu i skarbu. Kiedy zaczynają się scysje między nim a ks. Lubeckim, kiedy praca jego wzbudza niechęć i obrazy, entuzjazmu nie starczy. Brak istotnego powołania do podobnej pracy nie pozwala przezwyciężać trudności: „Zatrudnienie, kłopoty urzędowe, zbyt mnie gnębią", pisze, „i ledwo mogę się oprzeć znękaniu, jakiego doznaję wpośród tych ciężkich obowiązków - jestem smutny, przygnębiony i ciężko mi przychodzi otwierać serce, przejęte smutkiem". Nie tak zwykł pisać człowiek żelazny, urodzony do rządzenia i zwalczania przeciwieństw. A jednak pracuje nadal. Zostaje mianowany przez Lubeckiego naczelnym kierownikiem budowli i robót rządowych. W 1830-ym roku wyjeżdża do Paryża dla celów wyłącznie przemysłowych. - Czyż nie wówczas powstała w nim decyzja pozostania malarzem?
Powstanie listopadowe nakłada na niego nowe obowiązki. Kazano mu wejść do komisji zbrojeń. Na rozkaz Rady Najwyższej Narodowej, wydany 20 stycznia 1831 roku w sprawie współdziałania z komisją, mającą dogląd fabryk broni, Michałowski musiał wkrótce odpowiedzieć prośbą o zwolnienie od tej pracy, skoro już 24 marca otrzymał list, podpisany przez Skrzyneckiego, że „odwołanym od powierzonego sobie obowiązku" być nie może.
Upadek powstania zdecydował o jego życiu. Niechęć do narzuconej sobie pracy musiała pracę tę uczynić nie do zniesienia i pokazać nicość ośmiu lat urzędniczego życia. W tym czasie Michałowski ożenił się (w lutym 1830-go roku) i życie z młodą żoną w Białogonie, małej osadzie fabrycznej, mogło niechęć tę tylko wzmóc. Z radością wyjeżdża do Francji, by poświęcić się całkowicie malarstwu. Było to w marcu 1832-go roku.
Jaki był stosunek Michałowskiego do sztuki w latach piastowania coraz to wyższych godności? Nie malował, zdaje się, zupełnie. Ale jaka głęboka musiała być tęsknota do sztuki, skoro ten człowiek hartu i mocy, uległy ojcu, obowiązkom, pokusom łatwego zwalczania trudności, namawiany do powrotu do służby, odpisał ojcu: ,,Powrócić do obmierzłych stosunków z niemieckimi Bergratami w obecnym składzie rządu nie jest w mej mocy" i temi słowami zrzucił z siebie ciążące brzemię narzuconego obowiązku urzędowania tam, gdzie go aż nazbyt łatwo zastąpić można było.
Mając więc 32 lata, Michałowski poświęca się dopiero sztuce malarskiej. Trzy lata pracuje dzień i noc. Ludzi w Paryżu zna bardzo niewielu, zapraszany do najwybitniejszych osobistości ówczesnego Paryża, przyjmuje zaproszenia tylko niezbędne. Tem należy tłumaczyć brak kontaktu z ówczesną emigracją polską, brak kontaktu ze światem artystycznym polskim. Niema żadnych śladów, któreby wskazywały na jakikolwiek stosunek Michałowskiego do współczesnego sobie Mickiewicza. Znali napewno tych samych ludzi, na obiedzie u hr. de Musigny, który zapoznał Michałowskiego z Charletem, poznał księdza de Lamennais, a jednak żadnej nici, wiążącej go z polskimi poetami nigdzie nie można znaleźć. Być może, że poza ekskluzywnością towarzyską, poza usposobieniem samotnika była spora doza niechęci do poczynań emigracji i wstrzemięźliwość w łączeniu się z jakąkolwiek akcją polityczną, mogącą go znowu oderwać od pracy malarskiej. Nie przeszły nawet trzy lata - trzy lata, które wystarczyły do zdobycia sławy oraz rynku paryskiego i londyńskiego, a już ojciec, zawsze rządzący życiem syna, wzywa go do kraju.
Pierwsze lata po powrocie do kraju (we wrześniu roku 1835-go) Michałowski poświęca niemal wyłącznie malarstwu. Ma pracownię w Krakowie, najpierw w gmachu akademickim, potem w jednej z sal pałacu Wielopolskich. Po śmierci ojca, która nastąpiła w roku 1837-ym, przenosi się do rodzinnego majątku, Krzysztoporzyc, pod Krakowem. Gospodarstwo wiejskie pochłania wiele czasu, ale Michałowski największym wysiłkiem woli zabiera życiu wolne chwile, by móc malować, ciągle malować. Nie wiem, czy należy brać dosłownie słowa córki, że był wzorowym rolnikiem, że zajęcia gospodarskie pochłaniały go całkowicie. Zdaje się, że teraz zajęcia na roli były dla niego takim samym ciężarem, jakim były w dawnych latach zajęcia urzędnicze. Znajdujące się w rodzinie hr. Ostrowskich listy żony Michałowskiego, pisane do brata, Jana Ostrowskiego, wskazują raczej na niezwykłą wagę, nadawaną sprawom sztuki. Listy, pisane w latach paryskich, mówią często o sprzedaży rysunków, a nawet o konieczności ciągnięcia z nich zysków. Warunki materjalne nie musiały być nadzwyczajne, skoro różnica 50 franków rocznie za wynajem mieszkania na rue du Cherche Midi miała decydować o wynajmie. W roku 1834-ym jest mowa o przygotowywanym albumie litograficznym: ,,P. Straszewicz może być spokojny o album litograficzny, gdyż rysunki są już gotowe, muszą być tylko przeniesione na kamień", pisze żona. A litograf je przygotowywano napewno dla celów sprzedaży. I jak bardzo ważną sprawą pozostało malarstwo w latach ponownego pobytu w Krzysztoporzycach, jak bardzo zajęcia gospodarskie od tej jedynie utęsknionej pracy go odciągały, wskazują listy żony i jego jedyny, zachowany z tych czasów, list z Wiednia. W maju roku 1837-ego pisze pani Michałowska: ,,Od nieszczęścia (śmierci ojca), które nas spotkało, Piotr nie zdołał jeszcze powrócić do malarstwa, ale mam nadzieję, że to nastąpi, jak tylko urządzi się na wsi".
Już w lipcu tego samego roku donosi bratu: ,,Piotr zajmuje się urządzeniem tak wygodnej pracowni, jakiej nigdy nie posiadał i którą urządza tak, by móc coś pokazać za rok lub za dwa lata w Paryżu". I w roku 1838-ym: „Malarstwo Piotra idzie znakomicie i nie bacząc na wszystko, co możnaby powiedzieć o niewspółmierności pługa i palety, nigdy postęp nie był tak widoczny, jak obecnie". W tym samym, zdaje się, roku, w liście niedatowanym z Krzysztoporzyc, pisze znowu: „Piotr zabrał się do pracy z największym zapałem. Płótna są rozciągnięte na ścianach naszego mieszkania, farby są przygotowane i oto będziemy posiadali freski, jakich nie widuje się często i które w razie potrzeby, mogłyby figurować w Wersalu. Jeżeli będą na nas zbytnio nalegać (si on nous presse beaucoup), będziemy mogli, usuwając kilka gwoździ, odstąpić je królowi Francuzów". Zdanie „si on nous presse beaucoup" ma zapewne oznaczać: „jeżeli będą nalegać, żebyśmy sprzedali". Żona dba o sprzedaż nietylko dla dochodu, ale, przedewszystkiem, dla rozsławienia imienia męża. Michałowski musiał do powodzenia swojej sztuki odnosić się z pewną indolencją, musiał być w nim brak decyzji i brak praktyczności życiowej, który zmuszał żonę do zajmowania się realizowaniem jego twórczości, do opiekowania się dziełami, których wartość rozumiała i które istotnie kochała, jedyna, może, z całego otoczenia. Niedarmo po śmierci męża przesyła macosze do Francji pięćset franków wzamian za akwarelę Michałowskiego, znajdującą się w posiadaniu macochy, a którą pragnie nabyć, dodając w liście: „Żadney dotąd nie wydałam, może Bóg pozwoli żadney za mego życia nie wydać!"
Dowodem opieki nad twórczością męża są również inne jej listy. W roku 1846-ym została odlana w bronzie figura Napoleona na koniu. Michałowski uważał pracę tę za szkic. W sprawie tej pisał niezadowolony „Ludwik dowiedział się od gisernika p. Debrau, że ministerjum, nie wiem które, zakupić kazało moją statuetkę Napoleona i podług niej Napoleona robić. Otóż widzisz, co to za skutki są niewczesnej publicité, danej temu nieskończonemu utworowi. Wiesz, jak zawsze unikałem wszystkiego, co myśli moje pospolitować mogło! Czemuż się nie poradzono, oddając pod sąd publiczności robotę, z której nigdy kontent nie byłem?" Żona, zmartwiona tym faktem, pisze do brata 1-go lutego 1846 roku: „Ja go błagam, żeby się starał to zło naprawić zrobieniem teraz w Paryżu innego modelu, pokazania go, komu by potrzeba. Kochany Stasiu, dopomóż mi w tem!" i znowu 19 lutego pisze: „Rząd francuski potrzebuje posągu Napoleona na koniu, masz artystę, który takową zrobić się podejmuje. Oddajże tę przysługę Rządowi, którego jesteś członkiem i doprowadź do obstalunku!" Ten list wskazuje raz jeszcze i na wpływ, wywierany przez żonę na bezwzględnie niepraktycznego życiowo artystę, i na traktowanie sztuki, jako źródła sławy i dochodów, używanych najczęściej na cele dobroczynne.
Zawód artysty był brany przez żonę bardzo poważnie. Niemniej poważny i głęboki był stosunek do sztuki samego Michałowskiego i niemniej bezradny i niepraktyczny stosunek do obowiązków względem siebie, jako artysty. W roku 1838-ym pisał z Wiednia: „Gdyby moja podróż tę tylko przyniosła korzyść, żem ranek przepędził w Belwederze, nie żałowałbym, żem ją podjął. Godzina przebyta w podziwianiu dwóch portretów Van Dycka, a zwłaszcza widok nieporównanego portretu Velasqueza, oświeciły mnie w stosunku do wielu trudności. Zdają mi się rozwiązane te problemata, jakie każde studjum przedstawia do zwalczenia - a jednak, gdy się zabiorę do malowania, te same trudności i zniechęcenia, ale nie o to mi chodzi. Trzeba by mi koniecznie miesiąc popracować w galerji, a jak o tem myśleć w tej chwili?" - Cóż mu przeszkadzało, jeżeli nie znowu narzucony sobie obowiązek, tym razem, gospodarowania na roli?
Brak czasu odsuwał go od ludzi. Pozostał samotnikiem, dopuszczał do siebie ludzi niewielu, tych, którzy, jak on, rozumieli sztukę i rozumieli jego odrębny talent. Tych kilku nieraz malował. Zresztą, galerja jego portretów, to ludzie najbliżsi - rodzina i przyjaciele.
W roku 1840-ym przeniósł się do innego swojego majątku, do Bolestraszyc, w ziemi przemyskiej, tutaj urządził sobie pracownię i przy zajęciach gospodarskich malował bardzo wiele. W tym właśnie 1840-ym roku pisał z podróży do Wiednia dziwne, cytowane już zdanie: “Niczego więcej przy schyłku życia żałować nie będę, jak tego, żem nie przepędził przynajmniej trzech miesięcy w sali Belwederu!" Dlaczego nie pozostał? Jaki nakaz gnał go z powrotem do Bolestraszyc? Czyż nie największą tragedją jego życia było poczucie narzuconych sobie obowiązków? Brak decyzji pozostania malarzem?
W roku 1846-ym osadził rodzinę swoją we Francji w majątku Les Maderés, który teść zakupił w okolicach Tours. W tych czasach Michałowski często pozostawał w Paryżu, gdzie zajmował się wyłącznie malarstwem. Wówczas wierzył, że nic mu już nie stanie na drodze do poświęcenia pozostałych lat życia sztuce malarskiej i rzeźbiarskiej. I wtenczas pisał .swój znamienny list, o postanowieniu pozostania malarzem, kończący się słowami: „W tem mi, Panie Boże, dopomóż."
Michałowskiemu „Bóg nie dopomógł”. Wypadki 1848-go roku wezwały go do kraju. I „żelazne ręce”, jak o rękach Michałowskiego miał wyrazić się ówczesny gubernator Galicji, Wacław Zaleski „żelazne ręce” zostały raz jeszcze oderwane od pendzla - zaprzęgnięto je do pracy społecznej. 20 października 1848-go roku Michałowski zostaje mianowany Prezesem Rady Administracyjnej dzięki „swoim znamienitym zdolnościom i wysokim cnotom obywatelskim”. Urząd piastuje do roku 1853-go, to znaczy, aż do rozwiązania Rady Administracyjnej, znienawidzonej przez rząd austrjacki.
Lata te opisuje Maksymiljan Oborski dosyć dokładnie i opis jego cytujemy tu dosłownie: „Kraków - pierwsze wystąpienie na polu politycznem w r. 1848. Usługi oddane miastu przez świetną obronę, zasłonięcie mieszkańców w komisji śledczej od zgubnych skutków, jakieby mogły spaść na nich, przez nałożenie kontrybucji śledczej. Przy wysyłaniu emigrantów z Krakowa, pomoc dana przez sprzedaż obrazów i akwarel, które na ten cel ofiarował, która to sprzedaż dała 7000 zł. Ustanowienie władzy administracyjnej i objęcie władzy w Krakowie po hr. Deymie, Do tego okresu należy założenie swoim kosztem Zakładu św. Józefa dla chłopców osieroconych, przeznaczając na ten cel całą pensję przez przeciąg lat pięciu swego urzędowania.
Oddanie znakomitych usług miastu przy przechodzie wojsk rosyjskich w r. 1849; oraz obrona wielu osób skompromitowanych politycznie w latach 1848 i 1849, przez stosunki Michałowskiego z władzami cywilnemi i wojskowemi. Powtórne zasłonięcie miasta zagrożonego bombardowaniem w skutku knowań emisarjuszów, przez danie władzom osobistego zaręczenia spokojnego zachowania się mieszkańców... Uzyskanie pożyczki 600.000 guldenów dla spalonego miasta zawdzięcza mu się również". Opis ten zbyt dosadnie charakteryzuje obywatela i człowieka serca, byśmy mogli ten okres życia artysty opuścić lub zlekceważyć. We wszystkich tych czynach widzimy człowieka pełnego dobroci i poświęcenia, tego samego, który opiekował się kształceniem dzieci wieśniaków i wykarmieniem zbiedniałego chłopa; tego samego, który we Francji litował się nad okutym i w łańcuchy włóczęgami, skazanymi za żebractwo na więzienie, w skazaniu ich widząc „zbytnią o spokojność bogaczów troskliwość”; tego samego, który za własne sumy ufundował zakład św. Józefa, przytułek dla biednych chłopców, i który ze sprzedaży swoich dzieł starał się czerpać dochody na utrzymanie zakładu.
O tych pięciu latach życia Michałowskiego pisze Popiel: „Z jasnością poglądu, jaką go Opatrzność obdarzyła, odrazu położenie osądził, właściwe środki przedsięwziął, przewagą charakteru i rozumu wyższym władzom zaimponował, a tak w tych trudnych czasach stał się prawdziwym dobrodziejem tej małej części kraju.”
A jednak 5 lat życia malarza zostało w znacznej mierze stracone. W prawdzie Michałowski w tym okresie życia nieraz malował i rysował. Córka opowiada, że w 1848-ym roku rysował przejeżdżającego pod oknami jego mieszkania cesarza Mikołaja V-go, a w roku 1850-ym cesarza austrjackiego Franciszka Józefa. - Niezawodnie, rysował w chwilach wolnych, rysował, żeby uciec od trosk życia, które, nie bacząc na wszystkie szlachetne jego strony, znowu zaciężyło na jego jedynej tęsknocie, na najgłębszem pragnieniu całego życia. W roku 1853-im został mianowany Prezesem Twa Rolniczego Galicji Zachodniej. Był to tytuł honorowy, nienarzucający ani pracy, ani zbytnich obowiązków - Michałowski powraca do malarstwa i w tych ostatnich latach życia wykonywa najdoskonalsze swoje prace.
Umarł chory na serce młodo, w 55-ym roku życia, d. 10 kwietnia 1855-ego roku o godz. 7½ rano. Ciało jego zostało zabalsamowane.
Umarł artysta, który całe życie spędził na pragnieniu poświęcenia tego życia sztuce. Ustępował, bo czuł, że artyzm jego uważają za sprawę dodatkową, bo brak mu było hartu na wyniesienie sztuki nad inne zajęcia. Jego wewnętrznego życia nikt prócz żony w istocie nie znał. Nikt nie podejrzewał, że ten człowiek, którego siła woli, rozum jasny i praktyczny, czyniły tylekroć naczelnikiem różnych komisyj i fabryk, który w roli Prezesa Rady Administracyjnej nie zawiódł nadziei, pokładanych w sile jego „żelaznych rąk", że ten niezawodny i opanowany człowiek, w czterdziestym szóstym roku życia prosił Boga, by mu dane było choć w późnych latach poświęcić się całkowicie sztuce. Któż wiedział, że całego hartu woli używał, by oddać czas i energję sprawom społecznym i rodzinnym?
Kto wiedział, że ta „oryginalna, choć zgoła niesympatyczna postać” (słowa Popiela), „człowiek złotego serca, dostępny tylko w urzędowych czynnościach, czasem odtrącający nie z pychy, ale z dziwactwa”, miał jedno tylko bolesne dziwactwo - wielki talent, który poświęcił dla spraw publicznych?