Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Feliksa Jabłczyńskiego poznałem w dawnej przedwojennej „Udziałowej”, chyba więcej niż ćwierć wieku temu. Spotykaliśmy się prawie co wieczór w okolicy głośnego „pufu” i znanej rozłożystej palmy przy wejściu; rozmawialiśmy nieraz o „wyżyfortach” - pan Feliks miał jakiś własny system powielania kompozycyj malarskich, miał własne metody w grafice.
Los nas zbliżył wkrótce jeszcze bardziej. Jeden ze wspólnych znajomych - literatów zawarł umowę z wydawcami, stworzył komitet redakcyjny, zapędził nas obu do pracy: ja prowadziłem dział „satyryczny” w „Marchołcie”, pan Feliks ilustrował to pismo pociesznymi rysunkami piórkowymi. Największą mieliśmy zabawę wieczorami, kiedy cały komitet wspólnie - czterech chłopa - układał powieść historyczną „z końca jednego wieku i początku następnego”, powieść o walecznym rycerzu, który stale miał na sobie „pancerz, koncerz i łupień” - bez tych trzech rzeczy nigdy się nie ruszał.
Kiedy było wesoło w niedużym pokoju redakcyjnym na Smolnej, pan Feliks zasiadał do pianina i śpiewał. Tu przekonałem się, że grafik miał także własne metody wydobywania tonów wyższych: trzym ał krtań lewą ręką, a prawą brał akordy na klawiaturze. Mówił, że to robi ze względu na „symetrię”, że tak właściwie śpiewać należy. „Symetria” odgrywała również bardzo ważną rolę w jego ciekawych metodach leczniczych. W terapii iw diagnozie - oczywiście, to widać odrazu - przytakiwał poczciwemu Stasiowi Zmigryderowi, muzykowi - nawet wiem, co panu dolega. Pan ma nieruchomy koniec nosa... Asymetria i t. d.
W tańcu czy w medycynie - pan Feliks miał wszędzie poglądy własne... Nie brał ich z ksiąg, z podręczników, ani z artykułów w gazetach. Chadzał własnymi drogami.
W którymś tam smutnym roku wielkiej wojny wróciłem po dłuższej włóczędze do wyludnionej, wygłodzonej Warszawy. W mieście obowiązywały dziwne przepisy, kręcili się oficerowie w nieznanych mundurach, rozbrzmiewał język bawarski w kawiarniach. Pan Feliks jakoś nie zwracał na to uwagi.
- Phi - mówił. - dawniej ja wyjeżdżałem zagranicę, teraz granica wyjechała za mnie.
Nosił tę samą bluzę, zapinał ją na tę samą agrafkę. Nawet baloniaste spodnie welwetowe, przywiezione przed laty z Paryża, trzymały się wciąż jeszcze doskonale. Pan Feliks siedział w „Udziałowej”, szczypał bródkę, podśpiewywał i rozmyślał. Gnębiły go teraz, jak się okazało, sprawy związane z moim fachem. Miał własną teorię dyfrakcji światła i razu pewnego chodziliśmy nocą kilka godzin po wyludnionych, ciemnych ulicach, z Jerozolimskiej na Wspólną i znów ze Wspólnej do Jerozolimskiej. Opowiadał mi, że cień wsysa światło, jak niemowlę mleko z butelki, i stąd są różne efekty optyczne, które fizyka opisuje tak szeroko i długo.
Próbowałem go przekonać, że teoria zwykła, z podręczników, teoria „falowa” też ma pewne zalety, zasługi i też zupełnie dobrze tłumaczy dyfrakcję. Nawet słuchać nie chciał.
Miał własne poglądy geologiczne i raz mi długo wyjaśniał, skąd się biorą te i owe formacje dziwaczne na ziemi. Nasz glob się poprostu „zakurzył w kosmosie”, a niektóre kontynenty prawdopodobnie spadły na dół jak gzyms z kamienicy tandetnej.
Cóż miałem robić? Człowiek ma już taki fach nieszczęsny w ręku, żyje z pióra... Okradałem więc pana Feliksa z niektórych pomysłów śmielszych i rozdawałem je potem moim bohaterom komediowym . W jednej z tych sztuczek ktoś chce koniecznie sprzedać Anglikom niezawodny środek na... gaszenie wulkanów. To pan Feliks zwierzył mi się kiedyś z takiej idei. Nie wiem i dziś, dlaczego chciał wulkany gasić właśnie ługiem - nie zrozumiałem jego argumentów, zgubiłem w rejwachu kawiarnianym nić logiczną.
Kiedym mu proponował - pamiętam - żeby sam sztukę napisał dla teatru Polskiego, który wtedy, akurat wtedy dość życzliwie trak to wał autorów krajowych, pan Feliks uśmiechnął się tylko.
- Już o tem myślałem . Piszę i nawet dla „Polskiego”. O Koperniku, bo to tam blisko...
Pomysły praktyczne miewał również - czasami. Rozesłał swoje „wyżyforty” do różnych placówek polskich zagranicą i przysyłano mu niekiedy z obcych krajów dziwaczne jakieś waluty obce: dolary kanadyjskie, piastry, leje. Wymyślił bardzo ozdobne naszyjniki z topionego laku, ale te się jakoś nie przyjęły. Koraliki miały bardzo piękne pasma, smugi, prążki i kolory „changeant“ ale - lak ma jak na złość bardzo niską „temperaturę topnienia" i na to już nie można było poradzić teoretycznie. Przechodziliśmy wtedy w kraju okres inflacji; świat artystyczny zupełnie sobie nie umiał poradzić z cyframi astronomicznymi. Pamiętam zgadało się raz o deficycie Opery i rzeźbiarzom pomyliły się zupełnie miliardy z trylionami, biliony „ludów romańskich" - jak powiada encyklopedia - z bilionami innych narodów. Malarz W. ułatwiał sobie zadanie, wymyślił specjalną nomenklaturę matematyczną: nie masz przypadkiem wolnego kwadrupla? pytał w godzinach obiadowych. Jeden z nas wszystkich nie stracił głowy i zimnej krwi - pan Feliks. Wydawał własnym nakładem wąskie zeszyty, które trochę wyglądały jak cennik, a trochę jak jadłospis. To było jego pismo - tygodnik czy kwartalnik - i nazywało się „Reformy walutowe''. Czasem w południe na drzwiach dawnej „Ziemiańskiej'' dyndało zwięzłe ogłoszenie:
REFORMY WALUTOWE
NR. TRZECI
JUŻ WYSZEDŁ.
Cyfry i znaki algebraiczne nie przerażały wcale pana Feliksa. Przeciwnie! Siadał przy najgorszym stoliku pod bufetem, pił kawę czarną szklankami i zapisywał wszystkie bibułki i serwetki papierowe, jakie los czy kelner w promieniu kilku metrów od jego krzesła umieścił, bardzo skomplikowanymi wzorami matematycznymi.
- Kiedy patrzę na sinus - mówił mi raz, pamiętam - kiedy patrzę na sinus, śmiać mi się chce poprostu!
Miał własne znaki, działania, twierdzenia, wspominał czasem o „parametrach psychicznych''.
- Dwa razy dwa jest cztery, ale i ja tam muszę być w tym równaniu! - powiadał mi w ogródku znienacka.
Jeżeli dobrze wtedy zrozumiałem, o co mu chodzi, pan Feliks wpadł na najdziwaczniejszy chyba ze swoich pomysłów.
Oskar Wilde doszedł ongiś do bardzo paradoksalnego wniosku: natura naśladuje artystę; mgły londyńskie dopiero wtedy zaczęły się snuć i kłębić w Londynie naprawdę, kiedy je Turner na płótnie namalował. Pan Feliks poszedł jeszcze znacznie dalej: jego zdaniem wszechświat okrada matematyka! W szystko, co tkwi w równaniach, można - rozejrzawszy się wokoło - znaleźć w naturze. Wypisujemy jakiś wzór, formułkę i - o resztę troszczyć się nie trzeba: zjawiska i fakty, w tej formule opisane, same staną do raportu. Galileusz niepotrzebnie się tak długo kłócił z inkwizycją. Powinien był krzyknąć jakieś: X2 + Y2 = const. i już z tego by wynikło, że ziemia się obraca. Eppur si muove - to frazes, równanie to grunt... Czy można sobie większe dziwactwo wyobrazić? Hm...
Od lat najlepsze mózg i współczesne wyciągają mozolnie konsekwencje z „teorii kwantów'' i niektórzy z Edingtonów największych przejęli jakgdyby najdziwaczniejszy pomysł pana Feliksa. I z ich długich wywodów wynika, że matematyk objął świat w posiadanie. Kiedy czytam trudne dzieło uczonego Eddingtona “Nauka na nowych drogach” - przypomina mi się tu i owdzie pan Feliks...
Ale on nie byłby z tego pozornego sukcesu dumny. Gdyby się przekonał, że Einstein z Weylem i Edingtonem weszli na jego drogi, że mu łażą po jego ścieżkach, - poszukałby natychmiast nowych. Pan Feliks nie lubił chodzić kupą.
Lubił sam - pogasiwszy światła - wypływać nocą na groźne mare tenebrarum, albo przekradał się po cichu przez tę granicę, która ludzi dzieli od nieznanego.
Nam się zdawało, że widzimy postać pochyloną, twarz po o raną, czarną bródkę w kącie przy najgorszym stoliku w hałaśliwej „Ziemiańskiej”, a on tymczasem - typowy „zagończyk” - nachodził obce kraje, przedzierał się przez tereny grząskie, niebezpieczne i niezbadane, brał może jeńców i „zaciągał języka” - wciąż na popasach popijając czarną kawę w zadymionej cukierni.
Znalazł sobie w tej epoce burzliwej, hałaśliwej, tragicznej zajęcie mądrzejsze niż grom ady brydżystów - myślał. Jeden z jego artykułów w tygodnikach warszawskich - pamiętam - rozwijał twierdzenie, że człowiek „normalny”, który nie jest ani Leonardem, ani Galileuszem, ani Newtonem, który me jest geniuszem i to na wszystkich polach odrazu - jest poprostu chory na zanik pewnych władz umysłowych, jest „niedorozwinięty”. Po winien się kurować!...
Pan Feliks stosował i tu własne metody lecznicze. I może doprawdy nadejdzie kiedyś czas, że ludzie gromadnie nawrócą się na jego terapię, zaczną... myśleć. W domu, w kawiarni, wszędzie…”
Z tego triumfu byłby chyba najbardziej dumny, bo do swoich teoryj medycznych przykładał bodaj największą wagę.
BRUNO WINAWER