Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Pierwsza połowa XIX w, dla sztuki polskiej była okresem martwym. Martwym, nawet w stosunku do czasów Stanisławowskich. Tradycje dwóch znakomitych artystów polskich, którzy mogli byli położyć podwaliny polskiej szkole - zostały zerwane - o ile wogóle były tu kiedykolwiek. Chodowiecki bowiem emigrował do Berlina i zostawił istotnie zdrowe tradycje, ale - sztuce niemieckiej, - Orłowski zaś emigrował do Petersburga i wnosił trochę burzliwego życia i temperamentu do flegmatycznej i urzędowej sztuki petersburskiej. Tak samo zresztą stracony był dla kraju Kucharski. W kraju tymczasem życie było bujne, ale niespokojne. Po wstrząsającej katastrofie politycznej przyszły legjony - więc znów podniecenie i sen o chwale, potem wielkie nadzieje zwrócone ku wschodzącej gwieździe Cezara, - potem Księstwo Warszawskie, jego gorączkowe prace organizacyjne i wysiłki militarne, - potem kongres wiedeński, Królestwo Kongresowe - organizacje młodzieży, Nowosilcow, - wybuch listopadowy i t, d.
Sztuka musiała się wobec tych rzeczy wydać czemś błahem, zbyt oderwanem od życia i nie na czasie. Wykwintniejsze potrzeby serc zaspokajała budząca się wspaniale poezja romantyczna. Ona to zdobyła wszystko, co było w Polsce świeże, szlachetne i czujące. Była bowiem nietylko genjalna, ale najściślej zrośnięta z duszą narodu: dzieliła wszystkie jego bóle, tęsknoty, nadzieje, gorycze, ekstazy, wszystkie najświętsze porywy ducha. Ogniskowała je w sobie i wybuchała niemi, z potęgą nieznaną dotąd w dziejach naszych.
O malarstwie tego powiedzieć nie można. Nie było ono ani genjalnem, ani życiowem. Dlatego, mimo jakąś setkę nazwisk artystów, przekazaną przez historję, o sztuce polskiej poprostu mówić jeszcze nie można. Nie było tu naturalnie żadnych walk, nie porywały nikogo świeże hasła romantyzmu, - o Delacroix nikt nie słyszał. Nie było żadnej opinji: nawet rewolucyjny romantyk Mickiewicz mógł się zachwycać zimnemi i nudnem i „Machabeuszami" Stattlera!
Wysoki styl nie dawał prawa do życia kilku jego skromnym przedstawicielom. Ich obrazów nikt nie kupował, musieli się ratować portretami, a wreszcie zajmować „nauczaniem" - na nieszczęście tej młodzieży, którą przypadek zagnał do ich pracowni. Parnas ten stanowią Brodowski, Stattler, Kokular, Kaniewski, - poniekąd i Hadziewicz.
BRODOWSKI ANTONI (1784 - 1832) jest najstarszym i najpoważniejszym z tej grupy. Pięć lat pracy i nauki w Paryżu zrobiło swoje: uczeń Franęois Gerard’a umie narysować jak nikt inny w Polsce głowę, dłoń czy nogę obutą w sandał - naturalnie w duchu pojęć klasycznych. W ich duchu malował „Gniew Saula, „Edypa i Antygonę, „Pyrama i Tysbe", wreszcie Hektorów, Parysów, Heleny i innych bohaterów z repertuaru antycznego. Obrazy duże, uroczyste i wysoce poprawne w formie, zarazem zimne i martwe, bo pseudoklasycyzm był zabójczą szkołą, - w jego chłodnem objęciu konały talenty większe i bardziej samodzielne aniżeli - Brodowskiego, Wystawiane w Warszawie obrazy te uzyskały Brodowskiemu stanowisko profesora malarstwa na wydziale sztuk pięknych przy świeżo założonym uniwersytecie warszawskim.
Najlepszym jest Brodowski w portretach. Malował ich dużo - w tem wiele osób znakomitych. Wybitnych zalet kolorystycznych nie wykazują, - jednakże duża wiedza rysunkowa artysty pozwoliła mu utrzymać te prace na poziomie bądź co bądź europejskim.
Takim jest w wielkiem urzędowem płótnie, komponowanem w stylu Davida, ,,Cesarz Aleksander I nadaje dyplom uniwersytetowi warszawskiemu”. Brodowski, jako człowiek wykształcony i wykwintny, cieszył się dużem poważaniem w kołach warszawskich. Był profesorem uniwersytetu i członkiem T-wa Przyjaciół Nauk.
Młodszy od niego o lat 9 ALEKSANDER KOKULAR (1793- 1846), po studjach u Lampiego w Wiedniu i dwóch latach spędzonych w Rzymie, powraca do Warszawy 1826 r. naturalnie z nieodzownym ,,Edypem i Antygoną”. Towarzystwo to powiększyli później ,,Perykles i Aspązja", „Umierający Priamus” i inni - słynni w starożytności nieboszczycy. Sam autor jednak przewidywał małe ich powodzenie, bo zaraz po przyjeździe otwiera prywatną szkołę malarską, a - z chwilą założenia w Warszawie Szkoły Sztuk Pięknych 1844 r. zostaje pierwszym jej profesorem i kierownikiem. Poza nauczaniem malował sporo obrazów kościelnych, a także liczne portrety: całą galerję znakomitości warszawskich.
Jeszcze mniej "zdolnym a więcej banalnym jest KSAWERY KANIEWSKI (1809 - 1870). Po wymalowaniu kolosalnego - zabójczo akademickiego ,,Filipa i Aleksandra” jeszcze w Akademji Petersburskiej, pojechał jako stypendysta akademji do Rzymu i całe 10 lat tam spędził, zarabiając malowaniem portretów, które cieszyły się dużem powodzeniem wśród arystokracji rzymskiej. 1843 r. powraca do Petersburga, a po śmierci Kokulara 1846 r. powołany zostaje na profesora warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, gdzie już do końca życia pozostał.
Do tej grupy związanych z Warszawą klasyków należy włączyć HADZIEWICZA RAFAŁA (1806 — 1886). Uczeń Blanka, później trafił do Paryża, gdzie rok uczył się u Grassiego, potem pojechał na dwa lata do Florencji i Rzymu, i tu zwrócił uwagę na późnych epigonów Odrodzenia z XVIII w. W 1834 przyjeżdża na kilka lat do Krakowa, gdzie wykonał niepoliczone mnóstwo obrazów kościelnych i portretów. W 1839 widzimy go w Moskwie, uczącego rysunku na uniwersytecie tamtejszym, a 1846 r. powraca do Warszawy, powołany na profesora Szkoły Sztuk Pięknych. Tu pozostawał do 1871 r.
Nauka u Gros’a i późniejsze studja we Włoszech zaszczepiły Hadziewiczowi coś, co go wyróżnia od wymienionych wyżej malarzy — kolor. Nie jest to koloryt ani oryginalny, ani w wielkim stylu, raczej kolorkowość, — jasny, barwny, manieryczny ton, który okrasza odrobiną taniej poezji banalne, źle rysowane kompozycje, kompilowane z czego się dało. Jeżeli do tych kilku nazwisk dodać Antoniego Blanka — ucznia Józefa Grassiego,—profesora na uniwersytecie warszawskim w tym samym czasie co i Brodowski, — to będziemy mieli mniej więcej w komplecie Parnas Warszawski. Ta grupa artystów zajęła stanowiska wpływowe i przy najlepszych chęciach wywarła najgorszy wpływ na rodzące się w stolicy kraju malarstwo.
Czem był w Warszawie Brodowski i Kokular, tem dla Krakowa stał się WOJCIECH STATTLER (1800 - 1882).
W Krakowie stan rzeczy był jeszcze gorszy aniżeli w Warszawie. Wprawdzie w 1818 r. dawną malarską szkołę włączono do Uniwersytetu Jagiellońskiego jako wydział sztuk pięknych, ale ten odrazu postawiony fatalnie — oddał krajowi jak najgorsze usługi. Na profesorów powołano starego Peszkę i Józefa Brodowskiego. Peszka, człowiek bez talentu, najwierniejszy uczeń Smuglewicza, kazał uczniom swoim kopjować kilka drugorzędnych obrazów starego pędzla, które się przypadkiem znalazły w posiadaniu Uniwersytetu... Brodowski, wychowaniec Akademji Wiedeńskiej, kazał pupilom kopjować roboty jej uczniów — albo sam na poczekaniu rysował im na wzory - liche, akademickie schematy głów. O rysunku i malowaniu z natury nikt tu nigdy nie słyszał.
W podobnej uczelni oczywiście uczniowie niewiele mogli się nauczyć. I Stattler wiele z niej wyniósł. Świadomy swych braków, podążył za innym i do Rzymu, gdzie zetknął się z nazarejczykami, poznał Mickiewicza i uczył się u Thorwaldsena. Spędził tam lat dziesięć, studjował i kopjował malarzy Odrodzenia bez wielkiego pożytku. Pozostał klasykiem bez temperamentu i wybitniejszych zdolności i byłoby o nim niewiele do powiedzenia, gdyby nie pewna rola, jaką odegrał przy reorganizacji Wydziału Sztuk Pięknych w Krakowie. Przyjechał tam w 1830 r. a w kilka lat później powierzono mu stanowisko profesora i kierownika świeżo przekształconej uczelni, pod nową nazwą Szkoły malarstwa i wyższego rysunku.
Naturalnie autor Machabeuszów nie mógł wnieść do niej ducha naturalizmu. Uczniów swoich zamęczał tyradami o wysokim stylu pięknej linji, szlachetnych proporcjach i poprawionej naturze. Dał im jednak rzecz bardzo ważną, a której szkoła ta od początku swego istnienia nie oglądała - nagiego modela (akt). Tam innowacja, tak naturalna i skromna, zmniejszyła jednak w znacznym stopniu zło dyletantyzmu, jakiego dotąd szkoła była rozsadnikiem.
I ks. Poznańskie ówczesne miało swego klasyka. Był nim ANTONI MAKSYMILJAN PIOTROWSKI (1813 - 1875) Mimo że wykształcony w Berlinie, a później wiele lat życia spędził w niemieckim Królewcu, gdzie był profesorem akademji, pozostał szczerym Polakiem, co zadokumentował szeregiem obrazów, polskich przynajmniej z tematu. Jego „Wanda", mdła i sentymentalnie klasyczna kompozycja historyczna, była zakupiona przez krakowskie T-wo Sztuk Pięknych i reprodukowana jako premjum. W tym duchu malował Piotrowski ,,Wieczór flisaków na Niemnie", „Rozłączenie Marji Antoniny z Delfinem“, „Pożegnanie Marji Antoniny z rodziną, „Herodot u kapłanów egipskich" i t. p.
Tę listę uzupełnią jeszcze dwa nazwiska mniej głośne.
Jedno należy do FRANCISZKA LAMPI (1783 - 1852), syna głośnego w epoce Stanisławowskiej malarza wiedeńskiego, Jana Chrzciciela. Poróżniony z ojcem, zerwał z rodziną i osiadł w Warszawie 1815 r. Pozostał tu do śmierci, wyjeżdżając zresztą często do Krakowa, Wilanowa, Lwowa, Kalisza, Lublina etc. albo też za granicę. Malowa trochę fantastycznych i zgoła nudnych krajobrazów, ale przedewszystkiem portrety. W portretach jest to zapóźniony malarz rococo - bardzo wykwintny, lekki barwny duchu XVIII w. Szczery artysta pięknych dawnych czasów, czuł się niebardzo swojo w epoce, w której mu wypadło żyć. Portrety jego późnego okresu tracą dawny wdzięk i lekkość, stają się bardziej suche, pedantycznie kończone, ciężkie i ciemne w kolorze.
Z nim też milknie w Polsce ostatni flet pięknej, świegotliwej orkiestry minionego stulecia.
Przymiotów jego nie ma WALENTY WAŃKOWICZ (1799 - 1842), autor licznych portretów Mickiewicza, z którym blisko żył w Petersburgu, a potem w Paryżu. Głównie dzięki tym portretom nazwisko Wańkowicza nie pokrył pył zapomnienia. Śliczny chłopiec, jakim go znamy z autoportretu, klasyk nieuleczalny w obrazach kościelnych, idealista w portretach, nawet ze wspaniałej rasowej twarzy Andrzeja Towiańskiego niewiele umiał wydobyć. Rysunek jego dość pobieżny, koloryt przykry i ciemny, charakter postaci nie pogłębiony. Najlepszem znanem mi dziełem Wańkowicza jest malutki portret Mickiewicza, znajdujący się w Bibljotece Krasińskich.
Klasykiem zagorzałym był również słynny swego czasu litograf, a przedewszystkiem sztycharz ANTONI OLESZCZYŃSKI (1794 - 1879). Cieszył się dużem uznaniem w Paryżu, gdzie większą część życia spędził. Wśród rycin jego - bardzo nierównych - są obok pobieżnych prac rzeczy przedziwnie kończone z subtelnością wykwintnego paryżanina. Taką np. jest głowa Piotra Bielińskiego, poczęści Ignacego Krasickiego i wiele innych.
To malarstwo wysokiego stylu - „pomnikowe, jak je wówczas nazywano, niby odtwarzające uroczyście a bez śladu życia przeszłość dawno wymarłych narodów - było rzeczą obcą krajowi. W gruncie wegetowało ono zaledwo - mimo w spaniałe tematy, imponujące rozmiary płócien i niekiedy stosunkowo duże opanowanie środków malarskich.
Obok niego w cieniu ukryta, niby Kopciuszek, istnieje inna sztuka: bardzo skromna i niepozorna, ale oparta o życie polskie, rodzima, zrozumiała dla wszystkich, niekiedy pełna humoru i temperamentu. Artyści tej grupy nie drą się na Parnas, unikają pomnikowych tematów i wymiarów, a nawet - techniki olejnej. Zwykle rysują, niekiedy malują akwarellą i gwaszem niewielkie szkice, z których, mimo widoczny brak szkoły, przebija tyle życia, tyle zdrowej obserwacji i poczucia charakteru, że stanowią one bezcenne dokumenty by tu polskiego danej epoki.
Wszyscy oni dużo zawdzięczają Norblinowi, a przedewszystkiem Orłowskiemu. Z drugiej zaś strony są poprzednikami wielkiej, a już rdzennie polskiej sztuki, którą zobaczy pokolenie następne - w drugiej połowie wieku.
Takim zdolnym i pełnym humoru doskonałym naśladowcą Orłow skiego był młodszy od niego o lat dwa OBORSKI ALEKSANDER (1779 - 1841). Rycerskiego temperamentu, odbył on wszystkie kampanje epoki - poczynając od Kościuszkowskiej, a kończąc na pogromach 1815 r. Po młodości pełnej chwały, eks-pułkownik zawiesił szablę i wziął się do ołówka i pędzla, jednakże w swych rysunkach i akwarelach poza styl Orłowskiego nie wyszedł. Łączyła ich ścisła przyjaźń, zwłaszcza między 1817 a 1822 rokiem, który to czas Oborski spędzał w Petersburgu.
Najświetniejszym - i całkiem samorodnym talentem tej grupy był JAKÓB SOKOŁOWSKI (1784 - 1837). Miał wszelkie dane do tego, aby zostać polskim Daumier - znakomitością europejską, ale na to za mało umiał, bo nigdy nie oddawał się systematycznym studjom. Ten starannie wychowany, bardzo wykwintny i wykształcony panicz nie doceniał swego talentu i nie brał go poważnie. Żyjąc w najlepszem towarzystwie warszawskiem, znał wszystkich i bawił ich i siebie swoim talentem, kreśląc odniechcenia - ołówkiem, tuszem, akwarellą - zdumiewające w charakterze drobne portrety, karykatury, najczęściej w całej postaci. Zwykle z powodu małego wyrobienia odwoływał się do profilu. Nieporównany obserwator stworzył arcyciekawą galerję typów - całą Warszawę owej epoki, karykaturując dowcipnie nietylko głowę, ale proporcje ciała, a nawet ubranie!... Taki Jan Kruszewski, vice-referendarz Rady Stanu, mały, z ogromnym łbem, wysokiem czołem, zadartym noskiem, cały utopiony w przydługim po same kostki płaszczu z peleryną - jest godzien ołówka Daumier. Kokosowy jest Walerjan hr. Krasiński, pogięta zgniła tyka w staroświeckim cylindrze, na tył głowy nasadzonym.
Dalej Lewiński - generał, ale całkiem rozkrochmalony, w rozpiętym mundurze, oklapłej czapie, z wielką fają w gębie. Dalej wspaniała głowa barona Galicheta z rozlanemi, potwornie obrzmiałemi policzkami i t. p.
Zrzadka tylko Sokołowski porywał się na scenki bardziej złożone, ale z zamiłowaniem rysował zwierzęta - krowy, konie, psy, zające, gęsi i t. p.
Świetny talent Sokołowskiego złamała nieszczęśliwa, a nadspodziewanie głęboka miłość. Po dwukrotnem usiłowaniu odebrania sobie życia przenosi się w r. 1823 na wieś, gdzie, unikając ludzi, zamknięty w sobie i sposępniały, spędził ostatnie lat kilkanaście.
Mniej indywidualnym i mniej ciętym rysownikiem był FELIKS PIWARSKI (1794 - 1859). Dobroduszny i pracowity, sumiennie przeszedł szkołę wysokiego stylu, rysował przykładnie antyki i zachwycał się Rafaelem. Dlatego w wielu kompozycjach - zwłaszcza wczesnych - mógłby podpisać Smuglewicza, tak dalece styl ich jest mdły i śmiesznie bohaterski (p. Mucjusz Scevola). Tej skóry trudno mu było się pozbyć.
Zczasem - idąc za wrodzonym popędem, a także za przykładem Norblina, zwrócił się Piwarski do życia. W szeregu rysunków ilustruje sceny ludowe warszawskie - kolędy dla ubogich, rogatki, po wodzie nad Wisłą, uczty dla ludu, powroty z jarmarku i t. p., także rysuje lub maluje piaskarzy, Żydów, chłopków, łyczków i t. d. Jednakże wszędzie mniej lub więcej z pod usiłowań realistycznych przeziera klasyk, z jego popędem do łagodzenia charakteru - t. j. idealizacji typu.
Piwarski był obok Sokołowskiego jednym z pierwszych naszych litografów. W litografji wykonał liczne kopje z dzieł innych artystów, rysowane miękko, ze smakiem właściwym epoce.
Poza tem był sztycharzem, mniej od Kielesińskiego oryginalnym, ale więcej wyrobionym. W miedziorycie również wykonywał kopje dzieł cudzych, albo własne swoje pomysły. Był nadto profesorem Szkoła Sztuk Pięknych od chwili jej powstania. Wprowadził do niej rzecz pierwszorzędną dla nauczania - studjum aktu.
Wspaniałym typem niezwykłego oryginała i dziwaka był w tej grupie ,,niezależnych“ WINCENTY KAJETAN KIELESIŃSKI (1808 - 1849). Początkowo studjował matematykę i architekturę w uniwersytecie warszawskim. Ale nauka u Piwarskiego pociągnęła go ku malarstwu - ściślej - rysunkom. Niedługie studja przerwał wybuch listopadowy - Kielesiński przywdział mundur, - a po odbytej kampanji, zamiast emigrować z innym i do Paryża, przeniósł się do Krakowa, Znajomość z Gwalbertem Pawlikowskim, słynnym zbieraczem galicyjskim, zaprowadziła go do majątku tegoż, Medyki. Tam to po raz pierwszy zabrał się Kielesiński do akwaforty. Oczarowany tą miłą techniką, wykonał ogromną ilość płyt, przeważnie bardzo drobnych. Trawi na płycie widoczki z natury, typy ludowe - sitarzy, obrazkarzy, górali, Żydów, Cyganów, obok tego stare baby, stare cerkiewki, kościoły, chaty, dwory i wszelkie zabytki, do których się palił - wszystko to drobne, często niewiększe od marki pocztowej, - swobodnie igłą rysowane - na próbę - ,,dla zabawy“, jak sam lubił mawiać.
Znajomość z Tytusem Dzieduszyckim 1839 r. wydobyła Kielesińskiego z Galicji. W 2 lata później widzimy go w Kórniku, gdzie Dzieduszycki porządkował właśnie swoje wspaniałe zbiory. Tu Kielesińskiemu przypadły nowe prace: rysunki budynków, starych pieczęci, herbów, rzeźb, napisów i t. p. nieprawdopodobnie dla tej epoki ścisłe i w charakterze utrzymane. Obok tego rzeczy twórcze - sceny i typy, niekiedy bardzo silne, jeżeli nie w rysunku, to w zamierzeniach śmiałych i bardzo naturalistycznych: baby iskające się, w szarze bijący na sobie robactwo.
W pracowni jego szwendały się w najlepszej zgodzie z sobą i z gospodarzem jeże, kuropatwy, myszy oswojone, sowy, skowronki i t. p. - przyjaciele artysty. Lubił nietylko ich towarzystwo, ale miał w nich żywy i wdzięczny model. Bardzo chętnie rysował te zwierzęta, także zające, barany - całkowite, albo tylko głowy, szukając zawsze prawdy i charakteru. Jeżeli nie osiągał tych cech w całej pełni, to jedynie dlatego, że mało umiał, bo Piwarski wiele go nauczyć nie mógł, a później już żadnej szkoły Kielesiński nie znał. Europy artystycznej nawet nie widział. Horyzonty jego malarskie otwierał Norblin, zamykał Orłowski, Bacciarelli, Plersch, Piwarski i paru innych, których zresztą kopjował niejednokrotnie. Przypadkiem spotkany Ostade - dziecko jadące na koniku - zachwycił go. Odczuł bratnią duszę w starym mistrzu holenderskim i skopjował go czemprędzej.
Z Kórnika już nie wyjeżdżał - chyba w 48 roku do więzienia w Berlinie. Tu pracował, tu się ożenił po to, aby nazajutrz spotkać śmierć, w 41 roku życia.
Burze dziejowe rozmiotły po świecie synów Polski, rozproszyli się jak liście jesienne, oderwane od pnia i miotane wichrami. Niemasz takiego zakątka na naszym globie, gdzieby się jakiś ,,latarnik“ - jakiś rozbitek polski nie zawieruszył. W dalekiej Kalifornji huczy w jesienne noce spieniona rzeka... „Stanisława"... Kto ją tak nazwał - niewiadomo. A raczej wiadomo: nazwał ją bezimienny rozbitek, obłąkany tęsknotą po kraju i po kimś jeszcze bardzo drogim, którego bezpowrotnie - jak wszystko - stracił... I tylko nazwa pozostała - jedyny świadek nieznanego dramatu nieznanego serca polskiego.
Takim liściem jesiennym był JAN LEWICKI (1795 - 1871), godzien wspomnienia nie tyle dla swojej sztuki, ile dla dziwnych kolei życia. Urodzony w Sandomierskiem, miał nieszczęście trafić do szkoły Józefa Brodowskiego w Krakowie, w której naturalnie niczego się nauczyć nie mógł. 1825 r. przyjeżdża do Warszawy, aby się uczyć sztychu u Krathlowa, sztycharza berlińskiego, podówczas profesora tej sztuki przy uniwersytecie warszawskim. Zarazem uczył się i litografji. Wiedzę swoją uzupełniał w Wiedniu, dokąd pojechał na rok studjów. 1828 wraca, ale już nie na długo. Rewolucja listopadowa poniosła go jak potok górski i wyrzuciła jak tylu innych na brzeg aż w Paryżu.
Blisko 30 lat życia spędził Lewicki na obczyźnie i tułaczce. Jako sztycharz pracował w Strassburgu, potem 8 lat w Nancy, - potem znów w 1843 r. widzimy go w Paryżu, - wreszcie 1853 zostaje dyrektorem szkoły topografów - w Lizbonie... Tu spędza 6 lat niespokojnego żywota, ucząc chłopców i kreśląc mapy.
Tęsknota do kraju i możność powrotu przypędziła go wreszcie do Warszawy, gdzie został „kierownikiem drzeworytów" w Tygodniku Ilustrowanym. Tu przetrwał lat pięć, widział ruch narodowy, upadek i pogrom nadziei, żałobę serc.
Musiał czuć się źle, jak zawsze i wszędzie. Na portrecie widzimy szlachetną i nerwową twarz artysty i drobne, trochę krzywe - niespokojne i cierpiące oczy. W 1865 r. znów go widzimy na bruku paryskim, gdzie pracuje „wśród wielkich trudności". Potem nadeszła wojna, oblężenie Paryża - komuna. Niewiadomo czy Lewicki brał w niej udział, Ale w pamiętne dnie majowe dość było nazwać się Polakiem, aby zostać rozstrzelanym. Tego losu nie uniknął Lewicki, 25 maja 1871 r. 76-letniego starca postawiono pod murem... Kule wersalskie położyły kres jego nędzom, samotności i tułaczce.
O sztuce jego mało da się powiedzieć. Ilustracje do pamiętników Paska, panoramicznie pojęte, są banalne i słabe w rysunku, mimo widoczną łatwość kompozycyjną. Jego ,,pierwszy tuzin starych facecyj" zdradza wybitnie dążenia naturalistyczne, ale są to rysunki przeważnie pamięciowe, robione zdała od kraju - nie mogą mieć tętna życia, obserwowanego bezpośrednio. Podobnie satyryczny cykl ,,Miotełki” z wierszykami odpowiedniej treści. Traktowane lekko, ale sucho, noszą na sobie pewne ślady sztuki Orłowskiego i Sokołowskiego.
Lewicki nie był rysownikiem bez talentu. O tem, czem mógłby być, świadczy jego doskonała scena z Verbum Nobile - zwłaszcza Pakuła sunący ku pannie - w typie i ruchu nieporównany. Lewickiemu brakło szkoły i równowagi duchowej, niezbędnej do pracy. Dlatego minął bez śladu.
Najmłodszym z tej grupy był DĘBICKI NAPOLEON (1820 - 1865). Uczeń Kokulara, sprzeniewierzył się naukom mistrza i poświęcił malarstwu obyczajowemu, a przedewszystkiem rysunkom i karykaturze. „Koncert Billego“ w Dolinie Szwajcarskiej - z grupą tańczących i pijących grubasów mówi wiele o jego zdolnościach obserwacji, ale także o małem wyrobieniu formy.
Malarstwo portretowe ma również grupę przedstawicieli mniej manierycznych i uroczystych, aniżeli ich koledzy klasycy. W pierwszym rzędzie należy wymienić tu JÓZEFA GŁOWACKIEGO (1789 - 1858). Urodzony w Mińsku, uczeń Rustema w Wilnie, w późniejszych czasach przeniósł się do Warszawy, gdzie był dekoratorem teatrów, - zarazem litografem i portrecistą, na owe czasy pierwszorzędnym, jak świadczy znakomicie zrozumiany w charakterze „portret mężczyzny“ (być może jego własny) - w okularach, o nadzwyczajnie rozwiązanych subtelnościach w budowie ust pod wąsem, podbródka, nosa, całej zresztą twarzy. Głowacki przed przyjazdem do Warszawy był czas jakiś profesorem malarstwa w uniwersytecie wileńskim.
Prócz niego żył w Warszawie malarz o dużem wyrobieniu artystycznem i wielkich zdolnościach w zakresie portretu, BONAWENTURA DĄBROWSKI (1800 - 1861). Urodzony w Warszawie, był uczniem najprzód ojca swego, drugorzędnego malarza Antoniego, a po tem starego klasyka Blanka. Syn pokolenia listopadowego, w 1831 r. chwycił za broń, - bił się i dostał do niewoli rosyjskiej. Po powrocie z zesłania zamieszkał w Warszawie, gdzie malował minjatury, a także duże olejne portrety. W zbiorach Zachęty jest jego doskonały portret kupca Petiscusa: gęba pospolita, oczki bystre, twarz czerstwa ryżawego zdrowego człowieka. Na głowie siwy mechłaty cylinder, czarny surdut - ciepły w tonie, jakby ciepłem światłem zalany. Artysta ten szukał bardzo charakteru i wiele umiał. Na portrecie kanonika kieleckiego, litografowanym oryginalnie przez Dąbrowskiego, niekształtny z przodu widziany nos jest modelowany oryginalną manierą światłocieniową, nad podziw zręcznie.
Warszawską grupę portrecistów uzupełnia również STANISŁAW MARSZAŁKIEWICZ (1789 - 1872), zdolny i wzięty w swoim czasie minjaturzysta, kształcony przez Bacciarellego, potem przez Antoniego Brodowskiego. Szkołę tę uzupełniał w Dreźnie. Malował minjatury mniej kolorystyczne niż w wieku XVIII, ale bardzo wykwintne w rysunku i mniej manierowane, czy mniej stylowe - aniżeli tamte.
Z portrecistów lwowskich wyróżnia się ALOIZY REJCHAN (1808 - 1861). Kształcony we Włoszech, piękny, układny, bohater salonów.
Odrębną grupę dla tej epoki charakterystyczną stanowią malarze wileńscy.
W Wilnie kulturę artystyczną miał szczepić Smuglewicz, który 1797 przeniósł się tam jako świeżo mianowany profesor malarstwa w uniwersytecie. Ale naprawdę twórcą kultury wileńskiej jest dodany mu do pomocy w roku następnym Rustem.
Jego to uczniem był Wańkowicz, Dmochowski Wincenty, Karczewski Juljan, Łukaszewicz Józefat, późniejszy batalista nadworny ks. Konstantego, Kukiewicz Konstanty, Bachmatowicz Kazimierz i cały szereg innych. Przedewszystkiem zaś JAN DAMEL (1780 - 1840), najstarszy z całej kompanji. Malował wszystko, nie wyłączając portretów, mimo pewną manierę - miłych w kolorze i ciekawych w ruchu i charakterze.
Godne uwagi są jego rysunki piórem, względnie - cieniutkim pędzlem, pełne smaku i stylu wytwornego. Damel, pragnąc zatrzeć wpływ Smuglewicza, zwracał się do natury. Robił studja drzew, a nawet zielsk, liści łopianu i t. p. z zaciekłością naturalisty, godną Durera. Z grupy tej Damel zdaje się być najwięcej wyrobionym malarzem.
Czem mógł być KANUT RUSIECKI (1801 - 1860) świadczą jego wczesne niepretensjonalne studja. Na wystawie sztuki kresów, urządzonej w Warszawie 1920 r., była głowa roześmianego chłopca, malowana tak śmiało, szeroko i soczyście, w wyrazie tak swobodna świetnie wyczuta, że mógłby się pod nią podpisać Hogarth. Niestety Rusiecki, mając lat 18, pojechał do Rzymu, gdzie go w ciągu lat siedmiu zdławiło i zmanierowało doszczętnie włoskie dawne malarstwo.
Znanym bardzo, dzięki swoim niepoliczonym rysunkom, uczniem Rustema był WINCENTY SMOKOWSKI (1797 - 1850). Jako stypendysta wileński wyjechał do Akademji Petersburskiej, gdzie go wyróżniano bardzo. Siedział tam do 1829 r., malując nudne klasyczne obrazy w rodzaju „Marjusza na gruzach Kartagi". Po powrocie do Wilna źle mu się działo. Malarz, rzeźbiarz, drzeworytnik, biegły historyk sztuki, którą poważnie studjował, musiał porzucić te zajęcia i zabrać się do… medycyny, po ukończeniu której pozostał na stałe w Warszawie.
W rysunkach jego mniej akademizmu. Przeciwnie w tych konturowych szkicach jest dużo życia i charakteru, mimo całą ich i to dosyć tanią manierę kreskową. Smokowski pozostawił sporo prac literackich. Wśród nich życiorysy Orłowskiego, Rustema i Wańkowicza, cenne dla historyków sztuki.
Wileńska grupa jest godna uwagi, jako pierwsza próba szczepienia sztuki miejscowej na pniu kultury polsko-litewskiej. Zarazem artyści ci - mimo nietęgą szkołę - przeważnie porzucili Parnas, zwrócili się do krajobrazu, do życia ludu, do portretów, t. j. do rzeczy które mieli przed oczami. One były ich naturą i wychowawcą. Dzięki temu do ich skromnej sztuki przeniknęło coś ze świeżości życia.
Po zamknięciu uniwersytetu 1831 r. zabrakło ogniska, które ich skupiało. Wówczas rozpierzchła się brać malarska - jedni wyjechali za granicę, inni - rozsypali po całej Litwie, szukając chleba, zarabiając potrochu malarstwem, przeważnie nauczaniem. Jedni z nich, jak Hesse, Ledziński, Milakowski, Przybylski, Sławecki i t. d. malowali portrety i minjatury, - mm - jak Dmochowski, Kulesza, Miszewski - krajobrazy miejskie lub wiejskie. Inni i to i owo potrochu. Z pejzażystów wyróżnił się ALBERT ŻAMETT (1820 - 1875), najmłodszy z tego pokolenia. Malarz zdolny, przesiedział długie lata w Rzymie, malował krajobrazy włoskie, nie bez smaku w kompozycji i poczucia koloru.
Na takiem - naogół szarem tle - tem żywiej występuje jedyny pierwszorzędny talent tej epoki, na który złożyła się nietylko zgoła niezwykła indywidualność, ale i wyrobienie w ogniskach sztuki zachodnio-europejskiej. Jest on potężnem ogniwem, wiążącem sztukę Orłowskiego z plejadą wielkich malarzy polskich drugiej połowy XIX wieku.
Kiedy wielki minister Królestwa Polskiego - Drucki-Lubecki uprzemysławiał kraj i reorganizował ważny dla jego przemysłu wydział górniczy, upatrywał w swem otoczeniu kogoś, komuby mógł powierzyć jego zarząd. Wybór przenikliwego księcia padł na młodego, 25-letniego człowieka, który niedawno wstąpił do służby państwowej. Nazywał się PIOTR MICHAŁOWSKI (1802 - 1855). Oprócz uniwersytetu krakowskiego skończył on świeżo akademję w Gotyndze, najświetniejszy zakład naukowy niemiecki, - władał - oprócz starożytnych językiem francuskim, niemieckim, angielskim i hiszpańskim - znał trochę arabski i perski. Studjował prawo, politykę i historję równie gruntownie, jak matematykę i nauki przyrodnicze, wszędzie wyróżniany przez profesorów, zdumionych jego wczesną dojrzałością i fenomenalnem i zdolnościami.
Drucki-Lubecki nie zawiódł się na Michałowskim, Młody człowiek zamknięty w sobie, unikający zabaw i zebrań - przy całej swej ogromnej wiedzy - nie był wcale mólem książkowym. Przeciwnie - miał on wielką znajomość życia, rozległy horyzont myśli, tęgie zdrowie - i żelazny charakter. W przeciągu pięciu lat objeżdża kraj, walczy z anarchją i demoralizacją urzędników swego wydziału, usuwa braki organizacyjne, dobiera ludzi, których dziwnie umiał odgadywać, zwiedza konno całą Francję dla zbadania stosunków w górnictwie tamtejszem. Wreszcie po pięciu latach krwawej pracy i nocy bezsennych zostawia kopalnie i fabryki Królestwa w kwitnącym jak nigdy stanie i administrację zorganizowaną wzorowo. Dzięki jego pracy z chwilą wybuchu listopadowego przemysł „wojenny" stanął na wysokości zadania i mógł dostarczać wojsku ogromnej ilości broni i amunicji.
W chwili wybuchu Michałowski miał lat 29 i był w pełni sił duchowych. Orłem okiem obejmował każdą sytuację w całości i szczegółach. Krytyczny, a pełen wiary w naród, głęboki myśliciel i człowiek piorunowy w czynie - zdawał się być predestynowany do pierwszorzędnej roli, w chwili, kiedy Polska stanęła do walki o śmierć lub życie. Ale menerzy powstania nie umieli, czy nie chcieli ocenić genjuszu twórczego tego urodzonego męża stanu i zmarnowali go, jak zmarnowali zresztą Prądzyńskiego, Chrzanowskiego, Mochnackiego i tylu innych bezgłośnych. Obcy ambicjom osobistym, Michałowski nie zabiegał o dostojeństwa, brzydził się intrygami, - w ciszy i karnie dotrwał do końca na skromem stanowisku, które mu powierzono.
Ten niedoszły mąż stanu był zarazem pierwszym wielkim artystą polskim, zrodzonym w XIX w. Od dzieciństwa zdradzał niebywałe zdolności i to w różnych kierunkach. Mając lat 9, komponuje walce, które ordynatowa Zamoyska gra „pour calmer les fureurs de Zdziś”... W 14-ym roku życia zrobił z Orłowskiego kopję tak dokładną, że właściciel oryginału podobno musiał powołać komisję rozpoznawczą, aby być pewnym, że otrzymał z powrotem oryginał...
Malarstwa uczył się Michałowski z początku od Stachowicza, potem od Brodowskiego Józefa, a nawet trochę u Lampiego, który był w Krakowie w latach 1817 - 18. Są to jednak szczegóły obojętne, bo żaden z tych artystów - z wyjątkiem może jednego Lampiego wiele mu dać nie umiał. Jak wszyscy malarze o wybitnej indywidualności - Michałowski był przedewszystkiem samoukiem. Sam mówił o sobie, że nigdy nie szedł bez ołówka do stajni...
Kiedy rewolucja upadła, Michałowski zrozumiał, ze już nie może w inny sposób być krajowi użyteczny - i idąc za głosem powołania, poświęcił się studjom malarskim. W Paryżu, dokąd pojechał w marcu 1832 r., poznał się z Charlet’em i czas jakiś malował w jego pracowni, nietyle jako uczeń, bo Charlet od jednego spojrzenia na pierwsze studjum Michałowskiego uznał w nim mistrza, ale raczej jako kolega. Studja swe uzupełniał w rzeźni końskiej, która była dla niego teatrum anatomicum... wreszcie nowe a ogromne horyzonty otwierało mu muzeum Luwru. Jak niegdyś Velasquez, tak teraz Michałowski cenił ze wszystkich włoskich najbardziej szkołę wenecką która go oczarowała wspaniałym kolorytem i zarazem czcią dla prawdy i natury. Co dziwniejsza - w czasach kiedy o Velasquezie nic nie wiedziano poza Madrytem, Michałowski zwrócił na niego pilną uwagę. Zdumiał go szalony i majestatyczny naturalizm tego Hiszpana, jego szeroki pędzel, siła charakteru. Cenił go nad wszystkich nawet nad Van Dycka, którym się zachwyca. Podziwia jego „naiwność i wzniosłą prostotę pędzla”... Niektóre studja głów Michałowskiego świadczą wymownie o uznaniu dla tego „króla malarzy".
Michałowski maluje przeważnie akwarellą obrazy nie duże, bez żadnej anegdotycznej treści, niesłychanie śmiało i szeroko. Ale żadne z tych szerokich pociągnięć pędzla nie jest przypadkowe. Rzeczy, mające pozory szkiców, są przedziwnie dociągnięte w kształcie, ruchu i charakterze. Treść wozy, zaprzęgi, dyliżanse, targi końskie, kirasjerzy konni. Konie potężne - percherony olbrzymie i ciężkie, zwłaszcza genjalnie wyczute kiedy ciągną... To znów fragmenty epopei napoleońskiej, tak świeżej jeszcze i, mającej wielu żywych świadków. Michałowski był czcicielem cezara Francuzów, malował go wielokrotnie, nawet rzeźbił. O jego konnym posążku Napoleona weterani mówili, że nigdy go nie widzieli podobniejszym.
Michałowski nie dbał o sławę, ale ta przyszła sama. Jego rysunki, akwarelle, budziły zachwyt potęgą życia i swobodą wykonania. Bogaci amatorzy wyrywali je sobie i płacili na wagę złota. Michałowski sprzedawał i to drogo, aby mieć z czego pomagać nieszczęśliwym rozbitkom rodakom. Charlet kopjuje jego konie na swoich obrazach bynajmniej nie skrycie. Kopjują go niektórzy akwarelliści angielscy. Setki jego prac wywędrowały za kanał, a niektóre nawet za ocean Rosa Bonheur, słynna malarka zwierząt, uważała go za swego jedynego mistrza - a Balzac, umieścił go w jednej ze swoich powieści.
Ta sława nie była rzeczą przypadkową. Prace Michałowskiego mają wszelkie cechy genjuszu i to genjuszu bardzo polskiego, nerwowego, o żywym temperamencie, ogromnem wyczuciu ruchu i charakteru i bajecznem zamiłowaniu do konia. W epoce kiedy klasycyzm triumfował niepodzielnie, a w Polsce nikt nawet nie słyszał o takich, coby próbowali zachwiać jego powagą, - Michałowski jakby nie wiedział o jego istnieniu. Cokolwiek bądź maluje, czy rysuje - konie, byki, psy, ludzie - jako całość, czy jako głowy pojedyńcze - wszędzie kładzie piętno prawdy prostej - i majestatycznej w prostocie swojej. Pod jego „kowalem kującym konia“ mógłby się podpisać Millet. On tylko i Daumier umieli zakląć tyle prawdy żywej i nieubłaganej w kilku rzutach pędzla, w kilku śmiałych a lekkich kreskach.
Te rzuty i kreski tak swobodne, są jednak owocem niesłychanie sumiennych badań kształtu. Trzeba widzieć rysunkowe studja koni Michałowskiego, zobaczyć jak jedną nogę, czy też zad koński po pięc i dziesięć razy przerabia, powtarza, uzupełnia etc., aby dojść do jej zrozumienia bezwzględnego; - trzeba samemu znać tajemnice kształtu, aby ocenić, ile głębokiej treści mieszczą w sobie te szkice, którebyśmy dziś określili jako obrazy impresyjne.
Michałowski znał i technikę olejną i władał nią po mistrzowsku. Na wystawie warszawskiej, urządzonej 1913 r., było jego studjum martwej natury - ze złocistym kirysem francuskim, świetnie malowane o przepysznym ciepłym tonie i pierwszorzędnych zaletach kolorystycznych. Podobnie głowa jakiegoś szlachcica o poczciwych, jasnych, miękko patrzących oczach.
1835 r. Michałowski robi wycieczkę do Anglji, której kultura, instytucje i ideje polityczne i społeczne zawsze go pociągały, poczem wraca do kraju na wezwanie ojca, który, czując słabnące siły, chciał go mieć przy sobie.
Michałowski wrócił właśnie w tym czasie, kiedy reorganizowano szkołę malarstwa, nie przyszło jednak nikomu do głowy wezwać do tego dzieła - jedynego mistrza polskiego, w którym umiano tylko dopatrzeć dyletanta, wielkiego pana bawiącego się malarstwem. On zaś sam był zbyt dostojną i zamkniętą w sobie naturą, ażeby się pchać i narzucać z usługami.
W pracowni, którą sobie urządził w Krakowie, maluje w tym okresie dużo i to wielkich olejnych płócien z figurami naturalnej wielkości. Ciągle się snują wspomnienia 31 roku, to znów współczesne krakowskie przeglądy huzarów, pojedyncze figury żołnierzy i oficerów. Wreszcie bardzo go pochłania praca, do której przygotowywał się z ogromnym nakładem - szalony atak ułanów na Samo-Sierrę. Miał do niego mnóstwo szkiców i studjów pojedynczych postaci, - Napoleona naturalnej wielkości! - Wybierał się do Hiszpanji zobaczyć teren na miejscu. Do tego jednak nie doszło, - jak zresztą i do wykonania tego obrazu.
W olejnem malarstwie Michałowski jest równie szeroki i śmiały jak w akwarelli : maluje na grubem, mocno ziarnistem płótnie, szerokiemi rzutami pędzla, nakłada farbę to cienko, rzadką, to znów gęstą, grubemi warstwami - prostą i stanowczą techniką a la prima.
Po śmierci ojca 1837 r. Michałowski przenosi się na wieś i obejmuje gospodarstwo. Wbrew przepowiedniom, że „artysta" nie da sobie rady i „przemarnuje majątek", - „artysta gospodarował równie genjalnie, jak malował.
Z chłopami żył jak z rodziną. Omawiał z nimi wszelkie sprawy rolne i życiowe i przeczytane dzieła niemieckie czy angielskie o gospodarstwie, radził, zachęcał do ulepszeń, sam dawał przykład. Dzieciom ich urządzał gry i zabawy gimnastyczne. W czasie nieurodzaju żywił całe wsie. Miał zaufanego chłopa, któremu powierzał wyjeżdżając całe gospodarstwo, i ten prowadził je w nieobecności pana wzorowo. Chłopi go uwielbiali - mieli za ojca i króla.
Umiał doskonale połączyć sztukę z gospodarstwem. We dworach w majątkach swych pourządzał sobie ,,malarnie", i malował w nich więcej niż kiedykolwiek. Wspaniałe byki i woły, przepyszne konie arabskie, portrety przyjaciół konno, epizody rycerskie, husarzy, lisowczyków, Żydów w strojach szabasowych, wesołych chłopów krakowskich w Krzyżtoporzycach, - Rusinów w Bolestraszycach - innym majątku w Przemyskiem. Praca na roli i praca w malarni nie przeszkadzały mu wieczorami czytywać Cervantesa w oryginale, albo Krasińskiego, Sadyka Paszę i t. d.
Kres tej pracy ogromnej kładą burzliwe lata ruchów europejskich, Rok 1848 zastał go w Paryżu, dokąd świeżo wyjechał na czas dłuższy, - ale pod wrażeniem wypadków wraca do kraju, rozumiejąc, że może tam być potrzebny, Powołany na stanowisko Prezesa Rady Administracyjnej ks. Krakowskiego, zadziwiająco wywiązuje się z trudnych a odpowiedzialnych zadań - wobec własnych obywateli, a także - sąsiednich potęg Austrji i Rosji. Na tem stanowisku pozostawał do 1853 r., t, j. do zniesienia Rady Administracyjnej. W ciągu tego czasu dwukrotnie przyjmował Franciszka Józefa. Ale robił to z królewską godnością - jak równy równego, czem wielce Niemcom imponował.
Ostatnie burze, a poprzednio strata córki, zachwiały Żelaznem zdrowiem Michałowskiego. Wywiązała się choroba serca. Pogorszyły ją wzruszenia wojny krymskiej. Kiedy wieść o upadku Sebastopola okazała się fałszywą, Michałowski poczuł się szczególniej źle. 9 czerwca 1855 przestało bić jedno z najczystszych serc polskich, - odszedł genjalny artysta i cudowny człowiek, którego - jak tylu innych - naród nie umiał ocenić, ani wykorzystać dla swego własnego dobra.